Śpiący Mietek
Szczebelki w łóżeczku właściwie są już niepotrzebne. Przecież znam swoje możliwości. Jestem na tyle dużym chłopczykiem, żeby podczas snu nie wypaść na podłogę. Szkoda, że jeszcze nie mam tapczanika dla większych dzieci. Mamusia i Doktor Tatuś wciąż o nim mówią, ale co z tego, kiedy nadal tylko mówią. Gdyby nie było tych szczebelków, lepiej widziałbym portret Śpiącego Mietka, namalowany przez jakiegoś pana Wyspiańskiego. Portret Śpiącego Mietka wisi na ścianie po prawej stronie drzwi wejściowych do naszego pokoju. Wisi od zawsze, tak mi się zdaje, bo przecież mieszkamy w Kocborowie, a pan malarz Wyspiański to pacjent z Kocborowa, chociaż co do tego nie mam całkowitej pewności.
Śpiący Mietek jest dla mnie bardzo ważny. Poza tym, że pomaga mi wieczorem zasnąć, wciąż jest obecny w znaczącej części mojego życia, tej ograniczonej ścianami dziecięcego pokoju — z dwoma łóżeczkami, czarną szafą na ubrania i tak zwaną biblioteczką, która właściwie jest magazynem akcesoriów, pomagających mi wymyślać z braciszkiem przeróżne zabawy.
Śpiący Mietek najwyraźniej udaje, że śpi. Jestem o tym całkiem przekonany. Czuję, że mnie obserwuje, jak zwykle, w każdej sytuacji — w czasie zabaw z braciszkiem Adasiem, albo podczas różnorakich eksperymentów, polegających na przykład na wkładaniu gwoździa w jedną z dziurek tak zwanego gniazdka elektrycznego, czy też podczas zaglądania w dziurkę od klucza w tych drugich drzwiach, w ścianie między naszym pokojem a pokojem Mamusi i Doktora Tatusia, żeby sprawdzić, co takiego się tam dzieje. Jedynie podczas odmawiania paciorka do Bozi Śpiący Mietek wygląda na prawdziwie śpiącego. Może dlatego, że już naprawdę zaczyna się pora do spania.
Szkoda. Adaś śpi już od dłuższej chwili, sądząc po miarowym sapaniu. A ja wciąż próbuję ogarnąć całą postać Śpiącego Mietka, w świetle słabej żarówki, którą mamusia obiecała zgasić, dopiero gdy będziemy mocno chrapali. Próbuję i w duchu go proszę, żeby pomógł mi zasnąć szybko i spokojnie, i żeby się nie pojawiło, jak to czasami bywa, To Coś. Nie mam pojęcia, jak To Coś nazywa się naprawdę i skąd się bierze, ale raczej wolałbym, żeby go w ogóle nie było.
Dzisiaj wieczorem nie mam jednak szczęścia. Zbyt długo nie mogę zasnąć i już czuję, że To Coś właśnie się zbliża. Obraz malarza Wyspiańskiego traci ostrość, staje się rozmyty jak we mgle, albo nawet jakby się oddalał i całkiem zanikał w ciemności. To Coś czuję już całkiem blisko i w końcu jest przy mnie, a może i we mnie. Jest niewidzialne, ale jest. Wiem o tym, bo moja głowa pomału zaczyna rosnąć, a cała reszta pozostaje malutka. Głowa powiększa się, jakby puchła, coraz bardziej i bardziej, do ogromnych rozmiarów, i staje się coraz cięższa i cięższa. A mimo to ciągnie do góry, jak balon lżejszy od ptasiego piórka, gdzieś byle dalej od reszty ciała, od wszystkiego, co jest tu w łóżeczku i nawet w całym pokoju.
A może nie? Może chce się tylko trochę unieść, żeby jedynie zerknąć z góry na pozostałość? Nie wiem, bo przecież nigdy tego nie sprawdziłem, chociaż chciałbym się bardzo dowiedzieć. I to tym bardziej, im większa staje się moja głowa. Tak, to chyba naturalne — im ona jest większa, tym więcej pojawia się w niej pytań. Coraz więcej i więcej, całe kłębowisko pytań, z którego w końcu przebijają się tylko te zasadnicze, inne od pozostałych, bo przepełnione bardzo silnym, nagłym lękiem: Czy To Coś jest bezpieczne? Co się stanie, jeśli To Coś nie odejdzie? Dokąd To Coś chce mnie zaprowadzić?
Lęk jest silniejszy niż ciekawość. Zawsze tak jest, gdy odwiedza mnie To Coś. Dlatego już się nauczyłem. Wiem, że muszę unieść powieki, żeby ujrzeć choćby mały fragment obrazu pana Wyspiańskiego. Robię to, z niemałym wysiłkiem, i dostrzegam jasną plamę twarzy Śpiącego Mietka, zatopioną w mieszaninie czerwieni, żółci i błękitu. Zaraz potem słyszę „fuuu…”, całkiem wyraźnie. I czuję. To lęk ulatuje jak powietrze z przekłutego balonu. To Coś także znika. Wszystko błyskawicznie wraca do rozmiarów łóżeczka i nikomu nie dzieje się żadna krzywda. Śpiący Mietek nic nie zauważył, więc śpi naprawdę.
