E-book
4.73
drukowana A5
53.9
Zamki z piasku

Bezpłatny fragment - Zamki z piasku


5
Objętość:
321 str.
ISBN:
978-83-8384-197-7
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 53.9

Dedykuję wszystkim, dla których byłam, jestem i będę zerem.

Wstęp

Życie ludzkie przypomina budowane na plażach, zamki z piasku. Tak jak one, jest efemeryczne i kruche. Tak jak one, zaczyna się od czyjegoś kaprysu i tak jak one, kończy się prędzej czy później na niczym, pozostawiając po sobie co najwyżej nędzne podwaliny pod coś nowego.

Życie ludzkie, tak jak zamki z piasku, bywa czasem okazałe i piękne, budząc u przechodzących obok gapiów podziw albo zachwyt. Czasem, tak jak zamki z piasku, bywa jednak słabej konstrukcji i godnej pożałowania urody. Niekiedy powstaje z solidnego budulca, dzięki któremu trwa przed długi czas, zaskakując wszystkich wokół swoją siłą i odpornością. Innym razem, zostaje sklecone naprędce, w byle jaki sposób i z byle czego, co od samego początku wróży rychłą i nieuniknioną katastrofę.

Niezależnie od tego, czy nasze życie przypomina precyzyjną budowlę, czy też dygoczącą na wietrze ruinę, ostatecznie zawsze rozpada się w drobny pył.

Niekiedy koniec przychodzi naturalnie, jako zwykła kolej rzeczy. Życie ludzkie gaśnie wtedy tak samo powoli jak zapadający się stopniowo, wystawiony na działanie warunków atmosferycznych, zamek. Czasem, tak samo jak zmyta przez wzburzone fale, budowla z piasku, życie niknie w nagłym zamęcie nieoczekiwanych wypadków albo wali się w wyniku kilku kopniaków, wymierzonych przez bezmyślnych ludzi.

Wszyscy, niczym uparte dzieciaki, z zacięciem i bez specjalnie przyświecającego nam celu, poświęcamy się budowaniu własnych miraży. Zbierając mozolnie, ziarnko do ziarnka i odciskając z foremek kolejne kopie tych samych kształtów; łudzimy się, że nasze zamki okażą się wyjątkowe i niepokonane; że przetrwają wszystkie sztormy, fale oraz wichury. Wakacje jednak, choćby najpiękniejsze i najdłuższe, kiedyś dobiegają końca. Mali budowniczowie opuszczają swoje grajdołki, pozostawiając swe zamki na pastwę losu. I my, tak jak oni, prędzej czy później pozostawiamy nasze złudzenia, przyglądając się już tylko z bezradnością niszczycielskiej sile natury.

Niektórzy ponoć i w tym odwiecznym przemijaniu odnajdują jakiś sens. Nie czas jednak i nie miejsce na polemikę, metafory i górnolotne afirmacje. Kilkaset kolejnych stron, które mam nadzieję, zechcesz przeczytać to opowieść o Pawle i jego świecie; o ludziach, których spotkał na swej drodze oraz niezwykłych przygodach, które przytrafiły mu się akurat wtedy, kiedy pozbawiony nadziei, postanowił ze sobą skończyć.

1

Życie Pawła właściwie od zawsze było byle jakie. Towarzyszące mu od urodzenia problemy, bieda, samotność i upokorzenia, wypełniając szczelnie każdą minutę jego egzystencji, składały się na niekończącą się, smutną i szarą mozaikę dni, wśród których próżno było szukać elementów chociażby chwilowego, czy też przypadkowego szczęścia.

Mimo wielu napotykanych przeciwności, Paweł przez długi czas trzymał się jednak w ryzach. Nie był ani wiecznie narzekającym melancholikiem, ani tym bardziej typem samobójcy, który przy pierwszym silniejszym podmuchu wiatru myśli już o śmierci. Walcząc z przeszkodami, które stawiało przed nim życie i brnąc przez wyboiste drogi własnego losu, dożył wszak 38 roku życia.

Wtedy jednak wydarzyło się coś, co zatrzymało go nagle w miejscu i zmusiło do zrobienia życiowego bilansu. Ten zaś, jak by nie patrzeć, prezentował się po prostu nędznie.

Pewnego wrześniowego dnia, tuż przed południem, Paweł Smargol stracił pracę. Dwie godziny później został zatrzymany przez policję, a następnie oskarżony o fałszerstwa podatkowe, których tak naprawdę dopuszczał się jego szef. Mając to szczęście, że areszty w mieście Pawła były akurat przepełnione; zajmujący się przestępstwami finansowymi, prokurator Klonowicz na czas dochodzenia i procesu, zezwolił nowemu podejrzanemu odpowiadać z wolnej stopy. Tamtą i kilka kolejnych bezsennych nocy, Paweł mógł zatem zamiast na więziennej pryczy, spędzić jeszcze we własnym łóżku. Spotkawszy się jednak następnego dnia z łysiejącym adwokaciną i wysłuchawszy w założeniu optymistycznie brzmiącej prognozy o czekającej go najprawdopodobniej 5-letniej odsiadce w więzieniu, zdębiał z przerażenia.

— To maksymalny wyrok? — spytał mecenasa, Paweł.

Ten jednak obrzuciwszy klienta nieco pobłażliwym spojrzeniem, odpowiedział:

— Minimalny, proszę pana. Maksymalnie mogą pana skazać na jakieś… 15 lat.

— Na ile?! — Paweł chciał krzyknąć, ale głos uwiązł mu w gardle, a drżące ze strachu, sine wargi zacisnęły się w nierówną wąską kreskę, przez którą wydobył się jedynie godny pożałowania, pisk.

Adwokat, słysząc skowyt rozpaczy i widząc przerażenie w szarych oczach klienta, szybko pospieszył z uspokajającym wyjaśnieniem.

— Proszę się nie martwić. Mam na koncie mnóstwo takich spraw — zapewnił. — Gwarantuję, że nie dostanie pan więcej niż jakieś 3—5 lat. Przy dobrym sprawowaniu, wyjdzie pan być może nawet po 2 — dodał z uśmiechem.

— Ale ja jestem niewinny! Nic nie zrobiłem — Paweł zaoponował słabym głosem, z trudem łapiąc powietrze w płuca.

Mecenas, słysząc jego płytki oddech, pokiwał głową, po czym uśmiechnąwszy się nieco szyderczo, odkręcił się na swym czarnym fotelu w stronę okna i dodał filozoficznym tonem:

— Cóż… Zakłady karne ponoć pełne są niewinnych.

Z okna jego gabinetu rozpościerała się zapierająca dech w piersi, panorama skąpanego jeszcze w ostatnich letnich promieniach słońca, Snobtown. Zamglone oczy Pawła nie dostrzegały jednak w tamtej chwili piękna wielkomiejskiego krajobrazu.

— Jestem w czarnej dupie — pomyślał kilka minut później, kiedy wstając z krzesła, zaczął kierować się mechanicznym krokiem w stronę drzwi.

Wzrok, z jakim żegnał go mecenas, zdawał się tylko to potwierdzać.

Po wyjściu z kancelarii, Paweł na trzęsących się nogach, nie widząc mijanych ludzi, samochodów ani budynków, korzystając z metra i autobusu, dotarł na obrzeża stolicy, gdzie w obskurnym bloku z szarej płyty, na drugim jego piętrze znajdowała się klaustrofobicznie mała kawalerka.

— Chyba niedługo będziesz musiał zadowolić się jeszcze mniejszym metrażem — mruknął złowieszczo współlokator Pawła, kiedy ten zrelacjonował mu rozmowę z adwokatem.

Choć chorujący na schizofrenię, Karol podczas ataków szaleństwa dostrzegał często kompletnie wyimaginowane niebezpieczeństwa, takie jak czarownice i potwory; tym razem wykazał wyjątkową jasność umysłu i niestety miał całkowitą rację.

Z prawnego punktu widzenia, sprawa Pawła wyglądała naprawdę beznadziejnie. Mimo że lewe interesy, o które został posądzony, kręcił jego szef; na papierze to nie on, a tylko i wyłącznie Paweł był winny wszystkich przekrętów.

2

Kiedy siedem lat wcześniej, zdesperowany przedłużającym się bezrobociem, Paweł trafił na propozycję pracy u Leszka Kozłowskiego, nie zastanawiał się ani minuty. Nie przeszkadzało mu nawet to, że zamiast umowy o pracę, jego przyszły chlebodawca wymusił na nim założenie własnej działalności gospodarczej.

— To będzie tylko tak na niby, panie Pawle — tłumaczył, uśmiechając się jowialnie i szczerze, Kozłowski. — Moja firma będzie podmiotem nadrzędnym, a pana firma będzie jakby podwykonawcą — mówił. — Mamy trudne czasy. Sam pan rozumie, kryzys — stwierdził, rozkładając bezradnie ręce. — Nie stać mnie na te wszystkie świadczenia, więc proponuję to, co mogę. Ale obiecuję, że całą papierkową robotę wezmę na siebie — zaznaczył. — Moja księgowa zajmie się wszystkimi formalnościami. Pan musi tylko złożyć odpowiednie papiery, dać kilka podpisów i możemy zabierać się do pracy.

W tej swojej błękitnej koszuli z podwiniętymi pod łokcie rękawami, dużym srebrnym zegarkiem na nadgarstku i dobrotliwym uśmiechem na pełnych ustach wyglądał tak uczciwie i wiarygodnie, że kiedy zachęcającym tonem, zapytał Pawła, czy zgadza się na współpracę, ten odparł niemal natychmiast, że tak.

Na horyzoncie nie było żadnych innych propozycji, portfel świecił pustkami, a głód zaczynał pukać do drzwi Pawła coraz głośniej. Nie widząc innego wyjścia, założył więc tę nieszczęsną działalność, a potem pracując jak na zwykłym etacie jako magazynier i dostawca w jednym, po prostu wykonywał polecenia Kozłowskiego.

Nie bardzo orientując się w kwestiach prawnych, sprawy urzędowe pozostawił szefowi oraz jego księgowej, Beacie. Ufając bezgranicznie obojgu, nigdy nawet nie pomyślał, że któreś z nich mogłoby zachować się wobec niego nieuczciwie. W końcu przez kilka lat wspólnych interesów, współpraca z Leszkiem i Beatą zdawała się układać naprawdę bezproblemowo.

Niestety tylko zdawała.

Pod przykrywką dobrych relacji, para wykorzystała firmę Pawła do prania brudnych pieniędzy oraz prowadzenia ryzykownych operacji finansowych. Kiedy zaś tymi zainteresował się wreszcie fiskus, oboje umyli ręce, odwracając się od oszukanego wspólnika plecami.

— Jestem w czarnej dupie — powtórzył szeptem Paweł, siedząc na twardym drewnianym stołku w ślepej kuchni.

W tamtej chwili całe jego życie przewinęło mu się przed oczami niczym parszywie ironiczna satyra. Jak na rozkaz, zaczęły przypominać mu się wszystkie smutne i upokarzające epizody z jego dzieciństwa, nastoletnie traumy oraz ciąg bezbarwnych i pozbawionych uśmiechu, dni dorosłości.

Miał 38 lat, parę siwych włosów na skroniach i nic poza tym.

— Ani dupy, ani chałupy — mruknął, krzywiąc swoje i tak lekko asymetryczne usta w grymasie rozgoryczenia.

Czego mógł zresztą oczekiwać, skoro harując od 20 lat na różnych stanowiskach u różnych pracodawców, zarabiał ciągle najniższą krajową? Niezależnie od tego, czy był zatrudniony w sieci barów szybkiej obsługi, na kasie w supermarkecie, na budowie, czy u Kozłowskiego; jego wynagrodzenie zawsze było wyznaczoną przez ustawę, kwotą minimalną. Kwotą, która przemyślanie wyliczona przez zmieniające się cyklicznie w jego kraju dyktatury złodziejów w garniturach, łaskawie pozwalała mu na skromne przeżycie, a zarazem bezdusznie pozbawiała go jakichkolwiek marzeń.

Zresztą, kiedy idąc śladem kilku milionów bezrobotnych rodaków, Paweł postanowił w pewnym momencie wyjechać za pracą do sąsiedniego Uberlandu, po czterech miesiącach tyrania za darmo, okazało się, że nawet i to nie jest w jego życiu zagwarantowane.

Zatrudniony na czarno przez cwanego pośrednika, przepracował wówczas bez wynagrodzenia 110 dniówek na ogromnej plantacji szparagów. Taplając się w błocie po pas albo przypalając w upalnym słońcu swe blade czoło na czerwony kolor; zwodzony przez oszusta obietnicami nadchodzącej wypłaty, przez całe lato zagranicą, dorobił się jedynie zastrzałów na palcach i bólu kręgosłupa. Nie zarobiwszy nawet grosza, a na dodatek zadłużywszy się na bilet powrotny do ojczyzny, ostatecznie wsiadł na pokład zapełnionego rodakami autokaru, po czym z pustymi kieszeniami i uczuciem okrutnego zawodu, wylądował ponownie w rodzimym pośredniaku. Niestety ani świeżo nabyta znajomość języka zachodnich sąsiadów ani też doświadczenie w pracy w zachodnim gospodarstwie nie pomogło mu w poszukiwaniu zatrudnienia. Odbijając się od ściany do ściany, z każdym upływającym dniem coraz bardziej tracił nadzieję na pozytywny finał zmagań z nieprzychylnym rynkiem pracy.

Aż tu nagle, któregoś szarego listopadowego dnia, na drodze Pawła pojawił się on.

Leszek Kozłowski — jak się wówczas wydawało, jego wybawca i ostatnia deska ratunku.

— Niech cię szlag, Leszek! — mruknął przez zęby Paweł, po czym podniósłszy się z twardego stołka, podszedł do jedynego w całym mieszkaniu, okna i opierając swe czoło o nagrzaną od wrześniowego słońca szybę, utkwił wzrok w maleńkim skwerku pod blokiem.

Po alejkach wyłożonych różową kostką brukową, na rowerach jechało sobie dwóch chłopców z plecakami na plecach. Na ławeczce tuż przy wejściu do klatki, siedziała zaś trójka szepczących między sobą, staruszków. Tematem ich rozmowy był zapewne Oskar Bąbel — znany z telewizji picuś-glancuś, który parkując swoje lśniące nowością Porsche tuż za ogrodzeniem strzeżonego miniosiedla dla bogaczów; nawet z odległości kilkunastu metrów rzucał się w oczy nabytą na wakacjach, brązową jak skwarka, opalenizną oraz mocno kontrastującą z nią, ufarbowaną na platynowy blond, czupryną.

Zaczynający swoją karierę od udziału w muzycznym talent-show, a potem występujący w serialach, filmach, programach tanecznych oraz kulinarnych, Oskar dochrapał się w końcu stałej i ciepłej posadki w jednej z największych stacji telewizyjnych w kraju. Pracując od dwóch lat jako juror w jednym z tych idiotycznych programów rozrywkowych; w których zarówno uczestnicy, oceniający, jak i prowadzący mają ewidentny problem z poprawnym stosowaniem liczebników zbiorowych, typu: obaj, obie i oboje; pan Bąbel ocenę popisów dwóch mężczyzn, kwitował zawsze stwierdzeniem: Oboje zaśpiewaliście świetnie. Kiedy na scenie swoje umiejętności prezentowały dwie kobiety, używał liczebnika obaj. Gdy zaś występował duet mieszany, dla jurora oczywistym było zastosowanie formy obie. Pomimo wyraźnych niedostatków w zakresie znajomości gramatyki języka ojczystego, Oskar był wyjątkowo wysoko ceniony przez swoich pracodawców i uwielbiany przez widzów; co umiejętnie wykorzystywał, działając prężnie w mediach społecznościowych. Przeglądając aktualizowaną codziennie w internecie, obszerną relację na jego temat, Paweł tamtego dnia wiedział już, że celebryta urlop spędził właśnie na egzotycznej Wyspie Rumu w towarzystwie seksownej, dwudziestokilkuletniej pogodynki — Oliwii Pucci.

Paweł prawdopodobnie nie zwróciłby najmniejszej uwagi na mieszkającego za strzeżonym ogrodzeniem, celebrytę; gdyby ten pewnego ranka, stojąc w kolejce do pobliskiej piekarni, nie dość, że bezceremonialnie wepchnął się przed niego, to na dodatek, kiedy został delikatnie upomniany, ofuknął Pawła z wyraźną pretensją.

— Koleś, czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, komu zagradzasz drogę? — zdziwiony usłyszaną uwagą, ubrany w welurową piżamę, Oskar Bąbel mruknął z niesmakiem, po czym patrząc na Pawła z wyniosłą miną, zapytał: — Nie oglądasz tv? Nie masz neta? Nie czujesz tego?

— Owszem, wiem kim jesteś — odparł wówczas Paweł. — Jesteś mocno przepłacanym błaznem z telewizji. Nie czujesz tego? — rzucił z ironią, po czym obsztorcowany przez stojącą w tej samej kolejce, fankę Bąbla; nie czekając już na swoją kolej, zdenerwowany wyszedł z piekarni z pustymi rękoma.

Od tamtej pory, Paweł regularnie śledził posty na pizdogramowym profilu Oskara, nie szczędząc sobie pod jego zdjęciami niewybrednych komentarzy.

— Wyspa Rumu, kurwa! — mruknął Paweł, patrząc z zazdrością na telewizyjnego gwiazdorka, który pogwizdując cichutko, otwierał właśnie bagażnik swojego auta. — Taki to sobie pożyje… Ech… Żebym miał chociaż 10 procent tego, co on… — westchnął i zniechęcony przymknął na chwilę oczy.

Dokonując powierzchownej analizy swojego dotychczasowego życia, Pawła uderzyła nagle mocno przygnębiająca myśl. Mianowicie nigdy nie spotkało go nic naprawdę miłego, a jedynym pozytywem od lat, wnoszącym do jego szarej egzystencji jakąkolwiek nadzieję był fakt, że owo życie kiedyś się skończy.

Choć cherlawy i niepozorny, Paweł był jednak zdrowy jak rydz i na nieoczekiwaną śmierć nie miał co liczyć. Mimo to, od wielu już lat, każdego wieczora kładł się do łóżka z nadzieją, że być może robi to już ostatni raz; że w wyniku jakiegoś cudownego zbiegu okoliczności padnie na śnie trupem i już więcej się nie zbudzi. Każda noc jednak mijała, a on każdego kolejnego ranka budził się z tym samym zawodem i myślą, że oto nadal żyje i musi dalej zmagać się ze swoją uciemiężającą rzeczywistością.

Codziennie o 5.15 dzwonił jego budzik, który terkocząc swoim metalicznym dźwiękiem, oznajmiał mu, że jego zasrane życie trwa w najlepsze. Wstając bez większych refleksji na równe nogi, przeciągał się więc i drapał po głowie, a następnie napotykając dziki wzrok swojego współlokatora, próbował odgadnąć w jakim humorze może on akurat być. Po nocnych zmianach w telefonicznym centrum obsługi, 40-letni schizofrenik był na ogół albo zirytowany brakiem snu, albo podrażniony nieprzyjemnymi rozmowami, które w swojej pracy regularnie przeprowadzał. Czasem w napadzie schizofrenicznego wariactwa, uprzedzał nawet budzik i stając nad Pawłem z nożem w ręce, budził go pytaniem:

— To ty? To ty dzwoniłeś dzisiaj o 2.37?

— Nie! Skądże! Spałem jak zabity — wyrwany ze snu, Paweł tłumaczył się wówczas, przekonując podejrzliwego współlokatora, by ten łaskawie odłożył naostrzony nóż na kuchenny blat.

Kiedy udobruchany Karol w końcu to robił, Paweł odczuwał jednak mieszaninę ulgi i kolejnego zawodu.

Bo może, gdyby mnie któregoś razu zadźgał, wcale nie byłoby najgorzej? — myślał potem; żałując po cichu, że Karol nie zdecydował się poderżnąć mu szyi.

Paweł nie lubił swojego życia i był nim przecież zmęczony. Mimo to, nigdy dotąd nie rozmyślał o samobójstwie. Tak, jakby ta forma śmierci dla niego nie istniała. Jego życie miało trwać tyle, na ile zaprogramowany był jego organizm. Samounicestwienie nie wchodziło w grę.

Do czasu, kiedy okazało się, że zwieńczeniem tej ponurej egzystencji miał stać się kilkuletni pobyt w pierdlu.

Jestem skończony — pomyślał, widząc oczami wyobraźni samego siebie za kratkami. Odziany w jednokolorowy komplecik z drelichu, niepozorny i przerażony, z lichym 1,72 m wzrostu, zapadniętą klatką, sinobladą delikatną skórą oraz szarobłękitnymi, naiwnymi w wyrazie jak u dziewicy oczami; zapewne już od pierwszego dnia stałby się dla tych wszystkich wygolonych osiłków o grubych karkach, idealnym kozłem ofiarnym.

Paweł nigdy nie umiał się bić ani bronić. Nawet w szkole zawsze dostawał od wszystkich wycisk.

A co dopiero stanąć oko w oko z grupą niebezpiecznych bandytów? — myślał przerażony, wiedząc doskonale, że większość z osadzonych w zakładach karnych załatwiłoby go jednym klapnięciem dłoni.

Kurwa! Ja tam nie wytrzymam nawet doby! — Paweł przełknąwszy głośno ślinę, zaczął panikować.

