PODZIĘKOWANIA
Dla Patronów Triquetry — tych, którzy odważyli się uwierzyć w historię, zanim istniała choć jedna jej opublikowana strona.
Dziękuję Wam za to, że dostrzegliście wartość w opowieści, która była jeszcze tylko cieniem, drgnieniem, niepewną iskierką.
Wasza wiara przyszła pierwsza. Zanim świat mógł ocenić tę historię, zanim ktokolwiek mógł ją przeczytać — Wy już zdecydowaliście, że jest coś warta, że warto ją wspierać, warto ją wypuścić w świat, warto ją nieść dalej, nawet jeśli nie wiedzieliście jeszcze, dokąd to zaprowadzi.
To właśnie ta Wasza niemal szalona odwaga poruszyła mnie najbardziej. Nie wspieraliście tego, co było pewne. Wspieraliście to, co dopiero miało się narodzić. Promowaliście tę historię, choć w dłoniach trzymaliście jedynie obietnicę.
Zanim Triquetra miała swoich pierwszych czytelników, najpierw miała Was — garstkę ludzi, którzy potrafili dostrzec blask w niczym więcej niż mglistym zarysie.
Dziękuję Wam za tę wiarę większą niż słowa, odważniejszą niż wątpliwości i tak silną, że poruszyła tę opowieść do życia.
I Wskrzeszenie
„W duszy nie gaśnie światło, jeśli czuwa nad nią krew starych rodów. Bo wskrzeszony, kto powraca, nie wraca już ten sam — lecz silniejszy o cień śmierci, który go dotknął. A gdzie rodzi się nowa moc, tam i cień wojny rozpościera swoje skrzydła.”
Kronika Trzech Rodów, księga II, pieśń 14
Granica między życiem a śmiercią bywa tak krucha, że czasem trudno rozpoznać, po której stronie naprawdę stoimy. Istnieją chwile, gdy wydaje się, że tchnienie życia opuściło ciało, a jednak coś w nim trwa — uparta iskra świadomości, wspomnienie, pragnienie, echo miłości, które nie pozwala duszy odejść. Są też istoty, które zdają się żyć, poruszać, oddychać, a jednak ich serca pozostają zimne jak marmur nagrobków — puste powłoki, w których dawno już zgasł żar istnienia.
Życie i śmierć nie są przeciwieństwami, lecz dwiema twarzami tego samego bytu, splecionymi w taniec tak subtelny, że człowiek nie potrafi uchwycić momentu przejścia. Czasem śmierć zaczyna się długo przed końcem ciała, a czasem życie trwa jeszcze po nim, w bólu, tęsknocie i pamięci tych, którzy pozostali.
Miłość jest jedyną siłą, która potrafi przekroczyć tę granicę. To moc niepojęta, w której światło przenika ciemność, a cień wkrada się w blask — nie po to, by go zniszczyć, lecz by przypomnieć, że nic nie istnieje w pełni bez swojego przeciwieństwa. Miłość nie zna granic ani czasu. Wskrzesza to, co zgasło. Przywołuje to, co utracone. Sprawia, że nawet śmierć staje się jedynie przystankiem w nieskończonym kręgu istnienia. To ona popycha nas ku walce, każe stawiać opór losowi, nie godzić się z pustką i rozkładem, jakie niesie przemijanie.
A jednak — czymże jest przeznaczenie, jeśli nie najdoskonalszą iluzją człowieka, jego usprawiedliwieniem dla bezczynności? To maska, za którą kryje się lęk przed wysiłkiem, przed bólem wyboru, przed koniecznością buntu. Przeznaczenie jest wygodnym cieniem, w którym chowamy własną słabość. Dopiero gdy odważymy się sięgnąć po ster naszego losu, gdy zrozumiemy, że każda decyzja, choć okupiona cierpieniem, jest aktem wolności — dopiero wtedy przeznaczenie traci nad nami władzę. Wtedy nawet śmierć staje się czymś, co można oszukać, odsunąć, a może nawet… zrozumieć.
Przyjaźń zaś to inna, cichsza forma miłości. Nie potrzebuje blasku ani dramatycznych przysiąg. Jest jak płomień świecy w mroku — niewielki, lecz niezachwiany. To miłość, która nie oczekuje niczego w zamian, bo sama w sobie jest spełnieniem. Czysta. Pierwotna. Święta. To ona uczy, że obecność drugiego człowieka może być ratunkiem, nawet jeśli nie przynosi cudów. Przyjaźń nie wskrzesza zmarłych, lecz pozwala żywym trwać pomimo śmierci.
I może właśnie w tym tkwi największa tajemnica istnienia — że życie i śmierć, miłość i przyjaźń, los i bunt nie są przeciwieństwami, lecz elementami jednego, wiecznego kręgu, w którym dusza wciąż na nowo szuka drogi do światła.
— Myślałem, że ją straciłem na zawsze… — głos Wiktora zadrżał, a dłoń mimowolnie zacisnęła się na ramieniu dziewczyny. — Mirael, nie wiem, jak mam ci dziękować. Nie rozumiem, co się stało. Liv była martwa… ale to nieważne. Liczy się tylko to, że jest z nami. Że ją odzyskałem…
W jego oczach lśniły łzy. Wiedział, że tylko dzięki przezorności Mirael jego ukochana, choć ciężko doświadczona, wciąż żyje i powoli dochodzi do siebie, leżąc w jego komnacie, owiana ciszą i zapachem wosku ze świec.
— Przeczuwałam, że Liwia może być w niebezpieczeństwie — odparła Mirael spokojnie, choć w jej głosie pobrzmiewał cień zmęczenia. — Serafini rosną w siłę. Rzuciłam potajemnie zaklęcie ochronne, które miało zatrzymać jej duszę, gdyby ciało zostało zniszczone. Dzięki temu mogliśmy je naprawić i przywrócić w nim życie. Będzie potrzebowała czasu, by odzyskać równowagę, ale nic jej już nie grozi.
— Liwia o tym wiedziała?
— A skądże! — Mirael uśmiechnęła się gorzko. — Jest zbyt uparta, by pozwolić się chronić. Gdyby się dowiedziała, wściekłaby się, a potem zaczęłaby drążyć. Nie utrzymałabym tajemnicy. Nie wolno mi było ujawniać, kim naprawdę jestem.
— Rozumiem. I dziękuję, Mirael. Cieszę się, że ty i Miron jesteście po naszej stronie. Walka u boku przyjaciół… będzie łatwiejsza.
Mirael skinęła lekko głową. Wiedziała, że za słowami wdzięczności kryła się świadomość nadchodzącego niebezpieczeństwa. Ona i jej brat pomogli Liwii w pokonaniu wysłanników Serafinów Światła — plugawego zgromadzenia, które podszywając się pod aniołów, niosło ze sobą mrok, śmierć i zepsucie.
Dla Liwii, która przyjęła dary Bractwa Krwi, stając się jedną ze szlachetnych Wampirów — Dzieci Nocy, potomkinią trzech rodów założycieli — była to walka o własną duszę. W jej żyłach płynęła również krew Serafinów, dlatego każde starcie z nimi stawało się dla niej walką z samą sobą. Musiała dokonać wyboru, który rozdzierał ją na pół. Ostatecznie jednak światło w jej wnętrzu zwyciężyło nad mrokiem. Poświęciła życie, by ocalić innych — wybierając jedyną drogę, jaka pozostała. Teraz, gdy jej dusza powróciła do ciała, miała przed sobą trzy miesiące, by odzyskać siły — bogatsza o doświadczenie śmierci i pewność, że ma przyjaciół gotowych oddać za nią wszystko.
Mirael i Miron należeli do rodu Wirellanów — magów, których krew od pokoleń płonęła mocą. Dla Mirael, włączonej do życia Świątyni dopiero po przybyciu do Akademii, był to rok ciężkich prób. Nie wiedziała wcześniej, kim jest. Jej inicjacja zbiegła się z początkiem nowego konfliktu, który po latach spokoju znów rozdarł świat. Rozpoczynała się wojna o światło. Ci, którzy ją wygrają, będą decydować o losie ludzi i istot nocy. Cienie — obrońcy równowagi — zostali powołani, by strzec istnienia przed całkowitym pogrążeniem w mroku.
— Profesorze — odezwała się Mirael, przerywając ciszę, w której rozbrzmiewał tylko trzask ognia w kominku. — Ojciec wysyła mnie i brata do Świątyni Żywiołów na Wyżyny Trewiańskie. Mamy odbyć szkolenie z magii żywiołów. Może pomóc nam w walce, która nadchodzi.
— Mam nadzieję, Mirael, że do tej walki nigdy nie dojdzie… — odpowiedział Wiktor, a jego spojrzenie spowił cień niepokoju.
— Wiem, profesorze. Ale musimy być przygotowani. Kiedy Liwia odzyska siły, również powinna skupić się na szkoleniu. Pokazała, jaką potęgą dysponuje. Jeśli nauczy się ją kontrolować, stanie się potężniejsza niż jakikolwiek mag czy wampir.
Na moment zapadła cisza. Ich spojrzenia spotkały się w milczeniu, w którym kryło się więcej, niż mogły wyrazić słowa. Wiedzieli, jak wielkie znaczenie ma Liwia — dla nich, dla Bractwa, dla świata. I oboje bali się tego samego: że znów może zostać wystawiona na niebezpieczeństwo.
Wiktor skinął głową na pożegnanie. Opuścił pokój, zostawiając Mirael z Mironem, i skierował się ku sypialni, gdzie odpoczywała jego ukochana. Wiedział, że przed nimi czas, który trzeba dobrze wykorzystać — czas rekonwalescencji, nauki i pozornego spokoju. Cisza przed burzą. A burza ta mogła przynieść nie tylko śmierć, ale i koniec świata, jaki znali.
Mirael i Miron opuścili dwór Zamrocze, otulony mgłą i blaskiem pochodni. W powietrzu unosił się zapach wilgoci. Ruszyli w stronę czekającego na nich auta. Za kierownicą siedział ich ojciec — milczący, z twarzą zastygłą w maskę, jakby i on przeczuwał, że ta podróż odmieni wszystko.
— Dlaczego nie wszedłeś z nami? — zapytała Mirael, zapinając pas.
— Jestem tu. To wystarczy — odparł lakonicznie ojciec, nie odwracając wzroku od drogi. — To wasi przyjaciele. Mnie już nie potrzebują.
Samochód powoli zakręcił na podjeździe i ruszył w stronę bramy. Strzeliste okna średniowiecznej rezydencji, niczym oczy pradawnego stwora, wpatrywały się w nich z posępną uwagą, aż w końcu zniknęły między drzewami. Cienie kamiennych wież rozmyły się w szarości, a blask księżyca odbijał się w wilgotnym bruku niczym w tafli martwego jeziora.
Droga do Akademii była wąska i kręta, jakby sama ziemia nie chciała prowadzić tam obcych stóp. Wiła się przez gęsty, pierwotny las, porośnięty dziką roślinnością, której korzenie oplatały skały niczym ramiona śpiących istot. W tej puszczy panowała cisza — nie naturalna, lecz czujna, przesycona oddechem czegoś odwiecznego. Nie było tu ścieżek, ani szlaków spacerowych. Nikt nie wiedział, jakie tajemnice skrywa ta dzika ostoja.
Wyspa Wilczaniec, na której mieściła się Akademia Świętego Jerzego, była miejscem osobliwym — jakby wyrwanym z czasu. Na rozrzuconych wśród lasów wzgórzach wznosiły się dawne rezydencje, dziś zamieszkane przez członków kadry naukowej. Stary zamek i jego warowne zabudowania przekształcono w kompleks uczelniany z bibliotekami i akademikami, lecz duch przeszłości wciąż unosił się w chłodnych korytarzach i potężnych witrażach.
Lasy wokół kampusu do dziś pozostawały zagadką. Choć wytyczono kilka ścieżek dla śmiałków, większość wyspy pozostała nietknięta. Mówiono, że w jej sercu kryją się stworzenia, które pamiętają jeszcze czasy, gdy świat był młody — bestie, o jakich śmiertelni zapomnieli, a które w snach wciąż budzą lęk.
Kiedy dotarli na dziedziniec Akademii, czekała już na nich profesor Duskwiczer. Jej sylwetka, smukła i nieruchoma w świetle pochodni, przypominała posąg wyrzeźbiony z czarnego marmuru.
— Wielki Magu — ojciec Mirael skłonił się oficjalnie.
— Panie Yvenlor — przywitała go chłodno, lecz z należnym szacunkiem. — Jak się miewa Liwia?
— Na chwałę Wielkiej Matki — odparł. — Już lepiej. Powoli odzyskuje siły. Czarnowicz będzie się nią opiekował.
— Dobrze. Niech twoje dzieci się spakują. Jutro odpływają z wyspy. W porcie na północy będą na nie czekać konie. Magowie Świątyni Żywiołów zostali już powiadomieni.
— Tato, nie mówiłeś… — Mirael zaniemówiła, zaskoczona szybkością decyzji.
— Nie wiedziałem, jak prędko uda się wszystko zorganizować — odpowiedział spokojnie. — Im szybciej dotrzecie do Świątyni, tym więcej czasu zyskacie na naukę. Spakujcie się i odpocznijcie. O świcie wyruszacie.
Mirael i Miron bez słowa udali się do swoich pokoi.
W komnacie Mirael panował półmrok. Dziewczyna rozejrzała się uważnie — na biurku wciąż leżało kilka drobiazgów Liwii, których zapomniała spakować: srebrny grzebień, wstążka, niedokończony list. Mirael dotknęła ich delikatnie, jakby bojąc się, że pod palcami rozwieje się wspomnienie. To nie miało znaczenia. Wiedziała, że wrócą. Te rzeczy będą na nie czekały — jak cichy ślad obecności.
Na parapecie, jak zawsze, siedział wielki czarny kruk. Jego pióra połyskiwały w świetle świecy, a guziczkowate oko wpatrywało się w nią z niezrozumiałą inteligencją.
— Wybacz, mały — powiedziała z uśmiechem. — Nie mam dziś mięsa. Musisz sobie poradzić przez jakiś czas. Jak wrócę, znów będę cię rozpieszczać.
Kruk odpowiedział głębokim, donośnym skrzekiem, po czym nastroszył lśniące pióra i otrzepał się, jakby z oburzeniem.
