E-book
15.75
drukowana A5
58.71
Zamarznięta róża

Bezpłatny fragment - Zamarznięta róża


5
Objętość:
242 str.
ISBN:
978-83-8384-689-7
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 58.71

Prolog

Odkąd sięgała pamięcią jeszcze nigdy nie była w takim miejscu. Było fantastyczne, sielskie i uspakajające.

Znalazła się w ogrodzie pełnym pięknych dzikich róż, które mieniły się co jakiś czas złotymi refleksami. Zapach kwiatów otulał ją i owładnął całym ciałem tak, że niemal drżała. Wilgotna mgła unosiła się nisko nad ziemią, delikatnie muskając jej bose stopy. Stała na środku kamiennej ścieżki prowadzącej wzdłuż labiryntu róż.

Nie miała wpływu na to co robi, była jak bezwiedny liść niesiony podmuchem wiatru. Wyglądało to jakby obserwowała siebie z boku, jednocześnie odczuwając każdą reakcję ciała. Stawiała niepewnie kroki po kamiennej dróżce.

Miała pewność, że musi iść tą ścieżką.

Miała z tyłu głowy niezaprzeczalną myśl, że nie mogłaby inaczej postąpić. To był pierwotny instynkt, z którym się nie walczy.

W minutę, w godzinę, a może w cały dzień dotarła na koniec ścieżki. Jej wzrok padł na majestatyczną, czarną różę ze złotymi liśćmi i łodygą. Ten cud pulsował życiem, wzywał ją, aby go dotknąć. Mimowolnie pochyliła się oczarowana urokiem kwiatu, a jej złociste włosy mieniły się od żaru słońca. Wchłonęła zapach róży, który ku zaskoczeniu okazał się słodki, niepodobny do innych woni. Wyczuwała w nim zapach goryczy… i magii.

Tak, to musiała być magia.

Z bojaźnią, ale i też z zafascynowaniem dotknęła czarnej róży, jakby bojąc się, że przy najlżejszym dotyku rozpadnie się w pył.

Jak wszystkie piękne rzeczy.

W tej samej chwili usłyszała głuchy trzask, raniący jej uszy.

Grzmot.

Piękne dotąd niebo pociemniało do nieograniczonej ciemności, a kwiaty w ogrodzie rozpadły się w szary pył, szczypiący jej oczy.

Całym miejscem porwał wicher, który orał wielkie bruzdy na ziemi i wyrywał pędy trawy. Kruczoczarne kruki nadleciały z nieba niczym pociski i kłapały obok twarzy Naviry swoimi ostrymi jak brzytwa dziobami. Ścieżka zamieniła się w lawę, a ziemia stała się czarna. Momentalnie poczuła się jak w najgłębszych czeluściach krateru. Lub piekła…

Czarna róża nagle uległa niepojętej dla ludzkiego rozumu transformacji, która zjeżyła jej włosy na głowie i odebrała dech. Liście kwiatu zamieniły się w czarne, owłosione łapy, zaopatrzone w pożółkłe, długie szpony. Łodyga przeobraziła się w dziwny, zdeformowany kształt, pęczniejący i nabierający objętości. Z kolei kielich róży stał się nieludzką twarzą bez oczu z nienaturalnie długim podbródkiem. To stworzenie miało czerwone dziury, tam gdzie powinny znajdować się oczodoły, a na miejscu ust pojawiła się wąska, czerwona niczym krew kreska, rozciągająca się od ucha do ucha w maniakalnym, nieruchomym uśmiechu. Istota była czarna jak smoła, a jej kształty rozmywały się co chwila. Całe ciało było chude i przewyższające Navirę przynajmniej o trzy razy. Przytłaczało cały świat snów swoją obecnością i było okropnie głodne. Gdzieniegdzie odpadały płaty zwęglonej skóry, pod którą ciekła czerwona maź. Nie była to krew. Substancja cuchnęła rozkładem, śmiercią i strachem. Stworzenie pragnęło ludzkiego życia, a wściekłość którym pulsowała niszczyła cały ogród i sprawiała, że powoli niknął w nicości.

Najstraszniejsza jednak w tym stworzeniu nie była jego cała jego dziwaczność i nienaturalność, ale ludzkie elementy wyglądu. Jakby w groteskowy i nieudolny sposób próbowało naśladować fizjonomię człowieka, a w efekcie wyszła karykatura z najgorszych koszmarów. Monstrum podeszło do niej i rozczapierzonymi długimi szponami uderzyło w Navirę, strącając ją w bezbrzeżną otchłań, która pojawiła się przed chwilą za jej plecami. Spadała w ciemność, a jej krzyk dziewczyny był bezgłośny. Słychać było tylko nieludzki chichot bestii wpatrującej się czerwonymi ślepiami. Spadanie trwało w nieskończoność. Liczył się tylko strach, który sprawiał że każda jej część ciała znieruchomiała. Widziała pustkę w wciąż patrzących na nią z góry oczów potwora. Na dnie otworu zobaczyła cmentarz z krzyżami i piękną dziewczynę z rudymi włosami, która uśmiechała się drwiąco, przykładając palec do ust, jakby nakazywała zachować ciszę. Czekała aż nastąpi druzgocący upadek.

Rozdział I

Zbudziła się nagle ze spoconym czołem i drżącymi rękoma. Czuła ostre bicie serca w klatce piersiowej. Niemal odniosła wrażenie, że ktoś ją dusił, bo miała ściśnięte gardło. Z niepokojem zlustrowała wzrokiem swój pokój, ale nikogo w nim nie znalazła. Skarciła siebie w myślach za swój strach i uśmiechnęła się w duchu. To tylko zwykły koszmar. Jednak nawet jeśli byłaby bardzo śpiąca za nic w świecie jeszcze raz by nie zasnęła. Popatrzyła na przedzierające się przez biało-niebieskie zasłony promienie słońca. Spojrzała na zegarek. Była dopiero piąta rano, ale postanowiła już przygotować się do wyjścia do szkoły.

Próbowała sobie wmówić, że nocne koszmary mają związek z przeprowadzką z Rzymu, miasta gdzie zostawiła swoje dawne życie i najwierniejsze przyjaciółki. W pewnym sensie została tam cząstka niej samej. Teraz tymczasowo była w małym nieznanym nikomu miasteczku Formello, w którym mieszkała z wujem Albertem, który był bratem jej ojca Anzelma. Czuła się opuszczona przez tatę, on był gdzieś daleko w Polsce w Malborku, gdzie pracował jako badacz zabytków. Jednakże obiecał jej, że będzie mogła wrócić za rok do swojego ukochanego miasta. Przebywała tutaj zaledwie kilka dni i nie miała pojęcia jak wytrzyma tu cały rok.

W związku z tym, że był to jej pierwszy dzień w nowej szkole pomyślała że musi zaprezentować się z jak najlepszej strony. Nie chodziło jej o to, żeby zyskać popularność. Lubiła jednak gdy ludzie ją akceptowali, a w głębi duszy czuła zadowolenie kiedy jej zazdrościli. W Rzymie była jedną z najbardziej znanych osób w szkole, choć nie starała się o to. Po prostu miała w sobie coś, co ciągnęło do niej ludzi. Jednak mimo, że miała wiele koleżanek i kolegów nie miała w nich wsparcia. Przyjaźnili się z nią, bo była popularna, a gdyby się potknęła ich „szczera przyjaźń” skończyła by się niemal tak szybko, jak się zaczęła w ciągu pięciu minut.

Jej prawdziwymi przyjaciółkami były Tchina i Aurora, nie pamiętała ile niezliczonych razy wymykały się ze szkoły na wagary, ich tysiące przechadzek po Rzymie i imprez. Znały się od dziecka małego i nie miały przed sobą żadnych sekretów. Navira zawsze mogła liczyć na ich wsparcie z powodu złamanego serca przez chłopaka czy w chwilach słabości. A teraz…

Ze smutkiem spojrzała na srebrny wisiorek z przywieszonym na nim malachitem, który był obramowany srebrną obwódką. Mimowolnie wzięła naszyjnik z komody i założyła go na szyję. Dostała go od przyjaciółek w dniu pożegnania, które płakały gdy odchodziła. Tego dnia ostatni raz spacerowały razem ulicami starego Rzymu. W Koloseum podarowały jej ten wisiorek i złożyły sobie obietnicę, że będą zawsze utrzymywać kontakt.. Już teraz za nimi tęskniła, chociaż minęło tylko dziesięć dni. Codziennie jednak pisała do nich e-maile, więc jakoś wytrzymywała tą rozłąkę.

Szybko założyła dżinsową rozłożystą spódnicę oraz biały podkoszulek, a na nogi włożyła białe trampki. Nie lubiła nosić niewygodnych butów. Była świadoma swej urody i nie musiała się stroić żeby zniewalająco wyglądać. Z uśmiechem wspominała ile razy łamała serca chłopakom pragnącym z nią chodzić. Ale ona nie zamierzała tracić czasu na kogoś kogo nie kocha. Czekała na tą prawdziwą miłość, na razie miała tylko przyjaciół. I to jej wystarczyło. Wiedziała że związki przynoszą tylko kłótnie i zranienia. Nie zamierzała się w to pakować.

Popatrzyła na swoje odbicie w wielkim lustrze w srebrnej ramie. Ujrzała się w całej okazałości. Z lustra patrzyła na nią szczupła i wysoka dziewczyna z patyczkowatymi nogami. Miała kręcone długie złote, włosy, które były ułożone w nieładzie po nieprzespanej nocy. Zielone oczy miały czarne obwódki niczym kot i wpatrywały się w nią ożywieniem, a na twarzy widniało kilka piegów. Jej pociągła twarz z dobrze zarysowanymi policzkami była gładka i nie naznaczona żadnymi skazami.

Chwyciła czarną torbę z książkami i lekkim krokiem zeszła na dół z pierwszego piętra na parter, po szerokich dębowych schodach. Uświadomiła sobie, że dom wuja jest wielki niczym zamek, nawet na korytarzach miał kamienne ściany. Wkroczyła do kuchni w poszukiwaniu jedzenia.

Białe ściany pomieszczenia, rustykalne meble z lat 60. i gliniany piec w kącie tworzyły przedziwny klimat. Jedynym nowoczesnym urządzeniem była wysłużona mikrofalówka ku zgrozie Naviry. Na półkach na ścianie leżały zioła i słoiki z nieznanymi jej substancjami. Na środku dominował ogromny, kanciasty stół z równie kościstymi krzesłami. Przy stole już siedział wujek z pasją wgryzając się w zrobioną przez siebie kanapkę, a potem uśmiechnął się do nadchodzącej Naviry. Pokazał z dumą gotowe śniadanie kanapki z serem feta i pomidorami. Wokół cały stół był zdewastowany przez kucharstwo wuja.

— Witaj kochana! Widzę, że się wyspałaś, bo masz podkrążone oczy, ze wyglądasz jak sowa. Dobrze się czujesz? Może zrobić ci okład na oczy? — spytał Albert z troską w głosie, nie wiedząc jaką gafę popełnił komentując jej wygląd.

Uśmiechnęła się ponuro i westchnęła, lubiła go choć czasem był taki nieporadny, ale przez te dziesięć dni troszczył się o nią. Napadała na pierwszą z brzegu kanapkę i z pełnymi ustami wykrztusiła:

— W porządku, sowy w końcu nie wyglądają tak źle rzekła, widząc zmieszanie wuja — Zrobię ten okład później. Czy będę mogła wyjść wcześniej? — poprosiła, patrząc na Alberto maślanymi oczami.

Nie chciała zwierzać się ze swojego koszmaru, gdyż nie chciała niepotrzebnie martwić wuja. Był wysoki, miał krótką, brązową brodę posrebrzaną gdzieniegdzie pasemkami siwizny. Z tego co wiedziała miał trzydzieści sześć lat, więc był jeszcze stosunkowo młody. Dziwiła się, że jeszcze w tym wieku nie ustatkował się może to wynikało z tego, że cały jego czas zajmowała opieka nad końmi oraz majsterkowanie w warsztacie, czy też warzenie dziwacznych specyfików medycznych.

— Niepotrzebnie się pytasz, jesteś już prawie dorosła Naviro, nie zamierzam cię w niczym hamować. Twoje życie, więc ty decydujesz. Masz tu herbatę na pobudzenie i możesz już lecieć — podał jej z uśmiechem zielonkawy napój, o nieprzyjemnym gorzkim zapachem. Łyknęła to paskudztwo zatykając nos, po czym przytuliła Alberta na pożegnanie.

— Hmm… dziękuję.

Była mu wdzięczna za opiekę, przez te ostanie dni starał się sprawić aby choć na chwilę zapomniała o Rzymie. Oprowadzał ją po jego stajni i uczył jeździć na ogierach. Czasem jeździli razem po pobliskich lasach, aby zwiedzić malownicze krajobrazy w Formello. Jednocześnie wujek zakazał jej wchodzenia w dalsze części lasów. Gdy ją przed tym ostrzegał, wymusił na niej ostrą obietnicę by nie zagłębiała się zbyt daleko.

Z mozołem umyła zęby, patrząc na różnobarwne słoiki na półkach w łazience. To było dzieło wuja, dziwiła się czemu po prostu nie może kupić normalnych produktów do mycia. Nie zgłębiała w jego dziwne zachowania i nie pytała o nie.

Zeszła na dół, skacząc ze stopni i weszła na korytarz wejściowy, który był długi i wąski. Na kamiennych ścianach wisiały obrazy dumnych ludzi, patrzących na nią z pogardą właściwą arystokratom. Echo jej stóp odbijało się od marmurowej posadzki.

Zauważyła stary, wysoki zegar podobny do stojącej trumny. Zostało jej jeszcze półtorej godziny do szkoły. Nie zamierzała czekać w domu, więc wyszła na dwór, aby zwiedzić cmentarz, który był po drodze do szkoły.

Pożegnała się jeszcze z czarnym kotem wuja o imieniu Salem, który przyjął jej pieszczoty z zadowoleniem. Kot był większy od przeciętnych kotów.

Dzień był słoneczny i ciepły, mimo wczesnej pory. Lekki wietrzyk owiewał jej lekko pofalowane blond włosy. Po raz kolejny zdziwiła się czystym powietrzem. W Rzymie zawsze dusiła się spalinami. Dom wuja był w stylu podcieniowym, który stosowali holenderscy osadnicy w XVI w. Składał się z dwóch pięter, a na froncie balkon wysuwał się do przodu i opierał się na drewnianych, skręcających się kolumnach. Na białych ścianach nakładały się czarne belki robiąc wrażenie szachownicy. Przez duże okna w ciemnych ramach odbijało się światło. Z tyłu znajdował się ogród z różnymi rodzajami kwiatów i drzew owocowych ułożonych chaotycznie, ale z rozmysłem. Najbardziej lubiła z nich róże, ale po dzisiejszym koszmarze zmieniła swoje zdanie.