Nawet gdybym jakimś cudem przeżył ten wyrok, to jakie życie będzie mnie czekać po odbyciu kary? — pytania i wątpliwości namnażały się z każdą sekundą, rozsadzając czaszkę Pawła od środka.

Z emocji piekła go twarz, na jego szyi zaś pod wpływem stresu wykwitały kolejne swędzące czerwone plamy. Serce biło mu jak oszalałe, a ciśnienie tętnicze najwyraźniej zamierzało pobić rekord w swojej wysokości.

Ja już więcej nie wytrzymam! — pomyślał zrozpaczony, po czym uderzywszy kilka razy głową o szybę, otworzył oczy. Kiedy spojrzał w dół, na parkingu ponownie dostrzegł uśmiechniętego Bąbla, który bez pośpiechu dalej zajmował się wykładaniem swoich podróżnych maneli.

W tym samym momencie, Paweł doznał nagle cudownego olśnienia. Zrozumiał bowiem, że dla takiego nieszczęśnika jak on, jest jednak jeszcze pewne wyjście.

Jedno, jedyne i skuteczne rozwiązanie na wszystkie bolączki tego świata.

Samobójstwo! — pomyślał z błyskiem w oku.

Cudownie proste i wyzwalające rozwiązanie.

Bo co on niby takiego zrobił, żeby aż tak się męczyć? Nie zasługiwał na takie życie. I nie musiał się na nie godzić. Kiedy sobie to uzmysłowił, poczuł się wreszcie wolny. Wolny jak nigdy dotąd.

Koniec z tym wstrętnym życiem, z tym ciągłym liczeniem każdego grosza, zamartwianiem się zapchanym kiblem i dokuczliwą, zwłaszcza w nocy, samotnością.

— Koniec z tym! — Paweł ryknął głośno jak nigdy przedtem.

Oskar, który zamknął właśnie bagażnik auta i z trzema walizkami w rękach, kierował się w stronę swego apartamentowca; podniósł na chwilę wzrok i zdawać by się mogło, spojrzał w okno Pawła.

— Taki to ma życie — prychnął znów w kierunku celebryty, Paweł; po czym patrząc jak ten wystukuje kod do obwarowanych drzwi apartamentowca, warknął z gniewem: — I niech sobie żyje nawet wiecznie!

Kiedy tylko odziane w obcisłe granatowe spodnie, pośladki Oskara Bąbla znikły w wyłożonej marmurem, klatce schodowej luksusowego apartamentowca; Paweł przeniósł się na stary, wyliniały fotel, na którym Karol pod jego nieobecność oddawał się zawsze przyjemnościom masturbacji.

Choć zaschnięte plamy spermy na jasnozielonym obiciu starego fotela zawsze wzbudzały w Pawle wstręt, tym razem jednak nie zwrócił na nie nawet uwagi. Zatopiwszy swe wątłe ciało w poplamionej i przedartej tapicerce, włączył stojący naprzeciwko telewizor i natrafiwszy na najnowszy odcinek show pt. „Cwaniarki i nędzarki”, z otępiałą miną zaczął śledzić losy głównych bohaterek.

Widoczna na ekranie, jakby odlana z plastikowej foremki, idiotka z wielgachnym tyłkiem oraz napompowanym biustem, chwaląc się przed kamerą swoim designersko urządzonym mieszkaniem w centrum Snobtown, butami za 8 tysięcy oraz majtkami z wyszytym logo słynnego projektanta; zamieniała się na kilka dni swoim mieszkaniem z bezzębną i zaniedbaną dziewuszyną z jakiejś zapadłej wsi na wschodnich rubieżach. Porażony sztucznością tej pierwszej, jak i brzydotą tej drugiej, Paweł na moment zapomniał nawet o swoich problemach i niczym zahipnotyzowany zastygł w oczekiwaniu. Bo oto, miejska pindzia jechała sobie na wozie drabiniastym w stronę rozpadającej się rudery; a wiejska dziewuszyna z nabożeństwem oglądała właśnie zastawione markowymi kosmetykami, półki w łazience tej pierwszej. Kiedy jednak 15-centymetrowe szpile mieszkanki Snobtown ugrzęzły w półmetrowej kupie parującego gnoju, a z oklejonych kępkami sztucznych rzęs, oczu popłynęły najprawdziwsze łzy, poziom absurdu tego widowiska zmusił Pawła do zmiany kanału.

Po kliknięciu palcem w przycisk pilota, na ekranie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawiła się jakaś durna para, głupkowato uśmiechających się dziennikarzy, którzy w towarzystwie brzuchatego kuchcika, uczyli widzów jak przygotować jajecznicę.

— Tacy to sobie pożyją — pomyślał znów Paweł, patrząc jak roześmiana od ucha do ucha babka o końskiej twarzy, partnerujący jej krzywonogi amant w obcisłych rajtuzkach i nadęty jak balon kucharz stoją nad patelnią słabo ścinających się jaj.

Manewrując drewnianą łychą to w tę, to w tamtą stronę; pogwarzyli i pośmiali się między sobą, by ostatecznie po zdjęciu z kuchennej płyty problematycznej patelni, przejść szybko do innego tematu.

— Nie potrafią zrobić jajecznicy i jeszcze im za to płacą! — mruknął na głos Paweł. — Tacy to sobie mogą pożyć — powtórzył, po czym ogarnięty znów nagłą złością, wykrzyknął: — I niech żyją nawet wiecznie!

Niech żyje sobie ten zadufany Oskar Bąbel. Niech żyje ta puszczalska zdzira, Oliwia Pucci. Niech żyje ta idiotka paradująca w szpilach po gnoju. Ta dziennikara z końską gębą. Ten amancik w leginsach. I wszyscy inni.

— Niech żyją sobie wiecznie! — mruknął.

On nie musiał.

Nie musiał i przede wszystkim już nie chciał.

I nigdy przedtem nie był tak pewien swego, jak wtedy.

Poczuwszy z tego powodu nagłą satysfakcję, aż uśmiechnął się do swojego mizernego odbicia, które w zbitych do połowy szklanych drzwiczkach starego regału z dykty, tylko upewniło go o zasadności swojej świeżo podjętej decyzji.

Paweł wyglądał jak nikt, żył jak nikt, zachowywał się jak nikt i dla wszystkich wokół był nikim.

Ale to już koniec! — pomyślał, wstając powoli z fotela i kierując się z powrotem w stronę okna.

Chwilę później, wsparłszy swe czoło o starą obdrapaną framugę, zaczął zastanawiać się, który z najpopularniejszych sposobów na samobójstwo byłby dla niego najlepszy.

Śmierć przez powieszenie, chyba najczęściej wybierana przez mężczyzn, wydawała mu się zbyt drastyczna. W dzieciństwie widział wisielca i nie był to nader elegancki widok. Wywieszony do połowy klatki piersiowej, język zmarłego sąsiada śnił mu się potem po nocach przez wiele miesięcy i skutecznie zapisał w pamięci, odstręczając od czynienia podobnego kroku.

Podcięcie żył kojarzyło się Pawłowi z tymi wszystkimi rozegzaltowanymi małolatami, które w przypływie smutku z powodu zbyt małej liczby polubień w mediach społecznościowych, szukają ukojenia w nacinaniu własnych nadgarstków.

Może więc rzucić się pod koła nadjeżdżającego pociągu? Skończyłbym jak Anna Karenina. Nie ma co, romantyczny klasyk — pomyślał Paweł.

Ale gdzie gwarancja, że na ratunek nie skoczyłby mu jakiś kolejarz, jak miało to miejsce w „Lalce” z tym szaleńcem Wokulskim.

Najgorzej, gdyby ziściły się zaś słowa piosenki „Czarna dziura” Jaromira Nohavicy:

„(…) Pociąg to ci synku nic nie utnie

Wydmuchnie cię z torów i z tych gaci

A za postój mandat każą płacić (…)”

Pociągi niech jadą więc dalej — zadecydował Paweł, szukając w głowie lepszej alternatywy niż śmierć na torach.

Może więc rzucić się z mostu? — pomyślał, zastanawiając się jednocześnie nad odpowiednią scenerią do realizacji tego planu.

Po głębszych przemyśleniach, wstępny wybór padł na Most Króla Stasia.

Nowoczesna, wysoka budowla, z kładką dla pieszych i dosyć niskimi barierkami po bokach wydała mu się najbardziej odpowiednia. Wizja rozpaczliwego skoku do płynącej pod mostem rzeki Oślicy, wydała się Pawłowi jednak znowu ryzykownie niepewna. Co prawda, pływać umiał bardzo słabo, ale poziom wody z powodu przedłużającej się po lecie suszy, oscylował w tamtym czasie wokół lichych 30—50 cm.

Czy to wystarczy, żeby się utopić? A jeśli tylko połamię sobie gnaty i ktoś mnie odratuje? — pytania kłębiły się w jego głowie, potęgując poczucie niepewności.

A Paweł potrzebował stuprocentowej pewności, że zginie.

Zresztą, rzucanie się z mostu, podobnie jak i to pod koła pociągu, wydawało mu się zbyt melodramatyczne i jakieś takie kobiece.

Musiał szukać dalej.

Emitowana właśnie w TV, reklama leków na sen szybko podsunęła kolejny pomysł.

Może by tak łyknąć wszystkie prochy, jakie mam pod ręką? — zaświtało mu w głowie. Ale co, jeśli leki nie zadziałają tak, jak tego oczekuję? — zawahał się. Co jeśli to moje samobójstwo skończy się na wymiotach i biegunce? — zastygł w bezruchu.

Kiedy jego wzrok padł w końcu na stojącą nieopodal kuchenkę gazową, Paweł poczuł nagłe olśnienie.

W tamtej chwili wiedział już, co zrobi. Znalazł bowiem sposób na śmierć idealną.

3

Zanim Paweł zabrał się za rozkręcanie kurków z gazem, ostatnie chwile życia postanowił spędzić na drobnych przyjemnościach. Nie szczędząc sobie, chyba po raz pierwszy w życiu, pieniędzy na jedzenie, udał się więc na pożegnalną kolację do jednej z najdroższych knajp w mieście. Wbity w swoją najlepszą białą koszulę i nienowe już, ale niewypchane jeszcze na kolanach, spodnie; wszedł zamaszystym krokiem do błyszczącego od złotych zdobień wnętrza, w którego holu, już na wstępie powitał go wyniosły wzrok, wyglądającego jak lokaj, recepcjonisty.

— Bonjour monsieur — rzekł recepcjonista, po czym obrzucając Pawła pełnym nieskrywanej kpiny spojrzeniem, spytał: — Nazwisko pana?

Stropiony tą galanterią starszego mężczyzny, Paweł odrzekł automatycznie:

— Smargol.

Widząc potem jak wypolerowany paznokieć recepcjonisty posuwa się sprawnym ruchem na sam dół zadrukowanego dokumentu w barwie écru, Paweł dopiero poniewczasie uświadomił sobie bezcelowość tego zajęcia.

Ja nie zarezerwowałem stolika — miał już pospieszyć z wyjaśnieniem, ale recepcjonista jadąc swym paznokciem z powrotem w górę listy, mimochodem zaczął mruczeć pod nosem:

— Smargul… Smargul… Smargul… Nie ma… Nie ma tu takiego nazwiska.

Zirytowany faktem, że oto ktoś znowu przekręca jego nazwisko, Paweł postanowił zaprotestować.

— Oczywiście, że nie ma! — wtrącił, po czym dodał objaśniająco: — Nazywam się Smargol, nie Smargul.

— Przepraszam? Że jak, monsieur? — spytał, jakby nagle wyrwany ze snu, recepcjonista.

— Nie Smargul, tylko Smargol — Paweł powtórzył z naciskiem ostatnią sylabę swojego nazwiska, ale starszy pan pokiwawszy tylko swą siwą czupryną, ponownie utkwił wzrok w kremowej stroniczce, oprawionego w skórę brulionu.

Rzecz jasna, nie znalazłszy tam nazwiska Pawła, swoją uwagę po chwili skierował na stojący za bordową kotarą, komputer. Wystukawszy na klawiaturze kilka liter, uśmiechnął się nieco kpiąco i rzekł:

— Przykro mi, monsieur. Nie mamy rezerwacji na nazwisko Smargul. Czy jest pan pewien, że zamawiał pan stolik na dzisiaj?

Rozsierdzony tą wyraźnie naumyślną kpiną, Paweł wrzasnął:

— Smargol! Gol! Gol! Gol! Rozumiesz pan?

Zdziwiony skalą głosu gościa, recepcjonista zmieszał się na chwilę i z wypisanym na swej pociągłej twarzy niezrozumieniem, szepnął:

— Gol? Jaki znowu gol? O czym pan teraz mówi, monsieur?

— O swoim nazwiskuuuuu! — rozzłoszczony Paweł, wysyczał przez zęby; dostrzegając jednocześnie, że konsternacja na twarzy recepcjonisty ustępuje powoli tłumionemu rozbawieniu.

— Chce pan teraz powiedzieć, że nazywa się… Gol? — starszy pan zachichotał pod nosem niczym pensjonarka, po czym nie zważając na kamienny wyraz twarzy Pawła, dodał: — Piłkarskie nazwisko, nie ma co.

Tego było już za wiele. Urażony zachowaniem recepcjonisty, Paweł kopnął nogą w drewniany kontuar, po czym wycofał się w stronę wyjścia. Kiedy złorzecząc pod nosem, z marsową miną zbliżał się już do drzwi, w progach restauracji ukazała się nagle odziana w pstrokate poncho, pulchna blondynka. Znana z popularnych programów telewizyjnych, krytyczka kulinarna; przekroczywszy próg restauracji, obrzuciła Pawła badawczym spojrzeniem i już otwierała swe pełne usta, by spytać o powód jego niezadowolenia, gdy przeszkodził jej w tym recepcjonista.

Starszy pan bojąc się, że widok rozdrażnionego gościa może wpłynąć na negatywną ocenę restauracji, szybkim ruchem wyśliznął się zza swego kontuaru i w okamgnieniu znalazł się tuż przy drzwiach.

— Ależ monsieur, niech pan zaczeka! — zatrzymał Pawła w pół kroku. — To na pewno jakaś pomyłka systemu rezerwacji — mówiąc to, uśmiechnął się stronę blondynki. — Zapraszam na salę. Zaraz znajdziemy panu wolny stolik — zapewnił.

Widząc kątem oka badawcze spojrzenie krytyczki, szybko też dodał:

— W ramach rekompensaty zje pan kolację na nasz koszt.

Po wcześniejszej utarczce z recepcjonistą, Paweł nie miał już ochoty na kolację w tym lokalu. Bojąc się jednak, że w innych restauracjach również nie zostanie wpuszczony bez rezerwacji, postanowił zawrócić.

Zasiadając do nakrytego eleganckim białym obrusem, okrągłego stolika, na którym w świetle migoczących świec, pyszniła się piękna porcelanowa zastawa; Paweł narobił sobie chyba nader dużych nadziei co do serwowanej w tym lokalu, kuchni. Ani srebrne sztućce, ani mosiężne świeczniki, ani wypolerowany parkiet, ani nawet rzępolący do kolacji skrzypek, nie rekompensowały bowiem smaku potrawy, którą po dosyć długim czasie oczekiwania, ostatecznie dostał. Niestety zaserwowane tamtego wieczora danie w postaci prześwitującego plasterka przesuszonego mięsa w towarzystwie trzech groszków, wiórka szparagu oraz dwóch listków rukoli, okazało się tak mikroskopijne i niesmaczne, że po wyjściu z tej cieszącej się mianem luksusowej restauracji, Paweł bez namysłu udał się do pierwszej z brzegu, budki z kebabem.

Godzinę później, zaopatrzony w dwa tureckie specjały, pizzę, butelkę wódki, kilka puszek piwa oraz kilogram przesłodzonej, wiśniowej rolady na deser; powrócił do pustego mieszkania i zasiadł do swej pożegnalnej wieczerzy.

Początkowo, spoglądając co i rusz na kuchenne kurki z gazem, Paweł zastanawiał się, jak będzie wyglądać jego śmierć.

Czy będę czuł, że braknie mi tchu? — zastanawiał się, rozpatrując możliwe scenariusze. A może po prostu zasnę i nawet nie zauważę kiedy?

Pochłaniając kolejne kęsy zakupionych kebabów oraz popijając je kolejnymi łykami alkoholu, nagle na jego myśli zaczęła opadać mglista kurtyna nieświadomości. Najedzony do syta, spity alkoholem i roztkliwiony pełnym dramatyzmu odcinkiem któregoś z popularnych paradokumentów; nie zdążywszy nawet podejść do kurków z gazem, w pewnym momencie nieoczekiwanie osunął się na stary tapczan i zasnął.

Kiedy zaś po kilku godzinach wybudził się z tej pijackiej maligny, było już dobrze po północy.

Karol, który wrócił właśnie ze swojej zmiany w call center, usiadł w zapadającym się fotelu i przyglądając się trzeźwym wzrokiem leżącemu na tapczanie Pawłowi, stwierdził:

— Nie wyglądasz najlepiej. Co zamierzasz teraz zrobić?

Paweł przypomniawszy sobie o swoim niezrealizowanym jeszcze planie, lekko westchnął, a następnie przewracając się na bok, z beznamiętną szczerością oznajmił bełkotliwym głosem, że zamierza się zabić.

— Żartujesz? — mruknął z niedowierzaniem, Karol.

— Wcale nie — odparł Paweł, przekręcając się znów na plecy.

Nie chciało mu się wstawać, ale czując od kilku minut silne parcie na pęcherz, podniósł się z łóżka i po chwili, udał się do toalety.

Kiedy z niej wrócił, Karol nadal siedział w tym samym miejscu i nad czymś dumał. W chłodnej poświacie ulicznej latarni, której światło wpadało przez okno wprost na jego znużoną oliwkową twarz, wyglądał jak upiór.

Może znowu dostrzegł we mnie jakiegoś tajnego agenta albo potwora — pomyślał Paweł. A niechby mnie teraz nawet zaszlachtował — dodał w myślach, okrywając się z powrotem starą kołdrą w kratkę.

Karol bacznie obserwując jego ruchy, zamiast chwycić za nóż, spytał jednak o coś innego.

— Naprawdę zamierzasz popełnić samobójstwo? — szepnął jakby z lękiem.

— Owszem — przytaknął Paweł. — A co mogę zrobić lepszego?

Przewracając się na prawy bok i odwracając twarz w stronę ściany, chciał zakończyć już tę nocną pogaduszkę. Wyraźnie porażony usłyszaną nowiną, Karol nalegał jednak, by kontynuować rozmowę.

— Powinieneś pójść do psychiatry — oznajmił ni z tego, ni z owego.

— Po co? — spytał szczerze zdziwiony Paweł.

— Takie rzeczy się leczy — wyjaśnił tonem znawcy, Karol. — Ja się na tym przecież znam — dodał.

Dźwięk nocnego tramwaju, który przejeżdżał właśnie pod ich blokiem oraz sygnał pędzącej w oddali karetki, wdarły się na chwilę do ich mieszkania i zagłuszyły jego słowa. Kiedy jednak na ulicy nastała znów cisza, Karol ponownie otworzył usta.

— Masz depresję… — orzekł bez cienia wątpliwości. — Słyszysz? Paweł, ty masz depresję — powtórzył.

— Nie mam żadnej depresji — mruknął zniecierpliwiony Paweł, nie odkręcając nawet głowy w stronę współlokatora.

— Mówię ci. Masz depresję i powinieneś to leczyć. Są na to leki — powtórzył z naciskiem Karol.

— Nie mam depresji, tylko nieudane życie — warknął Paweł. — Nieudane życie, rozumiesz? — spytał z nerwem, odwracając na chwilę twarz w stronę rozmówcy. — Tego nie da się wyleczyć żadnymi psychotropami — dodał, po czym ponownie odwrócił się plecami, nakrył głowę kołdrą i uciął temat.

Cisza, która zapadła w mieszkaniu, wieściła koniec rozmowy. Karol jednak nie ruszając się z fotela, ciągle nad czymś dumał. Kiedy zaś po kilkunastu minutach, ponownie się odezwał, okazało się, że wpadł na genialny pomysł.

4

Przez te wszystkie lata, kiedy Paweł pracował dla Kozłowskiego, nawet przez głowę mu nie przeszło, by kiedykolwiek móc wykorzystać dane swojego szefa. Jak ostatni idiota, tyrał dla niego jak wół, służąc na dodatek własnym nazwiskiem, które on bez żadnych zahamowań postanowił najzwyczajniej zbrukać i wykorzystać. To, że Paweł był przez ten czas lekkomyślnym głupcem, nie oznaczało jednak, że musiał tym głupcem pozostać do końca. Uświadomił mu to Karol, który w całym swoim schizofrenicznym szaleństwie, był nie tylko wygadanym absolwentem filozofii, ale także i co najważniejsze, genialnym informatykiem.

— Wiesz, w którym banku ma konto ten twój Kozłowski? — spytał z całkiem niewinną miną, kiedy na zegarze wybił kwadrans po drugiej.

— Wiem… Dlaczego pytasz? — zdziwił się ponownie wyrwany ze snu, Paweł.

— Wstań z łóżka, to ci pokażę — mruknął Karol.

Godzinę później, nie mając już żadnych pytań ani wątpliwości, Paweł wystukiwał na laptopie PIN do konta bankowego swojego byłego szefa. Serce biło mu jak młot, a ręce drżały niczym osika na wietrze. Kiedy podyktowane przez Karola, hasło zadziałało, a elektroniczne wrota do sezamu Leszka Kozłowskiego otworzyły się bez żadnego szelestu, oniemiały Paweł najpierw wybałuszył oczy, a potem z wrażenia spadł z krzesła.