— Też będę za tobą tęsknić, zwierzaku — dodała miękko. — Obiecuję, że gdy wrócę, wymyślę dla ciebie imię. Tyle czasu się znamy, a ja wciąż wołam na ciebie „ptaku”…
Uśmiechnęła się, choć w jej oczach zatańczył cień melancholii. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak bardzo przywiązała się do tego miejsca — i do wszystkiego, co je wypełniało. Do kruka, do zapachu starych ksiąg i wosku w bibliotece, do mgły nad dziedzińcem o świcie, do rozmów z Liwią i nawet do podłego jedzenia w stołówce.
Akademia była dla niej czymś więcej niż miejscem nauki. Była domem. A domy — te prawdziwe — zostawia się zawsze z bólem, który cichnie dopiero wtedy, gdy wie się, że można będzie do nich powrócić.
Wyżyny Trewiańskie — kraina wiecznego mrozu, dokąd Mirael miała wyruszyć wraz z bratem na szkolenie z magii żywiołów — stanowiły najdalej na północ wysunięty skraj Znanego Świata. Tam, gdzie kończyła się mapa, zaczynała się biel. Śniegi nigdy nie ustępowały, a mróz był tak przenikliwy, że potrafił rozszczepić kamień i zatrzymać krew w żyłach. Tylko nieliczni podróżnicy, zahartowani przez los i obeznani z pustką, potrafili przetrwać wyprawę przez te przeklęte ziemie.
Ludzie zamieszkujący północ sprawiali wrażenie, jakby w ich żyłach płynął nie krew, lecz czysty lód. Ich spojrzenia były mętne jak zamarznięte jeziora, a gesty oszczędne, powściągliwe, pozbawione ciepła. Musieli tacy być — tu bowiem każdy błąd, każdy przejaw nieuwagi, mógł oznaczać śmierć. W tym świecie nie istniało przebaczenie, a nawet wiatr zdawał się być nieprzyjacielem człowieka.
Powietrze przeszywało skórę jak tysiące ostrych igieł. Wilgoć zamarzała, zanim zdążyła spaść na ziemię, zamieniając się w szkliste drobiny lodu, które wiatr niósł niczym broń. Wystarczyło spojrzeć w jego stronę, by oślepły oczy i zapłakały krwią. Wszystko tam było zimne, obce, milczące — jakby świat sam chciał się odwrócić od istnienia.
Mirael, choć przerażona, czuła również dziwne podniecenie. W głębi duszy zawsze pragnęła dotknąć tego, co nieznane — zrozumieć, co kryje się za granicą ludzkiego strachu. Miejsce, do którego mieli się udać z Mironem, otaczała aura tajemnicy. Krążyły o nim legendy, niektóre piękne, inne mroczne, a wszystkie niemożliwe do zweryfikowania. Jedno jednak pozostawało pewne — w Świątyni Żywiołów szkolono najpotężniejszych magów północy. Tam rodziły się moce, które mogły odwrócić bieg dziejów.
Dla Mirael i Mirona była to szansa, by nauczyć się panować nad tym, co nieuchwytne — nad samą esencją świata. Oboje czuli, że nadchodzi czas próby. Czas, gdy światło i mrok znów staną naprzeciw siebie, a ich los zostanie zapisany w lodzie i krwi.
Mirael nie miała wątpliwości: wojna była już nieunikniona. Czuła ją w powietrzu, w snach, w każdym drgnieniu ziemi. Świat chylił się ku otchłani, a ona i jej brat musieli znaleźć sposób, by zatrzymać to, co nadciągało.
Spakowała tylko to, co niezbędne. Kilka ubrań, parę książek, notatnik — reszta była zbędnym ciężarem. Wiedziała, że w obliczu mrozu i magii wszystko, co materialne, traci znaczenie. Ciepła odzież i konie miały czekać na nich już na miejscu — w przystani, z której rozpoczną podróż w głąb Wyżyn.
Kiedy pomyślała o drodze, która ich czekała, przez jej ciało przeszedł dreszcz. Nie był to jednak lęk, lecz przeczucie — głęboka świadomość, że ta podróż odmieni ich na zawsze. Wzięła głęboki oddech i położyła się na łóżku. Wokół panował spokój. Tylko świerszcze śpiewały w ogrodzie, a noc oddychała cicho za oknem.
Księżyc wisiał nad światem jak srebrne serce Boga, a jego blask sączył się do izby niczym płynne szkło. Ziarna światła osiadały na podłodze i na włosach Mirael, które w tym blasku przybrały odcień płonącej miedzi. Nietoperze wirowały pośród gwiazd, kreśląc na niebie figury przypominające runy zapomnianych zaklęć. Świat wydawał się śnić.
Ale Mirael nie potrafiła zasnąć. Wspomnienia ostatnich dni nawiedzały ją jak cienie. Bitwa o duszę Liwii, sprawiła, że zrozumiała, że życie i śmierć oddziela jedynie oddech. Po raz pierwszy pojęła, że nawet ci, którzy służą Światłu, mogą upaść, a ci, których dotknął Cień, mogą pragnąć zbawienia.
Była drobną, smukłą dziewczyną o oczach w kolorze liści obmytych deszczem. Jej włosy, ciężkie i kręcone, przypominały ogień. Była w niej łagodność, która potrafiła rozproszyć gniew, i odwaga, której sama nie była świadoma. Od dziecka wierzyła, że w każdym człowieku istnieje iskra dobra — nawet jeśli dawno już przykrył ją popiół. Teraz jednak jej wiara drżała jak płomień świecy w przeciągu.
Nigdy wcześniej nie spojrzała w oczy złu tak czystemu, tak bezosobowemu. Było jak próżnia, która pochłania światło i dźwięk. Miron przygotowywał ją do tej konfrontacji od miesięcy, odkrywając przed nią tajemnice krwi i dziedzictwa, o których istnieniu nie śmiała marzyć. A jednak wciąż nie potrafiła pojąć, że jest częścią czegoś większego — że historia ich rodu sięga dalej niż granice śmierci.
Sen przyszedł dopiero nad ranem. Był płytki, urywany, niespokojny — jak drżenie liścia tuż przed uderzeniem burzy. Kiedy budzik wyrwał ją z objęć snu, Mirael usiadła gwałtownie, wciąż czując w piersi ciężar czegoś nieuchwytnego. Nie pamiętała snu, ale towarzyszyło jej wrażenie, że była w miejscu, gdzie nic nie oddycha.
Powoli wstała, ubrała się i wzięła torbę. Była lekka, niemal zbyt lekka — a jednak Mirael miała wrażenie, że niesie w niej cały swój dotychczasowy świat. Uśmiechnęła się blado do własnych myśli. Jak każda kobieta, pomyślała, zabrałam za mało i za dużo jednocześnie. Ale było już za późno na zmiany. Świt zbliżał się nieubłaganie, a z nim — podróż, od której nie było odwrotu.
II Podróż przez lodowiec uczuć
„Gdy dusza zostaje rozszarpana przez cień, a ciało pogrzebane w mroku, tylko więź krwi i woli może przywrócić jej oddech. Lecz ten, kto powróci z granicy śmierci, niesie w sobie bliznę, której czas nie zagoi.”
Kronika Rzech Rodów, księga IV, pieśń 1
Podróż jest jednym z największych misteriów ludzkiego istnienia. Nie jest jedynie przemieszczaniem się z miejsca na miejsce, lecz wędrówką przez warstwy samego siebie — przez wspomnienia, lęki, pragnienia i cienie, które od wieków towarzyszą człowiekowi jak niewidzialni towarzysze. Każda droga, niezależnie od jej długości czy celu, ma w sobie coś z rytuału przejścia. Zawsze wyrusza w nią ktoś inny, niż ten, kto z niej powraca.
Powrót z podróży nigdy nie jest powrotem w pełni — to raczej przebudzenie w świecie, który wydaje się znajomy, a jednak już obcy. W drodze bowiem człowiek nie tylko ogląda nowe miejsca, lecz także rozbiera własne „ja” z warstw przyzwyczajenia i iluzji. Każdy krok ku nieznanemu jest krokiem ku prawdzie o sobie samym.
Podróż nas przemienia — niepostrzeżenie, a jednak nieodwracalnie. Wzbogaca o doświadczenia, które stają się niczym ślady dłoni odciśnięte na duszy. Każde z nich ma inną temperaturę: jedne parzą, inne chłodzą, ale wszystkie pozostają. Niektóre wspomnienia gasną jak tlące się w popiele węgle, inne płoną w nas przez całe życie, oświetlając to, co mroczne.
Zdarza się też, że na drodze spotykamy ludzi, którzy odmienią nas jednym słowem, spojrzeniem lub gestem — tak prostym, że wydaje się niemal nieistotny. A jednak to właśnie takie momenty stają się kamieniami milowymi w labiryncie losu. Nigdy nie wiemy, kim są ci, których napotykamy: czy są tylko przypadkowymi przechodniami, czy może wysłannikami przeznaczenia, które w milczeniu układa nasze ścieżki.
Każde spotkanie pozostawia w nas ślad. Nawet jeśli o kimś zapominamy, pamięć o nim trwa — ukryta w podświadomości, w sposobie, w jaki patrzymy na świat, w tonie, jakim wypowiadamy słowa. Czasem echo jednej rozmowy potrafi odbijać się w człowieku przez całe życie, jak dźwięk dzwonu rozbrzmiewający w pustej katedrze długo po tym, jak ucichnie ostatni ton.
W istocie więc każda podróż jest metafizycznym zwierciadłem — odbiciem przemiany, której nie sposób uniknąć. Nie istnieje droga, z której człowiek wraca taki sam. Ci, którzy mówią, że podróż minęła bez śladu, oszukują samych siebie — bo nawet milczenie, nawet samotność drogi odciska się w duszy jak pieczęć, której nie sposób zerwać.
Podróż to święty akt inicjacji w tajemnicę życia. Kto raz wyruszył, już nigdy naprawdę nie powróci — bo każdy krok ku nieznanemu jest także krokiem w głąb siebie, ku temu, co ukryte pod powłoką pozorów. A tam, w ciszy, czeka prawda, której nie można zapomnieć.
O poranku, gdy słońce dopiero pochwyciło ziemię w pierwsze, nieśmiałe objęcia, Mirael i Miron wyruszyli ku przystani w Zatoce Dusz, by zdążyć na poranny rejs na kontynent. W porcie u stóp Wzgórz Lawionu, gdzie czekały już na nich konie, mieli rozpocząć nowy etap swojego życia.
Mirael spakowała zaledwie kilka najważniejszych rzeczy. Drżała z podniecenia na myśl o podróży i o wakacjach spędzonych w odległym, skutym lodem północy krańcu Znanego Świata. Nie mogła usiedzieć w miejscu; przestępowała z nogi na nogę, czekając pod drzwiami pokoju brata, jak dziecko w przeddzień święta.
— Na miłość Przodków! — krzyknął Miron, otwierając drzwi gwałtownie. — Chcesz mnie wykończyć, zanim jeszcze wyruszymy? Bawisz się w ducha? Co ty robisz pod moimi drzwiami?
Spojrzała na niego swoimi wielkimi, zielonymi oczami, w których tańczyły wesołe, psotne iskierki.
— Braciszku, chodź już… nie mogę się doczekać!
Ta dziecięca radość rozbroiła Mirona. Gniew rozpłynął się jak mgła o świcie.
— Jesteś niesamowita, siostrzyczko… — westchnął z uśmiechem. — Ale nie rozumiem twojego entuzjazmu. Przecież czeka nas ciężka praca, nie zabawa. I sama podróż nie będzie lekka.
— Nie szkodzi! — odparła, z trudem kryjąc ekscytację. — Słyszałeś ojca! Magia żywiołów, Mironie… będziemy się uczyć magii żywiołów!
Z każdą chwilą jej oczy błyszczały coraz mocniej, a policzki płonęły jak rozżarzone węgle.
Rodzeństwo zeszło na dół, gdzie na parkingu pod akademikiem czekał na nich kierowca w czarnej limuzynie. Gdy tylko wyszli z budynku, Mirael krzyknęła przerażona:
— Aaa! Co to?!
Z nieba runął na nią wielki, czarny ptak. Z trzepotem skrzydeł, niczym czarna błyskawica, przeleciał przed jej twarzą i wylądował obok. Mirael cofnęła się, łapiąc oddech, a Miron parsknął śmiechem, niemal ze łzami w oczach.
— No proszę, siostrzyczko, wygląda na to, że twój przyjaciel przyszedł się pożegnać.
Mirael przewróciła oczami, lecz na jej ustach zagościł lekki, ciepły uśmiech.
— Faktycznie, bardzo zabawne — mruknęła. — Też będę za tobą tęsknić, ptaku. Zobaczymy się wkrótce.
Kruk zaskrzeczał przeciągle, jakby rozumiał jej słowa, po czym wzbił się w powietrze, niknąc między wieżami Akademii.
Mirael wsiadła do samochodu. Gdy pojazd ruszył, spojrzała jeszcze raz w stronę gmachu uczelni, gdzie spędziła ostatnie miesiące.
Droga do portu wiła się wśród gęstych lasów. Promienie porannego słońca z trudem torowały sobie drogę przez splątane korony drzew, a w powietrzu unosiła się mgła o barwie mleka. Pachniało żywicą, mokrą ziemią i snem nocy, która nie chciała jeszcze do końca ustąpić.
Mirael przykleiła nos do szyby i w milczeniu chłonęła widoki. Czuła, że czeka ją podróż inna niż wszystkie — nie tylko przygoda, lecz próba. Przedsmak tego, co miało nadejść. Gdzieś w głębi duszy przeczuwała, że nie chodzi tu wyłącznie o naukę magii. To, co miało się wydarzyć, mogło przesądzić o losach świata — i o losach ich samych.
Kiedy dotarli do portu, poranne słońce wspinało się już powoli ponad horyzont. Przy kei kołysał się niewielki statek, czekający na pasażerów rejsu na kontynent — ten sam, którym przybyli tu po raz pierwszy, gdy zaczynali naukę w Akademii Świętego Jerzego.
Była to jednostka stara, o poszarzałych żaglach i kadłubie poznaczonym bliznami czasu. Mimo to emanowała dumą i siłą, jakby pamiętała wszystkie burze ostatnich dekad.
Wybrzeża Wilczańca otaczały zewsząd ostre jak brzytwy skały, które wyrastały z wód Morza Syren niczym zęby pradawnego potwora. Tylko jeden wąski przesmyk prowadził do Zatoki Dusz — szlak tak zdradliwy, że nawet doświadczeni żeglarze mówili o nim z mieszaniną szacunku i lęku.