I ja wreszcie zasypiam. Bardzo dobrze, bo jutro wcześnie rano po raz pierwszy pójdę do przedszkola.
Michaś
Od dzisiaj czuję się duży. No, powiedzmy, prawie duży. Odważyłem się wreszcie powalczyć o swoje. Od dawna o tym myślałem, ale wciąż nie mogłem się zdecydować. Coś na kształt buntu narastało we mnie i narastało, i w końcu poczułem się jak nadmuchany balon, w oczekiwaniu już tylko na szpilkę, która go przekłuje.
I wczoraj wieczorem się doczekałem. Przed dom wyszła Dzidzia, córka sąsiadów z góry. Wyszła w szlafroku, już pewnie po wieczornej kąpieli, bo jak się zakręciła w tanecznej figurze na środku podwórka, to wszyscy zobaczyliśmy jej gołe pośladki. Oczywiście każdy z nas udał, że nic nie zauważył. Z Dzidzią lepiej nie zadzierać. Jest najstarsza na podwórku i wszyscy wiemy, że lada chwila pójdzie do szkoły, do pierwszej klasy. Poza tym natychmiast wrzasnęła, przerywając wszelkie trwające zabawy, i kazała nam się zebrać przy ławce pod ścianą domu.
Sama wskoczyła na tę ławkę i doniosłym głosem oświadczyła:
— Słuchać mi tu uważnie wszyscy! Za dwa dni pójdę do pierwszej klasy! Jestem już duża i od tej chwili wolno do mnie mówić tylko Hanka! Jeśli jakiś smarkacz powie Dzidzia, to oberwie ode mnie po ryju!
Trzeba przyznać, że po takiej przemowie nikt już więcej nie odważył się powiedzieć o niej nieprawidłowo, nawet za plecami. I to nie tylko tego wieczoru, ale i potem, dnia następnego, i po tygodniu, i po miesiącu, a nawet po wielu latach. Ja jednak nie zamierzałem czekać, żeby sprawdzić efekt jej przemowy. Zaraz potem pobiegłem do domu i desperacko, wręcz na granicy histerii, wrzasnąłem przed Mamusią i Doktorem Tatusiem:
— Ja nie jestem Misiu! Od dzisiaj jestem Michaś!
Moje zdziwienie było ogromne, gdy zamiast spodziewanego klapsa, na twarzach rodziców zobaczyłem łagodny uśmiech. Mój wrzask wyzwolił w nich przychylność i pełnię zrozumienia, bez najmniejszych oznak chęci łajania!
— Dobrze, Misiu. Od teraz będziemy do ciebie mówić Michaś.
Tak było wczoraj. A dzisiaj już jest rano i dzielnie wędruję do przedszkola, trzymając za rączkę Adasia. Mój braciszek Adaś jeszcze nie jest starszakiem, dlatego trzeba się nim opiekować. Teraz kiedy już nie jestem Misiem, tylko Michasiem, moje poczucie odpowiedzialności za Adasia jeszcze bardziej wzrosło. Wiem to. Do tego stopnia, że nawet Kogut Dumańskiego nie będzie dla mnie straszny. Mam tu całkowitą pewność. Dotychczas obaj uciekaliśmy przed kogutem w te pędy, ale dzisiaj postanowiłem, że to właśnie ja, Michaś, zmuszę koguta do ucieczki.
Wędrujemy swoją stałą, wydeptaną ścieżką, najpierw wzdłuż płotu Miszewskiego, potem wzdłuż płotu Kickmuntera. Idziemy nieśpiesznie, bo mamy jeszcze dużo czasu, śpiewając „rypcium pypcium”. Pozwalam też Adasiowi szorować patykiem po siatce płotu. Niech ma. Niech sobie wyobraża, że jedzie jakimś wielkim motocyklem.
Za domem Wiśniewskiego wchodzimy na asfaltową ulicę, za którą już widać dom Dumańskiego. Przekraczamy wysoki krawężnik, gotując się do pokonania pochyłości w dół, tuż koło krzaków jaśminu. W tym miejscu jak zwykle czuję, że moje serduszko zaczyna bić nieco szybciej, ale nie aż tak szybko, jak dotąd, bo już przecież jestem Michaś. Zza węgła domu Dumańskiego, od strony chlewików, wybiega Kogut Dumańskiego, pochyla swój koguci łeb i w szalonym pędzie zaczyna gnać prosto w naszą stronę. Obaj zatrzymujemy się przestraszeni i przez chwilę myślę, że będzie jak co dzień, czyli że obaj weźmiemy nogi za pas, a kogut, biegnąc tuż za nami, będzie skubał nasze tyłki.
Jednak jestem Michaś! Staram się zachować zimną krew i wołam do Adasia:
— Biegiem tam, w stronę Dołka dla Józwy! Ja się nim zajmę!
Adaś w mig pojmuje rozkaz. Gna, aż się za nim kurzy. A ja stoję nieustraszony, patrząc Kogutowi Dumańskiego prosto w oczy, i nawet, choć wiem, że koguty nie znają ludzkiej mowy, wyrywa mi się:
— Uważaj… Bo ja teraz jestem Michaś…