Firmowe saldo nieuczciwego szefa przedstawiało naprawdę imponującą kwotę.

Ten stan jednak szybko uległ zmianie. Wystarczyło zaledwie 30 minut, żeby ogołocić Leszkowe konto do zera. Kozłowski spokojnie śpiąc w swojej willi na przedmieściach Snobtown, stracił tamtej nocy niemal wszystko.

Paweł natomiast w tym samym czasie został milionerem, przestępcą i uciekinierem.

— A teraz leć do bankomatów, wypłać co się da i spierdalaj stąd jak najdalej — poradził krótko i rzeczowo, Karol.

— A ty? Co z twoją działką? — spytał zaróżowiony od emocji, Paweł. — W końcu to dzięki tobie mam teraz tę forsę… Coś Ci się chyba należy…

— O… Nie! — pokręcił głową Karol. — Nie jestem złodziejem!

— A co zrobisz, jeśli policja oskarży cię o współudział? Pewnie tu przyjdą i będą węszyć — ostrzegł Paweł.

Karol słysząc jego słowa, wzruszył jednak tylko ramionami i z pobłażliwym uśmiechem, odparł:

— A co oni mogą mi zrobić? W końcu jestem tylko wariatem… Najwyżej wsadzą mnie na jakiś czas do psychiatryka. A tam byłem już przecież nie raz.

5

Po przelaniu Leszkowych oszczędności na kilka założonych naprędce, nienadzorowanych przez nikogo i nie do końca legalnie działających zagranicznych rachunków, Paweł wyruszył w nocny rajd po mieście. Ogałacając swoje tymczasowe elektroniczne portfele w kolejnych bankomatach, z minuty na minutę w jego rękach przybywało gotówki. Dokładana do podróżnej torby, forsa z każdą minutą zaczynała coraz bardziej ciążyć, ale tylko ona gwarantowała powodzenie zuchwałego planu, który tamtej nocy zrodził się w głowie Karola. Kiedy Pawłowi wreszcie udało się wypłacić satysfakcjonującą go kwotę, zaciskając kurczowo palce na uchwytach drogocennej torby z gotówką, po raz pierwszy w życiu poczuł się tak, jakby to on rozdawał karty całemu światu.

Teraz mógł zrobić naprawdę dużo. Czasu nie było jednak wiele. Pomiędzy szklanymi wieżowcami Snobtown coraz śmielej wychylały się pierwsze promienie porannego słońca, a na przystankach zaczynali tłoczyć się spieszący do pracy, rozespani ludzie. Paweł wiedział, że kiedy Leszek odkryje czystki na swoim koncie, wszelkie podejrzenia od razu padną na niego. Ze strachu przed wtopą trzęsły się mu więc kolana; a po jego czole, mimo rześkiego poranka, spływały kropelki zimnego potu. Oparłszy się o ścianę budynku poczty, próbując uspokoić przyspieszony oddech, przymknął na chwilę powieki. Rozmyślając nad kolejnymi krokami swojej ucieczki, doszedł do wniosku, że zanim opuści Snobtown, najpierw powinien zadbać o kamuflaż.

Muszę koniecznie zmienić strój i fryzurę — postanowił.

Spacerując nerwowym krokiem w tę i z powrotem, musiał jednak uzbroić się w cierpliwość i poczekać na otwarcie sklepów oraz lokali usługowych.

Kiedy w końcu taki nieświeży, nieogolony i spocony, wparował do pierwszego z brzegu, butiku dla panów, od razu poczuł, że to nie jest miejsce dla takich, jak on. Jego wygnieciona po intensywnej nocy, najlepsza biała koszula w towarzystwie tanich jeansów, wypłowiałej ortalionowej kurtki oraz starych pożółkłych adidasów, prezentowała się jak zniszczony rekwizyt muzealnej wystawy sprzed kilku lat. Dwie pary wpatrzonych w Pawła kobiecych oczu, ni to z zaciekawieniem, ni to z obrzydzeniem, zdawało się zresztą to potwierdzać, wysyłając nieme ostrzeżenia: Tylko nie podchodź bliżej. To nie jest lokal dla ciebie.

Paweł już miał potulnie zastosować się do tych niewerbalnych komunikatów, kiedy nagle przypomniał sobie, co trzyma w dłoniach.

Wypchana po brzegi szmalem, torba podróżna, w jednej chwili dodała mu nagłej pewności siebie. Na przekór niechętnym i lekceważącym spojrzeniom eleganckich ekspedientek, Paweł wmaszerował więc do środka, ostatecznie zatrzymując się przy wieszakach z marynarkami.

Jedna ze sprzedawczyń, najwyraźniej bojąc się, że spocona dłoń Pawła zechce dotknąć nieskazitelnie gładkiej materii którejś z wyeksponowanych marynarek, szybkim i płynnym ruchem gazeli doskoczyła do Pawła i tłumiąc nieco własne rozbawienie, rzekła wyniośle:

— Czy mogę w czymś… paaaanu pomóc?

Słowo paaaanu wypowiedziała tak sztucznie zmodulowanym głosem, że zabrzmiało ono niemal jak kpina albo obelga.

— Tak… Szukam… — Paweł stropił się na moment, czując na sobie lodowaty wzrok niebieskich oczu, które błyskając nieprzyjemnymi iskierkami, częściowo skryte były pod długą, gładką grzywką w kolorze platynowego blondu.

Gdzie ja wlazłem?! To sklep dla biznesmanów i bogaczy — pomyślał z paniką.

Nie chcąc jednak tracić czasu, po krótkiej chwili zwątpienia, postanowił spróbować jeszcze raz.

— Szukam… jakiejś marynarki, kosz… — zaczął wyliczać.

Nie zdążył jednak wymienić nawet dwóch rzeczy, gdyż w słowo weszła mu już blondwłosa królowa śniegu.

— Radzę udać się do lumpeksu — poradziła słodkim, a zarazem ostrym jak brzytwa, głosikiem. — Dwie ulice stąd mają sporo tanich marynarek — dodała z uśmiechem.

W jej pustych, błękitnych oczach czaiła się słabo skrywana satysfakcja. Taka niczym nieuzasadniona radość, że oto dokopała komuś, tylko dlatego, że ten ktoś zdaje się stać na niższym szczeblu drabiny społecznej niż ona.

— Głupia suka — pomyślał z niechęcią Paweł, patrząc na jej podkreślone grubym czarnym eye-linerem powieki oraz rozświetlone migoczącym pudrem, wystające kości policzkowe.

Słysząc jednocześnie dyskretny chichot drugiej, stojącej za kontuarem sprzedawczyni; Paweł zagryzł dolną wargę i nie myśląc ani minuty dłużej, wyciągnął ze swej przetartej, płóciennej torby spory plik banknotów. Machnąwszy nim tuż przed zadartym nosem wyniosłej blondyny, rzucił pieniądze prosto na błyszczący kontuar i odezwał się sztucznie zblazowanym głosem.

— Ok, drogie panie — zaczął. — Pewnie mógłbym tak, jak ta babka w „Pretty Woman” wrócić tu za godzinę z torbami drogich marek, żeby pokazać wam, jak dużą prowizję straciłyście. Ale przecież ani ja, ani wy nie gracie w filmie — rzekł, posyłając w stronę zdziwionej blondyny kpiący uśmieszek.

I co teraz? Głupio ci? — pytał, wysyłając w jej stronę niewerbalny sygnał triumfu.

Kilka sekund później, notując wypisane na pociągłych twarzach obu kobiet bezcenne w wyrazie zawstydzenie, dodał z lekkością:

— To co? Może nie traćmy już czasu? Niech panie wybiorą dla mnie coś eleganckiego. Dobrze?

Paweł nie wiedział dokładnie, ile pieniędzy rzucił im na ladę, ale ze sklepu wyszedł w zupełnie odmienionym stroju wraz ze stylowo prezentującą się solidną torbą podróżną w beżowo-brązowe wzorki, do której, będąc jeszcze w sklepowej przebieralni, przerzucił wszystkie skradzione pieniądze.

Przebrany w nowe jeansy, biały podkoszulek, skórzaną kurtkę, eleganckie buty oraz nasunięte na nasadę jego spiczastego nosa, ciemne ray-bany; Paweł udał się do sąsiadującego z butikiem, wyłożonego błyszczącymi marmurami salonu fryzjerskiego, w którego wnętrzu w takt latynoskiej muzyki kołysało się dwóch młodych mężczyzn.

Zwracając się do siebie per kochanie, z jakże charakterystycznym akcentem, który niemal zawsze demaskuje homoseksualne ciągoty; wyglądali na fachowców w swojej dziedzinie. Paweł zaś, w nowych ubraniach i okularach, choć nadal nieświeży i nieogolony, nie wyglądał już na przypadkowego włóczęgę, ale raczej na któregoś ze stołecznych celebrytów po ostrym tangu.

Fryzjerzy utyskując początkowo na brak uprzednio umówionej wizyty, ale podświadomie wyczuwając, że Paweł jest przy forsie, nie wysłali go tak jak ekspedientki z butiku do fryzjerskiego lumpeksu. Zamiast raczyć go ironicznymi komentarzami; panowie, podskakując wokół niespodziewanego klienta niczym wesołe świerszcze, umyli mu więc głowę, zrobili masaż, podali kawę, a potem zapytali niemal jednym głosem:

— To co? Strzyżemy? Koloryzujemy? Stylizujemy?

Pokiwawszy głową i rzuciwszy w stronę ich gładkich i wypielęgnowanych lic ostatnie niepewne spojrzenie, Paweł szepnął:

— Proszę zrobić tak, żebym sam siebie nie rozpoznał.

— Kochanieńki, masz to jak w banku — zapewnił ubrany w obcisłe białe spodnie, jeden z fryzjerów.

Chwilę potem zaś, odkręcony na fotelu w stronę lustra, Paweł przymknął powieki i znużony nocnymi przygodami zmrużył na chwilę oczy.

Kiedy wybudził się z tej niezaplanowanej drzemki, drugi z fryzjerczyków mył jakieś miski z farbą, a jego kolega muskając skronie Pawła golarką, kończył swoje dzieło.

— I jak? — spytał, uśmiechając się do lustra.

Paweł otworzywszy szerzej oczy, w pierwszej chwili nie wiedział, co powiedzieć. Miał jednak pewność, że fryzjer dotrzymał obietnicy.

Wycieniowany filecik zaczesanej na bok grzywki oraz słoneczne refleksy ufarbowanych pasemek tworzyły na jego głowie coś, co przypominało swym kształtem piaszczysty półwysep, na którego powierzchni migotała brokatowym błyskiem, pachnąca cedrem, maź.

Wyglądam jak… gej — pomyślał zaskoczony Paweł.

Stłumiwszy jednak rodzące się w nim homofobiczne uprzedzenia, po chwili uśmiechnął się do rozanielonych fryzjerów i chwaląc ich talent, sowicie zapłacił za ich usługę. Minutę później, wyszedł na ulicę i znikł w tłumie pędzących przed siebie, przechodniów.

Przeglądając się raz po raz w szklanych witrynach luksusowych sklepów, nie mógł wyjść ze zdziwienia nad własną metamorfozą.

Wyglądając nie do poznania, mógł też wreszcie opuścić Snobtown.

6

Nie mając pojęcia, gdzie konkretnie mógłby znaleźć bezpieczne schronienie, ale zdając sobie sprawę, że musi wyjechać jak najszybciej i jak najdalej, bez zastanowienia udał się na dworzec centralny. Niknąc w tłumie anonimowych podróżnych, miał nadzieję umknąć uwadze stołecznej policji, która jak podpowiadała jego rozbudzona wyobraźnia, na pewno rozsyłała już za nim listy gończe.

Minąwszy jeden z dwuosobowych patroli, które niezainteresowane jego osobą, pomaszerowały w stronę centralnej stacji metra, Paweł odetchnął z ulgą. Zapatrzywszy się w błękitne tło tablicy odjazdów, zamiast spokoju, ponownie zaczął jednak odczuwać lęk. Chowając oczy za czernią okularów przeciwsłonecznych i kurczowo zaciskając palce na swojej nowo zakupionej, stylowej torbie, zachodził w głowę, jaki kierunek podróży obrać.

Gdzie mam pojechać? Gdzie? — pytał sam siebie w myślach, nie zważając na przypadkowe szturchnięcia spieszących się wokół podróżnych.

Z głośników w tle rozchodziły się komunikaty przypominające o nadchodzących odjazdach. Wszystkie te destynacje w uszach Pawła brzmiały jednak obco i jakoś nieprzychylnie. Jednocześnie z tyłu głowy, Paweł słyszał ponaglający głos paniki, która z każdą minutą, zdawała się przybierać na sile.

Bo prawda była brutalna. Gdziekolwiek by nie pojechał, mógł liczyć tylko na siebie.

Nie miał nikogo, kto byłby w stanie mu pomóc. Jego jedyna bliska osoba, czyli matka zmarła kiedy miał 17 lat. O ojcu nie chciał nawet wspominać. Zresztą, on też już nie żył. Zmarł przed dwoma laty, o czym Paweł dowiedział się o tym dopiero trzy miesiące po fakcie. Na dodatek od komornika, który przejął wówczas jego rodzinny dom. Stary Smargol przepił wszystko, zostawiając po sobie jedynie długi, od których spłacania, najmłodszy z jego synów wywinął się z trudem w ostatniej chwili. Liczne rodzeństwo Pawła rozpierzchło się już dawno temu po wszystkich stronach świata i nie tracąc czasu na celebrowanie rodzinnych więzi, żyło własnym życiem. Zresztą, nawet gdyby Paweł znał aktualne adresy swoich braci i sióstr, i tak nie złożyłby żadnemu z nich wizyty. Po pierwsze policja mogłaby go u nich od razu namierzyć. Po drugie, odkąd jego kochane siostrzyczki i braciszkowie zrzekli się na jego rzecz zadłużonego spadku, Paweł nie chciał ich nawet oglądać na oczy.

On nie miał już rodziny.

Nie miał też dziewczyny, przyjaciół ani kolegów.

Ale zaraz, zaraz… — nagle w głowie Pawła ożyło pewne dawne, wyblakłe już nieco wspomnienie.

Paweł miał niegdyś jednego kumpla. Marcina.

Ale czy to normalne, zjawiać się u kogoś bez zapowiedzi, po prawie dwudziestu latach nieobecności? I skąd pewność, że Marcin mieszka nadal tam, gdzie mieszkał… — w głowie Pawła szybko pojawiły się wątpliwości.

Palący się pod jego nogami grunt otwierał przed nim coraz szerzej wrota do więziennych piekieł, a przesuwające się nieubłaganie do przody, minuty na dworcowym zegarze przypominały tylko, że nie ma już czasu na dalszą zwłokę.

Nie możesz zaprzepaścić takiej szansy! Nie teraz, gdy masz tyle forsy! — rozpaczliwy głos z tyłu głowy wzywał do działania.

Kiedy zaś jedna z przechadzających się po peronie policjantek obrzuciła go nieco przeciągłym spojrzeniem; wpatrzony w przesuwające się na tablicy odjazdów godziny i nazwy miast, Paweł zamarł ze strachu, a następnie pod wpływem nagłego impulsu, stłumiwszy bolesny skurcz w żołądku, podszedł do jednej z kas i nie rozmyślając już ani minuty dłużej, zakupił bilet na pociąg, którym rozpoczął najdłuższą i jednocześnie najbardziej zdumiewającą podróż swojego życia.

7

Hamujący z piskiem kół, pociąg o starych, przerdzewiałych wagonach i brudnych od kurzu szybach; owiewając twarz Pawła rześkim cugiem powietrza, przypomniał mu o jego niedoszłych samobójczych planach.

Kto wie? Gdyby nie wyczyszczone konto Kozłowskiego, może właśnie wpakowałbym się wprost pod koła tej kupy żelastwa? — Paweł aż wzdrygnął się na samą myśl.

Ale, ale… Nie ciesz się tak bratku. Nawet nie wyjechałeś jeszcze ze Snobtown — strofował swój własny entuzjazm. Co ma wisieć, przecież nie utonie — przypomniało mu się stare porzekadło. Kto wie, co się jeszcze wydarzy?

Ociężała maszyna, która mogłaby pomóc niejednemu samobójcy, w tamtej chwili stała sobie jednak w bezruchu i nie stwarzając dla nikogo żadnego zagrożenia, obojętnie czekała na ponowne uruchomienie.

Paweł patrząc na tłumek ludzi, dla których stacja Snobtown Centrum była ostatecznym celem podróży; zastanawiał się na ile wystarczy mu tej zrabowanej forsy, którą zdołał upchnąć w torbie.

Na rok? Dwa? Trzy? — zastanawiał się.

Doliczając środki na zagranicznych elektronicznych portfelach, może nawet więcej. Ale wirtualna kasa była niepewna.

W każdej chwili policja mogła ją przecież namierzyć, a wtedy… — zamyślony Paweł wchodząc po schodkach do środka wiekowego pociągu, poczuł nagle mocne szturchnięcie w ramię.

Początkowo miał je zbagatelizować, ale dosłownie kilka sekund później, na lewym pośladku poczuł dotkliwe ukłucie.

— Co jest?! — pisnął, oglądając się za siebie, ale nie skończył, bo szpic parasolki, którą został ugodzony poniżej pleców, wycelowany był teraz prosto w jego prawe oko. — Niech pani trochę uważa — zwrócił uwagę obładowanej tobołkami, pulchnej czterdziestolatce.

Sapiąca ze zmęczenia, ubrana w szeroką czarną tunikę, kobieta nie odczuwając chyba żadnej skruchy, obrzuciła go jakimś pełnym drwiny spojrzeniem, po czym otarłszy pot ze swojego szerokiego czoła, bez słowa wgramoliła się z całym swoim dobytkiem oraz dwójką towarzyszących jej około 10-letnich bliźniąt do środka wagonu. Chwilę później, wyminąwszy Pawła bez słowa, znikła w tłumie cisnących się w wąskim przejściu, podróżnych.

Paweł po krótkim poszukiwaniu, wkrótce także znalazł swój przedział i mruknąwszy ciche …eń …obry w kierunku trójki siedzących w nim pasażerów, wpakował swój bagaż na półkę nad głową i spoczął na miejscu tuż obok okna. Starszy mężczyzna i dwie zaczytane w studenckich skryptach, dziewczyny na szczęście nie wyglądali na skorych do rozmów.

Będzie spokojnie i cicho — zdążył pomyśleć z zadowoleniem Paweł, kiedy nagle w wejściu do przedziału ujrzał ponownie jednego z pulchnych bliźniaków.

— Mamo! — wrzasnął dzieciak, patrząc na Pawła. — To ten pedał, co na ciebie nakrzyczał! — dodał, otwierając przesuwane drzwi na oścież i bezceremonialnie, celując w Pawła swoim grubym jak parówka, palcem wskazującym.

— Kornelku, nie można tak mówić — pouczyła syna, dysząca nad jego głową matka, która przeciskając się ze swoimi bagażami i drugą pociechą, wyraźnie zmierzała w stronę wolnego miejsca obok Pawła.

Niech to szlag! Tylko tych tu brakowało! — pomyślał Paweł, rzucając całej trójce niechętne spojrzenie.

Niemal w tej samej chwili zauważył, że nie tylko niewychowane bliźnięta, ale też i pozostali współpasażerowie przyglądają się mu z dyskretnie zagadkowymi minami.

O co im chodzi? — stropił się, opierając głowę o zagłówek.

Ostre, jesienne promienie słońca, wpadając do środka pociągu przez szarawe okno, roztapiały brokatowy żel, którym jeden z fryzjerów wygładził nowo wystylizowaną grzyweczkę Pawła. Fryzjerski smalec mieszał się więc z kroplami potu, które wystąpiwszy na czoło Pawła z gorąca i emocji, zaczynały spływać po jego twarzy tłustymi potokami. O tym jednak Paweł jeszcze nie zdawał sobie sprawy.

Przypatrujący się mu z bezczelnym zainteresowaniem jeden z bliźniaków, zaczynał właśnie pałaszować wielką jak patelnia, słodką bułę. Jego brat, również nie spuszczając wzroku z Pawła, zajęty był zaś dłubaniem w nosie. Chcąc odciąć się od tego odrażającego widoku, Paweł nasunął na nos swoje okulary, a potem schyliwszy głowę do dołu, postanowił udawać, że śpi.

Pociąg ruszał z gwizdem, a widok szarego peronu zaczynał przesuwać się w tył. Paweł wiedział, że opuszcza Snobtown na zawsze. Miasto jego udręk, koszmarów i niezrealizowanych marzeń. Mimo wszystko, przez ostatnie dwadzieścia lat to właśnie tu był jego dom. To właśnie tu znalazł swoją, zdawało się bezpieczną przystań. Pewnie właśnie dlatego, przez krótki moment poczuł nawet dziwnie ckliwe ukłucie w sercu.

Nie wszystko przecież było takie złe — myślał, przypominając sobie nieliczne radosne chwile w stolicy.

Nagłe szarpnięcie przesuwanych drzwi do przedziału szybko jednak przerwało te wspominki.

— Bileciki proszę — oznajmił basowym głosem, kontroler.

Biały, wykrochmalony kołnierzyk koszuli, którą miał na sobie pod sztywną kolejarską marynarką, wyraźnie kontrastował z jego szarawą, zmęczoną cerą.