Trzeba było być wilkiem morskim z prawdziwego zdarzenia, by odważyć się przeprowadzić statek przez te zdradliwe wody. Wystarczyło jedno złe uderzenie fali, by kadłub rozbił się o podwodne skały i zniknął w otchłani.
To właśnie dzięki temu Wilczaniec przez wieki pozostawał niedostępny i bezpieczny. Odcięty od kontynentu, stanowił osobny świat — samowystarczalny, zamknięty w sobie jak relikwiarz. Miał własną historię, własną teraźniejszość i własną przyszłość.
Była to wyspa, której nigdy nie tknęła wojna. Jedyna oaza w świecie rozdartym przez konflikty, jakby sama Wielka Matka otoczyła ją niewidzialną pieczęcią. Lecz nawet w tak cichym miejscu słychać było czasem szept morza — szept, który przypominał, że spokój jest tylko chwilą między dwiema burzami.
Mirael i Miron zabrali swoje bagaże i ruszyli w stronę nabrzeża, by zająć miejsca na pokładzie statku. Podróż na stały ląd miała potrwać zaledwie dwie godziny, jeśli wody pozostaną spokojne, a wiatr nie zbuntuje się przeciw żaglom. Dzień był pogodny, a morze uśpione — tafla Morza Syren błyszczała niczym olbrzymie, żywe zwierciadło, w którym przeglądało się bezchmurne niebo. Mewy i albatrosy zataczały kręgi nad głowami podróżnych, szukając błyszczących ryb wśród fal, które lśniły odcieniem rajskiego błękitu, zdawało się, że uświęconego przez samo światło.
— Ten odór nigdy się nie zmienia — mruknął Miron, zaciągając się powietrzem przesyconym wonią zęzy. — Najlepszy kapitan, a najgorsza krypa na świecie…
— Marudzisz, braciszku — odpowiedziała z uśmiechem Mirael. W jej oczach połyskiwała radość i ekscytacja, jakby cała podróż była spełnieniem marzenia.
— Usiądźmy na pokładzie — dodała po chwili. — Tobie nie będzie przeszkadzał zapach, a ja nacieszę się słońcem i widokiem morza.
— Z przyjemnością, choć wątpię, by powietrze na górze było mniej cuchnące.
Nie musieli długo czekać. Wkrótce po dziewiątej rozległ się przeciągły jęk syreny, oznajmiający początek rejsu. Kadłub statku zadrżał, a lina cumownicza z sykiem wysunęła się z pierścienia kei. Twarz Mirael rozjaśnił uśmiech. Dla niej każda podróż była początkiem czegoś nowego, niemal świętym obrzędem inicjacji. Miron natomiast milczał. W jego spojrzeniu czaiła się powaga i cień. Wiedział, dokąd prowadzi ich ta droga — i jaką cenę przyjdzie im zapłacić.
Był starszy, bardziej doświadczony, obeznany z magią, która dla Mirael była jeszcze tajemnicą — świeżo odkrytym darem i przekleństwem zarazem. Niecały rok minął od jej inicjacji, od chwili, gdy po raz pierwszy ujrzała prawdziwy świat: ten, który istnieje poza zasłoną zwyczajności. Świat, w którym mrok ma twarz, a cień potrafi mówić. Wcześniej nie znała prawdy o wampirach, o starych rodach i pradawnych przysięgach. A przecież od zawsze jej krew była znakiem przynależności — dziedzictwem, które nie pozwalało uciec od przeznaczenia.
Miron wiedział, że magia, której uczył się od dzieciństwa, nie jest już dla niego powodem do zachwytu. Odkąd poznał jej cenę, patrzył na nią z rezerwą, niemal z lękiem. Magia była kapryśnym bóstwem — dawała władzę, lecz odbierała spokój, oślepiała blaskiem, by zaraz potem wrzucić człowieka w otchłań. Wiedział też, że ich ród, jeden z trzech pradawnych rodów założycieli Znanego Świata, nosi na barkach brzemię odpowiedzialności. To oni mieli strzec światła przed mrokiem — a światło, jak wszystko, co święte, zawsze domagało się ofiary.
Morze pozostawało łaskawe. Wody były gładkie niczym szkło, a wiatr niósł Aeternum — statek o imieniu znaczącym „wieczność” — ku horyzontowi. Dziwne to było imię dla łajby pełnej stęchlizny, szczurów i karaluchów, a jednak pasowało do niej w przedziwny sposób. Wydawało się, że ten statek trwał tu od zawsze, że sam czas nie odważył się go tknąć. Żagle łagodnie łopotały, a słońce igrało z falami, czyniąc z całego morza jedną, bezkresną połać światła.
Po dwóch godzinach w oddali zarysował się znajomy widok: Wzgórza Lawionu, porośnięte zielenią, wyniosłe i dostojne, jakby same stanowiły strażników kontynentu. U ich stóp rozciągał się port, pachnący solą, smołą i wiatrem. Dla Mirael był to dom. Dla Mirona — przypomnienie, że dom nigdy nie oznaczał bezpieczeństwa.
— Moi drodzy państwo! — rozległ się nagle tubalny głos. — Jakże miło widzieć wasze piękne twarze o poranku! Jesteście niczym promienie słońca na zachmurzonym niebie tego świata!
— Och, zamknij się, Stalarcie — warknął Miron, nie kryjąc znużenia.
Na nabrzeżu stał bowiem Stalart — lokalny pijaczyna i samozwańczy „posłaniec portu”. Jego twarz, poorana zmarszczkami i spalona słońcem, była dobrze znana wszystkim, którzy kiedykolwiek przypływali lub odpływali z Lawionu. Mówił dużo, zbyt dużo — a wśród jego potoku słów rzadko można było znaleźć coś istotnego. Lecz czasem, gdy rzuciło mu się parę srebrnych monet, potrafił zdradzić rzeczy, których nie powinien wiedzieć żaden śmiertelnik.
Wieczorami widywano go w tawernie „Pod Syrenim Okiem”, jak zataczał się z kuflem w dłoni, mrucząc pod nosem zaklęcia, które dawno utraciły moc. Ale mimo swojej żałosnej kondycji Stalart miał w sobie coś z proroka — jakby sam cień morza szeptał mu do ucha rzeczy, których inni bali się słuchać.
— Gdzie są konie? — zapytał ostro Miron, rozglądając się po porcie.
— Jakie konie, młody panie? — odparł Stalart z udawaną niewinnością, mrużąc przekrwione oczy. — Nie słyszałem o żadnych koniach. A co to w ogóle są konie?
— Nie zgrywaj się, zapijaczona łajzo! — warknął Miron, zaciskając pięści.
— No już, już… spokojnie… — mężczyzna uniósł ręce w obronnym geście, zachwiał się, po czym dodał z uśmiechem: — Zaprowadzę was, zaprowadzę.
Miron westchnął ciężko. Cierpliwość opuszczała go z każdą chwilą, a jego siostra zdawała się tym tylko bawić. Mirael obserwowała całe zajście z niekłamaną uciechą — wprost uwielbiała, gdy ktoś potrafił wyprowadzić jej brata z równowagi. Zawsze był zbyt poważny, zbyt skupiony, zbyt mało skłonny do śmiechu. Stalart natomiast był jak żywy chaos: nieprzewidywalny, głośny i wiecznie przesiąknięty tanim winem. Ich konfrontacje miały w sobie coś z groteskowej komedii, której nie powstydziłby się żaden mistrz pióra.
Ruszyli w milczeniu za przewodnikiem, który co chwilę oglądał się przez ramię, jakby chciał się upewnić, że Miron nie rzuci w niego kamieniem. Wiedział już, że tym razem nie dostanie żadnych srebrniaków. Ale równie dobrze wiedział, że zła opinia w porcie mogłaby kosztować go przyszłe napiwki od mniej porywczych podróżnych.
Wkrótce dotarli w pobliże tawerny — cuchnącej piwem, rybim tłuszczem i dymem z mokrego drewna. Tam, przy drewnianym ogrodzeniu, stały dwa przywiązane konie. Były ogromne, ciężkie i silne — zimnokrwiste olbrzymy o potężnych kopytach, zdolne unieść ładunek, który złamałby grzbiet niejednemu rumakowi. Ich nozdrza parowały w chłodnym powietrzu, a ciemne oczy błyszczały niecierpliwością.
Jeden z koni był czarny jak noc bez gwiazd. Jego sierść lśniła niczym politurowane obsydianowe szkło, grzywa falowała w wietrze jak czarna wstęga, a wokół kopyt rysowały się pióra gęstych włosów, nadając mu majestatyczny wygląd stworzenia, które mogłoby równie dobrze nosić jeźdźca Śmierci, jak i anioła. Drugi koń, większy, kasztanowy, zdawał się stworzony z ziemi i ognia — silny, nieustępliwy, o mięśniach napiętych niczym struny. Ten bez wątpienia przeznaczony był dla Mirona.
— Ja-kie pię-kne! — pisnęła Mirael, z zachwytem klaszcząc w dłonie. — Czarny jest mój!
Dziewczyna rzuciła się ku zwierzęciu, delikatnie podsuwając dłoń, by pozwolił się powąchać. Koń prychnął cicho, jakby z aprobatą, i pochylił łeb. W tej chwili wydawali się rozumieć bez słów.
Miron przewrócił oczami i ciężko westchnął.
— Mili państwo — odezwał się Stalart, zacierając ręce — oto wasze konie. Czy mogę liczyć na drobny dowód wdzięczności… powiedzmy, kilka srebrnych monet?
— Lepiej znikaj, zanim się jeszcze bardziej zdenerwuję — warknął Miron, a jego ton nie pozostawiał wątpliwości, że nie żartuje.
Stalart już miał odwrócić się na pięcie, gdy dobiegł go głos Mirael:
— Hej, Stalart! — krzyknęła i rzuciła w jego stronę błyszczącą monetę. — Łap!
Pijaczek zaskoczony złapał ją w locie, a na jego twarzy pojawił się szeroki, bezzębny uśmiech.
— Niech cię bogowie mają w swojej opiece, pani szlachetna! — wykrzyknął teatralnie, kłaniając się głęboko.
— Wypij za moje zdrowie! — odparła z rozbawieniem.
Rodzeństwo przytwierdziło tobołki do siodeł i dosiadło koni. Zwierzęta miały tak szerokie grzbiety, że Mirael odniosła wrażenie, jakby siedziała na wygodnym tronie, a nie na koniu. Wiatr uderzył w ich twarze, niosąc ze sobą zapach soli, ziemi i wolności.
— Musimy jechać na wschód, w stronę Bramy Bogów — powiedział Miron, poprawiając lejce. — Stamtąd między wzgórzami dotrzemy do Północnej Grani. Jeśli znajdziemy jakieś gospodarstwo, poprosimy o nocleg. W przeciwnym razie rozbijemy obóz.
— Wolę obóz! — zapiszczała Mirael, pełna entuzjazmu.
— A ja wolę ciepłe łóżko i dach nad głową — mruknął jej brat, nie zważając na zaczepny ton siostry.
Ruszyli w stronę Bramy Bogów — wąskiego przesmyku między Wzgórzami Lawionu, jedynej drogi prowadzącej na Północną Grań. Tam zaczynała się ich właściwa podróż.
Za Północną Granią czekały Wyżyny Trewiańskie — skute lodem pustkowia, spowite mgłą i ciszą tak gęstą, że wydawała się mieć własne echo. Kraina bezlitosna, gdzie wiatr śpiewał jak duch, a śnieg nigdy nie topniał. Tam każdy dzień był walką o przetrwanie, a ludzie, którzy od wieków nazywali ten kraj domem, mieli serca twarde jak skały i spojrzenia zimne jak stal.
Mirael nie bała się. Czuła, że właśnie w tej surowej krainie zacznie się coś nowego — coś, co odmieni ich los na zawsze.
Droga wiodła początkowo przez coraz rzadsze ludzkie osady — ciche, przycupnięte w dolinach wioski, w których życie zdawało się tlić ledwie jak dogasający płomień. Im bliżej Bramy Bogów, tym bardziej rozrzedzał się ślad ludzkiej obecności. Drewniane chaty ustępowały miejsca rozległym pastwiskom, na których wiatr hulał swobodnie, niosąc zapach ziemi i śniegu. Tu i ówdzie widać było jeszcze pojedyncze zabudowania, skromne i ubogie, należące do rolników, którzy trwali na tej surowej ziemi z uporem ludzi, dla których przetrwanie jest już religią.
Z wysoka krążyły orły — posępni strażnicy gór, władcy wiatru, które z majestatycznym spokojem obserwowały przybyszów z innego świata. Mirael i Miron jechali w milczeniu. Dziewczyna, jak to miała w zwyczaju, nuciła pod nosem wesołe melodie, głaszcząc co chwila szyję swojego konia, jakby chciała wlać w niego odrobinę własnej beztroski. Miron, przeciwnie — pogrążony był w myślach, których ciężar przygniatał mu spojrzenie. Mirael znała ten wyraz twarzy brata. Wiedziała, że jego milczenie nie potrzebuje świadków, a każde pytanie byłoby jak kamień wrzucony w zbyt spokojne wody.
Słońce, choć wciąż widoczne, zaczynało już blednąć, a jego promienie, przedzierające się przez mleczną mgłę, rzucały na ziemię długie, posępne cienie. Przeprawa przez Bramę Bogów przebiegła bez trudności, lecz świat za nią był już inny — zimniejszy, bardziej surowy. Wiatr niósł z sobą zapach śniegu i ciszę tak głęboką, że wydawała się niemal świętokradcza. Mirael zsiadła z konia, wyjęła z tobołków gruby, wełniany sweter i szczelnie się nim otuliła, zaciągając kaptur na głowę.
— Północna Grań już niedaleko — mruknęła, przyglądając się szaremu niebu. — Czuć już mroźne powiewy.
— A ostrzegałem, że pogoda zmieni się szybciej, niż przypuszczasz — uśmiechnął się lekko Miron. — Teraz wierzysz?
— Wierzę, aż za bardzo. Zaczynam marzyć o ogniu i gorącym winie.
Miron zaśmiał się krótko, lecz zaraz spoważniał. — Jeśli nie trafimy na żadną chatę, zatrzymamy się, gdy zacznie się ściemniać.
Cisza, która ich otaczała, była tak gęsta, że zdawała się mieć własny oddech. Wśród wzgórz i gołych skał wszystko wydawało się martwe — nawet czas. Jedynym dźwiękiem był tętent końskich kopyt i świst wiatru, który ślizgał się po zamarzniętych zboczach niczym duch dawno zapomnianego pielgrzyma.