Niedaleko domu wuja było niewielkie jezioro zwane Torendo, nawet stąd widziała taflę odbijającą promienie słońca. Na północy znajdował się majestatyczny, renesansowy zamek, z wieloma figurami gargulców i stworów na gzymsach. Nie zwiedzano go z powodu grozy panującej w jego w otoczeniu, a o wchodzenia do środka już nie mówiąc. Wuj wspomniał niechętnie, że w zamku zginęło wiele ludzi. Do dziś nie odnaleziono ich ciał. Na zachód od domu rozciągał się las, otaczając miasteczko z trzech stron poza południem.

Podążyła ulicą zakurzoną od panującego upału, tracąc z oczu gmach Alberta. Dotarła do cmentarza, widziała ogrom krzyż i mogił otoczonych kamiennym murem. Na środku był zniszczony kościółek, z zapadniętym dachem i sczerniałymi od wilgoci kamiennymi ścianami. Znalazła się przed wielką na pięć metrów, czarną i misternie zdobioną złotymi dekoracjami bramą.

Z trudem uchyliła bramę, która zaczęła niemiłosiernie skrzypieć.

Na tabliczce z mosiądzu wynikało, że cmentarz powstał w 1655r. Wokół grobów roztaczała się mgła, zasłaniając zwiędłą trawę. Niektóre nagrobki kompletnie się zawaliły, jeszcze inne były w opłakanym stanie. Wszystkie miały jakieś pęknięcia i większość była pokryta gęstym mchem. Napisów prawie nie dało się odczytać. Powoli stawiała kroki bojąc się nadepnąć na opadłe kamienie z grobów. Sprawiało to wrażenie grozy i zaczął ją ogarniać paranoiczny lęk. Było niesamowicie cicho, a wiatr jakoś przycichł. Miała uczucie że ktoś ją śledzi, i ukrywa się za którymś z grobów. Miała ochotę uciec, ale odnosiła wrażenie, że nie byłoby to mądre rozwiązanie. Kiedy mijała opuszczoną kaplicę, popatrzyła ze strachem na otwarte tam drzwi, nie widziała tam nic oprócz ciemności. Odwróciła wzrok i zobaczyła, że kilka kroków dalej znajduje się wielki, marmurowy grób z białą klepsydrą i granitowym krzyżem. Wokół niego były usytuowane figury kruka i gargulca. Wyglądały jakby za chwilę miały ożyć. Ku jej zdumieniu grób był zadbany i odcinał się od tego zapomnianego, ponurego miejsca. Podeszła do niego nie zastanawiając się, przyciągana jakimś instynktem.

Zauważyła na nim znak gwiazdy. Czuła coraz większe fale mocy bijące od grobu, im bardziej się zbliżała. Gdy znalazła się blisko niego zdołała odczytać złoty napis.

Wyszeptała słowa.

„Wielka moc, wielki dar, wstępuję na Ciebie. Trzy w jedną całość złącz, wspomóż w potrzebie, chroń od Zła. Służyć Dobru pragnę, nic przeciwko. Na wszystko co żyje i żyć będzie jestem Naznaczoną, nie obawiam się niczego co ludzkie i nieludzkie”.

Wraz z wypowiedzeniem słów, poczuła drgania ziemi pod nogami. Spojrzała w dół i zobaczyła jak grudy ziemi przedostają się przez zwiędłą trawę. Poczuła ogarniające ją ciepło i ujrzała, że wokół niej uformował się okrąg z ognia, który powoli zwiększał się. Jednocześnie wicher wzmógł się napierając na nią z taką siłą, że ledwie stała na nogach. Otworzyła szeroko swe szmaragdowe oczy, gdy na całym cmentarzu zaczął padać deszcz i lunął prosto na nią, ale ogień wokół niej nie zgasł — przeciwnie poszerzył się. Poczuła jak ta nieznana moc, która doprowadziła do tego wchodzi w nią i zaczyna krążyć jej w żyłach.

Wiatr porozrywał z ziemi ruiny nagrobków oraz drzewa, miotając nimi we wszystkie strony. Czuła delikatne mrowienie w całym ciele, ale też jakby spokój i euforię. Rozkoszowała się tym uczuciem, a łzy z jej oczu kapały na drżącą ziemię, niczym ulewa wokół.

Wzięła głęboki oddech.

Wszystko wróciło do poprzedniego stanu. Porozrzucane groby były na swoim miejscu, żadne drzewo nie było uszkodzone, nawet liście zdawały się być takie same. Niepokojąca cisza ustąpiła świergotowi ptaków. A jednak białego grobu z marmuru po prostu nie było. Na jego miejscu wyrosła czarna róża. Drgnęła ze strachu, gdyż to obudziło w niej złe wspomnienia. Mimowolnie spojrzała na nadgarstek. Jęknęła. Był na niej wypalony kształt róży. Z determinacją próbowała go zetrzeć, przeklinając się, że poszła do tego miejsca. Gdyby nie tajemniczy znak na nadgarstku uznałaby, że wszystko co przed chwilą się wydarzyło było zwykłą halucynacją.

Z roztargnieniem wycierając mokre oczy od łez, usłyszała za sobą głos starej osoby o spokojnym i tajemniczym tonie głosu. Znieruchomiała zbyt przerażona, by się odwrócić.

— Jesteś Naznaczoną. Oto Formello doczekało się swojej trzeciej strażniczki i krąg wypełnił się, Naviro. Spełniłaś swoje przeznaczenie. Dowodem na to jest znak na nadgarstku, który właśnie próbujesz zetrzeć. Nic z tego, to jest piętno na zawsze. Tak jak się spodziewałam pojawiłaś się dokładnie w tym miejscu.

Odwróciła się mocno ściskając pięści. Przed nią stała zgarbiona staruszka, która podpierała się na dębowym kiju. Spod dziurawego kaptura widać było kępkę siwych włosów, a pod nią krzywy uśmiech na pomarszczonej twarzy. Budziła w niej strach, a cała jej dotychczasowa odwaga prysła. Wyjąkała zmieszana, powoli cofając się w tył.

— Przepraszam, muszę iść do szkoły… — serce biło jej niczym młot gdy uciekała.

Skąd ona mogła znać jej imię i dlaczego mówiła takie dziwne rzeczy? Choć to co przed chwila się stało też nie było normalne. Przypominała jej wiedźmę, mimo że starała się o niej tak nie myśleć.

W drodze do szkoły bezskutecznie próbowała to racjonalnie wyjaśnić. Wiedziała i czuła, ze w jej żyłach płynie jakaś potężna moc, ale nie miała pojęcia co z nią zrobić i dlaczego akurat ją to spotkało. Z napisu z nagrobka wynikało że są jeszcze dwie osoby jak ona.

Była chorobliwie podekscytowana tym wszystkim. Takie rzeczy zdarzały się tylko w książkach o tematyce fantastycznej, których wiele czytała. Była w tym czymś jakaś magia. Może powinna się bać całej tej popapranej sytuacji, ale była bardziej zaciekawiona niż przerażona.

Miała swoja misję.

Znaleźć dwie pozostałe strażniczki, kimkolwiek są, a także odkryć kim się stała.

Rozdział II

To było dziwne uczucie wchodzić do szkoły bez towarzystwa Aurory i Tchiny. Czuła się trochę jak intruz, ale postanowiła nie zrażać się już w pierwszym dniu. Prawie zupełnie zapomniała o incydencie na cmentarzu. Jej uwaga została skierowana ku myślom, jak zrobić jak najlepsze wrażenie w szkole.

Wszystko będzie dobrze. Powtarzała sobie to w myślach jak mantrę. Jednak stresowała się, co zdarzało się bardzo rzadko.

Powoli dotarła na teren szkoły, zbudowanej z pomarańczowej cegły oraz z czarnym dachem. Nic nadzwyczajnego, szkoła jak tysiąc innych. Tata ustawił jej tak zajęcia, że miała trzy lekcje tańca tygodniowo. Biorąc w ręce plan szkoły, ominęła marmurowy posąg z herbem szkoły — lew na tle zielonej tarczy. Miała wrażenie, że jego ślepia wpatrywały się w nią intensywnie, gdy szła w kierunku drzwi wejściowych.

Uśmiechnęła się pod nosem. Gdy weszła za kamienne ogrodzenie szkoły niemal każdy wzrok śledził jej ruchy. Widziała nowe nieznane twarze, które patrzyły na nią z ciekawością. Grupka starszych dziewczyn spoglądała na nią i szeptała między sobą. Uśmiechnęła się do nich, chcąc ich speszyć, na co one spuściły wzrok zawstydzone.

Przyjaźniła się tylko z kimś, kto jest szczery i nie udaje kogo kim nie jest. Nie potrzebowała być lubiana przez wszystkich, wystarczyłoby jej gdyby znalazła garstkę fajnych ludzi.

Spojrzała na tłum koło szkoły. Niedługo miały zacząć się lekcje, ponieważ większość uczniów tłoczyła się koło niezbyt szerokich drzwi. Na murku obok kamiennych schodów siedziała grupka dziewczyn ubranych w krótkie spódniczki lub obcisłe spodnie, zazwyczaj ciemnego koloru. Odznaczały się swoim wyglądem. Niemal każdy chłopak gapił się na nie z głupawym wyrazem twarzy. Władcze i naburmuszone twarze świadczyły, że są to tak zwane elity (przez Aurorę nazywane inaczej snobami). Wydepilowane brwi, idealnie pomalowane usta, starannie zadbane paznokcie. Navira ominęła je szerokim łukiem. Zaraz koło elit stała grupa mężczyzn, która zawzięcie rozmawiała. Byli zabójczo przystojni, a pod ich koszulkami widać było pokaźną muskulaturę. Z irytacją stwierdziła, że przypatruje się im głupkowato już od kilku chwil.

Szczególnie uwagę przykuwał jeden z nich. Drgnęła jak spojrzał w jej stronę. Miał gęste, blond włosy, ułożone w nieładzie, ale z klasą. W świetle porannego słońca mieniły się różnymi odcieniami blond. Uwagę przykuwała jego dobrze zarysowana szczęka i stanowcze kości policzkowe. Był wyższy od większości mężczyzn, szczupły i miał długie nogi. Ubrany był dość niecodziennie. Przyodziany był w kamizelkę, białą koszulę i eleganckie spodnie, dopasowane pod kant. Przypominał trochę strój kelnera. Na nosie miał okulary z mieniącymi się niebieską poświatą szkłami, przez co nie mogła dokładnie ocenić koloru jego oczu. Patrzył dość ostentacyjnie w jej stronę, uśmiechając się i unosząc brwi. Jego uśmiech był promienny i wywołał u niej mimowolne krótkie migotanie w okolicach serca.

Wzruszyła ramionami, udając, że go nie zauważyła. Starała ukryć swoimi włosami pojawiające się zaczerwienienie uszu, które powoli przechodziło na całą twarz. W przypływie mocnych emocji miała do tego tendencję, co było często obiektem kpin wśród jej przyjaciół.

Zbliżając się do szkoły ujrzała trójkę dziewczyn koło drzwi wejściowych. Impulsowo postanowiła do nich dołączyć, gdyż wydawały się być jej rówieśniczkami. Szybko podeszła do nich, przywdziewając swój najlepszy uśmiech. Znała ludzi i wiedziała jak zdobyć sympatię. Poczuła na sobie wzrok tłumu. Patrzyli na nią jak na kosmitkę.

— Cześć, jestem Navira i niedawno przyjechałam do Formello. Nie znam waszego liceum. Czy byłybyście tak miłe i wskazały mi jak dojść do sali numer 32? — spytała się.

Trzy dziewczyny z uwagą wpatrywały się w nią, niemal z podziwem. Spojrzała na nich pytającym wzrokiem. Pierwsza opanowała się dziewczyna o krótkich brązowych włosach, ostrych rysach twarzy i miodowych oczach.

— Hej — jej głos nie brzmiał głośno, ale jakimś cudem przebijał się przez wrzask uczniów. — To ty jesteś ta nowa? Hmm… Rzym. Jestem Rachel Calzolai. Jasne, moja przyjaciółka Anastazja też ma lekcję w sali 32. Później możemy oprowadzić cię po szkole.

Kładła dziwny nacisk na słowa „moja przyjaciółka”. Zdawało się, że litościwie się zgodziła na to.

— Dziękuję, a wy kim jesteście? — spytała, patrząc na pozostałe dziewczyny.

— Jestem Sarah — odpowiedziała znudzonym tonem pulchna uczennica z poważną miną i mocnym makijażem, ubrana cała na czarno. Jej ciemne włosy były zaplecione w warkocz. — Wookrod. Nie mam czasu. Muszę iść.

Sarah zmierzyła Navirę wzrokiem i nic nie mówiąc odeszła.

No cóż, nie była zbyt towarzyska. Navira była obruszona, że tak ją potraktowała. Ledwie powstrzymała żeby nie krzyknąć „jędza”.

— Nie martw się. Ona zawsze jest taka aspołeczna — przewróciła oczami piękna dziewczyna o ognistych włosach i intensywnie zielonych oczach. Blada cera i pociągła twarz pokazywały całe jej emocje. Patrzyła z podziwem na Navirę. — Nie mogę uwierzyć, że jesteś z Rzymu! Musisz nam opowiedzieć o nim. W naszym odległym od świata miasteczku jest okropnie nudno. Chłopaki są za to zabójczo przystojni… — spojrzała z rozmarzeniem na grupkę facetów, którą Navira minęła w drodze do szkoły.

— To jest właśnie Anastazja Verdi… nie słuchaj jej — powiedziała z westchnieniem Rachel, patrząc na przyjaciółkę, która była już w innym świecie.

Anastazja wpatrywała się bezwstydnie do chłopaków. Była ubrana cała na czarno, niczym zdeklarowana Gotka. Nawet miała ostry makijaż na twarzy i pomalowaną bladym pudrem twarz. Jednak jej ubiór i makijaż dziwnie kontrastował się z jej żywiołową energią.

Po wymienieniu kilku zapoznawczych pytań na zewnątrz niemal świeciło pustkami.

Rachel miała lekcję gdzie indziej niż Anastazja i Navira więc szybko pożegnały się ze sobą, bo zaraz miał być dzwonek. O ile już go nie było. Rachel miała francuski, a ona z Anastazją biologię. Dowiedziała się, że francuskiego uczy pani Sauret i nie znosiła spóźnialskich. Jej nowa koleżanka Anastazja nie spieszyła się wcale. Pogwizdując beztrosko szła powoli w stronę głównych drzwi. Ustaliły, że siedzą razem w ławce, więc weszły do szkoły na szeroki korytarz, który był prawie pusty nie licząc kilku wałesających się uczniów. Anastazja z przerażeniem spojrzała na zegar w szkole, a potem na swój na ręce.