Kiedy Paweł podawał mu swój bilet, wpatrzony w niego jak w obraz, jeden z bliźniaków, szepnął do swojego brata:

— Igor, zobacz jak ten pedał się świeci!

Kolejarz słysząc ten komentarz, sprawdziwszy bilet Pawła, obrzucił go dziwnym spojrzeniem; ale nie mówiąc nic, pożegnał się i wyszedł z przedziału, ustępując miejsca sprzedawcy napojów oraz przekąsek. Facet z wózkiem, zaopatrzywszy matkę dwóch grubasów w pięć batonów i słone paluszki, również łypnął z zaciekawieniem w stronę Pawła.

— Czyżby mój rysopis trafił już do mediów? — w głowie Pawła zapaliła się czerwona lampka.

Czując na plecach, spływające strużki potu, a przed sobą widząc śledzące go z uwagą dwie pary jednakowych oczu; postanowił na chwilę wyjść z dusznego przedziału. Kiedy wraz ze swoją elegancką torbą w beżowo-brązowe wzorki, stanął w kolejce do toalety, z ust przechodzącej obok młodej dziewczyny wydobyło się szpetne przekleństwo.

— Kurwa, ja pierdolę… — syknęła ufarbowana na kruczą czerń, pannica.

Towarzyszący jej, ubrany w szary dres, łysy jegomość mruknął zaś z udawaną naganą:

— Iguś, nie przeklinaj. Zobacz — polecił, wskazując ruchem głowy na Pawła. — Pan jest zdegustowany.

Iguś łypnąwszy po raz drugi we wskazanym kierunku, bezceremonialnie roześmiała się na cały głos, po czym wydymając swe błyszczące usteczka, ponownie odezwała się w niecenzuralny sposób.

— Kurwa… — zaśmiała się. — Ja pierdolę… Ten pan jest w ogóle…

Para dresiarzy wkrótce znikła w którymś z przedziałów. Paweł natomiast, po odstaniu kilku minut w kolejce, znalazł się wreszcie w śmierdzącej uryną, toalecie i spojrzawszy w chyboczące lusterko, zamarł. Widok, który tam bowiem ujrzał był osobliwy. Jego wymodelowana przez pomysłowych fryzjerów, grzyweczka zdawała się tworzyć cienką, acz sztywnie przylegającą do czoła, skorupę. Samo czoło zaś przypominało migoczącą różnymi barwami, dyskotekową kulę, po której złoto-srebrnymi strużkami spływały sobie leniwe potoki rozpuszczającego się, brokatowego żelu.

Nic dziwnego, że wszyscy gapią się na mnie z takim zainteresowaniem. Wyglądam jak drag queen — pomyślał z zakłopotaniem Paweł, po czym uśmiechnąwszy się do własnego, jakże cudacznego odbicia, sięgnął po papier toaletowy i energicznym ruchem powycierał z czoła całą pozostałość błyszczącej mazi. Przeczesawszy potem przylizaną grzywkę, przerzucił ją bardziej do tyłu i przemywszy przekrwione z niewyspania oczy, postanowił wrócić na swoje miejsce.

Zapach, który powitał go po powrocie do przedziału, przywodził na myśl porę obiadową. Mieszanina intensywnej kiełbasianej woni, którą rozsiewała matka bliźniaków; jajka w kanapce starszego pana oraz aromacik skisłego humusu z plastikowych pojemniczków trzymanych przez studentki, była uderzająca. A może nawet odurzająca, bo przeciskając się pomiędzy grubymi kolanami, matki i niewiele chudszymi kończynami jednej ze studentek, Paweł poczuł nagle lekkie mdłości. Opadając ciężko na niebieski fotel, zdążył jeszcze zauważyć zajadających kabanosy, bliźniaków. Następnie czując, że za moment zzielenieje na twarzy, spytał słabym głosem wszystkich obecnych, czy nie będzie im przeszkadzało, jeśli uchyli nieco okno.

Na szczęście nikt nie wyraził sprzeciwu i wkrótce niebezpieczne stężenie intensywnych zapachów w przedziale spadło do akceptowalnej normy.

Słońce świeciło jak przedtem; najedzone i znużone podróżą bliźnięta zajęły się grami na telefonach; ich matka wyjęła jakąś kolorową gazetkę; studentki zamknąwszy swoje pojemniczki z humusem, wróciły do czytania notatek; a starszy pan najzwyczajniej przysnął. Nastroszona przez wiatr, grzywka Pawła podnosiła się i opadała, tańcząc w takt stukoczących kół, a jego przepocona na plecach i pod pachami koszulka zaczynała zaś schnąć od wpadającego przez okno, cugu powietrza.

Pociąg sunął powoli przed siebie. Paweł zaś patrząc na zmieniające się za oknem, widoki przygotowujących się do nadchodzącej jesieni, pól i lasów; powtarzał w myślach uspokajającą mantrę.

Byle jak najdalej od Snobtown, byle jak najdalej — myślał.

Kiedy na kolejnej stacji, pociąg wpuścił na swój pokład nowych pasażerów, Paweł ukołysany powolnym rytmem jazdy, znajdował się już w przyjemnym stanie odrętwienia. W wysuszonym podkoszulku, z rozwichrzoną grzywą i chroniącymi od słońca oraz wścibskich spojrzeń, ciemnymi okularami; od dłuższego czasu nie zwracał już uwagi na swoich towarzyszy. Szelest nagle rozsuwających się drzwi, wybudził go jednak z letargu, każąc spojrzeć na źródło czynionego szmeru.

Sensualne i wypowiedziane delikatnym, kobiecym głosem dzień dobry, które wypłynęło z cudownie apetycznych, pełnych ust w kolorze malin; odbiło się w uszach Pawła aksamitnym echem, rozpalając jednocześnie w jego oczach żywy płomień zaciekawienia. Przerzucenie wzroku z detalu błyszczących warg na całą sylwetkę ich właścicielki, trwało tylko ułamek sekundy i w zupełności wystarczyło, by móc ogłosić całemu światą nowo objawioną prawdę.

W drzwiach przedziału numer 49 pociągu Bolesław, zmierzającego powolnym tempem do Kosielska, stała bowiem zdecydowanie najpiękniejsza kobieta świata.

Nie jakaś tam zwykła ślicznotka, czy niezła sztuka z sąsiedztwa. Nie napompowana botoksem i wypełniona silikonem, sztuczna lala ani wyniosła elegantka o krzywych ustach i kościstych kolanach. Nie ładna dziewczyna, tylko po prostu najprawdziwsza piękność.

Ubrana w śnieżnobiałe, idealnie podkreślające jej boską figurą i długie nogi, spodnie oraz zdawałoby się zwykły, choć tak naprawdę uszyty z jakiegoś cudownie lejącego się materiału, czarny podkoszulek; wyglądała zjawiskowo. Skromna, srebrna bransoletka i zegarek były jedyną biżuterią, jaką miała na sobie, a mimo to bił od niej blask jak od najdroższego klejnotu. Uroczo, jakby od niechcenia, ułożone albo może specjalnie potargane loki w kolorze ciepłego blondu okalały jej świetlistą, oliwkową twarz i spływały kaskadami aż do połowy zgrabnie zarysowanych pleców.

W dotyku muszą być miękkie jak wata — pomyślał Paweł, urzeczony złotymi refleksami słońca, które odbijały się od kosmyków okalających twarz pięknej nieznajomej.

— Ale dupa — bezpardonowo szepnął jeden z bliźniaków, który tak jak wszyscy zebrani, wpatrywał się w nową współpasażerkę z nieskrywanym cielęcym zachwytem.

Dziewczyna tymczasem, szamocząc się z dwoma ogromnymi walizami, przeciskała się między nogami wpatrzonych w nią jak w obraz, współpasażerów i kontrastując zwiewną doskonałością swych kształtów z tężyzną grubo ciosanych ciał pozostałych pań, zdawała się w niezamierzony sposób wypunktowywać ich wszelkie niedoskonałości.

Zafascynowany widokiem jej niedużych, idealnie krągłych pośladków oraz smukłych, jakby wyrzeźbionych w oliwkowym marmurze ramion, Paweł gapiłby się na nią i nawet nie zauważyłby największego atutu jej oszałamiającej urody, gdyby nie kilka słów, które posągowa piękność nieoczekiwanie wypowiedziała w jego stronę.

— Czy to pana Louis Vitton? — spytała z lekko wschodnim akcentem, przeszywając Pawła ostrym a jednocześnie dziwnie naiwnym spojrzeniem intensywnie zielonych źrenic.

Musi pochodzić zza wschodniej granicy — skonstatował szybko Paweł.

Czyżby z Imperium Wschodniego?

Nie… Nie — uśmiechnął się pod nosem na swoje przypuszczenie.

Kobiety stamtąd, nawet jeśli są ładne, charakteryzują się raczej niewyraźną urodą o pospolitych rysach. Blond piękność z pociągu miała natomiast subtelną, aczkolwiek wyraźną twarz.

Może więc…? — oczarowany Paweł snuł swoje domysły, ale dziewczyna rozjaśniwszy własne oblicze lekkim, dodającym jej uroku, uśmiechem; wskazała ruchem ręki na znajdującą się nad głową Pawła, torbę i powtórzyła pytanie:

— Czy to pana? Louis Patton?

Oniemiały tym boskim obrazem doskonałości, Paweł otworzył nagle usta, ale nie mogąc zebrać myśli, przed dłuższą chwilę nie potrafił wydusić z siebie ani słowa. Ocknąwszy się w końcu, wstał jednak na równe nogi i przesunąwszy szybko swój drogocenny pakunek, rzekł:

— Tak, już robię dla pani miejsce.

Wyprężywszy przy tym swoje wątłe muskuły, dodał:

— I nie jestem żaden Louis Patton, tylko Paweł. Po prostu Paweł.

Najpiękniejsza kobieta świata słysząc te słowa, roześmiała się lekko, po czym wyciągnąwszy w kierunku Pawła swą smukłą dłoń, przedstawiła się jako Isabel i nadal lekko chichocząc, dodała:

— Ależ pan jest zabawny, panie Pawle.

Chwilę potem, umościwszy się z gracją na niebieskim fotelu tuż obok bliźniaków, szykownie skrzyżowała swoje długie nogi i z nostalgią w swych magnetycznych zielonych oczach, zapatrzyła się w umykające obrazy za oknem.

Jej obecność, choć cicha i zupełnie nienachalna, zupełnie odmieniła panującą w przedziale atmosferę. Nikt nie spoglądał już ze wścibską ciekawością w kierunku Pawła. Nikt też nie śmiał rozwijać zapakowanych w zatłuszczony papier śniadaniowy, kanapek z kiełbasą. Studentki nagle przestały czytać swoje notatki, starszy pan przestał pochrapywać, a matka bliźniąt, chyba z zawstydzenia zdecydowała się przykryć swoje grube kolaniska szarym trenczem, który dotąd wisiał na haczyku obok jej głowy. Nawet chamskie bliźnięta nabrały nagle jakiejś ogłady i nie dłubiąc już w nosach, zezowały tylko w stronę boskiej nieznajomej. Ta natomiast, roztaczając wokół siebie upajającą woń eleganckich perfum, opromieniała cały przedział aurą nieskalanego piękna, które w niemym zachwycie chłonęli wszyscy bez wyjątku.

Kiedy popołudniowe słońce przestało ogrzewać szybę, a chłodzący cug powietrza, wpadający przez ciągle uchylone okno, zaczął ziębić czoła pasażerów, najpiękniejsza kobieta świata spytała:

— Czy moglibyśmy przymknąć okno?

To wypowiedziane z elegancją, choć także i z nutą wschodniego nalotu, pytanie zabrzmiało w jej ustach niczym zaproszenie do dalszej rozmowy, która swoją drogą, rzeczywiście kilka minut później, wywiązała się pomiędzy milczącymi dotychczas pasażerami.

Pierwsza odezwała się matka bliźniąt. Następnym śmiałkiem okazał się starszy mężczyzna, któremu wkrótce zawtórowała jedna ze studentek. Nie minęło dziesięć minut, a ich błaha początkowo pogaduszka o pogodzie przerodziła się w poważną dyskusję na temat problemów współczesnego świata.

Początkowo, Paweł podziwiając już nie tylko urodę i wdzięk Isabel, ale także jej elokwencję, przysłuchiwał się tym wszystkim wypowiedziom w milczeniu. W pewnym momencie jednak rozmowa zeszła na temat wspólnego dla wszystkich zebranych, celu podróży, czyli Kosielska.

Wtedy to Isabel, spojrzawszy na Pawła z żywym zainteresowaniem, nieoczekiwanie spytała:

— A pana, panie Pawle co sprowadza w te strony?

— Cóż… — westchnął Paweł, patrząc w oczy nieznajomej.

Czując, że za chwilę utonie w iskrzącej się zieleni jej tęczówek, dodał nieco enigmatycznie:

— Muszę na chwilę uciec od… codzienności.

— Rozumiem… — szepnęła Isabel, przesuwając swój wzrok na czerwieniącą się już od zachodzącego słońca, linię horyzontu za oknem. — Chyba każdy tego czasem potrzebuje — dodała po chwili, rozpoczynając jednocześnie z pozostałymi pasażerami filozoficzną dysputę na temat błędów młodości oraz umykającego z zawrotną prędkością, czasu.

Po jakimś czasie, ta ogólna debata, zupełnie naturalnie zaczęła dzielić się na dwuosobowe dialogi. Matka wdała się w żywą dyskusję ze starszym panem. Studentki zaczęły szeptać między sobą, a bliźnięta ponownie zajęli się grą na telefonach oraz dłubaniem w nosach. Pawłowi tymczasem nieoczekiwanie przypadł największy honor prowadzenia prywatnej rozmowy z zielonooką pięknością.

Przez kolejne dwie godziny wspólnej podróży, Paweł dowiedział się m.in. tego, że Isabel skończyła 24 lata, była modelką i wracała właśnie z pokazów, które odbyły się w jednej z zachodnich stolic. Nie jadała mięsa, uwielbiała muzykę lat 80., a dzieciństwo spędziła w małej wsi za wschodnią granicą. Z wykształcenia była historykiem sztuki i choć pasjonowała się malarstwem sakralnym, w swoim zawodzie nie przepracowała nawet minuty.

Tuż przed wyjściem z pociągu, Paweł dowiedział się od niej także tego, że Louis Patton to marka jego eleganckiej torby.

— Naprawdę nie wiedziałeś? — Isabel spytała, patrząc na niego z niedowierzaniem, kiedy żegnali się na dworcu.

— Nie wiedziałem — Paweł przyznał szczerze, ale ona już go nie słyszała.

Machając do kogoś swoją wypielęgnowaną dłonią, szła już w kierunku wypasionej fury o przyciemnionych szybach, za której kierownicą siedział zapewne jej facet.

Po kilkunastu sekundach najpiękniejsza kobieta świata znikła z oczu Pawła, a on sam, niemal pewien, że nigdy więcej już jej nie spotka, z pewną bezradnością i dezorientacją, zaczął zastanawiać się, gdzie mógłby spędzić nadchodzącą noc.

8

Kosielsk, tak jak przed laty, wieczorową porą zamieniał się w miasto widmo. Mało kto spacerował tam po godzinie dziewiętnastej, a nieliczni przechodnie załatwiający swoje ostatnie sprawunki, kręcili się wokół otwartych do dwudziestej supermarketów, spod których zresztą szybko odjeżdżali do swych domów, gdzie w błękitnej poświacie telewizorów, laptopów i smartfonów, czekali na nich członkowie ich wzorcowych rodzinek typu dwa plus dwa. Zarówno po alejkach cienistego parku w okolicy zabytkowego pałacu z XVIII w., jak i po największych przelotowych ulicach Kosielska, o tej porze hulał już tylko wiatr. Pomiędzy odremontowanymi i odmalowanymi na żółto-czerwono, blokami z szarej niegdyś płyty, widać było skraj tarczy zachodzącego słońca. Na elektronicznym wyświetlaczu, umieszczonym na budynku nowej apteki, termometr wskazywał zaledwie 12°C. Rozgorączkowany wydarzeniami ostatniej doby, Paweł nie czując jednak w ogóle chłodu, szedł przed siebie, odziany jedynie w białą koszulkę z krótkim rękawem.

Choć nie był w Kosielsku od niemal 20 lat, to właśnie na uliczkach tego miasta przeżył całe swoje dzieciństwo i wczesną młodość. Kosielsk był miastem jego wspomnień, a jednocześnie miejscem jego największych koszmarów i traum.

Mimo, że na pierwszy rzut oka, ulice jego rodzinnej miejscowości wyglądały znajomo, ich zabudowa zmieniła się przez ten czas. Miasto wyraźnie zmodernizowało swoje oblicze, rozwinęło się, rozbudowało, może nawet wypiękniało — konstatował Paweł, mijając kolejne skrzyżowania i zaułki.

Przez ponad godzinę, kluczył bez konkretnego celu. Kiedy nad wąskimi uliczkami zaczęły zapalać się pierwsze lampy; a chłodny, wieczorny wiatr załopotał odklejonym do połowy, wyblakłym plakatem wyborczym z poprzedniego roku, Paweł przypomniał sobie o swojej skórzanej kurtce i zarzuciwszy ją na plecy, ruszył w stronę osiedla na którym mieszkał niegdyś Marcin. Minąwszy po drodze niewielki hotelik, miał ochotę wstąpić do środka i wynająć tam pokój. Bał się jednak, że recepcjonista poprosi o jego dowód.

Spisane dane bardzo szybko mogłaby wykorzystać, poszukująca mnie już zapewne, policja — myślał z przezornością. Tylko co zrobię, jeśli nie zastanę Marcina? — zastanawiał się coraz bardziej markotny i znużony.

Czas płynął, jak zawsze obojętnością do przodu. Na niebie pojawiały się już pierwsze gwiazdy, a wypełniony forsą Louis Patton zaczynał nieco ciążyć. Zmęczony, niewyspany i rozdrażniony, Paweł wlókł się więc kolejnymi ulicami, wypatrując śladów dawno zamkniętej przeszłości.

Po lewej szpital, po prawej szkoła podstawowa. Tutaj kino, tam technikum. Urząd miejski, sąd, a za nim dom Tomka Kulickiego.

Swoją drogą, straszny był z niego chuj — Paweł aż skrzywił się na samo wspomnienie kolegi z dawnej klasy.

Snując się po wilgotnych i pustych chodnikach, doszedł w końcu na ul. Słoneczną. Ulicę, przy której znajdował się blok jego dawnego kumpla.

Marcin Mazurek. Jedyny równy gość, którego Paweł poznał w szkole średniej.

Ciekawe, jak potoczyło się jego życie — Paweł zatrzymał się na chwilę, próbując odgrzebać w pamięci numer lokum dawnego przyjaciela. Czy to było 48/3, 8/43, a może 3/48? — zastanawiał się, patrząc na odremontowane i podobne do siebie, bloki.

Klucząc przez dłuższą chwilę pośród osiedlowego blokowiska, nagle przypomniał sobie zapomniany numer.

Tak! Teraz był pewien. 48/3! To był na pewno stary adres Marcina.

Z głupia frant zbliżył się więc do domofonu, a następnie nacisąwszy ten sam, co niegdyś guzik, zdziwił się, słysząc dźwięk podnoszonej słuchawki.

— Słucham? — nieoczekiwanie w głośniku odezwał się męski głos.

Czy to możliwe, że to on? — Pawłowi z wrażenia aż zaschło w ustach.

— Kto tam? — powtórzył po chwili lekko zirytowany mężczyzna, a Paweł oniemiały ze zdziwienia, wiedział już, że słyszy głos dawnego kumpla.

Marcin. To był na pewno on. Ten sam, co przed laty.

9

Paweł i Marcin poznali się w pierwszej klasie technikum.

Była druga połowa września. Paweł rozpoczynał właśnie naukę w handlówce, a Marcin w mechaniku.

Obaj cisi, niepozorni, niemajętni i zahukani. Nie wkupiwszy się w łaski, tworzących się w ich klasach grup, poruszali się po szkolnych korytarzach niczym wolne elektrony. Może nawet nie zwróciliby na siebie uwagi, gdyby nie pewien incydent.

Idąc na jednej z przerw do szkolnej toalety, niezależnie od siebie mieli nadzieję załatwić własne potrzeby i czym prędzej stamtąd wyjść. Nie było im to jednak dane, gdyż przebywająca akurat w tym miejscu banda idiotów z III b postanowiła zrobić im powitalne płukanie głów.

Owo płukanie odbywało się w muszli klozetowej i zarezerwowane było dla największych ofiar losu, które swoim wyglądem i zachowaniem wyróżniały się na tle reszty szkolnej społeczności.

Kiedy już po wszystkim, z mokrymi i śmierdzącymi włosami, dwaj pierwszoklasiści spojrzeli sobie w oczy, Marcin wycierając papierem toaletowym ręce i twarz, stwierdził:

— To chyba oznacza, że jesteśmy frajerami.

Niestety miał rację. Byli frajerami. I pozostali nimi przez całe kolejne pięć lat nauki.

O ile lata spędzone w podstawówce, również nie były dla Pawła wybitną przyjemnością, o tyle czas w szkole średniej okazał się pasmem niekończących się upokorzeń oraz kłopotów. W tamtym okresie, Paweł w zasadzie w każdej dziedzinie życia czuł się gorszy od innych. Był biedniejszy, brzydszy, drobniejszy, nieśmiały, źle ubrany i na dodatek w niczym nieuzdolniony.