Nagle Mirael uniosła głowę.
— Słyszałeś? — spytała szeptem. — Przysięgam, że ktoś popędza konia…
— To pewnie echo — odpowiedział Miron szybko. — Albo nasze konie. Wiatr potrafi płatać figle.
— Nie. To nie echo. To było cmoknięcie… i głos. Ludzki. — Dziewczyna mówiła coraz ciszej, lecz w jej oczach pojawił się niepokój.
Miron zamilkł. Słuchał uważnie, lecz niczego nie usłyszał — tylko przeciągły jęk wiatru, który wywoływał dreszcze. Wiedział jednak, że Mirael nie miała skłonności do omamów. Sam wcześniej, gdzieś pomiędzy zakrętami drogi, widział przemykające cienie — zbyt szybkie, by można je było nazwać grą światła, zbyt realne, by je zlekceważyć. Nie powiedział jednak nic, nie chcąc jej niepokoić. Teraz nie miał już wątpliwości, że ktoś — lub coś — towarzyszy im w podróży.
— Widzisz tamto światło? — głos Mirael wyrwał go z zamyślenia. — Tam, pod linią drzew. Może ktoś tam mieszka.
Miron skinął głową. — Jedźmy. Robi się ciemno. Nie chcę spędzać nocy pod gołym niebem.
Popędzili konie, a migoczący punkt na horyzoncie zaczął powoli przybierać kształty. Z mroku wyłoniła się chata — mała, drewniana, jakby wyjęta z innego czasu. Ściany z ciemnego, palonego drewna pochłaniały światło, dach czterospadowy tonął w bieli śniegu, a spod jego warstwy tu i ówdzie prześwitywały czerwone dachówki.
Wokół domu ciągnął się niski płotek, absurdalny w swej kruchości, jakby bardziej dla pozoru niż ochrony. Nie mógł powstrzymać nawet dziecka, a co dopiero dzikiego zwierzęcia. A jednak, w tym surowym pejzażu, wydawał się mieć znaczenie — jak symbol. Granica między światem a samotnością. Między życiem a tym, co już dawno przestało być żywe.
Miron spojrzał na siostrę.
— Wygląda na to, że los dał nam schronienie.
— Albo ostrzeżenie — odparła cicho Mirael, czując, że w tej ciszy coś się poruszyło. Coś, co od dawna czekało, aż ktoś przekroczy ten płotek.
Miron i Mirael zsunęli się z końskich grzbietów i przywiązali wierzchowce do pobliskiego drzewa, którego gałęzie szeptały coś w rytm lodowatego wiatru. Podeszli do niskiego płotu, odgrodzonego od reszty świata cienką linią drewna.
— Myślisz, że pozwoli nam przenocować? — zapytała Mirael, zerkając na brata z niepokojem.
— Myślę, że tutejsi rzadko widują gości. Uważaj, żeby go nie spłoszyć. Może pomyśleć, że przybyliśmy go okraść.
Dziewczyna skinęła głową i podeszła do drzwi. Kołatka miała kształt wilczej głowy — ciężka, pokryta patyną, zdawała się patrzeć pustymi oczodołami prosto w duszę. Mirael zapukała ostrożnie. Metaliczny dźwięk rozszedł się po mrozie, ginąc w gęstniejącej nocy.
Nie czekali długo. Już po chwili rozległ się szczęk odsuwanych zasuw i zgrzyt żelaznych rygli. W drzwiach stanął mężczyzna — przysadzisty, o ramionach szerokich jak framuga, z gęstą czupryną kręconych, brązowych włosów, w których srebro siwizny połyskiwało jak śnieg w świetle księżyca. Broda zakrywała niemal całą dolną część jego twarzy, sprawiając, że usta ginęły w gąszczu włosów.
— Czego szukają? — zapytał niskim, tubalnym głosem, który zabrzmiał jak echo z pieczary.
— Dobry wieczór, szanowny panie — odezwała się Mirael z czarującym uśmiechem. — Jesteśmy wędrowcami, szukamy schronienia na noc. Zaskoczyła nas ciemność. Zmierzałyśmy ku Wyżynom Trewiańskim. Czy możemy liczyć na pańską gościnę?
Brodacz zmrużył oczy, rozejrzał się po pustkowiu, jakby upewniał się, że nikt za nimi nie idzie, po czym skinął głową.
— Oczekiwał ja was. — Otworzył szerzej drzwi, gestem zapraszając do środka.
Miron zmarszczył brwi. — Oczekiwał pan nas? Skąd pan wiedział, że przybędziemy?
— Aaa… Mówili. — Mężczyzna wzruszył ramionami. — Mówili, że będą jechali do Świątyni Żywiołów. Wojna idzie. Ktoś musi was przenocować, żeby dzikie bestie nie zeżarły was po drodze.
— Kto panu to powiedział? — dopytał Miron, nie kryjąc podejrzliwości.
— Aaa… ten i tamten… — zamruczał gospodarz, drapiąc się w brodę. — Ludzie gadali. A ja już stary jestem, imion nie pamiętam! — Zaniósł się rubasznym śmiechem. — Wina?
— Dziękujemy, ale musimy odmówić — odparł Miron chłodno. — O świcie wyruszamy w dalszą drogę.
— O, to wam się nie uda — parsknął śmiechem brodacz. — Dwa dni drogi przy dobrej pogodzie, a ta się psuje z każdą godziną. Jutro pewnie śnieżyca… Czuję ją w kościach. — Poklepał się po udzie. — Kości stare, to i czują więcej niż głowa!
Mirael spojrzała na brata z niepokojem, lecz ten milczał.
— Skąd pan wie o Świątyni Żywiołów? — zapytał w końcu Miron.
W tej chwili w oczach gospodarza pojawił się błysk, jakby coś w nim pękło. Trzeźwość i coś, co przypominało lęk, przeszyły jego spojrzenie. Podniósł rękę i pstryknął palcami — gest prosty, dziecinny, lecz w ciszy izby zabrzmiał złowrogo.
W tej samej chwili wszystkie świece, dotąd przygaszone, zapłonęły jasnym, migotliwym światłem. Ich płomienie zatańczyły na ścianach, rozświetlając twarze gości. Cienie wydłużyły się jak duchy, które wracają do ciała.
— To i moja wojna, dzieciaczki… — powiedział głucho gospodarz. — Ale ja już nie będę walczyć. Za stary jestem i za mało wiem. To wy będziecie walczyć. Musicie się przygotować. Ludzie gadają, że Rody się łączą. Ludzie gadają, że Wybrani już wyruszyli. Ludzie gadają też o bestiach, które jeszcze nie przyszły…
— Jakich bestiach? — spytał Miron.
Mężczyzna zamrugał gwałtownie i pokręcił głową. — Ech, ja stary głupiec. Nie słuchajcie mnie, to tylko wino gada przeze mnie. Bestii żadnych nie ma. Żem się znowu rozpaplał… — Potarł się po brodzie, jakby chciał w niej coś znaleźć. — A niech to! Goście w progu, a ja się nawet nie przedstawił! Wołają mnie Gurkło, choć matka, ofiarując mnie bogom, dała mi imię Brondil.
— Miło pana poznać, Brondil — odparł Miron. — Jestem Miron, a to moja siostra Mirael.
— A ja żem tak zaszczycony, że sen mnie dzisiaj nie najdzie! — wykrzyknął gospodarz z zadowoleniem. — Czym chata bogata, moi mili! Siadajcie, jedzcie! Mleko wam podgrzeję, od moich kóz — tłuste, ciepłe, rozgrzewa lepiej niż wino!
Rodzeństwo usiadło przy stole. Krzesła zaskrzypiały żałośnie, jakby jęczały pod ciężarem lat. Cała izba pachniała woskiem, dymem i wilgocią drewna. W kącie, na półce, stały puste butelki po winie — niemi świadkowie długich, samotnych wieczorów. A jednak w tej chacie panował porządek, jakby gospodarz, mimo pijaństwa i zapomnienia, wciąż walczył o resztki godności.
W płomieniach świec ich twarze zdawały się należeć do innego świata. Świata, który obserwuje, lecz nie śpi.
Uczta była wykwintna — pieczona kura, kilka gatunków sera, wędliny przygotowane przez samego Brondila. Gospodarz, mimo nadmiernej skłonności do spożywania wina, okazał się znakomitym kucharzem i prawdziwym panem domu.
Po posiłku rodzeństwo, syte i zadowolone, udało się na spoczynek. Brondil wskazał im dwa sienniki w kącie izby, przykryte białą, starannie wykrochmaloną pościelą. Materiały nosiły ślady czasu — wielokrotnie cerowane, z wystrzępionymi rogami — jednak były nieskazitelnie czyste. Dla Mirona i Mirael było to znacznie więcej, niż mogli oczekiwać w trakcie tej trudnej podróży. Zasnęli szybko i głęboko.
Przed snem Mirael słyszała jeszcze Brondila, który mówił sam do siebie i śmiał się z własnych żartów. Wyraźnie był przyzwyczajony do rozmów z własnym cieniem; samotność zdawała się być jego nieodłącznym towarzyszem. Dziewczyna poczuła ścisk w żołądku. Ubolewała nad jego odosobnieniem, uważając, że każdy człowiek potrzebuje przyjaciela. Mimo trudów życia, Brondil ofiarował im tyle serca i dobroci. Mirael postanowiła, że po powrocie ze Świątyni Żywiołów odwiedzą go jeszcze raz i przyniosą drobne podarki, ofiarowując przy tym swoją przyjaźń.
Noc była długa i cicha. W chacie panowało przytulne ciepło. Miękkie, pomarańczowe światło ognia w kominku otulało ich niczym ciepły koc, a co kilka chwil Brondil dokładał drewna, podsycając ogień.
O poranku obudziło ich pianie koguta. Pierwsza zerwała się Mirael.
— Miron! Miron, wstawaj, śpiochu! — podeszła do brata i zaczęła go delikatnie potrząsać, śmiejąc się przy tym jak mała dziewczynka.
— Złaź ze mnie, zła maro! Daj mi spać! — bronił się Miron, próbując odsunąć siostrę, lecz Mirael nie ustępowała.
— Musimy wstawać! Kogut już piał, czas ruszać w drogę!
W końcu Miron niechętnie podniósł się z siennika, strzepując resztki snu z szat i włosów.
Na stole czekało już gorące mleko, świeży chleb i gotowane jajka.
— No moi mili! Widzę, że dobrze się wam spało! Kto tak późno wstaje? — zaśmiał się Brondil, wyraźnie już trzeźwy. — Przepraszam, że zastaliście mnie wczoraj w nie najlepszej kondycji, ale samotność w tych okolicach daje się człowiekowi we znaki. Trzeba sobie z nią jakoś radzić. Mam nadzieję, że was nie wystraszyłem?
Rodzeństwo spojrzało po sobie i oboje serdecznie uśmiechnęli się do gospodarza.
— Wasze konie już są osiodłane i gotowe do drogi — kontynuował, wskazując na zwierzęta. — Przygotowałem też prowiant i bukłaki z wodą z pobliskiego źródła. Nie tylko gasi pragnienie, ale, uwierzcie mi, jest lepsza od ziół na pobudzenie. Ludziska gadają, że to woda zdrowotna. Ja uważam, że po prostu magiczna, ale co oni mogą wiedzieć o magii? — znów zaniósł się rubasznym śmiechem.
— Dziękujemy za gościnę. Zrobił pan dla nas więcej, niż mogliśmy prosić — powiedziała Mirael grzecznie.
— Aj tam, gadanie! — odparł Brondil z uśmiechem. — To dla mnie radość, żeście mnie odwiedzili! Jeśli kiedykolwiek będziecie przejazdem w tych stronach, pamiętajcie, że mój dom zawsze jest dla was otwarty!
Brat i siostra wsiedli na konie i ruszyli w dalszą drogę. Mirael jeszcze kilkukrotnie odwracała się, machając do starego gospodarza, który stał w drzwiach, uśmiechając się szeroko, jakby sama jego obecność w świecie była aktem odwagi i czułości.
Droga przez śnieżne pustkowia zdawała się nie mieć końca. Zgodnie z ostrzeżeniem Brondila rozpętała się śnieżyca. Nie tylko nie było widać końca drogi, lecz śnieg błyskawicznie zasypywał ich ślady, sprawiając, że trasa nie miała też żadnego początku. Istnieli tylko oni. Niebo przybrało barwę ołowiu, a słońce zdawało się na zawsze zniknąć za ciężkimi chmurami. Mirael nie opuszczało niepokojące przeczucie, że coś wkrótce się wydarzy. Cisza wokół była jak spokój przed burzą — śnieżne pustkowie zdawało się szeptać, przywołując głosy wszystkich zmarłych, którzy chcieli pokrzyżować ich plany.
Nagle przed nimi wyłoniła się czarna postać.
— Hej, ty! Kim jesteś? Co tu robisz? — krzyknął Miron.
Nie otrzymał odpowiedzi. Postać stała nieruchomo na ich drodze. Miron pomyślał, że być może nie usłyszała jego głosu w zamieci, lecz w tej opuszczonej krainie nie powinno być nikogo żywego.
Podjechali bliżej.
— Miron! Uważaj! — wydała z siebie niemal nieludzki skowyt Mirael.
Zakapturzona sylwetka wyciągnęła spod poły płaszcza błyszczący miecz i ruszyła ku rodzeństwu, unosząc się kilka centymetrów nad śnieżną pokrywą.
Miron zareagował błyskawicznie. Zeskoczył z konia i przywołał swoje duchowe moce, tworząc świetlisty oręż z czystej energii. Natychmiast wszedł w pojedynek z nieznajomym. Ten, mimo że nie dotykał śniegu, wydawał się równocześnie namacalny i niematerialny — jak zjawa utkana z mrocznej materii. Ich starcie przypominało skomplikowany taniec fechtunku: z oręży tryskały iskry, które na śniegu pozostawiały czarne plamki, sycząc przy każdym uderzeniu.
Mirael również zsiadła z konia, chwyciła spłoszone zwierzęta i odsunęła je na bok. Nagle poczuła na ramieniu dotyk dłoni. Przerażona, odwróciła się gwałtownie, serce niemal wyrwało się jej z piersi.
— Nie bój się, kochana. Jestem tu, by wam pomóc — usłyszała cichy głos, szeleszczący niczym stary pergamin.