— Szlag! Jak zawsze ten złom musi się spóźniać. Jesteśmy już spóźnione. Biegnijmy na drugie piętro! Nie po tych schodach! Po tych po lewej! Pan Wąsacz zrobi z nas miazgę. No chodź! — krzyknęła załamana, kiedy Navira kierowała się schodami po prawej stronie.

Podczas tych lamentów Navira zdążyła przyjrzeć się korytarzowi. Po obu stronach naprzeciwko siebie były czerwone szafki. Na końcu znajdowały się kamienne schody, jedne po prawej, drugie po lewej. Sala gimnastyczna z uczniami ćwiczących gimnastykę była po prawej stronie, a przez przeszklone drzwi niedaleko wejścia mieściła się stołówka. Szara podłoga, a ściany niegdyś białe teraz zszarzałe.

Wbiegły zadyszane na drugie piętro i niepewnie otworzyły drzwi do klasy numer 32. Każdy popatrzył na nie z zaciekawieniem.

Navira niemal wpadła na pana o czarnych, przylizanych włosach i wąskich wąsach, który patrzył na nią z wyrzutem. Anastazja zdążyła niepostrzeżenie usiąść w pustej ławce. Przeklęła ją za tchórzostwo. Uśmiechnęła się niepewnie do pana w drucianych okularach i zapadniętych oczach przypominających ślepia ptaka. On odpowiedział na to nieprzyjemnym grymasem swoich krzywych ust.

— Dzień dobry, młode panienki. Jak widzę Anastazja jak zwykle się spóźnia i wcale mnie to nie dziwi, lecz miałem malutką nadzieję, że chociaż na pierwszy dzień zmądrzeje. A tu taka niespodzianka! — rzekł z fałszywym uśmiechem zwracając się do Anastazji wpatrującej się w blat ławki, także niemal dotykała go czubkiem nosa.

— Ale kogo ja tu widzę? Czyż to nie Navira Criscello? Nasza nowa uczennica prosto z Rzymu. Jak widzę twoja nowa przyjaciółka zdążyła ci wpoić swoje nawyki. Proszę się więcej nie spóźniać i usiąść! — jego głos z każdym słowem stawał się donośniejszy, a uśmiech zniknął.

W osłupieniu dotarła do miejsca, gdzie siedziała Anastazja. Przedostania ławka. Super, będzie można po kryjomu rozmawiać. Gdy przechodziła przez salę reszta dziewczyn patrzyła współczująco na nią. Pierwszy dzień szkoły, a już miała naganę. „Brawo!” — pogratulowała sobie z cynizmem w myślach.

Od dzisiaj znienawidziła swojego pana od biologii. Jak powiedziała jej po cichu Anastazja miał na imię Gerdo Fagalos i był najbardziej nielubianym nauczycielem w historii tej szkoły.

W sumie gdyby nie ona może by się nie spóźniły. Zresztą chyba to na jej towarzyszce nie wywarło wrażenia, bo siedziała z zrelaksowaną miną na krześle.

— Opowiedz nam coś o sobie — rzekł nagle nauczyciel, wskazując na nią palcem, nie wymawiając nawet jej imienia.

Podeszła pod tablicę i odwróciła się do zupełnie obcych twarzy.

Wyrecytowała swoją wyuczoną formułkę, niczym kaliber. Uśmiechała się, chcąc wzbudzić sympatię. Nie chciała być wyrzutkiem w szkole, ale też specjalnie nie zależało jej, czy ją wszyscy polubią.

Zakończyła swoją przemowę i lekko dygnęła, czego nauczyła się na lekcjach baletu. Klasa machinalnie klaskała, kiedy skończyła się przedstawiać. Tylko upudrowane dziewczyny, które spotkała na podwórku szkolnym, krzywo popatrzyły i zaśmiały się pod nosem szyderczo, szepcząc coś między sobą. Skrzyżowała z nimi spojrzenia i usiadła z powrotem w ławce.

Lekcja ciągnęła się w nieskończoność. Omawiano zasady panujące w szkole, a Navira rysowała z Anastazją głupie rysunki na kartce, umierając z nudów. Pod koniec lekcji jej koleżanka omal nie zasnęła na stoliku. Navira uśmiechnęła się pod nosem. Czuła w głębi serca, że może będą w przyszłości dobrymi przyjaciółkami.

Gdy zadzwonił dzwonek pierwsze wyszły, śmiejąc się z pana Fagalosa.

— Pokaż i swój plan. Hmm… teraz masz dwie lekcje włoskiego z panią Spinny. Ale masz szczęście! Ja mam inną lekcję, ale z tego co wiem Rachel też ma włoski — rzekła Anastazja, po czym lustrując plan Naviry szybko podała instrukcje, jak dojść do sali, w którym miała odbywać się lekcja włoskiego.

— Dobra, dzięki. Czy wy też macie lekcje tańca? Jeśli tak fajnie byłoby tańczyć z wami.

Na co ona w odpowiedzi zrobiła potrójny obrót na czubkach palców ze złączonymi stopami.

— Jasne, że tak. Wszystkie kochamy taniec, dlatego mamy go trzy razy w tygodniu. Najlepsza jest Rachel.

Dostała zaproszenie, żeby zjadła z Rachel i Anastazją lunch. Miały się spotkać pod grubym dębem przed szkołą, bo w stołówce był straszny tłum i śmierdziało „serem” według opinii Anastazji.

W końcu obie rozeszły się, każda w inną stronę. Navira pośpiesznie podążała na drugie piętro. Większość chłopaków wgapiała się w nią dziwnie. Znała ten wzrok, był to znak że zauroczyli się. Nie rozumiała tego, ale nie mogła skryć swojego zadowolenia.

Na półpiętrze jej uwagę przykuł dość dużych rozmiarów obraz, obramowany w stalową, nowoczesną framugę, zupełnie niepasującą do tego, co było na podniszczonym płótnie. Na tle ciemnoszarych chmur wznosił swój miecz długowłosy, jaśniejący anioł o czarnych rozłożystych skrzydłach. Zwycięsko przytrzymywał głowę mężczyzny nogą w sandale. Biały anioł z uczuciem triumfu zadawał ostateczny cios w tył pleców pokonanego diabła. Navira przetarła oczy, bo zdawało jej się, że przez chwilę widziała delikatny uśmiech anioła. Skrępowany łańcuchami szatan nagle zbudził w niej współczucie. Usłyszała głos w głowie. Jedno słowo.

„Czekaliśmy”.

Odwróciła się szybko, a na ciele miała gęsią skórkę. To przecież niemożliwe. Ten anioł był namalowany, nie mógł do niej przemówić. Powtarzała to sobie w myślach, idąc jak najdalej od obrazu.

Nagle poczuła, że wpadła na kogoś i momentalnie straciła równowagę, upuszczając torbę. Spadłaby do przodu, jednak w ostatniej chwili poczuła na swoim nadgarstku mocny i pewny uścisk dłoni. Jej twarz znalazła się kilka centymetrów od podłogi. Spojrzała w górę, szukając osoby która ją uratowała od upadku. Patrzył na nią przepraszająco chłopak o ściągniętej twarzy i dobrze zarysowanych rysach twarzy. Ze zmarszczonego czoła patrzyły na nią lodowato zimne oczy, z wyrazem troski. Poczuła dziwne drganie między ich złączonymi dłoniami.

To był ten sam chłopak o blond włosach, z którym wymieniła spojrzenia obok szkoły. Jego umięśniona klatka piersiowa unosiła się i opadała w rytm oddechów. Ujrzała filuterny błysk w jego oczach za niebieskimi okularami. Wpatrywali się w siebie przez dłuższą chwilę nie wykonując żadnego ruchu czy gestu. Uśmiechnęła się wyczekująco, a on momentalnie podniósł ją na nogi, z szarmanckim uśmiechem mówiąc aksamitnym tonem:

— Nic się nie stało? Jestem Ksawery i chyba jestem ci winny przeprosiny. Mogłem bardziej uważać. Muszę cię pilnować, bo nie myślę, żeby następnym razem miałaś takie szczęście.

Nadal trzymał jej rękę, a Navira niepewnie rzekła.

— Nie chciałam, po prostu… — ale gdy przypomniała sobie powód swojego zamyślenia i umilkła. Uznałby ją za niespełna rozumu.

Za zaciekawieniem wpatrywał się w nią hipnotyzującym wzrokiem, a arystokratyczne rysy twarzy i zaciśnięta żuchwa sprawiały, że czuła się nieswojo. Nigdy wcześniej nie znała tego uczucia.

— Słyszałem, że jesteś nowa i już zdążyłaś podpaść panu Fagalosowi. Powinnaś bardziej uważać. Podprowadzę cię do klasy, jestem ci to winien.

Szeroki uśmiech sprawiał, że trudno było odmówić tej propozycji, choć miała dość negatywne nastawienie do tak jawnego podrywu. Navira jednakże odwzajemniła uśmiech, puszczając mocno ściśniętą rękę i już miała odpowiedzieć, gdy nagle pojawił się obok nich bardzo wysoki, łysy mężczyzna w czarnej eleganckiej koszuli i czarnych spodniach. Miał kolczyki na jednym uchu oraz przeciwsłoneczne okulary na nosie, co sprawiało że wyglądał dziwnie niebezpiecznie. Musnął ją zaledwie wzrokiem, zachowując nieprzenikniony wyraz twarzy. Popchnął Ksawerego, który nieznacznie stracił równowagę, ale w jednej chwili trzymał już zaciśniętą pięść koło nosa atakującego.

Ale nieznajomy nawet nie drgnął. Z zimnym uśmiechem delikatnie odsunął pięść na bok, ku zdziwieniu Ksawerego.

— Widzę, że polujesz na swoje nową ofiarę. Jak widać z powodzeniem. Obserwowałem was, nieprzypadkowo wpadliście na siebie, prawda? Możesz ją omamiać złudzeniami, że wasze spotkanie to jest przeznaczenie, wielka miłość — rzekł wolno, i nieco kpiąco.

— Nie zamierzam się temu przypatrywać, zabieram ją ze sobą. Zdążył cię już omamić swoim hipnotyzującym spojrzeniem, prawda?

Podczas tego pytania popatrzył na Navirę, która zarumieniła się na to pytanie. Po części to była prawda, ale przecież nie miała powodu wierzyć słowom mężczyzny.

Zignorowała jego pytanie, chcąc wywinąć się rakiem. Po chwili spytała się Ksawerego:

— To prawda, co on o Tobie mówi?

Ksawery przeciągnął się leniwie jak kot uśmiechnął się bezbronnie.

— Nic nie poradzę na mój urok osobisty. Nie mów, że jesteś zazdrosny Drako? Przecież nigdy nie zdarzyło ci się interweniować, gdy rozmawiałem z płcią przeciwną?

— Nie chodzi o mnie, a ty doskonale o tym wiesz. Ona jest tu nowa, a ja chcę zadbać, aby była bezpieczna od takich jak ty. Pragnę ją tylko uratować cię przed konsekwencjami z zadawaniem się z takimi osobnikami jak ty. Chcesz ją wykorzystać do swoich celów.

Oczy Ksawerego niebezpiecznie błysnęły zza niebieskich szkieł. Na szyi i skroniach widać było jego napięte żyły. Natomiast Drako ze spokojem patrzył na niego trzymając nonszalancko ręce w kieszeniach.

— Może mnie ktoś poinformować, co się właściwie dzieje? Drako, o jakich konsekwencjach mówisz? Przecież tylko ze sobą rozmawiamy, a ty insynuujesz bezpodstawne oskarżenia wobec Ksawerego — rzekła zirytowana Navira, stojąc między dwoma nabuzowanymi mężczyznami.

— Przekonasz się sama w swoim czasie. Wolałem cię ostrzec przed tym. Jemu nie można ufać, gdyż nie ma kręgosłupa moralnego i żadnych zasad. Podprowadzę cię pod lekcje — powiedział Drako.

— Wierzysz mu? — spytał Ksawery z bólem w oczach.

— Sama nie wiem. Chyba wolę zostać sama.

Ksawery odszedł powoli jak podkulony pies, łypiąc po drodze na Drako, który nadal stał jak słup soli w tym samym miejscu. Popatrzyła na niego wyzywająco, mając nadzieję, że także podąży jego śladem i zniknie. Spojrzała jeszcze raz na plan, aby sprawdzić, jakie lekcje będzie miała po języku włoskim. Zanim zdążyła cokolwiek zrobić, Drako z szybkością błyskawicy wziął jej plan w ręce i zaczął go szczegółowo studiować. Był taki wysoki, ze nawet nie próbowała mu wyrywać planu, tylko popatrzyła na niego z domieszką wyrzutu i złości.

— Nie potrzebuję twojej pomocy.

Podniósł delikatnie jedną brew.

— Nie chcę być twoim wrogiem, podprowadzę cię tylko pod salę języka włoskiego. Chciałem tylko cię ochronić przed tym babiarzem, a potem mogę zniknąć. Będę zawsze do twojej dyspozycji.

Uśmiechnął się, ale w jego wyrazie twarzy widać było, że mówi poważnie. Za szkłami zobaczyła złociste oczy, które miały brązowe plamki i działały hipnotyzująco. W milczeniu przeszli pod drzwi sali, kątem oka widziała jak dziewczyny przypatrywały się jej z mieszaniną zazdrości i rozmarzenia.

— A może tobie również nie można ufać?

Zmarszczył brwi jakby zaskoczyło go to pytanie.

— Jestem tylko po to, aby cię ostrzec w dobrej wierze. Może to przez moją łysinę, nie chcesz mi zaufać? — z rozbawieniem powiedział Drako.

— Myślę, że sama potrafię się obronić i wybrać komu ufać, a komu nie.

— Nie sądzę, aby tak było.

Uśmiechnął się blado i zaśmiał krótko. Następnie pobiegł w swoją stronę, a w jego złocistych oczach było coś smutnego. Przez kilka kolejnych sekund w jej uszach nadal brzmiał jego gorzki śmiech.

Język włoski mknął zadziwiająco szybko z władczą Rachel, która obrzucała złym okiem wszystkie dziewczyny ośmieliły ubrać się łądniej od niej. Szeptem rozmawiały o tańcu, który jak się okazało obie kochały i ćwiczyły z namiętnością. Navira z entuzjazmem stwierdziła, że mają mieć dzisiaj lekcję tańca wraz z Anastazją. Nie interesowało ją to, co działo się na lekcji włoskiego. Nie pierwszy raz olewała lekcje, nigdy nie rozumiała sensu wkuwania na pamięć nieistotnych rzeczy.