— Żebym chociaż był kujonem — wzdychał czasem.

Ale nie. Z matmą i fizyką zawsze miał problemy, a i z reszty przedmiotów oceny wpadały mu co najwyżej średnie.

Dla większości kolegów i koleżanek z klasy był tylko frajerem, z którym lepiej nie zamieniać nawet słowa. Większość jego rówieśników pochodziła z dobrze sytuowanych domów, w których herbatę i kawę piło się w filiżankach, a podczas codziennych rozmów unikało się wulgaryzmów. U Pawła herbatę z najtańszego granulatu, podawało się w wyszczerbionych szklankach, które tłukąc się w trakcie rodzinnych awantur, dźwięczały niczym echo wykrzykiwanych epitetów. Ojciec Pawła swoją żonę nazywał na ogół pospolicie, kurwą. Ona zaś jego literacko, bo pierdolonym Scrooge’em. O ile pani Smargolowa z kurwą miała niewiele wspólnego, o tyle jej mąż i bohater sztuki Moliera byli do siebie wręcz uderzająco podobni. Zbigniew Smargol był wzorcowym skąpcem, któremu każdy, nawet najmniejszy wydatek sprawiał prawdziwy ból. Żałował pieniędzy właściwie na wszystko. Na wodę, prąd, ogrzewanie, jedzenie, ubrania, a najbardziej na siódemkę własnych dzieci, które określał nie inaczej, jak tylko niewdzięcznymi darmozjadami. Jedynymi produktami, na które natomiast nigdy nie szczędził kosztów, były wódka i piwo. Te bowiem spożywał tylko i wyłącznie on sam.

Podczas gdy ojcowie rówieśników Pawła pracowali w dobrze prosperujących zakładach i firmach, a ich żony w urzędach albo biurach; Zbigniew Smargol pozostawał znanym na całą okolicę alkoholikiem, imającym się różnych tymczasowych zajęć. Jego żona zaś, choć uczciwa i pracowita, była równie dobrze rozpoznawaną, babką klozetową z toalety na dworcu.

Profesja Jadwigi Smargol niestety w negatywny sposób odbijała się na pozycji społecznej jej najmłodszego syna. Już od pierwszych lat szkolnych, Paweł przezywany był bowiem przez swoich rówieśników dziadem klozetowym. A ksywka ta, z biegiem czasu ewoluowała; przybierając przeróżne formy, począwszy od klozetowego synka, na klozetowym chuju kończąc.

Chyba tylko z lenistwa samych prześladowców, w pewnym momencie to złożone nazewnictwo skrócone zostało do jednego słowa klozet, które na przemian z późniejszym określeniem śmierdziel, towarzyszyło Pawłowi już do końca jego edukacji.

Paweł w czasach szkolnych często chorował. Nawracające przeziębienia, grypy, anginy, zapalenia płuc oraz związane z nimi koszty leczenia, tak bardzo irytowały jego ojca, że ten rozzłoszczony nieskutecznością leków oraz bezradnością przepisujących je ciągle pediatrów, zarządził w końcu wprowadzenie własnej kuracji.

— Koniec z antybiotykami! — Zbigniew Smargol postanowił pewnego zimowego dnia, kiedy strapiona Jadwiga po wizycie u doktora, poprosiła go o stówkę na wykupienie kolejnej recepty dla Pawła.

— Nie widzisz, że jest chory? Muszę mu przecież podać leki — rozpłakała się z bezsilności.

— A skąd ja mam na to brać pieniądze?! — spytał rozwścieczony Zbigniew. — Zresztą, temu darmozjadowi i tak nie pomagają — dodał, po czym zupełnie niewzruszony żoninymi łzami, uśmiechnął się kpiąco i z miną wszechwiedzącego znawcy, oznajmił: — Nic się nie bój! Ja mu już dam naturalny lek.

— O czym ty mówisz, człowieku?! — Jadwiga spytała, nic nie rozumiejąc.

— Czosnek! — odpowiedział jej mąż, po czym nie słuchając już żadnych sprzeciwów, uciął całą dyskusję.

Od tamtej pory, Paweł musiał codziennie pić obrzydliwą w smaku, mieszankę gotowanego mleka z miodem i czosnkiem. Nie mogąc znieść odpychającego, słodko-mdłego zapachu mikstury, Paweł początkowo buntował się, odmawiając jej picia. Zbigniew Smargol, widząc krzywą minę syna, nie chciał jednak słuchać żadnych wykrętów.

— Masz to pić darmozjadzie, bo inaczej stłukę cię na kwaśne jabłko! — ostrzegał, rozpinając jednocześnie klamrę brązowego skórzanego paska, który opinał jego obwisłe podbrzusze.

Czując co się święci, przymykając z obrzydzeniem oczy, Paweł podnosił więc do góry znienawidzony i śmierdzący kubek ohydnego płynu, po czym szybkim haustem wlewał go do swych ust i czym prędzej przełykał.

Na jego nieszczęście, terapia czosnkowa rzeczywiście działała. Odkąd w miejsce przepisywanych przez lekarzy antybiotyków, pojawił się czosnek z mlekiem i miodem, układ odpornościowy Pawła zaczął działać zdecydowanie sprawniej.

Niestety, oprócz nieznośnego smaku, cudowna mikstura miała jeszcze jedną i to zasadniczą wadę. Śmierdziała. A na dodatek sprawiała, że po jej wypiciu, intensywnym zapachem przechodził nie tylko kubek, ale też i sam Paweł. Nieważne kiedy płyn został wypity. Rano, wieczorem, czy po obiedzie. Krążąc po układzie pokarmowym Pawła, mikstura wytwarzała w jego organizmie silne związki zapachowe, które pomimo dokładnego szorowania zębów i języka, pozostawały w jamie ustnej na bardzo długo. Co gorsze, uzdrawiający trunek wpływał także na zapach potu, który wydzielany obficie w okresie dojrzewania, stał się wkrótce przyczynkiem do przykrych żartów i komentarzy ze strony rówieśników Pawła.

Stres oraz buzujące hormony przyczyniały się do krępującej nadpotliwości, z którą młody chłopak nie potrafił sobie w żaden sposób poradzić. Choć mył się każdego ranka, zanim zdążył dotrzeć do szkoły na pierwszą lekcję, pod jego pachami wykwitały już wielkie plamy, śmierdzącego czosnkiem, potu. W przeciągu kolejnych godzin, siedząc w przegrzewanych do granic absurdu klasach, Paweł pocił się jeszcze bardziej. Jego mokre koszulki coraz częściej przyciągały zniesmaczone spojrzenia dziewcząt, które szepcząc i chichocząc między sobą, orzekły w końcu, że Paweł cuchnie jak skunks. Nie zdając sobie sprawy z istoty jego problemu, poradziwszy się wychowawczyni, pewnego dnia zorganizowały nawet pogadankę o higienie, która miała na celu nauczyć śmierdzącego kolegę, jak dbać o czystość ciała.

Przewodnicząca klasy, Ewa Marczyk wygłaszała swój pouczający wykład; chłopaki ryczeli ze śmiechu; dziewczyny chichotały, rzucając w stronę Pawła wymowne spojrzenia; a on sam jeszcze bardziej spocony niż zwykle, marzył o tym, żeby zapaść się pod ziemię.

Niestety ziemia pod Pawłem nie rozstąpiła się tamtego dnia ani na milimetr. Musiał więc przetrwać tę upokarzającą godzinę i żyć dalej.

A życie po takiej historii było jeszcze trudniejsze niż przedtem. Dziewczyny od tamtego czasu zaczęły określać go śmierdzącym Pawełkiem, chłopaki po prostu śmierdzielem, a jego smród lotem błyskawicy rozsławił go w całej szkole. Wytykany palcami, samotny i obśmiany przez wszystkich, został wówczas zepchnięty na sam skraj szkolnej społeczności.

Jedynym dobrym duchem był dla Pawła w tamtym czasie Marcin.

— Nie przejmuj się. Pośmieją się, pogadają i w końcu znudzą — tłumaczył.

Smród jednak nie był w tamtym czasie największym problemem Pawła. Kiedy chłopak skończył II klasę technikum, a ostatni z jego braci wyprowadził się z domu, cała ojcowska uwaga i złość skoncentrowała się właśnie na nim. Choć swoje potrzeby życiowe ograniczał wyłącznie do czerstwego chleba ze smalcem oraz gorzkiej herbaty, ojciec każdego ranka z nienawiścią w oczach pytał go, kiedy w końcu ruszy dupę i i pójdzie do jakiejś roboty.

— Myślisz, że będę cię wiecznie utrzymywał, leniwy gnojku? — zaczynał, krztusząc się zjadanym śniadaniem, po czym czerwieniejąc na swej nalanej twarzy, perorował dalej. — Chlebek nie spada z nieba — tłumaczył. — Wszystko kosztuje. Nawet woda, a tej zużywasz jak praczka — wypominał Pawłowi, jego zdaniem, nader częste i długie kąpiele.

Gdy ojciec wychodził do pracy albo na popijawę, Paweł oddychał z ulgą. Aż do wieczora, kiedy ten wstawiony i wściekły, na nowo rozpoczynał litanię żalów i skarg.

Bo zdaniem Zbigniewa Smargola, Paweł i jego matka wszystko robili nie tak, jak należy. Źle siedzieli, źle chodzili, źle mówili. Nawet milczeli nieumiejętnie, czym podobno doprowadzali go do szału. A szał starego Smargola kończył się zawsze tym samym. Biciem, kopniakami i sińcami, które nie schodziły z ciał członków jego rodziny przez długie tygodnie.

Cała młodość Pawła upłynęła mu w permanentnym strachu i wstydzie. W porównaniu z domami sąsiadów, jego dom był kompletną ruiną. Zarówno w ujęciu metaforycznym, jak i dosłownym. Wszystko w nim bowiem sypało się i rozpadało, czekając na remont, który z braku środków, nigdy nie nadchodził.

Kiedy pewnego razu, Kulicki wraz dwoma kolegami przyszli do Pawła z niezapowiedzianą wizytą, chłopak chciał tylko jednego. Móc teleportować się w kosmos i nigdy więcej już stamtąd nie wracać. Złośliwi koledzy pod pretekstem pożyczenia zeszytu od historii, zwiedzili wówczas całe zaniedbane domostwo Smargolów, zapamiętując z fotograficzną dokładnością każde najmniejsze niedociągnięcie i szczegół. Dzieląc się potem swoją wiedzą z resztą klasy, kpiąc i rechocząc wniebogłosy, opowiadali o starym, drewnianym wychodku przed domem Smargolów; o wybitej szybie w jednym z kuchennych okien; o podziurawionym gumoleum, spod którego prześwitywał goły beton; o poczerniałych od sadzy i dymu z pieca, ścianach oraz o kuble z nieczystościami, które stało pod zapchanym zlewem i wydzielało równie silny odór, co płuca pijanego do nieprzytomności, ojca Pawła, który z każdym oddechem, wydalał do atmosfery opary sfermentowanego alkoholu. Uwadze bezlitosnych krytykantów nie uszła też wszechobecna zieleń olejnej farby, którą Zbigniew Smargol zamalował nie tylko framugi i ściany, ale też podłogi i co najdziwniejsze, nawet sufit.

— U Klozeta jest jak w dżungli! Wszystko na zielono! — kpił pupilek wszystkich nauczycielek, Bartek Oruński.

Stara, naddarta i wielokrotnie zszywana, kurtka z ironicznym w wydźwięku napisem happiness na plecach matki Pawła okazała się zaś kropką nad „i” rodzinnej nędzy Smargolów. Niczego nieświadoma Jadwiga Smargol, która wróciwszy właśnie z pracy, mijając w drzwiach trójkę klasowych dowcipnisiów, nawet nie pomyślała, że jej znoszona przez lata, kapotka stanie się nie tylko tematem rozmów i drwin, ale także powodem do nadania jej synowi nowego przezwiska, jakim na kilka tygodni stało się wówczas biblijne imię — Łazarz.

— To już nie Śmierdziel i nie Klozet. To Łazarz! Szczęśliwy Łazarz! — ogłaszał klasie swoje królewskie rozporządzenia, Kulicki.

Zasłuchani w jego opowieść, koledzy tarzali się ze śmiechu, a Paweł rumieniąc się jak burak, umierał z upokorzenia i złości.

Pomiędzy światem zewnętrznym a nim, istniała przepaść. Przepaść, której Paweł nie miał szans przeskoczyć. Niestety, jakby tego było mało, wkrótce na jego barki miał spaść jeszcze jeden cios. Pewnego ponurego dnia, mama Pawła dostała bowiem wylewu i po dwóch dniach spędzonych w szpitalu, najzwyczajniej zmarła.

Pozostawiony sam sobie, Paweł drżąc odtąd o to, by nie pójść na rok do domu dziecka, modlił się, by ojciec nie zapił się przez ten czas na śmierć. O ile wcześniej bał się jego powrotów do domu, o tyle po śmierci matki bał się, że stary Smargol któregoś dnia nie wróci w ogóle. Pomimo, że ojciec tłukł go regularnie i z zawziętością, był Pawłowi wówczas potrzebny jak nigdy dotąd.

Niezależnie od problemów i lęków Pawła, czas jak to zawsze czas, biegł do przodu. Jak przewidywał Marcin, temat zapachu Pawła nieco przycichł, a i plamy potu pod jego pachami stopniowo malały. Byli już w czwartej klasie. Wszyscy dorośleli, a matura zbliżała się wielkimi krokami. Wtedy też do klasy Pawła dołączyła nowa uczennica.

Kinga — pierwsza, wielka miłość Pawła.

Jako, że Paweł siedział sam w ławce, a klasa była przepełniona, nowa chcąc nie chcąc, musiała przysiąść się do niego. Nie wyczuwszy żadnego smrodu ani nie zauważywszy w chłopaku szkolnego pariasa, zaczęła z nim rozmawiać. Normalnie. Najpierw o nauczycielach i pracach domowych. Później o życiu, planach i coraz bardziej prywatnych problemach.

Kiedy Kulicki spytał ją pewnego razu, czy nie potrzebuje maski gazowej, wzruszyła tylko ramionami. Doskonale już wiedziała, co sądzą o Pawle inni. Mimo to, nie odwróciła się od niego i nie uciekła. Paweł natomiast zakochał się w niej na zabój.

Jego świat zaczął się nagle kręcić w inną stronę. Nadal był frajerem, ale motyle w brzuchu dodawały mu jakiejś nadziei i odwagi.

Kiedy Kulicki, jak co dzień, klepiąc Pawła go głowie, krzyczał: Śmierdzi ci z dupy, Smargul!, Paweł prostując się, odpowiadał mu z butą: A tobie z gęby!

Kinga była w tamtym czasie dla Pawła promykiem wiary w lepsze dni. Powiewem normalności, za którą tak bardzo wtedy tęsknił. Ta nie wyróżniająca się ani oszałamiającą urodą, ani bogactwem, zwykła dziewczyna ze zwykłego domu potrafiła zjednać sobie niemal każdego. Wkupiając się w łaski, zarówno klasowej elity, jak i grupy kujonów, nie unikała nikogo. Nawet towarzystwa szkolnego odrzutka, którego stała się w pewnym sensie obrończynią i rzeczniczką. Bo to właśnie w wyniku jej cichego orędownictwa, kilka osób w klasie zaczęło nagle nie tylko mówić Pawłowi cześć, ale nawet nazywać go po imieniu.

Bez wątpienia, Paweł zawdzięczał Kindze wiele dobrego. Jednak nawet i ona, pewnego dnia odwróciła się do niego plecami.

Kiedy na horyzoncie zaczęła majaczyć studniówka, nawet w najśmielszych snach, Paweł nie pomyślał o tym, że którakolwiek z dziewczyn zechciałaby zatańczyć z nim słynnego poloneza. Zwierzywszy się Kindze ze swoich przemyśleń, Paweł wyznał wówczas, że najlepiej będzie, jeśli w ogóle daruje sobie tę imprezę. Kinga, zdjęta wtedy chyba nagłym współczuciem, oburzona wykrzyknęła:

— Paweł! Ty chyba zwariowałeś?! Jak można nie pójść na własną studniówkę?

— Eee… Wielkie rzeczy! I tak nie umiem tańczyć… — Paweł wzruszył ramionami, chcąc zmienić niewygodny temat.

Kinga jednak nie dała się zbyć tanimi wykrętami.

— Masz przyjść na tę cholerną studniówkę! — oznajmiła. — A poloneza zatańczysz ze mną! — dodała, zaskakując chyba nie tylko Pawła, ale i sama siebie.

Paweł oniemiały tą propozycją ( a może raczej rozkazem), nie posiadając się ze szczęścia, nie miał innego wyjścia, jak tylko podziękować Kindze i przystać na ten szalony pomysł.

Bo w w tym pomyśle było coś szalonego i nierzeczywistego. W prawdziwym życiu, frajerzy tacy jak Paweł, nie dostają takich szans od losu. Tymczasem on, śmierdziel, dziad klozetowyŁazarz w jednym, miał ją dostać.

Niemożliwe! To chyba nie dzieje się naprawdę! — myślał, błagając potem ojca o kilka groszy na zakup używanego garnituru z lumpeksu.

Żeby przyjechać po Kingę samochodem, przez miesiąc pomagał sąsiadowi w jego szklarni. Pożyczony od Gościniaka, czerwony Fiacik okazał się jednak zbyt mały, by zadowolić jego towarzyszkę, która skuszona w ostatniej chwili przez Kulickiego, robiąc Pawłowi straszny zawód, postanowiła pojechać na bal nowym BMW.

Kupione Tomkowi przez rodziców, nowiutkie i lśniące auto z przyciemnionymi szybami i klimatyzacją, było w tamtym czasie obiektem zazdrości wszystkich chłopaków, a zarazem magnesem na dziewczyny. Każda chciała przejechać się czarną nówką Kulickiego.

Kinga niestety też.

Wystawiony do wiatru Paweł na studniówkę ostatecznie nie poszedł w ogóle. Kinga przetańczywszy całą noc u boku szkolnego przystojniaka, straciła dla niego głowę i zakochała się, najwyraźniej z wzajemnością. Paweł mając do niej żal, usunął się wtedy w cień, z którego aż do matury z bólem serca obserwował rozwijające się pomiędzy Kingą i Tomkiem, uczucie.

Po skończeniu szkoły, wyjechał z Kosielska i już nigdy więcej nie spotkał ani Kingi, ani jej wybranka. O swojej pierwszej miłości nie mógł jednak zapomnieć jeszcze przez długi czas. Wiele lat po maturze, towarzyszyło mu jeszcze wspomnienie delikatnego zapachu jej związanych w skromną kitkę, włosów oraz widoku sympatycznych, szarych oczu, któe patrząc na niego bez odrazy, pozwoliły mu przez krótką chwilę uwierzyć w siebie.

Nic więc dziwnego, ze kiedy siedząc już w ciepłym mieszkaniu Marcina, po pobieżnym omówieniu tego, co wydarzyło się w życiu każdego z nich przez ostatnie 20 lat, temat platonicznej młodzieńczej miłości Pawła, wypłynął w równie naturalny sposób, co reszta wspomnień.

— Wiesz może, co słychać u Kingi? — zaczął niby mimochodem, Paweł.

Przełykając jednak kęs gorącego pulpeta, który zaserwował mu na kolację stary kumpel, omal się nie zakrztusił.

Marcin uśmiechnąwszy się pod nosem, rzucił Pawłowi krótkie i wymowne spojrzenie spod swoich ciemnych i gęstych rzęs.

— Pawełek, oj Pawełek… Ty ciągle o niej pamiętasz? — stwierdził bardziej niż spytał.

— Po prostu jestem ciekaw, co u niej słychać. Gdzie mieszka, jak jej się wiedzie… — Paweł wzruszył ramionami, żeby nadać swojej pozie pozór obojętności.

Marcin kiwnąwszy lekko głową, zebrał ze stołu puste talerze, po czym włożywszy je do zlewu, oparł się o szafkę kuchenną i odparł:

— Mieszka nadal w Kosielsku. Czasem widuję ją na mieście. Zresztą, jeśli chcesz, będziesz miał okazję, żeby z nią porozmawiać w cztery oczy — uśmiechnął się zagadkowo. — W listopadzie, nasza kochana buda organizuje zjazd absolwentów. Sam się nie wybierałem, ale z tobą mógłbym się tam pojawić.

— Na zjazd absolwentów? — Paweł roześmiał się, jakby usłyszał dobry żart.

Powrót do szkoły, nawet po tylu latach, wydawał mu się koszmarnym pomysłem.

— Wiesz, stary… Co byś nie mówił, ale gołym okiem widać, że niczego ci nie brak — stwierdził Marcin. — Jakbyś się tak pokazał, to mógłbyś trochę utrzeć nosa tym nadętym palantom — mrugnął okiem.

W tej samej chwili Paweł poczuł, że nadeszła chwila na odrobinę szczerości.

— Eee… No nie wiem… Faktycznie, z kasą w tej chwili u mnie nie najgorzej… — zaczął, szukając w głowie odpowiednich słów. — Ale prawdę powiedziawszy, mam małe problemy z prawem… — zawahał się, po czym głośno przełknąwszy ślinę, dodał: — I w zasadzie to nie mam gdzie się podziać.

Marcin, cały czas oparty o kuchenny blat, ubrany w granatowy podkoszulek pod którym krył się wydatny brzuch czterdziestolatka, patrzył na niego z wyczekującą miną.