Przed nią stanęła starsza kobieta ubrana w skóry, o twarzy głęboko pokrytej zmarszczkami, które mogły uchodzić za koleiny czasu. Jej oczy, niemal całkowicie białe, były osadzone głęboko i sprawiały wrażenie, jakby widziały rzeczy niewidzialne dla zwykłych ludzi. Stanęła przed dziewczyną z zaskakującą pewnością, wyciągnęła rękę w stronę nieznajomego i wypuściła wiązkę piorunów. Ziemia rozstąpiła się przed napastnikiem, który wpadł w szczelinę.
Miron, zanim zdołał zareagować, stracił równowagę i niemal wpadł w przepaść. Jednak szczelina jakby zaczarowana zamknęła się natychmiast, a chłopak upadł miękko na puszysty śnieg, całkowicie oszołomiony. Podniósł się, wciąż wstrząśnięty tym, co właśnie się wydarzyło.
— Co to, do wszystkich diabłów, było?! — wykrzyknął Miron. Wściekłość podszyta nieudawaną paniką drżała w jego głosie.
— Nie bój się, Mironie, synu Estarana Varna — odpowiedziała stara kobieta spokojnym, choć przenikliwym głosem.
— Skąd wiesz, kim jestem? — Miron stał w pełnej gotowości do ataku. Spotkanie z nieznajomym podniosło poziom adrenaliny do granic możliwości, a gotowość do walki nie opuszczała go ani na moment.
— Wiem, kim jesteś, bo znam twoje pochodzenie i cel podróży. Jestem wiedźmą ziemi, starą kobietą, która od lat mieszka w tej niegościnnej krainie. Opiekuję się podróżnymi zmierzającymi do Świątyni Żywiołów. W was, dzieciach Rodu, płynie dziedzictwo, które Serafini już wyczuli. Udajcie się czym prędzej do Świątyni — Serafini będą na was polować i zrobią wszystko, byście nie odkryli swojego przeznaczenia!
— Jakiego przeznaczenia? — Mirael była całkowicie zbita z tropu.
— To nie moja sprawa… Idźcie. Przed nocą dotrzecie do jaskiń Thal-Nar, zwanych Wrotami Nocy. Tam możecie się bezpiecznie schronić. Nazajutrz dotrzecie do Świątyni Żywiołów. Od teraz bestia będzie was strzegła.
— Jaka bestia? — Mirael przypomniała sobie słowa starego gospodarza, który również wspominał o bestiach.
— Wasz strażnik. Wierny, cichy i niewidoczny. Idźcie już!
— Co to za bestia?! — nalegała Mirael.
— Nic więcej nie mogę powiedzieć. Poznacie odpowiedź, gdy przyjdzie czas.
Po tych słowach kobieta odwróciła się i ruszyła przed siebie szybkim krokiem. Po kilku chwilach zniknęła w śnieżnej zamieci.
Dziewczyna spojrzała na swojego brata. Oboje powoli uspokajali oddech i emocje. Miron pogłaskał swojego konia i pewnym ruchem dosiadł wierzchowca. Mirael zrobiła to samo. Ruszyli dalej na północ, tym razem jeszcze bardziej czujni. Wzmianka o bestii wywarła na nich ogromne wrażenie — nie wiedzieli, czego mogą się spodziewać. Szybko przekonali się, że ludzie na północy są wykuci z lodu: twardzi, nieustępliwi, niemal nieczuli na trudy życia w tym surowym kraju.
Przed nastaniem zmroku dotarli do wzgórz. Odszukali jaskinię Thal-Nar — ogromną grotę, wyglądającą jakby wykuto ją w skale boską ręką. Była naturalna, nietknięta ludzkim dłutem, lecz przy tym tak precyzyjna, że niemal można było uwierzyć w ingerencję rzemieślnika-boga. Wejście było mniejsze od wysokości sklepienia w środku, jakby natura zwęziła je celowo, by ograniczyć napływ wiatru i śniegu.
Wewnątrz groty znajdowało się kilka naturalnych zagłębień i niewielkich półek skalnych, wyglądających niczym przygotowane posłania dla wędrowców. Jaskinia owiana była legendami: mówiono, że wykuli ją bogowie, by dać schronienie magom wyruszającym na Pierwszą Wojnę Cienia. I rzeczywiście — miejsce było niemal boskie, a przede wszystkim skutecznie chroniło w tym niegościnnym świecie.
Konie odnalazły w środku spokój i schronienie. Miron i Mirael skulili się razem na jednej ze skalnych półek, by ogrzać się wzajemną bliskością. Drewna do ognia nie było, więc pozostawało im jedynie ciepło własnych ciał i odzieży. Na szczęście Brondil był przezorny: zapakował im dużą porcję strawy w blaszanych pojemnikach, owiniętych szczelnie grubą warstwą skóry, dzięki czemu jedzenie wciąż pozostawało ciepłe. Zjedli z zapałem i położyli się spać.
Zmęczenie i napięcie dawały się im we znaki. Mirael była bardziej poważna, niż Miron kiedykolwiek ją widział. Spotkanie z nieznajomą kobietą i świadectwo pojedynku, który obserwowała, napełniły ją lękiem i niepewnością. Podniecenie wywołane wcześniejszą podróżą ustąpiło miejsca pragnieniu dotarcia do celu bezpiecznie i możliwie jak najszybciej.
Oboje spali niespokojnym, przerywanym snem. O świcie wstali, osiodłali konie i ruszyli czym prędzej w dalszą drogę. Mirael miała wrażenie, że nocą słyszała wycie wilków, co w tych odludnych okolicach nie było niczym niezwykłym.
Droga wiodła przez biały, śnieżny świat, lekko pod górę. Z miejsca, w którym się znaleźli, widać było szczyty, wśród których skrywał się cel ich wędrówki — mityczna Świątynia Żywiołów, jedna z nielicznych świątyń magów natury rozsianych po świecie. To tu szkolili się najwybitniejsi magowie Znanego Świata, to tu niejeden odkrywał swoje prawdziwe dziedzictwo.
— Zobacz! Tam coś jest! — krzyknęła Mirael, wskazując Mironowi czarną plamę pośród pokrytych śniegiem wzgórz.
— Tam się właśnie udajemy, siostrzyczko… — odpowiedział Miron, a w jego głosie wyczuwalne było napięcie i niezadowolenie.
Cel znajdował się w zasięgu wzroku, może dwie godziny drogi dzieliły ich od Świątyni. Jednak budowla prezentowała się znacznie mniej okazale, niż Miron sobie wyobrażał. Była to skromna nadbudówka nad naturalnymi grotami, co sugerowało, że do wnętrza dociera bardzo ograniczona ilość świeżego powietrza i światła dziennego. Miron nie wypowiedział tego na głos, by nie wzbudzać przygnębienia w siostrze. Sama będzie mogła ocenić miejsce, w którym spędzą kolejne niemal trzy miesiące. On już teraz wiedział, że czeka ich koszmar jakich mało.
Miron dokładnie ocenił odległość dzielącą ich od Świątyni. Po niespełna dwóch godzinach dotarli do potężnego kamiennego muru i ruszyli wzdłuż niego, szukając bramy prowadzącej do świątyni.
W regularnych odstępach w murze wyrzeźbione były mityczne zwierzęta. Precyzja ich wykonania przywodziła na myśl, że nie stworzył ich człowiek — że to prawdziwe stworzenia zamieniono w skałę tajemniczą magią. Po kilku minutach dotarli do wielkiej, kutej żelaznej bramy. Napis na kamiennym łuku głosił: Elementa Vocas Dignos — „Żywioły wzywają godnych”.
— Głębokie… — mruknął sarkastycznie Miron, od początku negatywnie nastawiony do podróży. Ostatnie trzy dni tylko pogłębiły jego poczucie niepokoju.
Za bramą ukazał się widok, którego się absolutnie nie spodziewali. Świątynia wkomponowana była w skałę. Jej przednia ściana w całości udekorowana była rzeźbami wykutymi w kamieniu, przedstawiającymi sceny z mitologii. Kamienne postacie zdawały się strzec wejścia. Nie było żadnych okien, a reszta świątyni kryła się w głębi góry.
Podeszli do wielkich, ciężkich drewnianych wrót i zapukali, używając kołatki przypominającej wijącego się węża. Rozległ się głuchy dźwięk, echo rozniosło się po grocie i po chwili drzwi otworzyły się. Przed nimi stanął młody mężczyzna, uśmiechnięty i spokojny.
— Wejdźcie. Wielki Mistrz was oczekuje.
III Świątynia Żywiołów
„I stało się w dniach, gdy Serafini powstali przeciw dzieciom Cienia, iż dusze rodu miały być wystawione na próbę. Wówczas jedna z Dziedziczek związała moc życia i śmierci, aby ocalić to, co już gasło. A kronikarze zapisali: nie ciało, lecz wierność rodowi i światłu sprawi, iż powróci ten, kto raz został utracony.”
Kronika Trzech Rodów, księga I, pieśń 16
Zanim na ziemi pojawiło się życie, zanim powietrze nauczyło się drżeć od oddechu istot śmiertelnych — istniały one: odwieczne, nieśmiertelne, bezimienne. Żywioły.
Były tu, zanim nastał czas, zanim świat oblekł się w kształty i barwy. Nie miały początku ani końca. Nie znały snu ni przebudzenia. Były istnieniem samym w sobie — nicością, która stała się wszystkim.
Ich obecność była jak echo pierwotnego aktu stworzenia, jak puls wszechświata, którego rytm wciąż rozbrzmiewa w głębinach ziemi i w podmuchach wichrów. Z ich gniewu rodziły się góry i morza, z ich szeptu powstawały lasy i rzeki. Ich moc była czysta, nieujarzmiona, niepojęta — tak potężna, że żadne imię nie mogło jej pomieścić, a żaden umysł zrozumieć.
To one stworzyły tkaninę świata — z wody uczyniły krew życia, z ognia — oddech i ciepło, z powietrza — ducha, a z ziemi — ciało. A gdy wszystko stało się jednym, zapanowała harmonia, krucha jak skrzydło motyla i złudna jak sen.
Lecz potem pojawił się człowiek.
Zachwycony pięknem świata zapragnął go posiąść. Nauczył się czerpać z żywiołów, kierować ich mocą, budować z ich materii i rozkazywać ich siłom. W swojej pysze uznał, że może nimi władać. Nie pojął, że żywioły nie słuchają nikogo — one tylko pozwalają się dotknąć, dopóki same tego pragną.
Bo czymże innym jest magia, jeśli nie oddechem żywiołów? Czym jest płomień, jeśli nie wspomnieniem pradawnej mocy, którą śmiertelni nazwali ogniem? Czym jest wiatr, jeśli nie głosem niewidzialnych duchów, które krążą między światami, niosąc echa dawnych modlitw i zapomnianych imion? Magia żywiołów to nie czary, które można posiąść — to istnienie, które można jedynie czcić.
A jednak ludzie wciąż próbują. Ilekroć wydaje im się, że zrozumieli naturę ognia, ten przypomina o swojej wolności. Jedna iskra, nieposłuszna i dzika, wystarczy, by cały świat stanął w płomieniach. W jednej chwili może strawić wszystko — dzieła rąk, marzenia, wspomnienia — pozostawiając po sobie tylko dym i popiół.
Kiedy człowiek ujarzmił rzeki i oceany, budując tamy i falochrony, sądził, że ujarzmił wodę. Lecz wystarczy jeden gniewny deszcz, by rzeki wystąpiły z koryt i pochłonęły miasta, jakby przypominając, że woda nie zna granic, że jej natura to ruch, bunt i powrót do pierwotnej wolności.
Kiedy człowiek zaprzągł wiatr, by obracał skrzydła wiatraków i dawał mu energię, uznał, że i powietrze da się poskromić. Lecz wiatr jest duchem — bezimiennym, wiecznym, niewidzialnym. A duchów nie można uwięzić. Wystarczy jeden kaprys nieba, by wichry rozszalały się z dziką siłą, zrywając dachy, łamiąc drzewa i porywając ze sobą wszystko, co człowiek zbudował w swej pysze.
I wreszcie ziemia — matka i mogiła jednocześnie. Wydaje się stała, spokojna, uległa wobec dłoni, która orze, buduje i kształtuje. Ale w jej głębi tli się gniew. Czasem drży tylko delikatnie, jakby ostrzegając. A czasem — rozdziera się, pęka i pożera to, co sama zrodziła. Wtedy człowiek przypomina sobie, że ziemia, którą uważał za posłuszną, jest starsza od wszystkich jego imperiów i silniejsza niż wszystkie jego modlitwy.
Żywioły nie znają litości, bo nie znają dobra ani zła. One są czystą esencją istnienia. Mogą dawać życie — i je odbierać. Mogą leczyć — i niszczyć. W swej bezosobowej potędze są bliższe bogom niż cokolwiek, co człowiek kiedykolwiek pojął.
A jednak, mimo strachu i upokorzeń, mimo że widział, jak w jednej chwili giną całe miasta, człowiek wciąż je kocha. Bo w głębi duszy wie, że jest ich częścią — że to z ognia bije jego serce, z powietrza rodzi się jego oddech, z wody płynie jego krew, a z ziemi powstało jego ciało.
Nie da się ich zniszczyć, nie da się ich ujarzmić — można jedynie zrozumieć ich rytm i nauczyć się słuchać. Bo żywioły, choć nieme, mówią — szumem wiatru, trzaskiem ognia, szmerem strumieni i drżeniem ziemi pod stopami. Kto naprawdę potrafi ich słuchać, słyszy w nich coś więcej niż dźwięk: słyszy pamięć świata.
Świątynia Żywiołów w pełni odpowiadała legendom, które od wieków o niej krążyły. Już od progu emanowała magią. Oczom rodzeństwa ukazało się wnętrze zalane jasnym, złotawym światłem, jakby samo słońce przedarło się przez warstwy lodu i kamienia, by dotknąć posadzki tej świętej ziemi.
Hol, w którym się znaleźli, był wysoką, przestronną komnatą ozdobioną malowidłami przedstawiającymi pradawne sceny. Kolumny, sklepienia i zdobienia lśniły złotem. Choć Mirael początkowo sądziła, że to tylko farba, po chwili zwątpiła — blask był zbyt czysty, zbyt prawdziwy. Może rzeczywiście były wykonane z czystego kruszcu?
— Ktoś zajmie się waszymi końmi — powiedział młody adept, który przywitał ich przy bramie. — Również będą naszymi gośćmi. Mag Świątyni oczekuje was w swoim gabinecie. Chodźcie za mną.