Z hukiem nadszedł dzwonek, a uczniowie rozchodzili się tłumnie do stołówki i na zewnątrz, z roześmianymi wyrazami twarzy.

Poszła z Rachel do stołówki, przeciskając się przez motłoch w szkolnych korytarzach. Niewinni uczniowie z lękiem i fascynacją usuwali się pięknej Rachel, na co ona patrzyła z wystudiowanym uśmiechem. Po chwili obie dziewczyny znalazły się koło stołówki zapełnionej tłumem ludzi. Kucharki na samym końcu sali z ponurymi minami serwowały sałatkę grecką i jakąś bliżej nieokreśloną zupę. Ku informacji niezrażonej tym widokiem Anastazji, dowiedziała się, ze jest to zupa rybna. Miała nikłą nadzieję, ze nie smakuje tak samo jak wygląda pomyślała, patrząc z powątpiewaniem na danie. Widząc jednak ostry wzrok kucharki szybko poszła za Anastazją, na co ona uśmiechnęła się niezauważalnie.

— Co za nieuprzejmość — prychnęła Rachel, widząc jak kucharka z furią nakłada jej jakąś papkę. — Fuj.

Navira ledwie zdążyła schować ledwie skrywany śmiech.

Wspólnie podeszły do stolika w cieniu ogromnego, rozłożystego dębu. Niedaleko schodów siedziała grupka chłopków, ta sama którą zobaczyła rano. Wydawali się nie zdawać sobie sprawy, jaką uwagę przyciągali. Wśród nich zobaczyła rozluźnionego Drako, odpalającego papierosa za pomocą ozdabianej kamieniami zapalniczki i z wygenerowanym na niej jeleniem. Był także Ksawery, który intensywnie rozmawiał z mężczyzną o ciemnych długich włosach, spiętych w kucyk.

Rachel niepewnie mieszała łyżką papkowatą zupę rybną. Anastazja z apetytem wgryzła się w sałatkę grecką, jednocześnie zagajając rozmowę.

— Słyszałam od Rachel, że już poznałaś Ksawerego i Drako.

Zawahała się z odpowiedzią. Ona przecież wcale ich nie poznała. Oprócz imion oni pozostawali dla niej jedną wielką zagadką.

— Tak, ale wiecie kim jest ta grupa chłopaków przy szkole? Wiesz, tych przystojnych — zaczerwieniła się Navira, nie wiedząc jak za bardzo opisać.

— Ach… to długa historia. Wszyscy ci goście przyjechali jakieś dwa lata temu, nie wiadomo skąd i dlaczego. Nie są zbytnio skorzy do zwierzeń i lepiej ich o to nie pytać. Są podzieleni na dwie grupy. Jedni są bardziej nieznośni, lubią rozróbę, dobrą, zabawę i kobiety. Uważaj na nich, szczególnie na Ernesta, który jest szefem tej grupy. Drudzy, są chłodni i nieprzystępni, za to bardziej porządni, chociaż są wyjątki od reguły, na przykład Ksawery to niezły flirciarz. Liderem jest Aleksander. Wiem to jest trochę dziwne, te ich hierarchie. Obie te grupy oddziela wzajemna nienawiść i zachowanie. Nie wgapiaj się na nich! — krzyknęła właśnie w tej chwili jak jej wzrok padł na wyprostowanego chłopaka z szorstkimi włosami w czarnej kurtce. — To Ernesto, najlepiej nie zwracaj na siebie uwagi.

Ale Navira nie posłuchała rady. Kiedy przyglądała się im, fizycznie nic ich nie różniło. Dopiero teraz zauważyła, że obie grupy stały jednak w pewnej odległości od siebie. Wszyscy byli umięśnieni i wysocy oraz przyciągali spojrzenia rozmarzonych uczennic. Jedynie czym się różnili to, że grupa Ernesta była bardziej mroczna. Jednak u każdej grupy wydawało się czuć nutę tajemniczości i grozy. A Ernesto… Dopiero teraz zobaczyła na jego twarzy podłużną bliznę prostopadłą do kącika ust. Miał krótko ostrzyżone włosy w stylu buzzcut. Przewiercał zielonymi oczami Navirę. Szybko odwróciła wzrok.

Nagle z prędkością błyskawicy podbiegł do Naviry i jej koleżanek facet z ekipy Ernesta, trzymający w zębach wpół dopalony papieros. Miał rdzawe, niedbale ułożone włosy i cienkie usta ułożone w szerokim uśmiechu. Jednak mimo swego uroku serce jej drgnęło ze strachu. Jego oczy były czarne jak smoła. W malutkim ułamku sekundy zauważyła nawet w nich czerwone płomienie.

— Hej mała, jestem Lucci. Chcesz dołączyć do nas? Twoje koleżanki też zresztą mogą, jesteśmy bardzo otwarci na nowe hmm… znajomości — rzekł patrząc natarczywie na nową uczennicę i ani przez chwilę leniwy uśmiech nie spełzł mu z twarzy.

— Zostaw ją w spokoju, żadna z nas nie jest taka naiwna, że nabierze się na wasze gierki — powiedziała cicho, lecz stanowczo Rachel.

— Może pozwól zdecydować Navirze. O ile pamiętam jeszcze całkiem niedawno nie miałaś problemu z naszym towarzystwem.

Rachel błyskawicznie zerwała się do skoku, ale dziewczyny powstrzymały ją. Navira nie rozumiała co się dzieje, ale patrząc na pełne nienawiści oczy Rachel podwoiła swoją czujność. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć koledzy z bandy Ernesta już byli koło dębu i otoczyli ich kołem, świadomi swojej siły. Z jednej i z drugiej strony konfliktu padały niecenzurowane słowa.

— Hej! — krzyknęła głośno Navira ostrym głosem, a wszyscy spojrzeli w jej stronę. Weźcie się w garść. To, że nie mam zamiaru z wami nigdzie iść to nie wasza sprawa, nie wszczynajcie bójki z tak błahego powodu. Spadajcie stąd — rzekła wściekła, a każde jej słowo niczym ostrze noża niemiłosiernie wbijało się w każdą komórkę ciała.

Kilka sekund później Lucci wraz z grupą odeszli, niczym zahipnotyzowani. Ksawery patrzył na tą scenę z lekkim uśmiechem, jakby zdziwiony jej reakcją. Wcześniej stał obok i przyglądał się, jakby gotowy do interwencji w razie jakichkolwiek rękoczynów. Koleżanki wlepiały się w nią z mieszaniną strachu i niedowierzania.

— Jeszcze się zobaczymy — krzyknął z oddali Lucci, ku ostremu, władczemu spojrzeniu Ernesta, wyraźnie niezadowolonego z przegranej.

Poczuła na sobie dotyk czyjejś ręki na ramieniu. Była to Rachel, która patrzyła z troską na nią.

— Nie przejmuj się, oni zawsze tacy są. Chcą poderwać każdą dziewczynę, ale nie używają przemocy, potrafią tylko straszyć. Kobietom nic nie zrobią, mają swój honor — rzekła z niezbyt wielkim przekonaniem.

Po niezręcznej ciszy reszta przerwy przeszła na luźniejsze tematy. Dziewczyny w mig znalazły wspólny język, łączyła ich wspólna pasja — taniec. Opowiedziała im parę rzeczy o życiu w Rzymie ku zaciekawieniu koleżanek. Anastazja była dziwnie milcząca po utarczce z Luccim, ale Navira nie dociekała dlaczego.

Matematyka minęła jej zaskakująco wolno z panem Willem, znudzonym, bez życia mężczyzną w średnim wieku, który co chwila kasłał niepohamowanym kaszlem. Siedziała z Grace, miłą i sympatyczną, ale nazbyt gadatliwą osobą. Całą lekcję paplała jej nad uchem i chciała o wszystkim wiedzieć.

W końcu nadeszła jej upragniona lekcja. Taniec. I to dwie godziny. Wbiegła do sali ubrana już w swój strój i spotkała już Rachel i Anastazję tańczące wraz z innymi dziewczętami. Na środku sali energicznie wymachiwała rękami młoda nauczycielka, nawet nie zwracając uwagi na jej pojawienie. Zresztą jak prawie każdy w sali. Wszyscy byli pochłonięci tańcem, językiem duszy.

Stanęła obok koleżanek i wprowadziła się w rytm tańca. Dziewczyny nieznacznie uśmiechnęły się do niej nie chcąc tracić ani chwili. Nauczycielka po kilku minutach kazała wszystkim zaprezentować swoje umiejętności. Młodzież zareagowała na to z entuzjazmem.

Każdy starał się w miarę możliwości, były nawet upadki i poślizgi na wypastowanej podłodze. W końcu na parkiet weszła Anastazja z tajemniczym uśmiechem i zaczęła tańczyć balet w rytm spokojnej pieśni. Navira przetarła oczy, bo wydawało jej się, że spod rąk dziewczyn wyleciały złote iskierki. Poczuła dreszcze widząc jej ruchy, tak jakby użyła magicznego napoju, który sprawiał że figury i kroki są tak doskonałe i płynne. Potem na scenę wkroczyła z gracją dumna Rachel, świadoma swojego potencjału i talentu. Poruszała się szybko i zwinnie niczym motyl, a podczas tańca miała półprzymknięte powieki.

One są cholernie dobre. Jakby używały czarów.

To przecież niemożliwe, zaśmiała się w duchu Navira.

— Teraz nasza nowa uczennica panna Navira — rzekła nauczycielka ponaglająco wskazując scenę.

Szybko wdrapała się na podest. Lekko uczyniła kilka kroków. Już przy pierwszej melodii poczuła nieposkromioną energię płynącą z otaczającego ją świata. Liczyły się tylko nierówne oddechy i manewrowanie ciałem. Weszła w wir tańca, wsłuchiwała się w rytm serca. Taniec był dla niej jedyną pasją, która pozwalała jej zapomnieć o wszystkich troskach.

Po lekcjach poszła do domu, pożegnawszy się uściskiem z nowymi koleżankami. Nie wiadomo skąd pojawił się Ksawery o blond włosach, ułożonych jak poprzednio z nieładem. Jego mięśnie napinały się podczas biegu. Tak, on jest piękny. Mógłby mieć każdą, ale ona miała zamiar uważać. Nie chciała popełnić drugi raz tego samego błędu. Nie chciała po raz kolejny, aby jej serce rozbiło się na miliony kawałków. Popatrzył na nią z nadzieją w oczach:

— Mogę cię podprowadzić? Martwię się o ciebie, bo wzbudziłaś zainteresowanie Lucciego, a ten bywa nieobliczalny. Jesteś zbyt specyficzna — powiedział z powagą, a ona nie mogła zrozumieć, co złego widział w nim Drako.

Widać było jego szczere intencje. Uśmiechnął się szeroko, gdy zgodziła się i wziął ją pod ramię jak prawdziwy dżentelmen. Podprowadził ją w milczeniu. Rozmawiali o chmurach i śmiali się jak dzieci, kiedy odgadywali kształty kłębiastych chmur. Choć był tajemniczy i zdawkowo odpowiadał na zadawane mu pytania, to wzbudzał w niej zaufanie.

Koło furtki uśmiechnął się szarmanckim uśmiechem i podał jej torbę z książkami.

Próbowała nie wybuchnąć śmiechem i szybko odwróciła się i pomknęła w stronę domu.

— Hej, i nadal uważasz, że nie można mi ufać?

Pytanie to zabrzmiało zbyt poważnie, żeby je zignorować.

— O tym przekonamy się w przyszłości.

Nie odwróciła się już. Zamknęła za sobą dębowe drzwi nadal czując na sobie wzrok chłopaka. W Rzymie było zupełnie inaczej. Czuła, że znalazła się w jakimś nowym świecie. I nie wiedziała co nastąpi dalej. To ją ciekawiło i zarazem i niepokoiło.

Rozdział III

Od pierwszego dnia w szkole minął już tydzień. Wspólne zajęcia tańca i wypady do centrum miasta na zakupy sprawiły, że zyskała sobie nowe przyjaciółki w Anastazji i Rachel. Rachel z początku nieufna, zrobiła się możliwie jeszcze bardziej nieznośna, kiedy pokazała jej konie, które wujek pielęgnował jak własne dzieci. Wystraszona uciekła ze stajni, narzekając na ohydny zapach, ale jednak po jakimś czasie przekonała się do jazdy konno. Po szkole dziewczyny wspólnie oprowadzały ją po niewielkim miasteczku, tak że szybko poznała centrum życia miasteczka. Nie było tego wiele: supermarket, kilka sklepów z ubraniami oraz bar, gdzie można było smacznie zjeść i napić się kawy, lub herbaty, a w przypadku pełnoletnich czegoś mocniejszego. Prowadzony był przez bliźniaki Emilio i Darko o długich, kruczoczarnych włosach, którzy zadawali się z grupą Aleksandra. Dodatkowymi atrakcjami była stara biblioteka na uboczu i skromny park z fontanną, gdzie po lekcjach przesiadywali zmęczeni uczniowie. W ciągu tego tygodnia wszystkie połączyła jakaś niewytłumaczalna więź. Z Rachel jednak jeszcze nie do końca nie mogła się dogadać, bo traktowała ją z góry, jak każdego napotkanego na drodze człowieka. W szkole każdy pragnął się nią kolegować, jednak patrzyła na to z przymrużeniem oka, uważnie zawierając nowe znajomości. Przed każdą przerwą uważała, żeby nie wpaść na Lucciego, który choć natarczywie się na nią wpatrywał, to nie podchodził. Ksawery codziennie odprowadzał ją do domu, z dziwnym wyrazem twarzy patrząc na nią i na jej znak w kształcie róży na nadgarstku. Jednak nie mógł otrzymać odpowiedzi. Jak na razie nikomu nie miała zamiaru powiedzieć o incydencie na cmentarzu. Zresztą, kto by jej w to uwierzył? Starała się więc zakrywać to dziwne znamię przed wzrokiem ludzi.

Między tymi zwykłymi zdarzeniami, były jakieś niewytłumaczalne przypadki, których nie potrafiła logicznie wytłumaczyć. Nie wyglądały groźnie, ale jednak napawały ją niejakim niepokojem. Słyszała szepty wołające ją, chociaż nikt z obecnych nie mówił nic. Wiatr wiał wokół niej, choć był bezwietrzny dzień. Nawet przyjaciółki wydawały jej się dziwne. Miała wrażenie, że w ich oczach widzi dziwne przebłyski.