Paweł nie wiedząc, co może mu jeszcze wyjawić, dodał szczerze:

— To skomplikowana sytuacja. Naprawdę nie zrobiłem nic złego, ale… muszę się gdzieś na razie ukryć.

Mówiąc to, miał nadzieję, że Marcin zrozumie i nie będzie domagał się dokładniejszych wyjaśnień. W końcu zawsze był wyrozumiałym i współczującym człowiekiem.

I najwyraźniej się nie zmienił.

— Różnie w życiu bywa — mruknął po chwili zastanowienia. — Jak mnie była żona pozywa o coraz wyższe alimenty, to też czasem myślę, żeby prysnąć i nie dać tej harpii ani grosza więcej. Powstrzymuję się od tego tylko dla dobra dzieci — stwierdził, rozpoczynając tym samym długą opowieść o swoim nieudanym małżeństwie, które trwając 16 lat, zaowocowało dwójką dorastających pociech oraz niezliczoną liczbą kłótni.

— Baby to cwane bestie. Najpierw cię rozkochają, potem wykorzystają, a na koniec jeszcze ogołocą. Dobrze, żeś się Pawełku nie ożenił — podsumował bełkotliwym głosem Marcin, kiedy kanciasta butelka wódki, którą postawił na stole do kolacji, była już pusta.

Zupełnie pijany i zmęczony, Paweł przyznał mu wówczas rację, a następnie osunąwszy się na twardą wersalkę w kolorze czerni, zasnął głębokim snem.

Następnego dnia, przy śniadaniu Paweł postanowił spytać Marcina o swój stary dom. Spacerując poprzedniego dnia po Kosielsku, chyba z czystego tchórzostwa, nie zaszedł na dawne śmieci. Ciągle jednak zastanawiał się, w czyje ręce wpadła jego rodzinna działka.

— Chałupa stoi, jak stała — wyjaśnił Marcin. — Kupił ją taki lokalny mafiozo, ale na razie nic tam jeszcze nie rozkręcił. Może zrobi sobie tam kolejną dziuplę… — zamyślił się, by po chwili dotknąć swoimi pełnymi, spierzchniętymi wargami nieco wyszczerbionej krawędzi czerwonego kubka z napisem „Kochany mąż”.

Kubek, w którym parowała świeżo zaparzona kawa był ewidentnie pamiątką po żonie Marcina. Być może jedyną, jaka mu się po niej ostała. W całym jego mieszkaniu nie było bowiem widać ani śladu babskiej obecności. W rażącym świetle słonecznego poranka, ten brak kobiecej ręki był zaś aż nader dosadnie widoczny. Kiedy wprawne starokawalerskie oko Pawła notowało kolejne kłęby kurzu i walające się po kątach śmieci, Marcin przetarłszy brudną ścierką jeden z talerzy, rzucił mu pytanie:

— Czyżbyś stęsknił się za rodzinnym gniazdkiem?

Patrząc jak na prowizorycznie oczyszczonym talerzu lądują kromki chleba tostowego, Paweł uśmiechnął się i kręcąc głową, odrzekł:

— Stęsknić to niekoniecznie, ale muszę gdzieś się zatrzymać. Pomyślałem sobie nawet, że może ty…

— Co ja? — Marcin, zajęty otwieraniem słoika z kiszonymi ogórkami, nie zrozumiał aluzji.

— Pomyślałem, że może ty odkupiłbyś mój stary dom na swoje nazwisko, a ja dałbym ci pieniądze — wyjaśnił Paweł, po czym patrząc w zaskoczoną twarz kumpla z niepewnością, spytał: — Wiesz w ogóle, gdzie można znaleźć tego faceta, który kupił tę ruderę?

Marcin słysząc to, uśmiechnął się tylko i odparł:

— No ba! Mogę cię do niego nawet zawieźć. Znamy się, bo naprawia u mnie swoje samochody.

10

Pochodzący z Imperium Wschodniego, znajomy Marcina miał na imię Vitalij. Od lat trudnił się przemytem na szeroką skalę, a jego ludzie szmuglowali przez granice wielu krajów przeróżne artykuły, poczynając od papierosów i alkoholu, na lekach i narkotykach kończąc. Vitalij, znany również jako Pan Prezes, oficjalnie był właścicielem agencji modelek, która zdaniem Marcina stanowiła jedynie przykrywkę dla nielegalnych interesów.

— Podatki i papiery ma w porządku, a na dodatek te wszystkie laski… Stary, nie uwierzysz, jakie tam dupy do niego przyjeżdżają! — Marcin aż zarumienił się na samo wspomnienie.

Od blisko czterdziestu minut lawirował swoim kilkuletnim Volkswagenem po krętej drodze, której asfaltowa wstęga wiła się pośród porośniętych sosnowo-bukowymi lasami, wzgórz. Kiedy w końcu zjechał z szosy na słabej jakości szutrową drogę, Paweł nie mógł uwierzyć, że jakikolwiek bogacz chciałby na takim odludziu prowadzić własny interes.

— Jeśli ten gość jeździ tą drogą na co dzień, to chyba często musisz mu naprawiać te bryki — mruknął, uderzając głową o sufit auta, kiedy Marcin po raz trzeci nie zdążył wyminąć sporej wyrwy na drodze.

Masując czubek własnego czoła i patrząc na coraz dziksze krajobrazy za szybą samochodu, zastanawiał się też jakiego rodzaju rezydencję zobaczy, gdy dojadą wreszcie na miejsce. Spodziewał się chyba kiczowatego zamku, charakterystycznego dla zamożnych Romów, tudzież typowego dla wschodnich oligarchów, neobarokowego pałacyku. To, co jednak ujrzał, gdy zatrzymali się przed bramą Prezesa, szybko położyło kres jego naiwnym wyobrażeniom.

Posesja kosielskiego gangstera znajdowała się na płaskim wzniesieniu, otoczona wysokimi bukami, z dala od innych zabudowań oraz jakichkolwiek form współczesnej cywilizacji. Nowoczesne i okazałe budynki o śnieżnobiałych fasadach, kontrastowały tam z potężnymi elementami szarego ogrodzenia ze stali, które chroniąc 2-hektarowy ogród w stylu angielskim oraz całą resztę posesji, przywodziły na myśl dobrze strzeżoną fortecę.

Gdyby nie obecność Marcina, dwóch pilnujących wejścia, rosłych i łysych ochroniarzy pogoniłoby pewnie Pawła gdzie pieprz rośnie, strzelając w jego kierunku dla postrachu ze swoich przymocowanych do kabur, pistoletów. Znając jednak już dobrze mechanika Pana Prezesa, drugiego z intruzów obrzucili jedynie lekceważącym spojrzeniem, a następnie wykonawszy krótki telefon, po szybkim przeszukaniu kieszeni przybyłych gości, bez słowa nacisnęli guzik otwierający szeroką bramę, za którą krył się iście oszałamiający widok.

Luksusowa willa, której ogrom, przepych, ale i wyjątkowy smak idealnie wtapiały się w jesienne tło żółknących już lekko drzew, stała pomiędzy ogromną stajnią dla kilku błyszczących koni rasy arabskiej a hangarem dla awionetki. Bliżej ogrodzenia znajdował się na wpół otwarty garaż, w którym jak Paweł zdążył naprędce policzyć, swoje miejsce znalazło przynajmniej 5 luksusowych aut. Być może było ich tam nawet więcej, ale w chwili, kiedy oczy Pawła zachwycały się widokiem wypolerowanej szarej karoserii Astona Martina One-77, w drzwiach willi pojawił się elegancki szpakowaty mężczyzna, który odwrócił jego uwagę.

— To on? — Paweł spytał szeptem Marcina, ale ten prychnąwszy tylko z rozbawieniem, mruknął:

— Skąd! To jego lokaj.

W tej samej chwili, ubrany w czarny frak, dystyngowany mężczyzna skłoniwszy się lekko w stronę przybyłych gości, zaprosił ich do środka, mówiąc:

— Pan Prezes już na panów czeka.

Prowadząc gości przez wyłożone marmurem korytarze, których wystrój ze względu na liczbę zebranych tam obrazów i rzeźb, kojarzyć mógł się bardziej z galerią sztuki niż z domem, lokaj nie odezwał się już ani słowem. Doprowadziwszy Pawła i Marcina pod potężne dębowe drzwi, w milczeniu skłonił się lekko, po czym odszedł płynnym krokiem tam, skąd przyszedł.

Kiedy znikł, dębowe wrota nagle otworzyły się, a w jasnej strudze promieni słonecznych, na bielusieńkiej marmurowej posadzce stanęła ubrana w dopasowany czarny garnitur i białą koszulę, kobieta z gładko zaczesanym brązowym kokiem. Sekretarka Pana Prezesa z wyraźną wprawą i rutyną, wprowadziła gości do niewielkiego saloniku, gdzie zgodnie z instrukcją mieli poczekać aż gospodarz skończy prowadzoną właśnie rozmowę telefoniczną.

Donośny i wysoki głos, słyszany zza kolejnych masywnych drzwi w kolorze ciemnego brązu, wskazywał nie tylko na burzliwy charakter odbywającej się rozmowy, ale i na temperament samego Prezesa.

— Myślisz, że on odsprzeda mi tę chałupę? — Paweł, rozglądając się z podziwem po luksusowym wnętrzu saloniku, podzielił się swymi wątpliwościami z Marcinem.

Jego przyjaciel nie zdążył jednak zareagować, bo w chwili, kiedy otwierał usta, automatycznie sterowane drzwi, za którymi siedział Prezes, zaczęły się powoli rozsuwać.

— Zapraszam, zapraszam — wysoki, lekko skrzekliwy głos zachęcał do przekroczenia niedostępnych progów obwarowanej kryjówki.

Marcin i Paweł wstali więc z sofy i niepewnym krokiem weszli do środka.

Wystrój gabinetu Prezesa kontrastował z resztą ultranowoczesnych pomieszczeń rezydencji, swoim zaskakująco przytulnym i tradycyjnym wystrojem. Fotele w stylu Ludwika XVI, masywny drewniany sekretarzyk i zapełniony starodrukami przeszklony regał z mosiężnymi klamkami, w otoczeniu beżowych dywanów, antycznych obrazów oraz wiszących na ścianach poroży jeleni, tworzyły swojego rodzaju enklawę pośród zdominowanego głównie przez biel i stal, minimalistycznego wystroju całej reszty ogromnego budynku.

Sam Prezes zaś, siedząc za ogromnym, bogato zdobionym, dębowym biurkiem; zdawał się niknąć w przepastnym bogactwie tych wszystkich, znajdujących się wokół niego, dekoracji i woluminów.

Na pierwszy rzut oka wyglądał na jakieś 1,60 m wzrostu. Miał świecącą się jak glaca głowę, małe bystre oczka w kolorze piwnym, zawieszone na szyi 3 sznury złotych łańcuchów oraz widoczną już na samym jego potrójnym podbródku, wyraźną nadwagę.

Kiedy Paweł i Marcin zaczęli wyłuszczać z jaką sprawą przyszli, Prezes uśmiechając się tajemniczo niczym Mona Lisa, przez dłuższy czas spoglądał w okno, nie odzywając się do nich ani słowem. Kiedy w końcu i oni zamilkli, wstał z fotela, deklasując wcześniejsze przypuszczenia Pawła co do jego wzrostu. Prezes mógł liczyć co najwyżej 1,50 m, przy czym w pozycji stojącej wydawał się jeszcze grubszy niż gdy siedząc, skrywał się za masywnym biurkiem.

— Taaaaak… Dom rodzinny budzi zawsze wielki sentyment — westchnął, stanąwszy obok przeszklonych drzwi na taras, za którym rozpościerał się imponujący wybieg dla koni.

Chwilę później, zauważywszy kierującą się w stronę tarasu, smukłą kobiecą postać w stroju dżokejki, rozjaśnił swoje oblicze obleśnym uśmiechem, po czym szybkim ruchem otworzył drzwi na oścież.

Kiedy roześmiana dziewczyna z pejczem w ręce, rozkołysanym krokiem weszła do środka, Paweł spojrzawszy na jej twarz, nagle oniemiał. W związanych w koczek włosach i toczku na głowie, wyglądała wprawdzie nieco inaczej niż wtedy, gdy spotkał ją po raz pierwszy, ale bez wątpienia była to Isabel.

Zresztą, nawet jeśli Paweł miałby jeszcze jakieś wątpliwości, najpiękniejsza kobieta świata rozpoznawszy w nim znajomego z pociągu, z prawdziwie szczerą sympatią, w tej samej chwili wykrzyknęła:

— Paweł! To ty?

— Owszem, ja — wydukał zmieszany, nie wiedząc jak się zachować.

Zaskoczony tym entuzjastycznym powitaniem, nie mógł bowiem wyjść ze zdumienia, że taka kobieta jak Isabel mogła go w ogóle zapamiętać.

Na szczęście, z pomocą przyszedł mu sam Prezes.

— Isabel, znasz tego pana? — spytał piskliwym głosem, na co Isabel uśmiechając się uroczo, pokiwała głową.

— Spotkaliśmy się niedawno w pociągu — wyjaśniła. — Czyż to nie wspaniały przypadek? Musimy uczcić tę okazję. Kochanie, zaprośmy panów na obiad — zaproponowała.

— Ależ oczywiście, zapraszam, przejdźmy do salonu — prezes gestem ręki zaczął kierować wszystkich ku drzwiom. — Zaraz wydam polecenie kucharce. Na taką okazję na pewno przygotuje coś wyśmienitego — zapewnił.

— Ale Panie Prezesie… — Paweł, chcąc wrócić do przerwanego tematu, zatrzymał biznesmena na stronie. — Jak będzie z tym moim domem? — spytał. — Dogadamy się jakoś?

Prezes usłyszawszy to pytanie, uśmiechnął się do Pawła jowialnie, po czym patrząc na niego z poziomu swoich 150 cm, odparł ze wschodnim akcentem:

— Czemuż mielibyśmy się nie dogadać? Miałem już wprawdzie pewne plany wobec tej nieruchomości, ale przyjaciele Isabel są przecież także moimi przyjaciółmi. Jeśli tak ci na tym zależy, mogę ci odsprzedać ten domek nawet dzisiaj.

Prezes, jak powiedział, tak też i zrobił. Tydzień później, stary rodzinny dom Smargolów, za niewielką sumę, przy pośrednictwie Marcina, powrócił w ręce Pawła. Poruszony skomplikowanymi losami nowego znajomego, Prezes podarował mu także pewien niewielki prezent.

— Co to jest? — zdziwił się Paweł, kiedy po podpisaniu umowy sprzedaży, na pożeganie Vitalij wręczył mu niewielkich rozmiarów, plastikowy prostokąt.

— Fałszywy dowód osobisty — wyjaśnił Prezes. — Marcin wspomniał, że masz jakieś małe problemy z prawem… Może ci się przyda — uśmiechnął się, mrugając jednym ze swych małych, świńskich oczek.

— Czy mi się przyda?! — roześmiał się Paweł. — To mi ratuje życie! — dodał.

Dokument z nowym nazwiskiem otwierał przed nim ogrom możliwości i zupełnie odmieniał perspektywy na przyszłość. Wszystkie dotychczasowe przeszkody i ograniczenia nagle straciły na znaczeniu. Mając forsę i nową tożsamość, Paweł niemal od razu mógł uciec na drugi koniec świata i nie martwiąc się już o nic, zacząć nowe, wygodne życie. Nawet niedostępna i odległa Wyspa Rumu, o której tak zawsze marzył, była teraz na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło tylko kupić bilet i udać się na lotnisko.

Kimś, kto go jednak na pewien czas od tego powstrzymał, była Isabel.

11

Trzymając w jednej ręce klucze do starego domu, a w drugiej nowe dokumenty, Paweł czuł się tak, jakby stał w rozkroku nad przepaścią. Z jednej strony, ciążyło na nim widmo policyjnego pościgu. Z drugiej jednak, coraz bardziej podniecająca stawała się dla niego wizja nowych możliwości, które w tak nagły i niespodziewany sposób, otwierały przed nim wrota do innego życia. Choć nadal w niepewności i jakimś przerażeniu, Paweł z każdą godziną zaczynał spoglądać w swoją najbliższą przyszłość z rosnącą nadzieją oraz ekscytacją.

Otwierając spróchniałe drzwi zrujnowanego rodzinnego domostwa, początkowo chciał się tam zaszyć, by w ciszy i spokoju przemyśleć dalszy plan ucieczki. Obejrzawszy z bliska stare, rozpadające się meble i nienaprawiane od lat jego młodości, wiecznie niedomykające się drzwi oraz nieszczelne okna z pomalowanymi na zielono framugami, w pierwszej chwili pożałował jednak, że odkupił tę ruderę.

Gdybym wiedział, że facet może załatwić mi nową tożsamość, wcale bym tu nie wracał — myślał, potykając się o pozostawione na podłodze jeszcze przez jego ojca, stosy butelek po wódce.

Odgarnąwszy, zakurzoną i sztywną od brudu, pościel z łóżka, poczuł odór zaschniętej uryny oraz mysich odchodów, które w niewietrzonym od ponad roku pomieszczeniu, tworzyły fetor nie do wytrzymania. Dostrzegając kątem oka uciekające spod starego materaca stado myszy, odskoczył w tył, po czym zbliżywszy się do okna, otworzył je na oścież.

Na zewnątrz było rześko i wilgotno. Stado gołębi, wystraszone skrzypnięciem otwieranych okiennic, wzleciało w górę ponad dziko rosnące krzewy bzów; a spowity we mgle, stary i obdrapany wychodek z wyciętą w drzwiach dziurą w kształcie serduszka, chyląc się mocno w lewą stronę, podkreślał tylko nędzę całego obejścia.

Minęło tyle lat, a wszystko ożyło tak, jakby to było zaledwie wczoraj. Przymknąwszy powieki, Paweł wciągnął w płuca głęboki łyk zimnego, jesiennego powietrza i myślami powrócił do dni, kiedy w tym zrujnowanym domu tętniło jeszcze życie. Znowu poczuł znajomy chłód zimowego poranka, który malując kwiaty na zaszronionych oknach, wdzierał się do słabo ogrzewanych pokojów i przenikał przez stare, cerowane kołdry aż do szpiku kości wszystkich domowników. W jego uszach rozbrzmiały na nowo dawne kłótnie starszego rodzeństwa, cichy płacz matki, a także głośne wrzaski oraz pijacki bełkot ojca.

Jego dysfunkcyjny dom i dysfunkcyjna rodzina, od której zawsze chciał się odciąć, a która jak na złość tkwiła w nim i wpływała na jego życie nawet wtedy, kiedy już stracił z nią kontakt. Jak większość dzieci alkoholików, także i on wyrósł na człowieka o dużych ambicjach i wymaganiach wobec samego siebie, który jednocześnie pozbawiony jest nie tylko wielu podstawowych życiowych umiejętności, ale przede wszystkim wiary we własną wartość. Wyposażony w tę niemalże gwarantującą życiowe porażki mieszaninę cech, mógł co najwyżej wyrosnąć na samo spalającą się marionetkę. Sterowaną przez innych kukłę, która pozbawiona siły i woli, nie ma do niczego prawa i której nic od życia się nie należy.

Kiedy otrząsnąwszy się z ponurych wspomnień, zamknął z hukiem ledwie trzymającą się w całości obdrapaną okiennicę, był prawie zdecydowany opuścić ten dom i już nigdy do niego nie wracać. Obrzuciwszy jeszcze raz zaniedbane i niesprzątane przez lata wnętrze, miał już zbierać się do wyjścia, kiedy do jego uszu dobiegło nagle delikatne pukanie.

Kto to? — pomyślał z przestrachem. To nie może być Marcin. Jest teraz w pracy. Ale jeśli nie on, to kto?

Kiedy wyjrzał przez poczerniałe od starości i osiadłego na nich kurzu, firanki, nieoczekiwanie pod swoimi drzwiami zobaczył najpiękniejszą kobietę świata.

Ubrana w letnią, białą sukienkę, ciemny płaszcz i kozaki do kolan, wyglądała tak zjawiskowo i zarazem nierealnie, że przez chwilę Pawłowi zdawało się, że Isabel jest jedynie jakimś majakiem jego rozgorączkowanej wspomnieniami, wyobraźni. Pukanie po chwili przybrało jednak na sile. Paweł ocknąwszy się więc, jednym susem doskoczył do drzwi, a kiedy stanął w nich z wytrzeszczonymi ze zdziwienia oczyma, Isabel jak gdyby nigdy nic, cmoknęła go w policzek i wręczając mu sporych rozmiarów pakunek, rzekła:

— Pomyślałam, że pewnie nic tu nie masz i możesz potrzebować kilku rzeczy. Spakowałam ci pościel, ręczniki, sztućce, kilka talerzy i kubek.

Błysnąwszy w uśmiechu bielutkim garniturem idealnie prostych zębów, rozejrzała się z zainteresowaniem po wyblakłych i poplamionych ścianach zagraconego ganku, a następnie spytała:

— Wpuścisz mnie do środka, czy będziemy tak tu stać?

— Jasne… Zapraszam — Paweł odrzekł, zdziwiony i zawstydzony zarazem.

Co ona sobie pomyśli, widząc tę melinę? — zachodził w głowę.

Usłyszawszy po chwili z ust Isabel pełen entuzjazmu komentarz na temat wyjątkowego klimatu tej rozpadającej się rudery, stanął jak wryty.