Ruszyli w milczeniu wzdłuż szerokiego korytarza. Chłonęli cudowną architekturę i usiłowali odnaleźć źródło światła, które oświetlało wnętrza. Nie było tu żadnych okien, a mimo to wszystko tonęło w jasności. Słońce zdawało się świecić z samego powietrza, jakby światło miało tu własne, niematerialne źródło.
— Jesteśmy na miejscu — oznajmił przewodnik, zatrzymując się przed ciężkimi, drewnianymi drzwiami. — To komnata Maga Świątyni.
Miron i Mirael wymienili spojrzenie. Miron nacisnął klamkę, a drzwi ustąpiły z lekkim skrzypnięciem, jakby ich dźwięk oznajmiał przybycie gości. Wewnątrz panował półmrok. Jedynym źródłem światła były świece płonące w licznych kandelabrach, których płomienie drgały w rytm cichego, niewidocznego przeciągu. W powietrzu unosiła się ciężka woń starego pergaminu, kurzu i wyprawionej skóry.
— Wejdźcie, kochani! — zawołał serdecznie Mag Świątyni. Jego głos był głęboki i uspokajający, jakby niósł w sobie echo wielu wieków. — Wszystko już gotowe na wasze przybycie. Mam nadzieję, że podróż minęła spokojnie?
Miron zawahał się przez chwilę, czy opowiedzieć o spotkaniu z tajemniczym przybyszem, lecz ubiegła go Mirael.
— Wielki Magu, tak się cieszę, że mogę tu być! — wykrzyknęła z entuzjazmem, który od dawna w niej narastał. — Po drodze spotkaliśmy życzliwych ludzi, którzy nam pomogli… ale też Serafina. Zaatakował nas na Północnej Grani. Pomogła nam stara wiedźma. Użyła magii, jakiej nigdy wcześniej nie widziałam — ziemia rozstąpiła się pod jego stopami…
Mag uniósł brwi z lekkim uśmiechem.
— Ach… Pewnie spotkaliście Szeptuchę Ziemi. Starą czarownicę, która od pokoleń zamieszkuje te niegościnne ziemie. Nikt już nie pamięta jej prawdziwego imienia. Wiadomo tylko, że ma oko na wszystkich podróżnych zmierzających ku Świątyni.
— A jej magia? — zapytała Mirael z fascynacją.
— Jest jednym z magów żywiołów — odparł spokojnie. — Włada starożytną mocą, tą samą, której wy będziecie się uczyć przez najbliższe tygodnie. Ale dziś… dziś odpocznijcie. Wieczorem odbędzie się ceremonia zaprzysiężenia nowych adeptów w Grocie Żywiołów. Do tego czasu udajcie się do swoich komnat.
W tej chwili drzwi otworzyły się, a do gabinetu wszedł ten sam chłopak, który przywitał ich przy wrotach. Uśmiechnął się i skinął zapraszająco.
— Dason was zaprowadzi — powiedział Mag Świątyni, żegnając ich tajemniczym, pełnym łagodności uśmiechem.
Rodzeństwo ukłoniło się i wyszło za przewodnikiem.
— Mirael, twój pokój znajduje się w południowym skrzydle — oznajmił Dason, prowadząc ich długim korytarzem. — Będziesz go dzieliła z Lastą, magiem powietrza. A to twój pokój, Mironie.
Zatrzymali się przed drzwiami we wschodnim skrzydle. Dason otworzył je bez pukania.
— Aerendorze, to twój nowy współlokator — powiedział z uśmiechem. — Miron, poznaj Aerendora, maga ognia. Myślę, że szybko znajdziecie wspólny język. Mirael, chodźmy — twój pokój jest kawałek dalej.
Poszli wspólnie przez barwne korytarze, aż dotarli do południowego skrzydła. Tu atmosfera zdawała się zmieniać — powietrze było cięższe od zapachu kwiatów, wilgoci i świeżo skoszonej trawy, jakby wiosna wdarła się tu mimo zimy.
— Stąd będziesz miała blisko do ogrodu na centralnym dziedzińcu — wyjaśnił Dason. — Rozpoczniesz treningi właśnie tam, od magii ziemi. Twoim opiekunem będzie Caled. Jeden z najlepszych magów natury.
Otworzył drzwi, jak zwykle bez pukania. Z wnętrza dobiegł ich przeraźliwy wrzask.
— Ty idioto! Mógłbyś się kiedyś nauczyć pukać! — krzyknęła drobna blondynka, zrywając się z łóżka.
Dason uśmiechnął się złośliwie.
— Przedstawiam ci, kochana, twoją nową współlokatorkę. Mirael. Bawcie się dobrze.
Po tych słowach odwrócił się i zniknął za drzwiami, pozostawiając dziewczęta w lekkim osłupieniu.
— No hej… — odezwała się nieśmiało blondynka.
— Hej. Jestem Mirael. A ty to Lasta? Dason wspominał, że jesteś magiem powietrza.
Jak na komendę Lasta uniosła dłoń i w mgnieniu oka wytworzyła miniaturowe tornado, które rozprysło się nad głową Mirael, obsypując ją płatkami kwiatów.
— Wow! To było cudowne! — zachwyciła się Mirael.
Lasta spojrzała na nią z lekkim uśmiechem, choć w jej oczach błysnęła melancholia.
— Nie jestem w tym najlepsza. Magia nie jest moją mocną stroną. Potrafię jedynie kilka efektownych, zupełnie niepraktycznych sztuczek.
— Poważnie? Ja chciałabym umieć coś takiego! — zawołała Mirael z dziecięcą szczerością.
Ta spontaniczność rozproszyła cień smutku na twarzy Lasty. Od zawsze miała w sobie coś, co koiło innych — ciepło, które działało jak balsam dla duszy. Jej radość była zaraźliwa, a naturalna dobroć rozświetlała każde miejsce, do którego weszła.
— Cieszę się, że będziemy razem przez najbliższe tygodnie — powiedziała Lasta cicho. — Potrzebuję kogoś, kto przypomni mi, że wciąż mogę wierzyć w siebie.
Mirael uśmiechnęła się szeroko i bez zastanowienia objęła ją ramionami.
— Uh… Przyda ci się prysznic — mruknęła Lasta, krzywiąc się lekko, ale bez złośliwości.
— Ledwo się poznałyśmy, a już krytykujesz woń natury? — odparła Mirael z udawaną obrazą.
— Nie woń natury, tylko potu i brudnego konia — odcięła się Lasta z figlarnym błyskiem w oku.
Obie wybuchły śmiechem, a pokój wypełnił się na moment ciepłem rodzącej się przyjaźni — delikatnej, kruchej i potrzebnej po dniach pełnych lęku i niepewności.
— Masz rację — przyznała Mirael z rozbrajającą szczerością. — Potrzebuję nie tylko prysznica, ale też chwili, by rozgrzać się i odpocząć. To były tylko trzy dni… a jednak aż trzy. Padam z nóg.
Zrzuciła z ramion płaszcz i dopiero teraz poczuła, jak zmęczone ma ciało. Nogi bolały od długiej drogi, dłonie piekły od wodzy, a plecy ciążyły jak po całym dniu walki. Do tej pory trzymała się siłą woli — obietnicą, że już za chwilę będzie bezpieczna. I była.
Gdy zamknęła za sobą drzwi łazienki i odkręciła kran, para uniosła się ku sklepieniu zdobionemu motywami liści i winorośli. Ciepły strumień wody spływał po jej ciele, zmywając nie tylko brud podróży, lecz także wspomnienie strachu z Północnej Grani, gniew po spotkaniu z Serafinem i napięcie pierwszych chwil w Świątyni.
Złoto i światło, które wcześniej ją zachwycały, teraz onieśmielały. Miała tylko kilka prostych zaklęć, żadnych wytwornych szat, żadnych magicznych ozdób. A jednak tu była.
W tym samym czasie Miron rozpakował się po lakonicznym powitaniu z Aerendorem. Wymienili zaledwie kilka słów. Aerendor był niemal jego lustrzanym odbiciem — poważny, powściągliwy, skupiony.
Miron nie potrzebował rozmowy. Potrzebował ciszy. Gdy gorąca woda spłynęła po jego karku, zamknął oczy. Jeszcze kilka godzin temu walczyli o życie. Wczoraj byli tylko wędrowcami. A dziś mieli stać się adeptami magii żywiołów.
Nie czuł euforii. Czuł ostrożność. Świątynia była piękna — i obca. Powietrze pachniało dziwnie, posadzki lśniły czystością, złote kolumny odbijały blask setek świec. Wszystko tu zdawało się zbyt doskonałe, zbyt czyste. Nie pachniało ogniem, kurzem, ani lasem. Pachniało mocą.
A on?
Był tylko chłopakiem z pogranicza. Jego płaszcz był stary, a magia — dzika, nieokiełznana. Z jednej strony pragnął się uczyć. Z drugiej — czuł, że w tym miejscu jego prawdziwe ja może zostać niezrozumiane.
Po kąpieli Mirael wróciła do pokoju, owinięta w miękki, pachnący jaśminem ręcznik. Krople wody spływały po jej karku, lśniąc w świetle lamp niczym drobne kryształy. Lasta siedziała na łóżku z podwiniętymi nogami, a nad jej otwartą dłonią wirował maleńki ptak utkany z powietrza — drżał, mienił się i nikł, by po chwili odrodzić się na nowo.
— Czuję się jak nowo narodzona — powiedziała Mirael, przeciągając się z miękkim uśmiechem. — Ty tak codziennie tworzysz te swoje powietrzne stworzonka?
Lasta skinęła lekko głową, a w jej spojrzeniu błysnęło coś kruchego, nieuchwytnego.
— Tylko wtedy, gdy jestem zdenerwowana. Pomagają mi oddychać. Kiedyś miałam srokę — mówiła — siadała mi na ramieniu i powtarzała: „Nie jesteś sama.”
Mirael przysiadła na swoim łóżku, opierając się o chłodną ścianę.
— Nie jesteś sama, Lasta. Nie tutaj.
Ciszę przeciął dźwięk dzwonu — głęboki, pełen ciężaru i powagi, jakby dobywał się z samego wnętrza ziemi. Echo rozeszło się po korytarzach, wibrując w powietrzu jak oddech czegoś pradawnego.
— To wezwanie na ceremonię — wyszeptała Lasta. — Grota Żywiołów.
— Brzmi… niepokojąco.
— Bo taka właśnie jest — odparła dziewczyna cicho. — Mówią, że to miejsce samo wybiera tych, którzy są godni. Że wyczuwa serce, nie słowa.
Mirael nie odpowiedziała. W pokoju zapadła cisza, ciężka jak zapowiedź. W powietrzu coś drgnęło — coś, co zwiastowało początek przemiany.
Miron i Mirael wyszykowali się w milczeniu i wyruszyli wraz ze swoimi współlokatorami ku Grocie Żywiołów. Spotkali się po drodze, na wysokości Wewnętrznego Ogrodu. Brama, opleciona pnączami i kwitnącym bluszczem, tchnęła życiem — powietrze pachniało miodem, słońcem i magią.
— Siostro! — zawołał Miron z uśmiechem. — Wyglądasz wspaniale!
— Wiem — odparła z rozbawieniem. — Moje zdolności regeneracji zasługują na uznanie!
Objęli się krótko. Potem Mirael skinęła głową w stronę korytarza, który prowadził ku południowej części świątyni.
— Chodźmy. Nie mogę się doczekać ceremonii
Grota Żywiołów była niczym wnętrze świata — monumentalna, wykuta w litej skale, otwierająca się czterema portalami ku czterem stronom świata. Przy każdym z nich stał ołtarz: ognia, wody, powietrza i ziemi. Pośrodku, zawieszony w powietrzu, unosił się klejnot — pulsujący czerwienią żywego serca. Był to kamień kwinta esencji — piątego żywiołu, który łączył w sobie pierwiastki wszystkich pozostałych oraz to, co nieuchwytne: czystą duszę. Tylko nieliczni potrafili znieść jego obecność. Jeszcze mniej — dotknąć jego mocy.
Mirael i Miron, trzymając się za ręce, przekroczyli próg groty. Wewnątrz panowała cisza, w której każdy dźwięk zdawał się świętokradztwem. W półmroku lśniły szaty magów — tkaniny mieniące się barwami żywiołów, błyszczące jak pancerze z mocy i wiary. Mirael miała na sobie miękko układającą się tunikę z jasnej skóry i płaszcz o barwie mchu. Jej sylwetka — silna, kobieca, lecz niepozbawiona delikatności — zdawała się symbolizować równowagę między naturą a siłą.
Przy ołtarzu stał Wielki Mag Świątyni, postać o twarzy naznaczonej latami kontemplacji. W dłoniach trzymał kostur zakończony pierścieniem, w którym osadzono cztery kamienie — każdy płonął innym światłem: pomarańczowym jak płomień, zielonym jak mech, błękitnym jak głębia, białym jak świt.
Uniósł kostur i przemówił głosem niskim, głębokim jak echo uderzenia serca:
— Witajcie w Grocie Żywiołów. Przychodzicie tu nie po moc, lecz po rozpoznanie. To miejsce nie jest świątynią, lecz sercem świata. Tutaj żywioły rozpoznają duszę. Nie ja was przyjmuję — lecz one.
Wokół rozbłysły cztery źródła światła. Płomień zatańczył w powietrzu, woda zaszumiała w kamiennych rynnach, powietrze drgnęło jak skrzydła ptaka, a ziemia zadrżała cicho.
— Każdy z was stanie w kręgu i wypowie słowa przysięgi. Jeśli żywioły was przyjmą, pochylą się przed wami. Jeśli odrzucą — poznacie to. I odejdziecie. Żadne zaklęcie nie zmusi ich do posłuszeństwa.
Wzrok Wielkiego Maga przesunął się po twarzach adeptów. Napięcie w powietrzu gęstniało, jakby samo oczekiwanie miało wagę.
Pierwszy adept wszedł do kręgu — płomień buchnął, uznając go. Kolejna — dziewczyna o włosach jak z miedzi — przyklękła, gdy powietrze otuliło ją podmuchem. Niektórzy jednak odeszli w milczeniu, gdy nic się nie wydarzyło.
A potem nadszedł czas Mirael.