Po lekcjach z panią Spinny podeszły niej trzy ładne dziewczyny, jedne z tych które spotkała w pierwszy dzień szkoły przy murku. Patrzyły na nią z nieopisaną nonszalancją i wyższością. Szczególnie atrakcyjna była dziewczyna w środku, która miała kasztanowe włosy do ramion, nieco zadarty, wąski nos, pełne usta i zielone oczy przypominające te u kota. Z pewnością przyćmiewała urodą pozostałe obie dziewczyny i wyglądają na ich przywódczynię. Jedna z dziewczyn była drobna, niemal wychudzona z wytrzeszczonymi oczami, druga była masywniejsza, wyższa, z grubym nosem. Obie łypały na nią spod byka, dając inicjatywę swojej przywódczyni.

— Czego tutaj szukasz, nowa? Pamiętaj, że to my rządzimy ta szkołą, dlatego nie próbuj się wywyższać. Zwłaszcza, że jesteś nowa — prychnęła dziewczyna o kasztanowych włosach.

— Masz rację Syntio, nie znosimy tutaj osób, które nie znają swojego miejsca w szeregu — uśmiechnęła się szyderczo dziewczyna z grubym nosem i pustym spojrzeniem.

Nie wiedziała, o co im chodziło. Jedynie co, to zapoznała Anastazję i Rachel oraz sumiennie uczęszczała na lekcje. Nie zrobiła jeszcze czegoś, co sprawiłoby że naraziłaby się komuś.

— O co wam chodzi? Zresztą dokładnie znam swoje miejsce, ale nie zamierzam podporządkować się upudrowanym lalom.

Syntia zaczerwieniła się że złości, aż po same końce uszu. Odzyskała jednak opanowanie po kilku sekundach i nadal ciągnęła swoim świdrującym, pełnym nienawiści głosem.

— Mogłam się domyślić, że nie masz za grosz wyczucia i rozumu, aby wyłapać panujące tu koligacje. Trzymaj się z daleka od chłopaków, szczególnie od Ksawerego i Drako. Nie chcemy aby zadawali się z takim pospólstwem. Prawda Michelle?

— Tak, lepiej nie zwracaj na siebie niepotrzebnej uwagi, bo będziesz miała z nami do czynienia — zagroziła dziewczyna z grubym nosem, po czym uderzyła pięścią w drugą rękę, sygnalizując użycie przemocy.

— Wracajmy Michelle i Babi.

Dziewczyny posłusznie poszły za Syntią, synchroniczne niczym mechaniczne lalki nakręcane na korbkę. Navira stała jak wryta, zła na siebie, że nie zdążyła odpowiedzieć na ich zaczepkę.

Poszła na lekcje tańca, ale nie mogła się skupić przez bezsensowne oskarżenia Syntii. Martwiły ją także niewytłumaczalne rzeczy, jakie działy się wokół niej i niewiedza odnośnie ich źródła. Martwiła ją także róża na nadgarstku oraz fakt, że nadal nie znalazła żadnej z Naznaczonej ani nie wiedziała co w ogóle oznacza bycie Naznaczoną.

W oddali za szybą widziała Ksawerego, który jej wesoło pomachał. Pił jakiś napój z puszki i droczył się z bliźniakami Emilio i Darko. Wiedziała, że prowadzili bar w centrum, ale jeszcze nigdy nie miała okazji tam zaglądnąć. Nagle przyszedł Aleksander i ukrócił ich zabawę przywołując ich, na co oni odzyskali swoją powagę. Obserwowała jak odchodzili, a jej myśl wróciła znowu do wykonywania figur tanecznych.

***

Było parne popołudnie, a ona wróciła z lekcji, bez towarzystwa Ksawerego, który ostatnio nie pojawiał się w szkole. Cicho otwarła furtkę i przeszła bez kamienną ścieżkę prosto do podwójnych mahoniowych drzwi. Tym razem wuj jej nie otworzył. Pomyślała że musi się opiekować końmi w stajni, więc tylko wzruszyła ramionami i wkroczyła do mieszkania. Ponury duży zegar na holu wybijał właśnie drugą, kiedy usłyszała rumor na drugim piętrze. Zignorowała to, sięgając po puszkę coli w lodówce i szukając czegoś na obiad. Upijała właśnie pierwszy łyk napoju, kiedy tupot kilku stóp doszedł ją z góry. Wzdrygnęła się, ale hałasy nie ustawały. Wiedziała że wujek zabronił jej wchodzić na te piętro jednak ciekawość była silniejsza. Nie bała się, ale chodziła na palcach po schodach na wszelki wypadek. Gdy stanęła u drzwi drugiego piętra i otworzyła drzwi, rozejrzała się, ale w pomieszczeniu panował półmrok z powodu zasłoniętych okien. Była to ogromna biblioteka, która prawdopodobnie była jedynym pomieszczeniem na tym piętrze. Na każdej ścianie ciągnęły się regały z książkami o różnej wielkości, ze skórzanymi oprawami. Miękkie wiktoriańskie fotele i kanapa były niczym z minionej epoki. Hebanowe biurko z misternymi zdobieniami w kształcie ornamentów roślin i głów zwierząt było zawalone książkami i zwojami papieru. Mała lampa oświetlała je. Z zachwytem podeszła do jednego z regałów. Dlaczego dziadek zabraniał jej tu wejść? Przecież to głupstwo.

Wzięła do ręki jedną z książek. Grube zakurzone tomisko z oporem otworzyło się. Z niedowierzaniem wpatrywała się na rysunek dziwacznego stwora na stronnicy, z ciałem i głowami lwa i kozy oraz ogonem węża. Obok rysunku napisane było „Chimera” oraz opis stwora. Co dziwne nie był to zwykły druk tylko ręczne, starannie napisane pismo. Przeczytała opis:


Chimajrę niepokonaną,

która swój ród wywodziła od bogów, a nie od ludzi.

Z przodu lwem była, od tyłu wężem, a kozą pośrodku,

strasznie zionącą potężnym, płomiennym ogniem zagłady.


Reszta księgi przedstawiała jeszcze dziwaczniejsze stwory takie jak chochliki, elfy, czy hybrydy. Rzuciła ją na biurko, sięgając po następną gdy nagle usłyszała rumor stóp ten sam, co usłyszała na dole. Niemal wrzasnęła gdy coś musnęło ją o łydkę. A gdy się odwróciła widziała tylko ciemność.

— Halo jest tu ktoś?

Rozległo się ciche prychnięcie, i cichutki piskliwy głosik szepnął:

— Jak śmiesz wchodzić tu nieproszona? Jeszcze masz czelność czytać zakazane księgi, wynoś się stąd pókim dobry.

Nagle z ciemności wyłonił się czarny kształt, a prosto na nią szedł powolnym krokiem pantera z żółtymi ślepiami. Błysnęła kłami, a Navira nie potrzebowała innego znaku, że czas uciekać. Szerokim łukiem ominęła kocura i przebiegła przez wielką bibliotekę omal nie potykając się o fotel. W ostatniej chwili zamknęła drzwi słysząc jak pazury orzą ich drewno.

To tylko chory sen, tak? Jednak nie zamierzała ryzykować i nie zaglądnęła tam ponownie. Nie wiedziała co o tym sądzić, czy ona wariuje, czy też wujek coś przed nią ukrywa. Nie chciała się przyznawać o tym, że złamała jego zakaz, lecz niepokoiło ją to, co może spotkać w domu swojego wuja. Fakt może i był dziwaczny, miał naturę odludka, jednak wydawał się być normalnym człowiekiem. Nie chciała jednak mu o tym mówić, postanowiła odwlec to na później. Mimo że był miły, jednak jego krzaczaste brwi, broda i ten błysk w oku wzbudzały w niej strach. Jakby zastanowić się nie znała go zbyt dobrze. Być może ukrywa przed nią coś więcej?


***

Zdała sobie sprawę, że już od trzech godzin leży z otwartymi oczami w łóżku.

Do diabła znowu miała bezsenną noc, mimo że wcześniej wzięła tabletki na sen. Poszła bezszelestnie po marmurowych schodach, czując chłód na bosych stopach. Była ciepła noc, więc nie widziała sensu zakładania na wierzch czegoś na długą, białą koszulę nocną. Wuj spał dwa pokoje dalej snem sprawiedliwego, a jego chrapanie roznosiło się po obszernych korytarzach z archaicznymi rzeźbami. Ze zdziwieniem zauważyła zaświecone świeczniki zawieszone na tapetach koloru zwiędłej zieleni. Kiedy przechodziła obok nich, płomyki ognia nieznacznie drgały.

Z wielkich, na niemal całą ścianę okien przebijał się blask księżyca, muskając nieziemskim srebrem, jak pajęczyną cały dom. Według kalendarza była pełnia księżyca i faktycznie na niebie zwycięsko widniał wielki, złocisty okrąg. Jeszcze nigdy nie widziała, żeby był tak ogromny i tak… tajemniczy.

Wyszła tylnymi drzwiami w salonie wprost w bujnie porośnięty ogród. Blask księżyca otoczył cały ogród złotym blaskiem, a liczne krzaki czerwonych i żółtych róż mieniły się i błyszczały. Fiołki, lilie i storczyki wychylały leniwie swe łodygi to w jedną, to w drugą stronę. Soczysta trawa muskała jej bose stopy, relaksując ją. Wśród niezliczonej burzy kwiatów, rosły także różnej wielkości drzewa; cyprysy, oliwki, krzaki głogu, czy rozłożyste dęby i lipy. Spojrzała na rozgwieżdżone niebo, wdychając rześkie powietrze.

Huśtawka zakołysała się lekko. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby wiał silny wiatr. Natomiast tej nocy tylko słabiutki wietrzyk muskał liście drzew. Poczuła silne przeczucie, że ktoś ją obserwuje i czai się w ciemnościach. Popatrzyła w stronę czarnego lasu znajdującego się na zachodzie, który teraz wyglądał niezbyt przyjaźnie. Następnie jej wzrok instynktownie powędrował w prawą stronę, na północ. Na wzgórzu znajdował się stary zamek, którego zarysy były doskonale widoczne w tą księżycową noc. Przybrał rubinową poświatę, przyprawiając ją o dreszcze. Zębiaste blanki na trzech majestatycznych wieżach wznosiły się ku rozświetlonym, nocnym niebie. Niezdobyta twierdza nie była jednak nieforemna. Wręcz przeciwnie, w swej grozie zachowała gotycką piękność i smukłość.

Coś poruszyło się za drzewami, kilka metrów od niej. Nie mogła się poruszyć, ani nawet krzyknąć. W jakiś dziwny sposób sparaliżowało ją ze strachu. To na pewno nie było nic małego, wyraźnie dostrzegła długi cień, zanim zniknął w chwili, gdy go zarejestrowała. Po kilku chwilach zdobyła całą swoją odwagę i niepewnie podążyła do zarośli sprawdzić, kto był sprawcą hałasu. Powoli i ostrożnie skradała się, wytężając wszystkie swoje zmysły. Serce łomotało jej jak oszalałe z niewytłumaczalnego strachu. Stopy zaczęły drętwieć, tak że każdy krok sprawiał jej trudność. Robiło się coraz zimniej. Po chwili już cała drżała, a wiatr wzmógł się kołysząc huśtawkę i przetracając gałęzie drzew. Zatrzymała się i cicho szepnęła.

— Kimkolwiek lub czymkolwiek jesteś, pokaż się. Nie boję się ciebie.

Wiatr ucichł momentalnie, jakby przysłuchiwał się tym słowom, ale chwilę później zerwał się z potrójną siłą, kpiąc sobie z niezbyt przekonującej groźby. Tuż za plecami usłyszała powolne kroki, ale nie miała odwagi odwrócić się.. Wiedziała, ze nie zdąży uciec choćby się starała z całych sił, a na dodatek serce waliło jej jak dzwon nie pozwalając na szybką reakcję.

Silne dłonie o długich palcach zacisnęły się delikatnie na barku. Kątem oka zauważyła, że dłoń ma ostre, długie szpony zamiast paznokci. Świeciły niczym stal. Zacisnęła zęby i zamknęła oczy. Odwróciła się spodziewając się zobaczyć strasznego potwora porośniętego futrem z ostrymi, ociekającymi krwią kłami.

Otworzyła swoje szmaragdowe oczy. Z ust wydobył się jęk zdziwienia i strachu.

Ogromnie pomyliła się, co do swoich oczekiwań. Przed nią nie stało żadne zwierzęce monstrum. Był to wysoki i umięśniony mężczyzna z opadającą w rytm oddechów klatką piersiową. Jego doskonałe ciało, mimo umięśnienia, było smukłe. Patrzył na dziewczynę oczami koloru lodowca skrywającymi dzikość, w których dostrzegła złocisty przebłysk. Mimo przerażenia stała jak zahipnotyzowana, uspakajana przez jakąś nieznaną, olbrzymią energię. Miał pociągłą twarz i arystokratyczne rysy twarzy. Przypominał kota przyczajonego do ataku. Jego zmierzchowe, blond włosy targały się pod wpływem wiatru. Na twarzy i na rękach miał kilka łusek jak u gada, co nie ujmowało jego magnetycznego uroku.

Była tak samo zafascynowana, jak i przerażona. Jego dzikość i nienaturalność sprawiały, że chciała uciec. Instynkt podpowiadał to samo, lecz coś w środku sprawiło, że nie ruszyła się ani o krok.

To nie było ani zwierzę, ani człowiek. To absurdalne, ale twarz jej kogoś przypominała.

Odezwał się aksamitnym, ale stanowczym głosem:

— Przepraszam, nie chciałem cię przerazić. Poznajesz mnie? — spytał z nadzieją, ale ona nie miała pojęcia kim jest. Ale to przecież ona miała prawo jako pierwsza spytać się kim jest i co robi w jej ogrodzie. Przełknęła ślinę, bała się, że ten groźnie wyglądający osobnik może rozedrzeć ją na pół swoimi okazałymi na trzydzieści centymetrów, ostrymi szponami. Jednakże zebrała w sobie resztki odwagi, chcąc zamaskować swój strach.

— Kim ty jesteś?! Dlaczego miałabym znać kogoś takiego jak ty? To ja powinnam zadawać pytania, pojawiasz się znikąd w moim ogrodzie… A może to kolejny z moich koszmarów? — powiedziała już zamyślona, będąc teraz niemal pewna, że to sen. Mimo wszystko wolała się nie narazić na jego gniew. Szpony i cierpki smak strachu wydawały się naprawdę prawdziwe.

Zacisnął pięści, trzymając na wodzy swoje emocje. Ale nie poruszył się ani od centymetr.