Najpiękniejsza kobieta świata, żyjąca na co dzień w luksusie i nosząca na sobie ubrania najlepszych projektantów świata, przekonywała, że zapuszczona przez jego ojca, cuchnąca nora to interesujący architektonicznie zabytek.

— Uwielbiam takie stare, drewniane domy. Tylko one mają dusze — mówiła z niekłamanym zachwytem, rozglądając się po wszystkich, najbardziej żenujących zakamarkach tej klimatycznej posiadłości.

Czy ona zwariowała? — Paweł pytał siebie w myślach, czerwieniejąc na widok pozostawionych na zardzewiałym haczyku, brudnych slipów jego ojca.

Isabel jednak, jakby nie dostrzegając tych wszystkich niechlubnych śladów pijackiej obecności, dalej rozwodziła się nad fenomenalnym urokiem starych wnętrz.

— Nie dziwię się, że chciałeś tu wrócić — stwierdziła, po czym ponownie spojrzawszy Pawłowi w oczy, uśmiechnęła się promiennie i zaproponowała swoją pomoc. — Na pewno czeka cię tu dużo pracy. Jeśli tylko zechcesz, służę swoją radą i pomocą — dodała, patrząc przy tym tak, jakby obiecywała coś więcej niż udział w renowacji.

Po ciele Pawła przebiegł dreszcz ekscytacji, a w jego głowie zrodziła się nagle pewna absurdalna myśl.

Czy przypadkiem najpiękniejsza kobieta świata nie wysyła w moim kierunku jakiegoś podprogowego sygnału? — pomyślał wieczorem, kiedy już został sam.

Czy ona…? Nie, nie, to niemożliwe — kręcąc głową, tonował rozbudzoną wyobraźnię.

Zaintrygowany zachowaniem nowej znajomej, postanowił jednak pozostać w Kosielsku nieco dłużej.

12

Rzecz jasna, w Kosielsku nie mógł zatrzymać się na stałe. To było pewne.

Mimo, że na papierze jego dom należał teraz do Marcina, a on sam legitymował się fałszywym dowodem, poszukująca go policja mogła przecież w każdej chwili sprawdzić jego dawne lokum. Przepytując sąsiadów, dla których niezależnie od nazwiska w dokumentach, Paweł pozostawał tym samym Pawłem co przedtem, funkcjonariusze szybko wpadliby na jego trop. Zamieszkanie na starych śmieciach, wśród znających jego prawdziwe personalia ludzi, było ogromnym ryzykiem. Niebezpieczeństwo możliwej wtopy wisiało nad Pawłem niczym topór zastygłego w bezruchu, kata. Mimo to, kuszony wizją bliższej znajomości z najpiękniejszą kobietą świata, Paweł postanowił na chwilę uśpić swoją czujność.

To był impuls. Jakieś totalne zaćmienie umysłu, które może przydarzyć się mężczyźnie tylko i wyłącznie z powodu kobiety. Pokusa, jaką była dla niego wówczas znajomość z Isabel, kazała mu odrzucić wszelkie podszepty rozumu. Dlatego też, wbrew zdrowemu rozsądkowi, oczarowany urokiem nowej znajomej, idąc za jej radą i w zasadzie tylko dla niej, Paweł rozpoczął pozbawiony celu, remont rodzinnego domu.

Spędziwszy całe swoje dotychczasowe życie w mieszkaniach o niskim standardzie i niewielkim metrażu, rozwiązania proponowane przez Isabel oraz jej architekta, Paweł przyjmował raczej jako fanaberie szaleńców. W miarę upływającego czasu, zgadzając się na wszystkie ich pomysły, zaczął zauważać, że jego rozwalająca się rudera niepostrzeżenie przeistoczyła się w stylowe i co najważniejsze, wygodne domostwo.

Pod koniec października znikły wszystkie zdezelowane szafki z poprzedniej epoki, skrzypiące drzwi, nadtłuczone okna oraz pełne dziur, wykładziny z zimnego gumoleum, ustępując miejsca ciepłym, drewnianym podłogom, idealnie dopasowanym do nich rustykalnym meblom oraz stylizowanym na stare, białym okiennicom oraz drzwiom.

Rozsiadając się na przytulnej sofie w kolorze beżu i zaciągając się świeżym zapachem kwiatów, Paweł nie mógł wyjść z podziwu dla pomysłodawczyni całej tej przemiany.

Ta natomiast, ku jego zaskoczeniu, siedziała tuż obok niego i popijając lampkę czerwonego wina, spoglądała w jego oczy tak, jakby naprawdę czekała na jakiś krok z jego strony.

Jakiś to zbyt mało powiedziane.

Tamtego wieczora, najpiękniejsza kobieta świata miała najwyraźniej na Pawła chrapkę i wcale tego nie kryła.

Ona na ciebie leci! Zrób coś, idioto! — w głowie Pawła krzyczał głos, zachęcający do działania.

Nie było to jednak konieczne. Kilka minut i kieliszków później, wszystko potoczyło się już samo.

Dłuższe spojrzenie w oczy, pierwszy pocałunek, uśmiech aprobaty, kolejny pocałunek, kolejny i kolejny. A potem widok oszałamiająco pięknego nagiego ciała i ogromny stres.

Bo co, jeśli nie sprostam? — pomyślał nagle, wystraszony Paweł.

Oto on, ostatnia oferma i niedojda, który swój pierwszy raz przeżył z prostytutką, a w ostatnich latach seksualne napięcie rozładowywał najczęściej własną ręką, leżał w łóżku z wyraźnie napaloną, najpiękniejszą kobietą świata.

Do czego to doszło! — dziwił się raz po raz, dotykając to kształtnych piersi Isabel, to jej aksamitnych ud. Gdyby mnie teraz widziały te wszystkie nadęte stołeczne gąski, które nie chciały się ze mną umówić nawet na zwykłą randkę! — myślał z satysfakcją.

Kobiety nigdy nie widziały w nim godnego uwagi samca. Nawet jego sfiksowany współlokator schizofrenik miał większe branie.

Może i nic dziwnego. Barczysty byczek o pochmurnych oczach i ciemnej karnacji mógł przecież zawrócić w głowie niejednej. Zwłaszcza, że dopóki nie wyjawił przed zainteresowaną swoich szaleńczych skłonności, potrafił naprawdę zachwycić swoim intelektem i erudycją. A tych, przy jego wygadaniu i ukończonych dwóch fakultetach akurat mu nie brakowało.

Tymczasem nieoczekiwanie karty się odwróciły i to Paweł, szczytując, wsłuchiwał się w donośny okrzyk zadowolenia swojej partnerki.

Udało się! — odetchnął z ulgą, uśmiechając się do leżącej pod nim, Isabel.

Chwilę potem, zmęczony, zadowolony i nadal oniemiały od niespodziewanego szczęścia, opadł na miękkie białe poduszki i przytuliwszy głowę do oliwkowego ramienia Isabel, po prostu zasnął.

Spał potem jak suseł, a kiedy się wybudził, przez dłuższą chwilę zastanawiał się, czy wydarzenia zeszłej nocy nie były tylko majakiem.

Jego zdrętwiała lewa ręka, na której spoczywała kobieca głowa szybko jednak rozproszyła wszelkie wątpliwości.

Obecność drugiej osoby była niepodważalna.

Jednak już pierwsze spojrzenie na leżącą obok pozbawioną blasku twarz, zbudziło w Pawle pewną konsternację.

To przecież nie Isabel! — nagle uderzyła go nieprzyjemna myśl.

Kiedy w tej samej chwili, nieznajoma dziewczyna mrugnąwszy kilkakrotnie powiekami, otworzyła wreszcie swoje podkrążone oczy i powitała go uśmiechem swych wąskich i lekko asymetrycznych warg, Paweł z trudem powstrzymał się od zapytania jej o to, kim jest i co robi w jego łóżku. Nie mogąc odważyć się na taką śmiałość, Paweł w stronę nieznajomej skierował więc jedynie pełen zakłopotania, uśmiech.

Może to jakaś koleżanka Isabel? — przebiegło mu przez głowę, kiedy zaczął przypominać sobie wydarzenia zeszłej nocy.

W tym samym momencie, nieznajoma przeciągnąwszy się z gracją, nieoczekiwanie otworzyła usta.

— Dzień dobry Pawełku. Jak ci się spało? Mam nadzieję, że nie chrapałam — dziewczyna przekręciwszy się na bok, niespodziewanie przemówiła głosem najpiękniejszej kobiety świata.

Najpiękniejszą kobietą świata zdecydowanie jednak nie była. Jej oklapłe włosy, wąskie oczy i usta w niczym nie przypominały tych, którymi zachwycała Isabel.

Co tu jest grane? — Paweł przecierając oczy ze zdziwienia, pytał samego siebie.

Patrząc na nieznajomą twarz za nic nie potrafił odgadnąć, kim jest leżąca tuż obok kobieta. Speszony swoją nagłą amnezją, przyglądał się jej więc z nietęgą miną. Dziewczyna zauważywszy stropienie na twarzy Pawła, w pewnym momencie, spytała:

— Coś się stało, Pawełku? Jesteś jakiś nieswój…

On, pokręciwszy jednak tylko głową, uśmiechnął się blado i przetarłwszy oczy, mruknął:

— Nie, nic, nic… Wszystko w porządku.

— To ja pójdę wziąć prysznic — oznajmiła w końcu dziewczyna, po czym odgarnąwszy ze swego czoła grzywkę, odsłoniła sporych rozmiarów, czerwony pryszcz, który pysznił się nad jedną z jej jasnych brwi. — A ty kotku zrób nam jakieś śniadanko — dodała.

Chwilę później, wydostawszy się z pościeli, ukazała oczom Pawła znajome, posągowo szczupłe ciało i zupełnie naga pomaszerowała do łazienki.

Głos i ciało jakby Isabel, ale twarz… — Paweł zachodził w głowę, analizując wygląd nieznajomej.

Nie będąc już niczego pewnym, postanowił jednak spełnić prośbę tajemniczej towarzyszki.

W końcu, nawet jeśli nie była to Isabel, spędził z nią wspaniałą upojną noc — pomyślał, wspominając wydarzenia sprzed kilku godzin.

Ciągle mocno zdezorientowany, wstał więc z łóżka i następnie przygotował kilka kanapek oraz jajecznicę, która do wyjścia nieznajomej z łazienki, zdążyła już zupełnie wystygnąć.

Zimne jajka nie były jednak w tamtej chwili istotne.

Kiedy po dłuższym czasie, drzwi od łazienki nagle otworzyły się, a w chmurze obłędnego aromatu piżmowych perfum ponownie zjawiła się najpiękniejsza kobieta świata, Paweł zupełnie stracił rozum. Wpatrując się w jej na nowo długie i czarne rzęsy, pełne usta i nieskazitelną, oliwkową cerę, sam musiał wyglądać jak idiota, bo Isabel spytała:

— Coś się stało? Jakoś dziwnie wyglądasz…

Otrząsnąwszy się z szoku, jaki wywarła na nim jej metamorfoza, Paweł uśmiechnął się w końcu i odrzuciwszy swoje wcześniejsze, niedorzeczne przypuszczenia, odparł:

— Nie, nic, nic… Po prostu tak mnie oczarowałaś, że aż zabrakło mi słów.

13

Kolejne dwa miesiące Paweł przeżył jak w transie. Ciesząc się luksusami swojego starego-nowego domu i korzystając z nieprzebranej ilości pieniędzy, za które mógł w końcu kupić sobie rzeczy, na które nie było go dotąd stać, na chwilę zapomniał o swoim dawnym życiu i jego problemach. Pierwszy raz nie musiał na niczym oszczędzać ani niczego sobie odmawiać. Idąc na zakupy, nie musiał już ograniczać się do najtańszych konserw i pachnących chemią, wędlin z najniższej półki w supermarkecie. Mógł sobie pozwolić na dobry alkohol i obiady w drogich knajpach. Wymienił wreszcie stary i zawieszający się telefon na nowy model, a chwilę potem zakupił też wymarzoną sportową furę. Obijając się swym czerwonym cackiem i trwoniąc kolejne tysiące na mniejsze i większe zachcianki, korzystał z życia na tyle, na ile było go stać.

Romans z Isabel trwał w najlepsze, a zaskakujące zmiany jej wyglądu przestały już robić na nim wrażenie. Fakt, że po nocy najpiękniejsza kobieta świata w świetle poranka wyglądała jak każda inna, zwykła dziewczyna, Paweł przyjął jako ciekawostkę, która w niczym nie umniejszała jego totalnego zauroczenia.

Z racji, że Isabel nadal pozostawała w związku z Prezesem, randki z Pawłem musiały jednak odbywać się w ukryciu. Kiedy tylko Vitalij wyjeżdżał na dzień lub dwa, Isabel dzwoniła do Pawła, by słodkim głosem zadać mu retoryczne pytanie.

— Masz czas i ochotę na spotkanie? — mruczała do słuchawki, a on oczywiście wolny i rozpalony do czerwoności, czekał już na nią z tęsknotą.

Na przemian kochając się i rozmawiając ze sobą, poznawał coraz lepiej nie tylko jej boskie ciało, ale też i duszę.

A tę, jak się mu wówczas zdawało, Isabel miała równie piękną, co nogi i piersi. Poza pracą na wybiegach i przed obiektywami słynnych fotografów, Isabel często wspomagała hospicja oraz schroniska dla bezdomnych ludzi i zwierząt. Dawała dom porzuconym psom i kotom, a także udzielała się w wielu akcjach na rzecz biednych i wykluczonych dzieci z krajów trzeciego świata.

Kiedy Paweł spoglądał czasem na te jej podpuchnięte z rana oczy oraz ochlapłe włosy, widział w niej zmęczonego anioła, który pod przebraniem super laski miał tu na ziemi za zadanie czynić dobro.

— Czemu jesteś z Vitalijem? Przecież to przestępca — spytał pewnego razu, nie rozumiejąc co może łączyć dwoje tak różnych ludzi.

— Bo się boję — odrzekła po chwili zastanowienia Isabel.

— Groził ci, że coś ci zrobi, jeśli odejdziesz? — spytał poruszony Paweł.

Isabel potrząsnąwszy jednak swoją kształtną główką, zaprzeczyła.

— Nie o to chodzi… Boję się biedy — wyjaśniła.

— Biedy? Ty boisz się biedy? — powtórzy zdumiony Paweł.

— Tak. Biedy — oznajmiła. — Nawet nie wiesz, w jakich warunkach żyłam kiedyś u siebie w kraju — uśmiechnęła się z goryczą, uciekając spojrzeniem za okno. — Boję się, że będę musiała wrócić do tej nędzy — dodała, a po chwili dostrzegłszy na twarzy Pawła zdziwienie, spytała z wyrzutem: — No co? Myślisz, że kariera modelki trwa wiecznie?

— Nie, oczywiście, że nie… Ale można chyba coś zaoszczędzić, zainwestować — podsunął nieśmiało Paweł.

Isabel potrząsnąwszy swoimi świeżo wymodelowanymi lokami, zdawała się jednak takiej opcji nawet nie dostrzegać.

— Przyzwyczaiłam się już do high life — wyjaśniła, po czym spuściwszy wzrok, szepnęła: — I zupełnie nie znam się na przedsiębiorczości. Vitalij gwarantuje mi wygodę i spokój. A to jest dla mnie najważniejsze.

Cóż… Paweł musiał pogodzić się w tamtej chwili, że jego anioł był nieco upadły.

Nie oceniając jednak pobudek Isabel ani nie zadając jej już więcej pytań o związek z Prezesem, Paweł upajał się każdą kolejną wspólnie spędzoną z nią chwilą.

Jeśli Vitalij akurat nigdzie nie wyjeżdżał, para kochanków musiała zadowalać się krótkimi, choć bardzo intensywnymi spotkaniami w ciągu dnia. Isabel wówczas niczym rześki powiew wiatru otwierała z impetem drzwi do sypialni Pawła i lądując w jego łóżku, pozwalała sobie na upojne chwile zapomnienia w ramionach kochanka. Po dwóch godzinach gorących igraszek, przypominając sobie o Vitaliju, niedbale i pospiesznie ubrana, wybiegała do swojego auta, zostawiając Pawła w pełnym smutnego niedosytu, stanie oczekiwania na następną okazję do spotkania. Po tych ekspresowych randkach, resztę dnia Paweł spędzał zazwyczaj z butelką jakiegoś mocnego trunku, którym znieczulał pojawiający się w jego sercu coraz częściej, ból osamotnienia.

W tamtym czasie pił zresztą tak dużo, że w pewnym momencie zaczął nawet rozumieć alkoholowe ciągoty własnego ojca. Choć przez całe życie, zdecydowanie unikał wysokoprocentowych napojów, po powrocie do Kosielska, otępiający zmysły alkohol pomagał mu zapomnieć o poniesionych krzywdach, przeżytych porażkach oraz trawiącym go od dawna poczuciu życiowego bezsensu. Alkohol z sukcesem tłumił nawet lęk przed dekonspiracją.

— Za twoje zdrowie tatusiu — Paweł bełkotał czasem, podnosząc butelkę do ust. — Ty to wiedziałeś, co jest dobre.

Pod wpływem tych pijackich przemyśleń i wzruszeń, pewnego dnia postanowił nawet postawić na grobie swojego nieżyjącego ojca, pomnik.

I to nie byle jaki.

14

Paweł nienawidził swojego ojca tak za życia, jak i po śmierci. I żadna ilość wypitego alkoholu nie była w stanie wyleczyć go z tego uczucia.

Człowiek, który go spłodził nie dał mu nic ponad to nędzne, pełne upokorzeń i przeszkód, życie. Nigdy nie okazał mu ani grama ojcowskich uczuć. Ni przytulił, nie zażartował, nie porozmawiał. Ojciec traktował Pawła jak kolejną gębę do wykarmienia, która choć nie prosiła się na świat, oczekiwała codziennej porcji chleba oraz odrobiny uwagi.

Chleb, choć zawsze wymówiony, był.

Uwaga już niekoniecznie.

Dla Zbigniewa Smargola, każde z siódemki jego dzieci było tylko kulą u nogi.

— Żebym ja was darmozjady nie musiał utrzymywać, to bym se żył jak człowiek — mawiał, kiedy wieczorem, po robocie wracał do domu i ustawiał wszystkich po kątach.

Pawła, jako najmłodszego, nie lubił chyba najbardziej, dając upust tej swojej wzmożonej niechęci poprzez regularne bicie.

Paweł dostawał za wszystko. Za rozlaną wodę, za rozsypany cukier w kuchni, za to że wyrósł z noszonej przez 5 lat kurtki, a także za to, że w szkole żądano od niego opłacenia jakiejś składki. Dzieciństwo Pawła upływało w cieniu ciągłych pretensji i awantur, które niemal zawsze kończyły się obitymi plecami oraz kilkunastocentymetrowymi sińcami na całym ciele.

Kiedy starsze rodzeństwo mieszkało jeszcze w domu, ojcowska złość rozchodziła się kilkoma kanałami. Kiedy jednak najstarsza z sióstr, Kaśka, w wieku 18 lat wyprowadziła się do większego miasta, a kolejni z rodzeństwa korzystając z jej gościnności i wsparcia, zaraz po osiągnięciu pełnoletności, szli w jej ślady, agresja ojca skropiła się już tylko na Pawle i jego matce.

Kiedy w końcu i Paweł skończył 18 lat, Kaśka była dawno po ślubie i nie miała już miejsca dla kolejnego brata-uciekiniera. Chcąc, nie chcąc, Paweł musiał zostać w domu. Musiał też skończyć szkołę i zdać maturę. Zanim jednak zdołał to zrobić, przeżył najgorszy w życiu okres dwuletniej przepychanki, podczas której ojciec tłukł go tak, jakby chciał zabić.

— Ile jeszcze będę cię żywił? Kiedy wreszcie znajdziesz sobie jakąś robotę? — pytał niemal każdego dnia, choć doskonale wiedział, że jego najmłodszy syn miał przed sobą jeszcze 2 lata nauki.

Dopóki żyła matka Pawła, rzyjmując z pokorą mężowskie razy, po kryjomu dawała synowi tyle, ile mogła, co z ledwością starczało na kupno niezbędnych książek oraz ubrań.

— Musisz skończyć szkołę, dziecko. Przez tego pierdolonego Scrooge’a nie przerwiesz przecież nauki — tłumaczyła, określając swego męża zapadającym w pamięć epitetem.

Kiedy jednak zmarła, załamany Paweł był pewien, że to już koniec. Że sam w zderzeniu z niechęcią i siłą ojca, nie da już rady.

Jednak Zbigniew Smargol po śmierci żony, tak bardzo zatracił się w swoim nałogu, że zapomniał nie tylko o obecności Pawła, ale i o całym otaczającym go świecie.

Gdyby nie ciotka Barbara, dzięki której dostał wówczas rentę po mamie, Paweł zginąłby chyba z głodu. Skromne, ale regularnie otrzymywane pieniądze pozwoliły mu wtedy przetrwać i ukończyć szkołę.

Po zdaniu matury, otrzymaniu dyplomu, odbyciu kilku bezowocnych wizyt w kosielskim pośredniaku oraz zaliczeniu dwóch stażów w sklepach spożywczych, z prawie pustym plecakiem na barkach, Paweł postanowił wyjechać do stolicy. Imając się przeróżnych tymczasowych zajęć i poszukując swojego miejsca u wielu pracodawców, w Snobtown trafił ostatecznie na Kozłowskiego i jego podejrzany interes.