Stanęła pośrodku, wyprostowana, lecz pokorna. Czuła, jak jej serce bije szybciej — rytmem, który zdawał się odpowiadać pulsowi samej groty. Zamknęła oczy i szeptała:
— Jestem Mirael, córka fali i ognia, niesiona przez wiatr, stąpająca po ziemi, lecz z sercem otwartym ku wszystkiemu, co jest. Nie wiem jeszcze, kim mam się stać, ale pragnę poznać prawdę. Jeśli jestem godna, pozwólcie mi się nauczyć. Jeśli nie — zawróćcie moje kroki.
Zapadła cisza.
Potem ziemia pod jej stopami drgnęła, miękko, jakby oddech przeszedł przez skałę. Delikatny wiatr zatańczył wokół niej, unosząc włosy. Z powietrza uniósł się zapach piżma i kwiatów. Nad jej dłonią pojawił się płomień — czysty, złoty — który nie parzył. Mgła zawirowała, chłodna, łagodna, jak dotyk dłoni matki.
A w samym centrum kręgu klejnot kwinta esencji rozbłysnął pulsującym światłem, żywym i niepodważalnym.
— Żywioły cię uznają — powiedział Wielki Mag, kłaniając się lekko. — Masz w sobie ich pieśń.
Potem przyszła kolej Mirona.
Stanął w milczeniu, ciężko oddychając. Jego oczy, choć pewne, zdradzały cień niepokoju.
— Nie proszę o moc — powiedział cicho — lecz o zrozumienie. Nie chcę panować, chcę chronić. Jeśli jestem wart, wskażcie mi drogę.
Wiatr poruszył się ledwie dostrzegalnie. Ziemia drgnęła dwa razy. Płomień zapłonął i zgasł. A wtedy woda — łagodna i srebrzysta — uniosła się z misy i oplotła jego ramię, jakby przyjęła go z czułością.
— Jeden żywioł to początek — odrzekł Wielki Mag. — Wielu zaczynało od tego. Zostań z nami, Mironie, i ucz się mówić do tego, co w tobie drży.
Uderzył kosturem w ziemię, a echo dźwięku odbiło się od ścian, niosąc się jak bicie serca.
— Ceremonia zakończona. Jesteście teraz dziećmi żywiołów. Niech was uczą, prowadzą… i osądzą, gdy przyjdzie czas.
Grota pociemniała. Światła żywiołów zgasły jedno po drugim, aż pozostał tylko szmer kamieni i szept niewidzialnego wiatru.
Wśród wychodzących z groty unosiły się podekscytowane szepty. Cienie magów, rozświetlane nikłym blaskiem pochodni, zdawały się drgać wraz z powiewem emocji, który przeszedł przez zgromadzonych. Większość z nich zerkała ukradkiem w stronę Mirael — tej, która przemówiła do wszystkich żywiołów, a one odpowiedziały jednym głosem. Szeptano o niej z nabożnym podziwem i z trwogą, jak o kimś, kto przekroczył granicę wyznaczoną zwykłym śmiertelnikom.
Sama Mirael nie do końca pojmowała doniosłość tego, co się wydarzyło. Czuła jednak, że coś się w niej zmieniło. Świat wokół zdawał się tętnić nowym życiem — barwy były głębsze, światło ostrzejsze, dźwięki czystsze, a zapach powietrza przesycony był czymś, co przypominało woń starej, otwartej księgi — tej, która kryje w sobie sekrety dawnych pokoleń. Każdy oddech niósł w sobie coś pierwotnego i prawdziwego, jakby dotykała samego źródła istnienia.
— Mirael! Zaczekaj! — zawołał cienki, drżący głos zza jej pleców.
Odwróciła się i ujrzała Lastę, która biegła w jej stronę, potykając się o własny płaszcz. W jej oczach błyszczało wzruszenie i dziecięcy zachwyt.
— To było… niesamowite! — wydyszała, chwytając Mirael za dłonie.
— Nie wiem, o czym mówisz, Lasto — odpowiedziała Mirael z niepewnym uśmiechem, próbując ukryć zakłopotanie.
— Jak to nie wiesz? — dziewczyna potrząsnęła jej ramieniem. — Wszystkie żywioły zareagowały! Każdy jeden! Mirael… będziesz miała potężną moc!
Mirael na chwilę odpłynęła w myślach, jakby tonęła w oceanie, który dopiero zaczynała rozumieć. Potem jednak, z czułością właściwą tylko jej, objęła Lastę i przytuliła ją mocno.
— Może i tak — szepnęła — ale prawdziwą mocą jest mieć kogoś, kto we mnie wierzy. Taką przyjaciółkę jak ty.
Dziewczęta ruszyły razem w stronę wielkiej jadalni, skąd dolatywały aromaty pieczonych mięs, świeżych ziół i słodkich ciast. W korytarzach słychać było śmiechy, kroki i przytłumione rozmowy, które odbijały się od kamiennych ścian niczym echo dawnych uczt. Z każdym krokiem głód narastał, aż stał się niemal zmysłową tęsknotą — nie tylko za jedzeniem, ale za wspólnotą, za ciepłem, które mogło ukoić niepokój po ceremonii.
Gdy przekroczyły próg sali, ich oczy wypełnił blask setek świec. Jadalnia była ogromna, pełna złoconych kolumn i ciężkich, dębowych stołów ustawionych w trzech rzędach. Na końcu sali, na podwyższeniu, znajdował się długi stół mistrzów — nakryty białym obrusem, zdobionym haftem przedstawiającym znaki żywiołów. Pośrodku, na tronie z ciemnego drewna, siedział Wielki Mag Świątyni — jego obecność budziła respekt, nawet gdy milczał.
Sklepienie jadalni lśniło jak nocne niebo. Wymalowano na nim konstelacje widoczne nad Ziemiami Znanego Świata — gwiazdy jarzyły się złotem, jakby płonęły żywym ogniem. Ściany zdobiły malowidła ukazujące sielskie sceny — pastwiska, sady, ludzi rozłożonych na kocach pod błękitnym niebem — jakby ktoś chciał przypomnieć magom, że piękno świata nie kryje się jedynie w tajemnicach mocy, lecz i w prostocie istnienia.
Mirael i Lasta usiadły przy jednym ze stołów. Naprzeciwko Mirael siedział wysoki mężczyzna o jasnych włosach i oczach czarnych jak obsydian. Jego skóra, muśnięta słońcem, zdradzała, że często przebywał na zewnątrz — może wojownik, może podróżnik. Miał pełne, zmysłowe usta, które przyciągały wzrok mimo jej woli. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, uśmiechnął się lekko, z ironią i pewnością siebie, której nie sposób było nie zauważyć.
Rumieniec rozlał się na policzkach Mirael. Udawała, że skupia uwagę na półmiskach, na srebrnych kielichach, na parującym chlebie, który pachniał jak dom. Ale serce biło jej szybciej — dziwnym, niespokojnym rytmem, jakby coś w niej odpowiedziało na spojrzenie nieznajomego.
— Dobrze, że zajęłaś nam miejsca — usłyszała głos Mirona, który usiadł obok, wyrywając ją z zamyślenia. Poklepał ją po ramieniu z braterskim uśmiechem. — Już myślałem, że o mnie zapomniałaś.
— Och, braciszku… wystraszyłeś mnie — parsknęła, poprawiając włosy.
— Pewnie! — zaśmiał się. — Byłaś tak zapatrzona w tego blondyna, że wyglądałaś, jakbyś to jego chciała skonsumować, a nie kolację!
Miron i Aerendor wybuchnęli śmiechem, a Mirael poczuła, jak krew napływa jej do twarzy.
— Przestań, jesteś okropny — mruknęła, siląc się na obojętność.
— Może trochę. Ale powiedz, co się stało w grocie? — głos Mirona stężał. — Jak to możliwe, że wszystkie żywioły odpowiedziały na twoją przysięgę?
Mirael westchnęła.
— Nie wiem… naprawdę nie wiem. Wypowiedziałam słowa, które przyszły z serca, i wszystko zaczęło żyć. A potem… poczułam coś, jakby sama ziemia oddychała we mnie. Ale ja tak niewiele z tego wszystkiego rozumiem.
Miron zamyślił się. Na jego twarzy pojawił się cień dumy i wzruszenia.
— Ojciec zawsze sądził, że to ja przejmę po nim schedę — powiedział po chwili. — Ale mylił się, jak widać. Ty jesteś światłem, Mirael. Nigdy w ciebie nie wątpiłem.
Pochylił się i pocałował ją w czoło. Ten gest był ciepły, ale w powietrzu unosiła się niepokojąca nuta — przeczucie, że nic już nie będzie takie samo.
Wielki Mag podniósł się z tronu i rozłożył ramiona, jakby obejmował całą salę.
— Kochani — jego głos rozbrzmiał echem pośród kolumn — dziś byliśmy świadkami czegoś wyjątkowego. Nasza wspólnota wzrosła, a moc znów przemówiła przez wybranych. Niech ten wieczór będzie czasem radości! Jedzcie i pijcie, świętujcie, bo oto serce Świątyni bije mocniej niż kiedykolwiek!
Złote światło świec zatańczyło na twarzach uczniów. Muzyka ożyła, rozmowy nabrały barwy, a Mirael, choć uśmiechała się wraz z innymi, miała wrażenie, że gdzieś ponad tym wszystkim unosi się cień — ledwie wyczuwalny, ale prawdziwy. Cień, który wiedział, że każda moc ma swoją cenę.
Na komendę wszyscy rzucili się na frykasy. Zapach pieczonego mięsa, korzennych przypraw i świeżych owoców uniósł się nad stołem niczym obietnica dawno zapomnianej uczty bogów. Mirael przez chwilę nie mogła się zdecydować, od czego zacząć — każde danie kusiło inaczej, każde zdawało się szeptać własnym aromatem. W końcu, z uśmiechem i błyskiem w oku, postanowiła spróbować wszystkiego po trochu.
Jedzenie okazało się wyborne — pieczona gęsina rozpływała się w ustach, a chleb o złocistej skórce pachniał jeszcze ciepłem pieca. Do tego podawano dzbany pełne owocowych soków, lekkich win i piwa korzennego, w którym wyczuwało się nutę goździków i miodu. Wszystko to sprawiało wrażenie nie tyle posiłku, co rytuału, który miał przywrócić im siły po trudach drogi.
— Mam wrażenie, że polubię to miejsce — zapiszczała Mirael z pełnymi ustami, próbując połknąć kawałek ciasta, zanim się roześmieje.
— To cię tu zostawię! — zaśmiał się Miron, z zapałem pochłaniając kolejny kęs gęsiny.
W ich śmiech wdarł się nagle niski, głęboki głos:
— Mironie, Mirael… po kolacji przyjdźcie do mojego gabinetu. — Wielki Mistrz stał tuż za nimi, jakby wyłonił się z cienia. — Mam dla was wiadomość od przyjaciół.
— Od kogo? — Mirael uniosła wzrok, nie kryjąc zdumienia.
— Znacie zapewne profesora Czarnowicza i pannę Liwię Dukwood? — zapytał z lekkością, której ton jednak brzmiał jak echo tajemnicy. — Przysłali list. Proszą, by trafił w wasze ręce.
— Jak to… list? Jak on tu dotarł? — spytała Mirael, unosząc brwi z niedowierzaniem.
Mag roześmiał się krótko, a jego oczy błysnęły jak dwa odłamki księżyca.
— Rozumiem, że ten świat wciąż kryje przed wami swoje sekrety… Przesłali wiadomość ogniem i wiatrem.
Rodzeństwo spojrzało na siebie — i choć żadne z nich nie rozumiało znaczenia tych słów, oboje poczuli, że mają do czynienia z czymś więcej niż zwykłym przesłaniem. W ich spojrzeniach czaiła się ciekawość, niepokój i to trudne do nazwania drżenie duszy, które zwiastuje coś nieodwracalnego.
Gdy tylko kolacja dobiegła końca, Mirael i Miron niemal biegiem ruszyli korytarzem ku komnacie Wielkiego Maga. Ściany zdawały się opowiadać zapomniane historie, a ich kroki odbijały się echem, jakby same mury były śledzącymi ich, żywymi istotami.
W gabinecie panował półmrok, rozświetlany jedynie blaskiem świec stojących na ciężkim biurku. Wielki Mistrz siedział w potężnym, rzeźbionym fotelu, z księgą rozłożoną na kolanach. Gdy podnieśli wzrok, miał w oczach coś, co przypominało odległe wspomnienie dawnych bitew.
— Wejdźcie, kochani. — Jego głos brzmiał łagodnie, ale w tonie pobrzmiewała powaga. — Jak smakowała uczta? Mam nadzieję, że nie czujecie już głodu. Podróż przez północne krainy potrafi wyssać z człowieka całą siłę.
— To prawda — odparł Miron z uśmiechem. — Lecz ta uczta była czymś więcej niż posiłkiem. To było… jak powrót do życia.
— Wspominał pan o liście — dodała Mirael, której oczy błyszczały niecierpliwością.
— Widzę, że ciekawość to twoja druga natura. — Mag uniósł dłoń i podał im pergamin o postrzępionych, lekko nadpalonych brzegach. — Proszę. Ogień nie tylko przyniósł tę wiadomość, lecz także ją opieczętował.
Zawahał się na moment, po czym dodał:
— Możecie skorzystać z sali wspólnej. O tej porze jest zazwyczaj pusta. Odpoczniecie i przeczytacie w spokoju, co nowego przynosi wiatr z Walmaru.
— Dziękujemy, panie — powiedziała Mirael, z bijącym sercem odbierając list.
Miron skinął głową z szacunkiem, a potem ruszyli razem korytarzem, gdzie blask świec tańczył po ścianach niczym cienie przeszłości.
Komnata wspólna tonęła w ciepłym świetle. Pachniało woskiem i starym pergaminem, a w powietrzu unosił się ten osobliwy spokój, który towarzyszy miejscom przepełnionym wiedzą i wspomnieniami. Miękkie fotele i kanapy stały w skupionych grupach wokół niskich stolików. Rodzeństwo zajęło miejsce na środku sali — tam, gdzie mogli widzieć drzwi i mieć pewność, że nikt ich nie zaskoczy.
List spoczywał na stole między nimi. Pergamin zdawał się pulsować własnym rytmem, jakby wciąż tlił się w nim oddech żywiołów, które go przyniosły. Mirael dotknęła pieczęci drżącą dłonią.
— Czujesz to? — zapytała cicho. — Jakby coś w tym liście… żyło.
Miron skinął głową powoli.
— Może to tylko magia. A może coś więcej.