— Navira… to ja Ksawery — rzekł gorzko z bólem w oczach. — Nie chciałem żebyś zobaczyła mnie w takim stanie, ale jestem tu z powodu tego, co wydarzyło się na cmentarzu.

Nie mogła przez kilka chwil nic rzec. Po dłuższej chwili rozpoznała w tym groźnym obliczu, twarz Ksawerego — zwykłego chłopaka, który odprowadzał ją ze szkoły.

— Jakim cmentarzu? Śledziłeś mnie? — spytała odruchowo zasłaniając nadgarstek z różą, ale Ksawery złapał go momentalnie i popatrzył wymownie. Zadrżała pod wpływem jego dotyku.

Najwyraźniej odczuł jej strach, bo ze wstydem cofnął się.

— Nie musisz się mnie bać. Wiem, że uważasz mnie za potwora. Ale choć nie jestem człowiekiem, to też nie jestem bestią, chociaż wygląd może mówić inaczej. To nie ma nic do rzeczy skąd to wiem. Nie udawaj, że nie wiesz o czym mówię, ten znak na nadgarstku mówi wszystko. Wiedz, że od tamtego dnia jesteś inną istotą. Dziś w nocy poznasz wszystkie odpowiedzi, które przez ostatnie dni zaprzątały ci głowę… Jednak nie tu, muszę cię zabrać w inne miejsce. Czekają na ciebie tacy jak ty i ja.

To jest ich więcej? Nie mogła uwierzyć ze ona sama jest inną istotą. Pomimo tego, że czuła w sobie potężną moc w sobie po wizycie na cmentarzu, to nadal uważała się za zwykłego człowieka.

— Dlaczego niby mam ci zaufać? Możesz mi udowodnić, że wszystko jest prawdą? To jakieś nieistniejące brednie.

— Niekończące się pytania… Dowód masz przed sobą. Ja nim jestem. Wiem, że jesteś jedną z trzech Naznaczonych. Anastazja i Rachel są pozostała dwójką i czekają na ciebie w zamku. One też zostały obdarzone mocą. Wiem, że ją czujesz w środku. Wraz z nimi są moi kompani — istoty takie jak ja, czyli walamirzy. Mamy w żyłach smoczą krew, która umożliwia nam transformację w nadczłowieka, obdarzonego nadzwyczajną siłą. Ja należę do Ichtonów pod przewodnictwem Aleksandra, a Ernest przewodzi Marmutalom. Chociaż obie grupy mają takie same moce, to są ze sobą skłócone. Zapewne widziałaś nas w pobliżu szkoły podzielonych na grupy. Nie czas jednak na wyjaśnienia. Muszę cię zabrać do zamku, wszyscy na ciebie oczekują — wskazał nieznacznym ruchem głowy na mroczny gmach na północy, który zdawał się ją wzywać i przyciągać.

— Czyli wy jesteście jak plemienia indiańskie lub jak sfory wilków? Niby tacy sami, a dzielicie się na grupy?

— Coś w tym stylu, niezłe porównanie — powinszował jej trafnej analogii..

To musiał być jakiś okropny koszmar. Nie mogła uwierzyć, że jej nowe przyjaciółki, Rachel i Anastazja są Naznaczonymi. A w dodatku pod jej nosem w Formello grasowały swobodnie takie monstra jak walamirzy.

— Kim są Naznaczone?

Westchnął, uparcie skrzyżował ramiona, przekazując jej, że nie ma czasu na dalsze pytania, a ona ma podjąć decyzję.

Zastanawiała się czy ma mu zaufać. Z jego zimnych, przymrużonych jak u kota oczu płynęła szczerość. To było dziwne uczucie widzieć go jeszcze dziś po południu jako normalnego człowieka, a teraz odkryć, że to co do tej pory o nim wiedziała było tylko przykrywką dla jego prawdziwego życia. Czy był potworem, a może mutantem? Był przerażający ze swoimi szponami mogącymi w jednej chwili odebrać życie za jednym draśnięciem. Był niebezpieczny. Czuła że nie jest tym samym Ksawerym, którego spotykała na co dzień. Jednak jego słowa były takie przekonujące. To co wydarzyło się na cmentarzu to nie był sen.

Spojrzała na znak róży. Drgnęła, gdy Ksawery dotknął go, delikatnie muskając moją dłoń. Zaskoczona zobaczyła, że znak zaczyna świecić się srebrnym światłem.

— Nie mamy zbyt dużo czasu. Musisz tam być. Nie masz wyboru — rzekł patrząc jej prosto w oczy, a ona nie mogła odwrócić oczu.

— Nigdzie nie zamierzam iść! — krzyknęła przestraszona i próbowała się odwrócić, ale on szybko złapał dziewczynę za rękę.

Poczuła się dziwnie, niemal nieswojo. Miała wrażenie że jego spojrzenie przytłacza ją i pozbawia ją logicznego myślenia. Nie, to nie było zwykłe zauroczenie, on pozbawiał ją wolnej woli. Zanim zdała sobie z tego sprawę było już za późno.

Popatrzyła na niego obojętnie, wyzuta z uczuć i czekała posłusznie na jego polecenia. W głębi duszy nadal była sobą, lecz nie mogła nic zrobić tylko bezradnie czekać, co będzie dalej. Uśmiechnął się do niej niczym do nowej zabawki, łapiąc ją za dłoń i wyprowadzając z ogrodu. Cicho podeszli do furtki na froncie domu, a on otworzył ją i powiedział:

— Panie przodem, nie miej mi tego za złe. Tak musiało być. Niedługo północ. Chciałem być miły, ale zmusiłaś mnie do tego.

Cała jego dotychczasowa szczerość i dobroczynna energia zniknęły jak dym. Przed nią stał potwór.

Słyszała jego zimny śmiech. Pragnęła uciec, bała się go. Jednak wykonała jego polecenie bez oporu. Za furtką stał oparty o ogrodzenie dziwaczny motor. Był to największy motor jakiego widziała w życiu. Lśnił aksamitną czernią, a wewnątrz niego świeciło srebrne światło, które układało się w różne dziwaczne wzory, podobne do run. Pojazd przypominał panterę, która w każdej chwili jest gotowa do biegu.

Jej nowy wróg nagle stanął jak wryty i znacząco popatrzył na jej nocną koszulę. Gdyby miała własną wolę z chęcią zapadłaby się pod ziemię. Miał komiczny wyraz twarzy, jak na takiego potwora.

— Chyba o czymś zapomniałem. Masz ubrać specjalny strój na tą okazję, nie możesz po prostu pójść w piżamie.

Gdyby mogła otwarłaby ze zdziwienia usta. Czy on ma zamiar ubrać ją odświętnie, aby wyglądała pięknie zanim ją zabije? Gdzieś gdzie nikt nie będzie jej szukał?

Ominął ją i wyciągnął z jednej ze skrytek motoru czarną gotycką suknię z długimi rękawami przeplataną złotymi nićmi oraz ciężki, szkarłatny płaszcz z kapturem. Wsadził w jej w ręce te ubrania. Na maleńki moment odzyskała własną wolę, więc postanowiła wykorzystać sytuację.

Rzuciła suknię i płaszcz prostu na niego chcąc zyskać na czasie i mocno walnęła go w brzuch, oczekując ze napastnik straci równowagę. Jednak on tylko zachwiał się nieznacznie.

Nie czekając na jego reakcję wybiegła niczym torpeda w stronę domu. Usłyszała za sobą szczery śmiech i już za chwilę przed nią pojawił się Ksawery, ani trochę zaskoczony jej próbą ucieczki. W jego oczach nie było gniewu, tylko rozbawienie. W szponach trzymał nieco już wymięte ubrania.

— Nie spodobały ci się te piękne szaty? Wiedziałem, że będziesz próbowała uciekać przy jakiekolwiek szansie. Zwolniłem specjalnie czar hipnozy, żebyś mogła w spokoju się ubrać. Lepiej ubierz się szybko w te fatałaszki. Chyba że, chcesz mojej pomocy w ubieraniu, jednak w to wątpię. Uszanuj mój układ: nie uciekasz, nie zadajesz pytań i ubierasz się spokojnie albo jednak będę musiał ci w tym trochę pomóc.

Tak bardzo pragnęła nie rozpłakać się jak małe dziecko. Jednak mimowolnie łzy poleciały jej szerokim strumieniem, a ona nie mogła już dalej ukrywać strachu. Była jednocześnie wściekła na siebie, że nie zachowała zimnej krwi.

Nagle pazury i łuski znikły, a przed nią pojawił się Ksawery w ludzkiej postaci. Miał nieodgadniony wyraz twarzy.

— Zrozum wiem, że się mnie boisz, jednak nie mamy dużo czasu. Przyznaję, że nie panuję nad swoją naturą. Bywam nawet okrutny, gdy jestem walamirem. Nie chcę cię do niczego zmuszać siłą, więc proszę zaufaj mi. Inni czekają na ciebie. Wreszcie znajdziesz odpowiedzi na swoje pytania.

Gdyby tylko nie widziała kim był wcześniej poszłaby pewnie za nim wszędzie, nic nie podejrzewając. Jego spojrzenie było takie szczere. Nie patrz w oczy! Skarciła siebie.

Nie miała innego wyjścia. Nie chciała narażać wuja, a oprócz niego nikt by jej nie usłyszał. Niemożliwe żeby zwykły człowiek zdziałał coś.

Kiwnęła głową na zgodę. Posłusznie poszła do łazienki, a on czekał spokojnie przy furtce. Po kilku minutach męczenia się z gorsetem, a potem zakładaniem ciężkiej sukni była już gotowa. Zarzuciła szkarłatny płaszcz na ramiona, kiedy wychodziła z holu mimochodem, patrząc w lustro na swoje odbicie. Wyglądała nieziemsko w tym stroju jak mroczna księżniczka. Jej złote włosy lśniły w poświcie księżyca.

Przynajmniej umrze piękna i młoda.

Stał tam patrząc na nią dziwnie i z zachwytem, lecz nic nie powiedział. Był spokojny, delikatnie podsadził ją na ogromny motor, mimo jej oporu. Sam usiadł z przodu.

— Lepiej się trzymaj mnie. Nie chcę żebyś spadła — rzekł.

— Jaki troskliwy — mruknęła pod nosem, na co on kopnięciem nogi uruchomił motor, który z cichym, głębokim pomrukiem włączył się. Poczuła smród spalin zmieszany z zapachem walamira: zapachem deszczu, mgły i lasu.

W ostatniej chwili złapała się za jego brzuch, czując stalowe mięśnie poruszające się w rytmie nierównego oddechu. Czuła się dziwnie bezpiecznie, jakby Ksawery był tylko zwykłym chłopakiem.

To było absurdalne, bo on był jej porywaczem.

A motor mknął cicho przez bezludne uliczki Formello. Coraz bardziej oddalali się od części mieszkalnej, a ona zdała sobie sprawę gdzie zmierzają. W szybkim tempie zbliżali się do zamku na obrzeżach miasta w północnej części.

Zamknęła oczy, próbując uspokoić skołatane nerwy. Ta noc będzie na pewno niezwykła.

Rozdział IV

Szalona przejażdżka na motorze sprawiła, że na jej skórze pojawiła się gęsia skórka, a włosy sterczały na wszystkie strony. Zaciskała usta, żeby nie krzyczeć.

Jednak nie mogła się powstrzymać, gdy Ksawery skręcił prosto w ciemną ścianę lasu. Uznała, że zwariował, a ona nie miała ochoty zginąć od uderzenia z drzewem. Mocno uderzyła wolną ręką o plecy walamira, niemal spadając z siodełka.

— Co ty wyprawiasz?! Tu jest las! — krzyknęła, kurczowo wpinając się w jego brzuch, aż syknął z bólu.

Oto bym się nie martwił.

Przed jej oczami stanęło całe jej życie, w myślach już pożegnała się z tatą, przyjaciółkami i wujem. Zamknęła oczy oczekując, że jej czaszka rozbije się o drzewo, a ona będzie krwawić i umierać powoli. Wraz z tym wariatem.

Jednak nadal spokojnie jechali, nawet nie zawadzając o gałęzie. Czuła, że nie jadą po asfalcie tylko po ziemi, a motor niebezpiecznie chwiał się. Czy już umarła? Z wahaniem otworzyła oczy. Byli w gęstym lesie, a motor przejeżdżał przez drzewa przenikając je. Tak samo było z krzakami, gałęziami i skałami. Jakby byli cholernymi duchami.

— Co… to?! — krzyknęła zdziwiona Navira.

— To nie jest zwyczajny motor, jak chyba zdążyłaś zauważyć! — zaśmiał się, przekrzykując dmący wiatr wokół nich.

Rozglądała się na boki, obserwując ciemny las. Obok nich przebiegła sarna niemal zderzając się z nimi. Włosy stanęły jej dęba. Nie była pewna czy zwierzęta też mogą przenikać. Dostrzegała kątem oka jakieś niewyraźne sylwetki, lecz zanim dobrze się im przyjrzała motor już mknął dalej. Przycisnęła się mocniej do Ksawerego. Była pewna, że byli to ludzie z dziwnie bladymi twarzami i z nienaturalnym wzrostem. Stali nieruchomo wpatrując się w nich. Byli nieziemsko piękni lecz ich uroda nie skrywała ich dzikości w postawach. Ksawery również to zauważył, bo rzekł:

— Cholerne wampiry!

— Szybciej!

— Jakbym sam o tym nie pomyślał.

Dziwne istoty, zbliżały się do nich z zaskakująca szybkością. To niemożliwe, żeby były szybsze od tej piekielnej maszyny na której ona jechała. Ale jednak, to było możliwe. Jeden stwór nawet dotknął skrawka jej płaszcza, niemal wyrywając go. Ksawery z przekleństwem przyśpieszył, zostawiając napastnika z tyłu. Stwór rozdziawił białą gębę i zaryczał wściekle. Reszta otoczyła motor, ale Ksawery kopnięciami odtrącał ich niemal sprawiając, że oboje spadliby z siodełka.

Wściekli napastnicy rysowali swoimi pazurami karoserię motocyklu, który powoli zwalniał. Usłyszała piskliwy dźwięk pękniętej opony.