Ojca nigdy już więcej nie spotkał. Nigdy też mu nie przebaczył.

Pomysł postawienia nieżyjącemu tacie nagrobka miał zaś wbrew pozorom drugie, ukryte i podszyte drwiną, dno.

Paweł udawszy się do pierwszego z brzegu, kosielskiego zakładu kamieniarskiego, napotkał jednak pewną trudność w realizacji swojego nikczemnego planu. Pan Henio Gryka, właściciel interesu, mocno już postarzały, ale pamiętający Pawła jeszcze z czasów dzieciństwa, po usłyszeniu jego zamówienia, najpierw wybałuszył oczy, a następnie drapiąc się po głowie, rzekł z oburzeniem:

— Co też Pawełek wymyślił?!

— To, co się należy — odparł z butą, Paweł.

— Ja wiem, że stary Smargul dobrym ojcem dla was nie był, ale to jednak ojciec — zaprotestował pan Henio.

— Nazywam się Smargol, panie Heniu — wtrącił cicho Paweł, ale napotkawszy pytające spojrzenie kamieniarza, dodał głośniej: — Nie gul, tylko gol. Gol, panie Heniu. Gol.

— Toć i mówię Pawełkowi, że tak właśnie napiszemy na pomniku — pan Henio posłał w stronę Pawła dobrotliwy uśmiech. — Zbigniew Smargul — powtórzył.

Patrząc w rozjaśnioną życzliwością, pomarszczoną jak suszona śliwka, twarz kamieniarza, Paweł zaprotestował stanowczym tonem.

— Nie, panie Heniu! Już panu przecież powiedziałem, jaki ma być napis. O, proszę — wyjaśnił, podsuwając staruszkowi kartkę z wyraźnie napisanym poleceniem.

— PI-ER-DO-LO-NY — pan Henio przesylabizował pierwsze słowo, po czym patrząc na Pawła z przestrachem, pokręcił głową, a następnie oznajmił, że on takiego zlecenia nie przyjmie.

— Bój się Boga! Nigdy nie wykuję takiego słowa na nagrobku! — uderzył się w pierś, pan Henio. — Zmarłym należy się szacunek. Pawełek powinien o tym już wiedzieć — pouczył, odkładając na marmurowy blat kartkę z niecodziennym zamówieniem.

Chwilę później, kiwnąwszy na wchodzącego właśnie do zakładu syna, szepnął:

— Patrz, czego to ludzie nie wymyślą. Takie zamówienie dostałem! Taki grzeczny był kiedyś z Pawła chłopak, a teraz takie durnoty w głowie.

Syn pana Henia, spojrzawszy przelotnie na kartkę parsknął śmiechem, po czym nie kryjąc rozbawienia, spytał:

— A ty Smargul, co? Już zapomniałeś jak ojciec miał na nazwisko?

Zirytowany tym pytaniem, Paweł wycedził przez zęby:

— Pamiętam, doskonale pamiętam. Na pewno nie nazywał się Smargul!

— A niby jak? — spytał z drwiną, młody Gryka.

— Smargol — wyjaśnił z naciskiem na ostatnią sylabę, Paweł.

— No… Mówiłem przecież, że Smargul — roześmiał się, nie rozumiejący swojego błędu, Gryka.

— Nie gul, tylko gol! Ile razy mam powtarzać?! Gol, słyszysz, czy nie?! Gol! Gol! Gol! — rozzłoszczony Paweł podniósł głos.

Rozbawiony tym na całego, 46-letni Piotr Gryka głośno zarechotał, po czym trzęsąc ze śmiechu swym masywnym brzuszyskiem, wysapał:

— Gol? Szkoda, żeś piłkarzem nie został! Z takim nazwiskiem kariera murowana.

Widząc, że u Gryków nic więcej nie wskóra, rozzłoszczony Paweł, nie mówiąc już ani słowa, złapał za mosiężną klamkę, trzasnął drzwiami i wyszedł na ulicę. Nie szukając daleko, szybkim krokiem udał się do oddalonego o jakieś 100 m, konkurencyjnego dla Gryków, zakładu Wiesława Mańkowskiego.

Ten, choć nie znał ani Pawła, ani jego zmarłego ojca, na niecodzienną prośbę klienta, zareagował podobnie jak Gryka i jego syn.

— Co pan?! Co mi tu pan dajesz?! — zdziwił się, odczytując podaną przez Pawła, karteczkę. — Pi-er-do-lo-ny S-c-roo-ge? — przeliterował, po czym spojrzał na Pawła jak na wariata.

— Dobrze zapłacę — Paweł zapewnił, patrząc z nadzieją na czerwonawą twarz, słynącego z chytrości, biznesmena.

Mańkowski otarłszy z szerokiego czoła kilka kropel potu, po krótkim namyśle, odmówił jednak w zdecydowany sposób.

— Panie, jakby się ludzie dowiedzieli, że ja takie coś wykułem, to bym całą renomę stracił! — oburzył się.

— Ale ja naprawdę dobrze zapłacę. Podwoję, może nawet potroję stawkę — kusił Paweł.

Wszelkie próby przekonania kamieniarza spełzły jednak na niczym.

— Idź pan z takim zamówieniem w cholerę! — pożegnał go zdecydowanie Mańkowski.

Cóż było robić. Paweł poszedł do trzeciego i jednocześnie ostatniego kamieniarza w Kosielsku. Zanim jednak mu wyłuszczył niecodzienną prośbę, postanowił nieco ją zmodyfikować.

— Fucking Scrooge? — sześćdziesięcioletni właściciel zakładu odczytał to tak, jak było napisane, po czym spojrzawszy na Pawła z ciekawością, spytał: — To jakiś Murzyn, tak?

— Taaaak — przytaknął pospiesznie Paweł, czując podświadomie, że tym razem jego zamówienie zostanie zrealizowane.

Miesiąc później, miejsce zarośniętego zielskiem kopca, zajął całkiem okazały i elegancki nagrobek, na którego czarnej marmurowej płycie, wymalowane złotą farbą literki ogłaszały światu, że w tym miejscu spoczął nie kto inny, a ojciec Pawła.

Fucking Scrooge po prostu.

15

Pod koniec listopada, dawne technikum Pawła, świętując 100-lecie swojego istnienia, zorganizowało zjazd absolwentów. Paweł nigdy by się na taką imprezę nie wybrał, ale opływając w nagle otrzymane luksusy i ciesząc się wyjątkowo dobrym nastrojem, za radą Marcina postanowił zrobić wyjątek.

Wystrojony w świecący i dopasowany garniturek, modnie ostrzyżony i co najważniejsze wypachniony markową wodą toaletową, wsiadł w swoją błyszczącą czerwoną strzałę i mrugając porozumiewawczo do siedzącego obok niego Marcina, rozpoczął przedstawienie pt. „Popatrzcie wszyscy, jak mi się powiodło”.

Wrażenie zrobił już na samym wstępie. Jego sportowe autko o niskim podwoziu i futurystycznej sylwetce mocno wyróżniało się spośród zwykłych, starych Opli i Peugeotów reszty absolwentów. Odgrywając potem rolę światowca i biznesmena, którego firmy ulokowane są w najpiękniejszych i najbardziej egzotycznych rejonach świata, Paweł mógł notować już tylko kolejne opadające na podłogę, szczęki zdumionych rówieśników. Nikomu bowiem z jego dawnej klasy nie powiodło się tak, jak jemu.

Po dawnym szkolnym koźle ofiarnym nie było nawet śladu. W pałających zazdrością, oczach kolegów i pełnych podziwu twarzach koleżanek, Paweł nie dostrzegł już ani odrobiny kpiny, z jaką traktowany był przez nich 20 lat wcześniej. Nikt się już od niego nie odsuwał ani ostentacyjnie nie zatykał nosa. Zamiast na uboczu, Paweł znalazł się nagle w samym centrum uwagi. Dawni prześmiewcy i wesołkowie, podpytując o możliwości jego fury, nawet słowem nie wspominali już czasów, kiedy z wykrzywionymi od radości, gębami wyzywali go i upokarzali przy byle okazji.

Krzysiek Woliński i Kuba Maślak nie pamiętali już, jak to przed laty przyklejali do pleców Pawła karteczki z napisem „Uwaga śmierdziel”.

Zarozumiały Bartek Oruński nie przypominał sobie drwin, które wypowiadał pod adresem domu Smargolów, a najlepszy przyjaciel Bartka — Wiktor Kołek, który przez całe 5 lat w jednej klasie nie raczył odezwać się do Pawła nawet jednym słowem, teraz nagle wysunął do niego rękę i jak gdyby nigdy nic, przywitał się serdecznym:

— Cześć stary!

Nieoczekiwanie, ci wszyscy ludzie, którzy w młodości zwracali się do Pawła, nie inaczej jak „ty śmierdzielu” lub „klozecie”, nagle przypomnieli sobie jego imię.

Rozdęte po ciążach, jak balony, dawne szkolne miss, rywalizując z odstawionymi specjalnie na tę okazję, niegdysiejszymi kujonkami o wielkich i tłustych zadkach, niczym na wyścigach podbiegały do Pawła i bez żadnego obrzydzenia, ciągnęły go za ręce, chcąc z nim zatańczyć chociaż jeden wspólny taniec.

Zawsze wygadana i pewna siebie, Agata o wyłupiastych gałach, wytrzeszczała te swoje niebieskie ślepia i opowiadając o sobie jak najęta, ani przez moment nie zająknęła się na temat czasów, kiedy to razem z koleżankami organizowała specjalnie dla Pawła wykład o higienie.

Boska niegdyś Lidka o najzgrabniejszej w szkole pupie, kręciła teraz przed nosem Pawła tym swoim krągłym tyłkiem jak żałosna kukiełka.

Ruda Justysia, która mierząc niegdyś Pawła pełnym pogardy spojrzeniem, nie pozwoliła mu usiąść w ławce tuż za nią, teraz bez żadnego przymusu dotykała swoimi śnieżnobiałymi dłońmi jego karku.

Skrzywiona przez skoliozę, dawna przewodnicząca klasy, Ewka Marczyk nie wycierała już ostentacyjnie dłoni chusteczką po przypadkowym zetknięciu się z ręką Pawła, a odsuwające się od niego zawsze na kilometr, Edzia i Baśka — niegdyś gotki, teraz przykładne mamuśki, nieoczekiwanie zagadywały do niego niczym stare, dobre znajome.

Opowiadając wymyślone na poczekaniu kłamstwa i bajeczki, Paweł ze zdumieniem przyglądał się tym ich podekscytowanym twarzom o nieregularnych rysach, małych noskach, świńskich oczkach i wąskich jak kreski, zaciętych ustach. Słuchając ich trajkotania, przypominał sobie, jak to na każde Walentynki wysyłały mu dla żartu, pełne złośliwych wierszyków, kartki z serduszkami. W uszach pobrzmiewały mu też echa ich przedstudniówkowych rozmów, kiedy rozważając z kim mogłyby zatańczyć poloneza, najbardziej puszczalska z całej tej ferajny — Pati, zaśmiewając się do łez, na całe gardło wykrzyknęła:

— No przecież nie zatańczę z klozetem!

Wypłosze i idiotki, którym nie wiadomo dlaczego, ktoś kiedyś wmówił, że są piękne i wartościowe — myślał z kpiną, Paweł.

Tymczasem, wpatrzone w niego jak w obraz, siedzące tuż obok i wirujące z nim w tańcu, kobiety spuszczały na zamierzchłą przeszłość zasłonę amnezyjnego zapomnienia.

I wszystko dlatego, że zamiast potem, śmierdzę im teraz forsą — śmiał się w myślach, Paweł.

W głośnikach dudniły stare numery zespołów z lat 90., a na stołach lała się strumieniami wódka. W rozmowach na przemian przewijały się dawne czasy i współczesne realia. Ktoś posłał już syna na studia, ktoś inny właśnie brał rozwód. Komuś urodziło się czwarte dziecko, komuś innego drugie.

— A ty Pawełku? Założyłeś rodzinę? — zapytała w pewnym momencie była wychowawczyni klasy, pani Nogaś.

Niegdyś surowa fizyczka, postrach całej szkoły i powód nieprzespanych nocy wielu uczniów, świdrując Pawła swoim bystrym spojrzeniem, czekała na odpowiedź, a on tak samo, jak przed laty, stojąc pod zamazaną wzorami tablicą, znowu nie wiedział, co powiedzieć. Na czoło wystąpił mu zimny pot, a w nozdrza uderzył dziwnie realny ostry zapach suchej, pylącej kredy.

Po chwili konsternacji, Paweł otrząsnął się jednak z tych szkolnych wspominek i nagle olśniony, oznajmił:

— Rodziny jeszcze nie, ale mam narzeczoną.

Wyjąwszy w tej samej chwili telefon, odnalazł w galerii wspólne zdjęcie z Isabel, po czym podsunąwszy fotkę pod wydatny nos pani Nogaś, dodał z dumą:

— To ona. Ma na imię Isabel.

Widok najpiękniejszej kobiety świata, jak można było się spodziewać, zrobił wrażenie zarówno na byłej wychowawczyni, jak i na rówieśnikach Pawła.

— Naprawdę piękna ta twoja narzeczona — orzekła z prawdziwym podziwem, Nogasiowa.

Gdyby dawna nauczycielka miała przy sobie dziennik, na bank wpisałaby teraz Pawłowi piątkę.

Nie był już dla niej tym samym tępym imbecylem, który nie potrafił zrozumieć pojęć dynamiki i kinematyki. Wprawdzie nadal nie wiedział, do czego służą wektory, ale szybka bryka, kilka bajek o zagranicznych interesach i wspólna fotka z oszałamiająco piękną blondynką, stawiało go w zupełnie innym świetle. W świetle szkolnych jupiterów.

Dostrzegając zdziwione zachwyty oraz zazdrość w oczach, spoglądających na zdjęcie przez ramię pani Nogaś, chłopaków z dawnej klasy, Paweł czuł się jak król życia.

Wsłuchując się właśnie w kolejne ochy i achy pod adresem swoim i swojej narzeczonej, kraśniał z dumy. Aż tu nagle, na plecach poczuł mocne uderzenie męskiej ręki.

— Siemasz Smargul — odezwał się dawno zapomniany, lekko nosowy głos.

Kulicki — pomyślał, sparaliżowany tym odkryciem, Paweł.

Był pewien, że Tomek, tak jak przed laty, za chwilę wypowie to swoje sakramentalne niegdyś: śmierdzi ci z dupy. Odwróciwszy się szybko w jego stronę, niemal automatycznie odburknął więc:

— A tobie z gęby.

Kulicki, nie dosłyszawszy albo nie zrozumiawszy jego wypowiedzi, spojrzał na Pawła z lekką dezorientacją, po czym klepnąwszy go jeszcze raz po plecach, roześmiał się, mówiąc:

— Smargul, co ty taki dziki?

— Smargol — Paweł poprawił go, sycząc własne nazwisko niczym wąż, ale Kulicki nie widząc różnicy, kiwnął tylko głową i z głupkowatym uśmiechem przeterminowanego amanta, powtórzył:

— No, przecież, że Smargul. A jak niby powiedziałem?

Paweł otwierając szerzej usta, miał już krzyknąć, że nazywa się Smargol, a nie Smargul, ale spojrzenie szarobłękitnych oczu stojącej obok Kulickiego, Kingi zbiło go nagle z tropu. Kulicki zresztą, zajęty witaniem się pozostałymi kumplami i tak już go nie słuchał. Przywitawszy się też z panią Nogaś, rozparł się potem na krześle jak basza i nie patrząc nawet na towarzyszącą mu żonę, oznajmił:

— Beemka się nam rozkraczyła na środku drogi. Jak kazałem Kindze trochę popchnąć, to z rury wyleciało tyle spalin, że się jej biała bluzeczka pobrudziła. Uparła się, że musi wracać i zmienić szmaty. Dlatego żeśmy się spóźnili — wyjaśnił, po czym dodał: — Z babami zawsze problemy.

Wybuchnąwszy głośnym śmiechem, mówił potem coś jeszcze, ale Paweł już go nie słyszał.

Spotkanie absolwentów trwało w najlepsze, w głośnikach leciała jakaś nastrojowa melodia, a Paweł, choć przed chwilą odgrywał rolę człowieka sukcesu, nagle znowu czuł się tym samym zagubionym i zaszczutym małolatem, co kiedyś.

Kinga. Jego dobra, łagodna i przyjazna Kinga. Z ufarbowanymi na miedziany brąz, włosami do ucha i kilkunastoma kilogramami nadwagi, stała tuż obok i patrząc na niego swoimi rozmytymi w barwie oczyma, budziła wszystkie uśpione wspomnienia.

— Cześć Paweł — kiedy usłyszał jej głos, coś w nim pękło.

Nie wiedząc, jak się zachować, wstał więc i wyszukawszy jakieś wolne krzesło, zrobił dla niej miejsce obok siebie.

— Siadaj, proszę — szepnął, okraszając własne zakłopotanie szerokim, nieco sztucznym uśmiechem.

Wysiliwszy się na nonszalancką pozę, dodał po chwili:

— Tyle lat, no nie? Opowiadaj, co u ciebie.

Historia, którą Kinga opowiedziała tamtego wieczora, nie różniła się niczym szczególnym od reszty opowieści dawnych kolegów i koleżanek. Niedługo po maturze, razem z Kulickim wyjechali na studia. On, co prawda zaocznie i dopiero po 9 latach, ale jakoś je skończył. Ona nie. Kiedy na drugim roku zaszła w ciążę, wzięli szybki ślub i i wrócili do Kosielska. Tomek przejął wkrótce interes ojca, a ona zajęła się domem i dzieckiem. Niedługo potem urodziła się im druga córka. Żyli jak wszyscy. Czasem lepiej, czasem gorzej. Kiedy przyszedł kryzys, a biznes Tomka podupadł, zaczęły się kłótnie i rękoczyny.

— Często o tobie myślałam przez te lata — przyznała Kinga, kiedy po zakończonym spotkaniu żegnała się z Pawłem na parkingu. — Czasem zastanawiałam się, jak potoczyłoby się nasze życie, gdybym wtedy… — głos się jej nagle załamał. — Gdybym wtedy poszła z tobą na tę studniówkę — dokończyła, spoglądając to na Pawła, to na otwierającego właśnie swoje stare BMW, męża.

W jej oczach, Paweł dostrzegł ocean żalu, a w zastygłym na ustach grymasie ślad wielkiego życiowego zawodu. Cokolwiek by nie mówiła o radości z posiadania wspaniałych córek, Paweł wiedział, że nie była szczęśliwa.

— Cóż, chyba dokonałam złego wyboru — mówiąc to, uśmiechnęła się z goryczą, potwierdzając jego przypuszczenia. — Ale naprawdę cieszę się, że u ciebie wszystko tak się fajnie poukładało. Trochę ci zazdroszczę — przyznała. — Ale bardzo się cieszę.

Patrząc na jej przygarbioną sylwetkę, która po wejściu do mężowskiego wozu, skuliła się jeszcze bardziej, zdjęty nagłym współczuciem, Paweł miał ochotę zatrzymać ją i wyznać jej całą prawdę o tym swoim pozornym sukcesie.

— Jestem jeszcze większym zerem niż wtedy, gdy chodziliśmy do szkoły. Nie masz czego żałować — mruknął pod nosem sam do siebie.

Kinga nie mogła jednak tego usłyszeć. Stare BMW Kulickiego ryczało już chrapliwie, po czym wypuściwszy przez rurę wydechową kilka kłębów czarnego dymu, odjechało w korowodzie innych staroci.

— Nie ma co, stary! Zrobiłeś wrażenie chyba na wszystkich. Widziałeś ich miny? — zaśmiewał się Marcin, który niczym podpity duszek, zjawił się nagle za plecami Pawła. — Ale mieli zdziwione gęby. Widziałeś? — dopytywał, zasiadając na fotelu pasażera.

— Widziałem — odpowiedział bez entuzjazmu, Paweł.

— No i? Nie mówiłem, że warto przyjechać? — z twarzy Marcina nie schodził uśmiech triumfu. — Stary, powiedz coś. Co mówili ci wszyscy durnie z twojej dawnej klasy? — Marcin naciskał, prosząc o relację.

Paweł, jednak nie ocknąwszy się jeszcze z nostalgicznego odrętwienia, wywołanego spotkaniem dawnej miłości, nie miał ochoty na rozmowy.

— A tam… Szkoda o nich gadać — rzekł, machnąwszy lekceważąco ręką.

Nie mówiąc już ani słowa, po chwili wcisnął gaz do dechy i nie oglądając się za siebie, ruszył z piskiem opon. Wysadziwszy Marcina pod jego blokiem, wkrótce potem wstąpił do monopolowego po butelkę wódki, a następnie wrócił do swojego domu.

Jedyne co mógł i chciał w tamtej chwili zrobić, to upić się do nieprzytomności.

16

Grudzień upłynął Pawłowi w błogim nastroju totalnej beztroski. Pieszcząc na przemian to gorące ciało Isabel, to wyjmowane z lodówki, oszronione flaszki z wódką, nie odróżniał już nawet dnia od nocy. Tyle seksu i alkoholu, ile zafundował sobie w tamtym miesiącu, nie miał okazji skosztować w całym swoim dotychczasowych życiu. Nic więc dziwnego, że upajając się zarówno jednym, jak i drugim, w pewnym momencie zupełnie stracił rachubę czasu.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 53.9