Wszystko działo się tak szybko. Kościste ręce łapały i drapały ją za włosy i twarz, tak że nic nie widziała. Ksawery zeskoczył z motoru z gracją lądując na ziemi, zostawiając Navirę samą z tą machiną, której nie potrafiła kontrolować. Zobaczyła błysk pazurów i zrozumiała, że się przemienił. Walamir z rykiem naprał na białe potwory, sprawiając że odsunęły się zniechęcone i skryły się gdzieś w gęstwinach. Dzięki temu wreszcie mogła widzieć gdzie jedzie. Ksawery biegł za nią, próbując wskoczyć na motor, ale z trudem zrównywał się z maszyną. W końcu pozostał w tyle. Jakimś cudem motor nadal jechał prosto. Próbowała skręcić kierownicę, lecz jak na złość nie udało się jej mimo wielu rozpaczliwych prób. Nagle poczuła, że trzęsie się na wyboistej drodze, a motor natrafił na skałę, omal nie zdejmując jej z siodła. Przytrzymała się krawędzi siodełka w ostatniej chwili. Poczuła ostre gałęzie na twarzy i cierpki zapach krwi na niej.

To niemożliwe! Serce jej łomotało niczym dzwon. Wpadała na każdy krzak i gałęzie, kołysząc się we wszystkie strony. Dziwna maszyna straciła swe właściwości, a ona mogła wpaść na coś o wiele większego. Las co prawda nie był tak gęsty, lecz wokół nadal było pełno wielkich drzew.

Spojrzała prosto przed siebie. Tuż przed nią było drzewo, a ona jechała prosto na nie. Krzyknęła, nie słysząc własnego głosu. Nie było dłużej sensu jechać na pewną śmierć, więc puściła się i poleciała z rozpędem w tył, dryfując w powietrzu. Poczuła, że jakieś silne ramię łapie ją w locie, a ona ląduje razem ze swoim wybawcą na ziemi. Bolało. Upadła na plecy i obtarła sobie ręce, kiedy upadała. Syknęła z niewyobrażalnego bólu.

Zobaczyła jak motor z chrzęstem wpada na wielkie drzewo. Przód został niemal cały zgnieciony, a niektóre fragmenty poleciały tuż obok niej.

To mogła być ona.

Wpatrywała się tępo w to co zostało z pojazdu. Rozgnieciona kupa złomu, pośród której ona mogłaby się znaleźć. Była w szoku, nie czuła już nawet bólu.

Płaszcz niedawno tak piękny, teraz cały był ubrudzony błotem. Z ran na twarzy leciała krew. Światło księżyca oświetlało runo leśne przez korony drzew. Drgnęła gdy zobaczyła ruch niedaleko jej. Nie zamierzała się poddać bez walki. Odwróciła się błyskawicznie i powoli stanęła na startych kolanach. Przed nią stał mężczyzna, ale nie był to Ksawery. Zobaczyła łuski na twarzy i szpony, ale na tym kończyły się podobieństwa. Był to wysoki, dobrze zbudowany, ale bardziej smukły niż Ksawery. Z daleka ujrzała zdeformowaną mutacją twarz, ale po łysej głowie i kolczykach momentalnie poznała, że jest to Drako.

Podszedł bliżej, nienaturalnie szybko. Czarny płaszcz powiewał mu na wietrze.

— Następnym razem uważaj. Wiedziałem że trzeba będzie pilnować tego tępaka. Mam na myśli twojego serdecznego kolegę. Jak zwykle wolał jako pierwszy ratować swój tyłek…

— Dziękuję, że mnie uratowałeś — wybąkała tylko, nie patrząc mu w oczy.

Jego zimny spokój przerażał ją bardziej niż te białe istoty. Bardziej niż Ksawery.

— Wiesz mała, kim jestem?

— Tak, walamirem.

— Widzę że nie jest tak źle — złapał ją szybko za podbródek, tak że spojrzała mu w końcu w oczy. — Nie bój się umiem panować nad tym kim jestem, w przeciwieństwie do niektórych młodszych ode mnie.

Z jakiegoś powodu bała się coraz bardziej. Z jego oczu nie mogła odczytać żadnych uczuć.

— Uratowałem cię. Pamiętaj jednak, że nie mam zamiaru robić tego ponownie. Jedno istnienie mniej, cóż to za różnica? — rzekł a w jego złotych oczach była powaga.

Nie mogła się wyrwać z jego uścisku. Pisnęła jak mysz, próbując mu się wyrwać, ale nogi miała jak z galarety. Czuła się jak mucha, która wpadła w sieć pająka.

— Nie zabijesz mnie… Jesteś dobrym człowiekiem — próbowała go jakoś uspokoić. Ale do diaska, on nawet nie był człowiekiem. A na pewno nie dobrym.

Uśmiechnął się. Jednak uśmiech nie obejmował oczu.

— Taka niewinna. Masz szczęście, że mam słabość do takich kruszynek jak ty.

Puścił ją, a ona pomasowała bolący podbródek, patrząc na niego z wyrzutem, ale on nie zwracał już na nią uwagi. Jakby stała się niewidzialna lub nagle wtopiła się w poszycie lasu.

Otworzyła usta, żeby spytać się co tu robi. Dlaczego ją uratował, aby niedługo potem ją straszyć? Tyle pytań gotowało się jej w głowie, że ciekawość przemogła strach. Już miała otworzyć usta, aby zadać pierwsze pytanie, ale usłyszała zimny stanowczy głos Drako.

— Bądź cicho — warknął zimno, nasłuchując jakiegoś dźwięku którego ona nie mogła dosłyszeć.

Usłyszała trzask łamanych gałęzi i w następnym ułamku sekundy Drako upadł na ziemię pod naporem ogromnego ciała, które z całą mocą napadło na przeciwnika. Był to Ksawery, który przygniótł niewzruszenie spokojnego walamira na ziemię i celował ostrymi jak brzytwa pazurami w jego twarz. Jednak on bez trudu uniknął ciosu, przeturlając się w lewą stronę i przy okazji wbijając szpony w bok Ksawerego. Rozległ się jęk bólu, a po chwili Ksawery z wściekłością naparł na przeciwnika seriami ataków, które za każdym razem trafiały w pustkę. Przeciwnik z łatwością robił uniki i droczył się z nim, co jakiś czas trafiając go pazurami w twarz i w brzuch albo boleśnie kopiąc go w nogi. Co najdziwniejsze rany szybko goiły się walczącym. Ksawery zrobił atak z półobrotu, próbując zyskać element zaskoczenia. Z niepowodzeniem. Drako sparował go swoimi szponami, odrzucając rozwścieczonego walamira w tył. Walczący okrążali się wzajemnie, mierząc swoje siły. Patrzyli na siebie z wściekłością, szukając luk w obronie. Pierwszy zaatakował Ksawery, który pędząc w locie zmienił dwa razy kierunek ataku, aż wycelował w bok napastnika. Mężczyzna zaryczał i w odwecie uderzył go potężnie w głowę, ogłuszając go.

To był koniec walki.

Zwycięzca przygniótł pokonanego do ziemi, trzymając się z grymasem bólu za bok. Pokręcił z politowaniem głową, a potem puścił Ksawerego, który z pomrukiem złości wstał gotowy do ataku.

I co najdziwniejsze, stał przed Navirą osłaniając ją własnym ciałem. Nie wykrztusiła ani słowa, a przecież powinna. Nie mogli dalej walczyć, chociaż być może dzięki temu mogłaby uciec ukradkiem z tego okropnego miejsca. Mimo, że byli jej wrogami nie chciała, aby któryś z nich zginął w walce.

— On mnie uratował… Ksawery — z wahaniem powiedziała imię walamira, nadal nie wierząc, że może być tym samym miłym chłopakiem, którego poznała na początku szkoły.

— A to nie powstrzymało go od tego, żeby cię straszyć — rzekł Ksawery, nie spuszczając z oczu uśmiechniętego faceta.

— Gdyby nie ja, już dawno by leżała rozgnieciona wraz z tym motorem. Kiedy ty ratowałeś własne życie, ona jechała na pewną śmierć. Wiesz co by się stało jak byś nie dostarczył ją żywą? Aleksander rozerwałby cię na strzępy.

Ksawery popatrzył na niego złowrogo.

— Nie spodziewałem się, że po drodze napadnie mnie horda wampirów. Nigdy ich tyle nie było. Nie mogłem jej dogonić…

— Nie tłumacz mi się, dobrze wiedziałeś, że droga przez las to zawsze zły pomysł, zwłaszcza nocą. Będziesz się tłumaczył się swojemu szefowi. Ernesto miał rację, ciebie trzeba pilnować.

Na twarzy walamira pojawił się cień strachu, ale szybko skrył go pod maską gniewu.

— Było mało czasu, już prawie północ, nie mogłem sobie pozwolić na spóźnienie, a ty dobrze o tym wiesz.

— Przymknę oko na to, że mnie napadłeś. To była dla mnie przednia zabawa. Gdyby tej pannie spadł z głowy choć jeden włos Rada Starszych nie byłaby dla ciebie pobłażliwa.

Navira zakaszlała chcąc zwrócić na siebie uwagę. Dwaj mężczyźni popatrzyli na nią jakby była jakimś dziwnym zjawiskiem.

— Nie chcę nic mówić, ale czy wampiry nadal na nas nie polują? — krzyknęła z rozpaczą, patrząc się z przestrachem w sitowie lasu.

Drako podszedł do niej szybko niczym wiatr, a Ksawery tuż za nim patrząc na niego podejrzliwie.

— Masz rację wampiry zaraz się pojawią i na pewno nie będą zadowolone, że udało wam się wymknąć.

— Masz motor? — spytał Ksawery, rozglądając się z niepokojem wokół.

Usłyszała niepokojąco głośny skowyt, tam skąd przyjechali. To musiały być te białe potwory.

— Uciekajmy, szybciej… szepnęła gorączkowo.

Ale nikt jej nie słuchał.

— A jak myślisz? Czy mogłem się domyślić, że w genialny sposób zepsujesz motor? — warknął Drako.

Ksawery zacisnął szpony lecz nic nie powiedział. Nagle w krzakach zobaczyła jakieś ruchy i zobaczyła znowu te blade, lecz piękne twarze. Wampiry wytrzeszczały kły, wydając przy tym syk.

Walamir nie czekał tylko wziął Navirę na ramiona, a ona ze strachu nawet nie protestowała.

— Zajmę się nimi. Uciekaj z nią! — warknął Drako stając pomiędzy wampirami, a nimi.

Ksawery nie czekał. Zerwał się do biegu i już po chwili Navira czuła wiatr smagający jej włosy. Odwróciła się przez ramię i zobaczyła, jak Drako wkracza pomiędzy potwory i szarpie ich pazurami. Walka była nierówna, zważając na to, że on był tylko jeden a krwiożerczych stworów masa. Po chwili otoczyli go tak, że całkowicie go zakryli. Odwróciła wzrok, starając się nie myśleć jak może potoczyć się ta niesprawiedliwa walka. Mięśnie Ksawerego napinały się podczas biegu, a ona nie czuła bicia jego serca, nawet się nie zadyszał. Trzymał ją delikatnie, szybko omijając drzewa i przeskakując pomiędzy skałami. Był tak szybki, prawie tak samo jak motor. Już sama nie wiedziała czy jest jej wrogiem, czy też wybawcą przed wampirami.

Popatrzyła na jego twarz, ale z irytacją spuściła głowę, gdy uśmiechnął się do niej pokazując szereg zębów. Mimo tylu niebezpieczeństw, specjalnie nie był przyjęty. Wyglądał zupełnie inaczej bez okularów. Nie rozumiała dlaczego chował swoje piękne niebieskie oczy okalane jasnymi rzęsami.

Po chwili wybiegli z lasu i przed sobą mieli wielki gotycki zamek, który jaśniał rubinową poświatą w świetle księżyca. Nie otaczały go żadne domy, wokół były tylko łąki i bagna. Zwolnili, gdy znaleźli się koło kamiennego mostu nad niewielką rzeczką. Tuż za mostem była otwarta brama na podwórzec zamku. Most mimo, że wyglądał jak z minionego stulecia był zadbany. Po obu jego stronach były figury gargulców, chimer i innych nieznanych jej stworzeń.

Walamir zatrzymał się na nim, puszczając Navirę bez wysiłku, jakby nic nie ważyła. Oparł się o balustradę mostu i z zamyśleniem spojrzał w dal. Pytająco spojrzała na niego, dziwiąc się tak niespodziewanemu przystankowi.

Po chwili spojrzał na nią poważnie, przemienił się i rzekł z bólem:

— Przepraszam, ja chciałem żebyś dotarła tu bezpiecznie. A omal nie straciłaś życia, przeze mnie. Możesz mnie znienawidzić. Nie chciałem cię zmuszać, ale wkrótce przekonasz się, że to było konieczne.

— Nie nienawidzę cię, ale nie rozumiem cię. Boję się.

— Nie chcę ci zrobić krzywdy — uśmiechnął się gorzko. — A fakt ja to już zrobiłem, jesteś cała poobijana.

Fakt to była prawda, lecz nie miała tego mu za złe. Żal w jego głosie sprawiał, że zaczęła mu współczuć.

— Musimy iść — spojrzał na zamek, w którym było zaświecone światło i wydawało się, że słychać szmer rozmów.

— Czekaj, chwilę.

Po chwili znalazł się za nią i zaczął otrzepywać jej płaszcz, lecz bez skutku brunatne plamy błota zdążyły już się zeschnąć. Walamir przeklął mrucząc „Pani Hanchock mnie zabije”. Zrezygnowany podał jej chusteczkę i kazał przetrzeć twarz.

Zdała sobie sprawę, że nie miała jej nieskazitelnie czystej, kiedy cała chusteczka była cała w brudzie. Ksawery uśmiechnął się widząc jej niemrawa minę.

— Nie wyglądasz tak źle — wziął jej kosmyk włosów za ucho, na co ona spojrzała na niego podejrzliwie.

Właśnie mieli przechodzić przez wielką żelazną bramę, gdy doszedł do nich z tyłu pełen irytacji głos;

— Wy jeszcze nie w zamku? Jeśli chcecie iść na pogaduszki, to wybrałbym kawiarnię. Nie po to walczyłem, żebyście tu stali jak kołki. Idziecie, czy mam wam przysłać specjalne zaproszenia?

Za nimi stał Drako, ponaglającym wręcz wymownym gestem wskazując, żeby szli dalej. Płaszcz jeszcze niedawno wyglądający jak nowy, teraz był podarty i pobrudzony. Gniewną twarz miał całą we krwi która skapywała mu po brodzie, jednak nie zwracał na to uwagi. Ledwo trzymał się na nogach.

— Może wytarłbyś chociaż twarz? — zapytał Ksawery, patrząc na niego spod byka.

— Nie ma czasu. Jesteś młody, nie rozumiesz wagi sytuacji. Prawie się spóźniliśmy — warknął i szybko znalazł się przy nich, popychając Ksawerego. Zachwiał się, ale nie stracił równowagi.

— Jesteś jedynie 50 lat starszy ode mnie, a zachowujesz się jakbyś zjadł wszystkie rozumy — warknął w odpowiedzi Ksawery.

Navira spojrzała na niego zaskoczona. Jak to o 50 lat starszy? Przecież Drako nie wyglądał na staruszka, co najwyżej na młodego mężczyznę. Najwidoczniej musiała coś źle usłyszeć.

Drako wziął Navirę za rękę i prowadził ją na podwórzec. Drugi walamir szedł za nimi głośno tupiąc nogami.

Szli kamienną drogą przez podwórzec prosto do wrót zamku. Po lewej stronie była wielka fontanna z mistycznymi stworzeniami wyrzeźbionymi na niej. Wydawała się od wieków nie używana. Po obu stronach rosły krzewy dzikich róż i głogów. Po murach zamku wił się czarny bluszcz sięgając niemal do blanek budowli. Musiał tu być przed wiekami piękny ogród, lecz chwasty zarosły grządki, sprawiając że to miejsce wyglądało na opuszczone.

Nie było tu praktycznie żadnych drzew, oprócz nielicznych cyprysów i jakichś egzotycznych drzewek. Główna alejka która szli, rozgałęziała się co chwila na liczne odnogi wijące się wśród dzikich roślin.

Nietoperze kręciły się na górze budowli pokrzykując między sobą. Ten zamek wyglądał jak przeklęty przez jakąś klątwę.

Więcej nie zdążyła zauważyć, bo ciągnący ją Drako westchnął z niecierpliwością.

— Nie czas na podziwianie krajobrazów.

W trojkę znaleźli się koło masywnych dwuskrzydłowych wrót ze złoconymi obramowaniami. Drako miał pełną skupienia twarz, a Ksawery po prostu stał z tyłu i milczał nadal patrząc spode łba na towarzysza.

Wyczuła, że ma po prostu nic nie mówić. Drako nagle podniósł prawą dłoń i uczynił dziwny gest. Skierował dłoń ku górze wewnętrzną stroną do drzwi, a ona zajarzyła ledwie widocznym bladym światłem. Rozcapierzył palce, zginając dwa z nich — wskazujący i serdeczny. Potem skierował dłoń w lewo i w prawo. Jego złociste oczy na chwilę zrobiły się całe czarne nadając mu przeraźliwy wygląd.

— Znak Aighten — rzekł krótko, ukradkiem patrząc na nią.

Wrota z chrzęstem rozwarły się powoli, zapraszając nowych gości. Za nimi stała wysoka, wyprostowana kobieta ubrana w czarną szatę. Podpierała się na białej lasce, na której czubku widniał bursztynowy kamień. Siwe włosy miała upięte w elegancki kok.

— Jestem Eleonora Hanchock. Witaj, dziś poznasz swoje przeznaczenie — zwróciła się do Naviry, wymodulowanym, chłodnym głosem, a potem podniosła jedną brew patrząc na nią.

Co z nią było nie tak? Nagle oświeciło ją. Przecież wpadła prosto na ziemię brudząc cenny płaszcz, nie wspominając już o wytartych łokciach i udrapanej twarzy.

— Skandal. Dlaczego ta biedna dziewczyna jest w takim opłakanym stanie? — spytała walamirów z wyrzutem pani Hanchock.

Ksawery krótko zrelacjonował jej, że wampiry napadły ich w lesie. Jednakże nie wspomniał ani słowa o początkowym oporze Naviry. Widocznie nie miało dla nich znaczenia, czy dziewczyna miała ochotę znaleźć się w zamku. Starsza pani pokręciła głową, widocznie niezadowolona, że walamir dopuścił do takiej sytuacji.

Pani Hanchock uśmiechnęła się do Naviry, zachęcając ją, żeby weszła do środka obszernego holu. Na kamiennych ścianach znajdowały się świeczniki i zakurzone, acz piękne gobeliny. Podeszła do niej niepewnie po szkarłatnym dywanie, ale nie widziała zagrożenia w starszej pani. Za nią niczym jacyś strażnicy więzienni szli skruszeni walamirzy.

Dama klasnęła w ręce i z jednych drzwi w wielkim holu wyszła młoda dziewczyna podając taki sam szkarłatny płaszcz, który miała na sobie, tylko ten był czysty. Dziewczyna ściągnęła jej ubrudzony płaszcz, choć Navira wolałby sama to zrobić. Założyła ten nowy, w międzyczasie poprawiając suknię, która choć pomięta nie doznała większych szkód.

— Nie rozumiem… Co chcecie ze mną zrobić?

— Tego dowiesz się tej nocy. Myślałam ze twój wujek powie ci o tym, jednak się zawiodłam. Chodź za mną, wszyscy czekają niecierpliwie.

Poszła za nią po miękkim dywanie prosto do wielkich drzwi na końcu holu. Gdy spojrzała w tył, walamirów już nie było, usłyszała jedynie dźwięk zamykanych drzwi. Domyśliła się, że wyszli jednym z bocznych. Miała nadzieję, że ich już nie spotka.

— Uśmiechnij się, czeka cię wielka chwila — rzekła pani Hanchock, postukując kosturem o wielkie dwuskrzydłowe drzwi.

Otwarły się ze skrzypieniem, a Navira zobaczyła najpiękniejszą salę jakąkolwiek widziała w życiu.

Rozdział V

Sala nie była specjalnie wielka, lecz robiła ogromne wrażenie. Wysoko sklepiony sufit ginął w mroku, a na drewnianych belkach wisiały nietoperze patrząc na nowo przybyłych czerwonymi ślepiami. Najbardziej w oczy rzucał się kryształowy żyrandol, który świecił się na złoto pod wpływem zapalonych na ścianach świeczników i pochodni. Duże, zaokrąglone na górze okna przepuszczały światło księżyca, oświetlając dwa, długie stoły, stojące do siebie równolegle. Każdy z nich był zastawiony wykwintnymi potrawami. Poczuła miły zapach pieczeni i domowego jedzenia. Były półmiski z pieczonymi indykami i inne gorące dania, których nie potrafiła zliczyć, a w rogach pomieszczenia było widać beczki z winem.

Na samym końcu sali była pusta przestrzeń w kształcie koła, tuż nad wąskim szklanym otworem na suficie. Światło księżyca padało na okrąg, tworząc srebrny słup miedzy podłogą, a wąskim otworem. Słup rozszerzał się ku dołowi. Były ustawione tam trzy krzesła.

Wokół kręciło się mnóstwo kelnerów podających co rusz nowe dania. Niemal wpadła na jednego chuderlawego sługę, który z usłużną miną zszedł im z drogi. Najwyraźniej bał się opanowanej pani Hanchock, która zgromiła go spojrzeniem.

Przy jednym ze stołów siedzieli młodzi mężczyźni ze szkoły: paczka Ernesta oraz Aleksandra. Każdy z nich po osobnej stronie stołu patrząc na siebie z nieufnością, tak samo jak ich przywódcy. Kątem oka ujrzała Ksawerego, który uśmiechnął się do niej ukazując swój szeroki uśmiech oraz posępnego Drako, zapalającego właśnie papierosa. Mężczyźni byli ubrani tak jak zawsze, zazwyczaj w skórzane czarne kurtki lub inne nie rzucające się w oczy ubrania. Może oprócz Ksawerego i Drako, którzy nosili eleganckie ubrania. Gdy ujrzeli nadchodzącą Navirę wraz z panią Hanchock walamirzy ukłonili się. Niektórzy byli przemienieni, bo widziała na ich twarzach gadzie łuski.

Ernesto z kieliszkiem wina podszedł do nich.

— No wreszcie myślałem, że nasza nowa kandydatka na czarownicę zginie, a to by nie leżało w niczyich interesach. Szczególnie w moim. Słyszałem, że przez nieuwagę i głupotę jednego z Ichtonów omal nie zginęła. Aleksander lepiej powinien dobierać swoich zaufanych ludzi — jego głos nazbyt miły, jakby dziwnie fałszywy.

— Nie ma powodów do obaw, jak widzisz zjawiła się bezpieczna. Choć nie obyło się bez paru incydentów, w każdym razie cieszymy się, że jest cała i zdrowa — rzuciła sucho starsza dama, wyraźnie niezadowolona z jego towarzystwa.

— Doprawdy nie wiem, do czego nam potrzebny Krąg Czarownic, przecież nas walamirów jest wystarczająco wiele by zapewnić bezpieczeństwo.

— Ah.. być może nie pamiętasz jak działaliście na własną rękę i omal nie doprowadziliście do katastrofy. Przepraszam, Rada Starszych czeka, jeśli pozwolisz… — popatrzyła na niego wzrokiem, sugerującym że czas rozmowy się skończył.

Navira poczuła ucisk na nadgarstku i usłyszała szept Ernesta:

— Nie wiesz w co się pakujesz. Lepiej stąd uciekaj — rzekł groźnie.

— Nie wiem o czym mówisz i nie obchodzi mnie to — z trudem wyszarpnęła rękę z jego mocnego uścisku. Zmarszczył brwi błyskając zielonymi oczami, ledwie trzymając gniew na wodzy.

Ktoś za jego plecami rzekł zimno. Był to Aleksander. Zmarszczył czoło ponad swoimi gęstymi brwiami.

— Ernesto, nie próbuj nawet udaremnić tego kontraktu. Magowie i my współpracujemy ze sobą już od kilku pokoleń, nie możesz tego zmienić. Robisz taki sam błąd jak twój ojciec.

— Aleksandrze, ja tylko chciałem się przywitać z tą miłą dziewczyną — rzekł pozornie spokojnie lecz w jego czarnych jak smoła oczach było widać iskierkę nienawiści.

— Śmiem twierdzić co innego, potrafię słyszeć co inni mówią nawet z dalekiej odległości. Pozwól w spokoju przejść pani Hanchock i naszej przyszłej czarownicy. Rada Starszych nie może czekać, ma wiele ważnych zadań. Zresztą my walamirzy też, jak zapanowanie nad tym nagłym atakiem wampirów — rzekł mierząc w przywódcę Marmutalów obojętnym spojrzeniem.

Jakiej przyszłej czarownicy? Dlaczego ci dziwni walamirzy zebrali się w tym zamku czekając nią? O jaki kontrakt chodziło? Miała nadzieję, że to kolejny z jej licznych koszmarów, a ona obudzi się w ciepłym łóżku. Jednak żadna z osób z pewnością nie miałaby chęci odpowiedzieć na te pytania. Nie pozostało więc nic innego jak tylko czekać co przyniesie czas.

Navira była zdezorientowana. Czarownica nie kojarzyła się jej dobrze, miała nadzieję że po tej nocy nie stanie się zgrzybiałą staruszką z brodawkami na brodzie oraz spiczastym podbródkiem.

Walamirzy odeszli, nadal prowadząc ostrą dyskusję.

Podeszli do drugiego stołu znajdującego się po przeciwnej ścianie. Siedziały przy nich osoby w różnym wieku. Różnili się wyglądem i ubiorem, ale każda była ubrana w czarną pelerynę. Każde spojrzenie było skierowane na nią, a ożywione rozmowy nagle ucichły.

Jeden wysoki mężczyzna z wąsami i bokobrodami po bokach, uniósł swój melonik w geście powitania. Pod szatą miał brązowy garnitur niczym z czasów XIX w., wyglądał na angielskiego dżentelmena. Pani Hanchock skinęła głowa najwyraźniej zmierzając do końca stołu.

Zobaczyła kobietę w złotej, dworskiej sukni, z pięknie ułożonym kokiem na szczycie głowy. Na jej ramieniu siedział śpiący nietoperz, szczerząc kły. Uśmiechnęła się do Naviry, a jej oczy zalśniły zielenią. Wydawała się młoda, miała nieskazitelną cerę, jednak coś jej mówiło, że jest dużo starsza.

Podszedł do nich kulawym krokiem postawny i nieco otyły pan w kontuszu, z wielkimi wąsami, spadającymi na brodę. Wyglądał jak szlachcic z turkusowym, zbyt bogatym strojem i szablą w wysadzanej klejnotami pochwie.

— Wreszcie mam okazję poznać naszą przyszłą czarodziejkę. Za zdrowie Kręgu — zaśmiał się, podnosząc wielki kufel z miodem i wypijając go w mgnieniu oka. Uścisnął dłoń Naviry, która ginęła w jego ogromnych rękach. Wyczuwała w jego głosie polski akcent, choć dobrze nie znała polskiego.

— Panie Skrzetuski, nie wypada przy młodej damie — rzekła pani Hanchock, a Navirze wydawało się, że widzi na jej twarzy rumieniec.

Pociągnęła nieco brutalnie Navirę dalej, ku zawodowi szlachcica.

Niektóre osoby miały na sobie normalny strój. Cześć z nich dzierżyła laski, inni orby lub różdżki. Większość nie była tak wesoła jak pan Skrzetuski, z powagą siedzieli spokojnie na wysokich krzesłach.

Doszli do końca stołu, gdzie jak domyśliła się siedziała Rada Starszych. Były to trzy osoby, a każda z nich miała tiarę na głowie w innym kolorze — białym, złotym i czerwonym. Siedzieli na podwyższonych krzesłach na szczycie stołu z zaciekawieniem wpatrując się w Navirę. Dwóch starszych panów wyglądających niczym starożytni magowie oraz młoda kobieta o jasnozłotych włosach i krwiście czerwonych ustach. Chudszy z magów w białej tiarze z białą, długą brodą uśmiechnął się do Naviry przyjaźnie, trzymając w ręku niedojedzony kawałek ciasta. Skinął z powagą głową, a okruszki z placka, poleciały na jego potężną brodę. Zdawał się tego nie zauważać. Pogodnym tonem przywitał się z panią Hanchock.

— Elonoro, jaśniejesz. Cieszę, że doprowadziłaś Navirę do nas. Przepyszne te ciasto naprawdę. Muszę mieć przepis. Jestem Valenty Crisbone. Ah, miałem wygłosić jakąś przemowę, czyż nie? — rzekł z konsternacją, kiedy drugi mag w czerwonej tiarze obok niego popatrzył z wymową spod nierównych krzaczastych brwi.

Nagle spod jego szaty wyszedł wąski pyszczek jakiegoś zwierzęcia. Był to biały lisek z co najmniej czterema pokaźnymi ogonami, który z łatwością wspiął się po szacie czarodzieja prosto na jego ramię. Z niedowierzaniem patrzyła, jak czerwonookie zwierzę szepce coś do jego ucha. Oczy Valentego zalśniły, jakby sobie coś przypomniał.

— Dziękuję, Zachariaszu — zwrócił się poważnie do liska.

Pomyślała, że ten pan ma nierówno pod sufitem, ale nie odzywała się, nie będąc o nic pytana.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 58.71