„Ukochana Miri, drogi Mironie…” zaczął się list pisany wyraźnym, okrągłym pismem Liwii.
IV Wiadomość z ognia i wiatru
„A w dniach zapomnianych powstała Bestia, która nie była ani wilkiem, ani niedźwiedziem, lecz cieniem kształtów, co strzegł Dziedzica i niósł mu zwiastun przeznaczenia. Wiedzcie, iż sny córek Rodów są zwierciadłem Zaświatów, a brat przeciw bratu powstanie, by krew spaliła wierność. A wtedy trzecie dziedzictwo ukaże się wśród ludzi i natury, przybierając postać, jaką zechce. Oto znak, że wojna światła i cienia nadeszła, a pieczęć epoki drży w swym więzieniu.”
Kronika Trzech Rodów, księga I, pieśń 16
Tajemnice mają to do siebie, że nie zawsze pozwalają się odkryć. Czasem milczą, jakby same czuły, że zbyt wczesne ujawnienie mogłoby roztrzaskać kruchą równowagę świata. Wydaje się, że człowiek zbliża się do prawdy, że wystarczy jeszcze jeden krok, jeszcze jedno pytanie, a jednak zasłona opada z powrotem, cięższa niż wcześniej. Jakby sama rzeczywistość sprzysięgła się przeciw temu, kto pragnie wiedzieć zbyt wiele.
Są sekrety, które rodzą się razem z nami — niczym cień, który nie opuszcza ciała nawet w blasku dnia. Rosną, dojrzewają, karmią się każdym naszym doświadczeniem, by w odpowiednim momencie odsłonić się w całej swojej potędze. Ale czynią to tylko wtedy, gdy nadejdzie pora — gdy zbiegną się wszystkie okoliczności: czas, miejsce, ludzie i przeznaczenie. Wtedy zasłona drży, a to, co ukryte, zaczyna przemawiać szeptem z głębi cienia.
Nie wolno więc wymuszać na tajemnicy wyznania. Każda próba przyspieszenia tego, co ma być odkryte w swoim czasie, kończy się cierpieniem. Prawda, wyrwana z mroku przed chwilą jej narodzin, potrafi oślepić, poranić, spalić wszystko, czego dotknie. Dlatego starzy magowie mówili, że sekrety mają własne serca, a ich rytm bije w zgodzie z rytmem wszechświata. Gdy człowiek spróbuje przyspieszyć to tętno — serce pęka, a wraz z nim ginie światło, które miało rozproszyć ciemność.
Czasem trzeba więc czekać. Trwać w ciszy, w której dojrzewa sens rzeczy niewidzialnych. Ufać, że to, co ukryte, objawi się wtedy, gdy człowiek będzie już gotów przyjąć ciężar prawdy. Bo prawda nie zawsze wyzwala — bywa, że najpierw więzi, prowadząc przez labirynt cierpienia, by dopiero na końcu otworzyć wrota poznania.
A gdy nadejdzie chwila objawienia, świat wydaje się przez moment zatrzymać oddech. Czas staje się nierozerwalny z wiecznością, a granica między snem a jawą niknie. I wtedy tajemnica otwiera się jak stara, zapomniana księga — szeleszcząc kartami zapisanymi krwią, łzami i szeptami przeszłości. Ukazuje wszystko, co dotąd było zakryte: grzechy, błogosławieństwa, losy splecione niewidzialną nicią przeznaczenia.
Wtedy dopiero można powiedzieć, że człowiek naprawdę poznał prawdę — nie po to, by się nią pysznić, lecz by nauczyć się milczeć w jej obecności. Bo prawda, która przychodzi w swoim czasie, nie pęta duszy kajdanami, lecz rozrywa je jednym dotykiem światła.
Ukochana Miri, Drogi Mironie!
Ubolewam niezmiernie, że los nie pozwolił mi osobiście podziękować Wam za wszystko, co dla mnie uczyniliście. Wiktor opowiedział mi o Twojej przezorności, droga Miri, i o zaklęciu ochronnym, które rzuciłaś, by ocalić moje życie. Wspominał też, że dopiero niedawno rozpoczęłaś naukę magii — a jednak, muszę wyznać, iż nigdy wcześniej nie spotkałam czarownicy o tak czystej mocy i tak niezwykłym sercu. Twoje czary niosą w sobie coś, czego nie sposób nauczyć się z ksiąg. To dar — święty, pierwotny, wypływający z samej duszy.
Kocham Cię, Miri. I choć trudno mi to przyznać, boli mnie świadomość, że nie potrafiłam w pełni Ci zaufać. Wiedz jednak, że nie wynikało to ze złej woli, a z lęku — lęku przed tym, czego nie pojmowałam. Twoje zachowanie było dla mnie zagadką, pełną niedopowiedzeń i tajemnic. Dziś rozumiem, że w Twoim niekiedy dziwnym zachowaniu i milczeniu kryła się nie obojętność, lecz ciężar wiedzy, której nie wolno było wypowiedzieć głośno.
Powrót do świata żywych okazał się dla mnie doświadczeniem osobliwym i bolesnym. Zaskakuje mnie, jak bardzo ludzie lękają się śmierci — a przecież ona nie jest potworem, lecz snem. Delikatną kotarą, która opada na oczy i odgradza jeden świat od drugiego. Gdy przeszłam przez tę zasłonę, ujrzałam przestrzeń bez granic — krainę, w której nie ma bólu ani strachu, gdzie cisza ma barwę światła, a spokój jest muzyką dusz. Tam, gdzie śmierć jest tylko przejściem, odzyskałam wszystko, co utraciłam za życia.
Spotkałam moich rodziców. Ich twarze promieniały miłością, jakiej nie sposób opisać słowami. Nie powiem, co razem widzieliśmy, ani czym byliśmy otoczeni — moja cielesna powłoka nie potrafi udźwignąć tych wspomnień. Ale pamiętam uczucie, które mnie przenikało. Czułam się jak dziecko, które znów biega po łąkach z czasów dzieciństwa. Czułam na twarzy ciepło słońca i powiew letniego wiatru, który pachniał beztroską. Moje serce wypełniała miłość tak czysta, że wydawała się niemal święta. Po raz pierwszy od wielu lat nie bałam się niczego. Wiedziałam, że jestem wolna — że nic już nie muszę, a wszystko mogę. Że świat, ten i tamten, należy do mnie w równym stopniu.
A potem nadeszło przebudzenie.
Gdy moja dusza została przywołana z powrotem i zamknięta w naprawionym ciele, poczułam ból tak dotkliwy, że przez długie godziny nie mogłam powstrzymać łez. Światło, które jeszcze przed chwilą mnie otulało, zgasło, a ciszę zastąpił ciężar istnienia. W jednej chwili utraciłam to, co już odzyskałam. Znów stałam się śmiertelna.
Długo nie potrafiłam pojąć, dlaczego wróciłam. Czułam się jak wygnaniec z Edenu. Ale z czasem zrozumiałam, że to nie kara, lecz przystanek — że śmierć nie była końcem, lecz obietnicą. Prędzej czy później znów się po mnie upomni, a wtedy pójdę tam świadomie, bez strachu, bez żalu.
Dziś wiem, że śmierć nie jest przeciwieństwem życia, lecz jego dopełnieniem. Jest bramą, przez którą przechodzi się nie w mrok, lecz w światło. Jest odpoczynkiem po trudach i nagrodą za cierpienie. Wszystko, co utracone, zostanie przywrócone. Każda rana zostanie uleczona. Każde serce znów się spotka z tym, za czym tęskniło.
A wtedy nadejdzie dzień bez bólu, bez lęku, bez ciężaru obowiązków — dzień, w którym nasze dusze wypełni cisza pełna światła. I może właśnie wtedy zrozumiemy, że nigdy naprawdę nie umieramy.
Chciałabym, by moje słowa stały się dla Was przestrogą i nauką. To, czego dane mi było doświadczyć dzięki Tobie, Miri, nie sposób porównać z niczym, co wcześniej znałam. Dzięki Tobie nauczyłam się, czym jest prawdziwe życie — nie to pozorne, pełne strachu i przyzwyczajeń, lecz to, które pulsuje w zgodzie z przeznaczeniem. Zrzuciłam z siebie pęta, które mnie więziły, i spojrzałam na świat bez lęku. Mój umysł, dotąd ciasno spętany obawami, wreszcie się otworzył.
Dziękuję losowi — a może samym bogom — za każdy ból, jaki mnie dotknął. Bo teraz wiem, że to właśnie cierpienie hartuje duszę i czyni ją silniejszą. Każda rana na moim sercu jest śladem, z którego wyrasta nowa siła. Każdy wybój na mojej drodze uczy mnie, jak stąpać pewniej. Nawet to, co niegdyś uznawałam za stratę, dziś jawi mi się jako dar — trudny, ale bezcenny.
Marzenia, które życie obróciło w pył, powracają do mnie w nowych kształtach. Świat sam koryguje ludzkie plany, jakby chciał przypomnieć, że to on jest rzeźbiarzem, a my tylko kamieniem. Lecz teraz już nie boję się tego dłuta. Przyjmuję każdy jego cios z wdzięcznością, bo wiem, że z chaosu rodzi się nowa forma, a z bólu — siła. To, co kiedyś było dla mnie pragnieniem, stało się rzeczywistością. To dar, o którym dawniej mogłam tylko śnić.
Wiktor opowiedział mi o Waszej wyprawie do Świątyni Żywiołów. Mam nadzieję, że właśnie tam odnajdziecie to, czego szukacie — nie tylko odpowiedzi, ale i samych siebie. Bo poznać siebie naprawdę, po latach niewiedzy i ślepego błądzenia, to jak wyjść z ciemnej, wilgotnej mgły ku słońcu. Oślepia ono z początku, pali oczy i serce, lecz potem ukazuje świat w barwach, których istnienia wcześniej nie przeczuwało się wcale. Nagle widzimy, że rzeczy mają swoje kontury, a ludzie — prawdziwe oblicza. Życzę Wam, abyście ujrzeli ten świat w całym jego blasku i ciemności.
Czuję w powietrzu zapach nadchodzącej wojny. Nie jest to już tylko przeczucie, lecz pewność zapisana w krwi i magii. Czuć żar, czuć popiół, czuć tę gorącą krew, która znaczyć będzie nasze przeznaczenie. Jesteśmy na przededniu burzy, której nie sposób powstrzymać.
Wraz z Wiktorem udaję się do mojego rodzinnego domu. Chcę ujrzeć moją ukochaną babkę Serafię i mojego brata, Aureona. Muszę im opowiedzieć o wszystkim, co się wydarzyło. Dopiero teraz wiem, że babcia również była częścią Bractwa Krwi. Uciekła, lecz od przeznaczenia nie ma ucieczki — ono płynie w naszych żyłach jak stara, nieśmiertelna pieśń. Musi wiedzieć, że ja nie uciekłam. Musi też chronić Aureona, bo jego los spowity jest mgłą i ciszą, których jeszcze nikt nie potrafi odczytać.
Po kilku dniach spędzonych w rodzinnym domu powrócę z Wiktorem na Wilczaniec. W jego posiadłości rozpocznę szkolenie — naukę, której teraz pragnę z całego serca. Wiktor chce pokazać mi podziemia jego dworu, dawne miejsce ćwiczeń adeptów Bractwa Krwi. Od lat spowite jest mrokiem i kurzem, lecz znów nadszedł czas, by ożyły w nim zaklęcia. Ostatnie dekady przyniosły złudny pokój, a z nim — zapomnienie. Lecz pokój, jak wiemy, jest tylko cieniem przed burzą.
Podobno Druga Wojna Cieni, od której minęło ledwie pięć dekad, była próbą — dla Serafinów i dla wszystkich Rodów. Tamten konflikt obnażył nasze słabości: brak jedności, brak pokory, brak czujności. Zbyt pewni siebie, pozwoliliśmy, by ciemność zebrała siły. Poczuliśmy się niezwyciężeni — i właśnie to nas osłabiło. Nie powinniśmy byli nigdy się rozdzielać, nigdy zapominać o nieustannym zagrożeniu. Oby tym razem pamięć o dawnym upadku była naszym ratunkiem, nie spóźnionym ostrzeżeniem.
Po ostatniej bitwie w bibliotece, tej, która miała przynieść mój koniec, wiemy już, że Serafini nie ustąpią. Będą szukać kolejnych wybranych, kolejnych ofiar lub przeciwników. Wiktor mówił mi o Zakonie Pieczęci — o magach, którzy potrafią władać wszystkimi żywiołami Znanego Świata. W każdym pokoleniu rodzi się jeden Wybraniec, przeznaczony, by stanąć na czele Armii Światła.
Proszę Was — miejcie oczy szeroko otwarte i serca gotowe na znaki. W nowym pokoleniu nie objawił się jeszcze dziedzic Pieczęci. Pieczęć epoki pozostaje nienaruszona. Musicie ją odnaleźć w Świątyni Żywiołów. Współpracujcie, zaufajcie tylko tym, których duch jest czysty, i nie pozwólcie, by strach przysłonił Wam cel.
Gdzieś tam, wśród mgieł i cieni, dorasta ten, który poprowadzi nas ku światłu. Im szybciej go odnajdziecie, tym szybciej nadejdzie dzień odrodzenia. Ale zanim staniecie u jego boku, musicie sami posiąść siłę. Ćwiczcie się, rozwijajcie, przekraczajcie własne granice. Tylko tak przetrwamy to, co nadchodzi.
Ukochana Miri, pamiętasz, moja droga, tę księgę pisaną dziwnym, niezrozumiałym językiem, którą otrzymałam od Wiktora? Tę samą, której nikt — ani ja, ani on — nie potrafił odczytać?
To Księga Przeznaczenia.
Jej tajemny język dopiero teraz zaczyna się przede mną odsłaniać, niczym mgła rozwiewająca się o świcie nad zapomnianym cmentarzyskiem. Dzięki niej wiem, czego powinnam w sobie szukać. Za każdym razem, gdy odkryję jedną z tajemnic mojego dziedzictwa i pojmę ją sercem, wówczas kolejna stronica rozjaśnia się blaskiem i objawia mi następną prawdę. Ta księga jest jak osobista mapa krwi — instrukcja prowadząca mnie przez labirynt rodowego dziedzictwa, przez to, co zapisane w moich żyłach i duszy.
Choć spisana została przed wiekami, dopiero teraz jej słowa budzą się do życia. Nie pytaj mnie, jak to się dzieje — sama nie wiem. Nie umiem wyjaśnić tej alchemii duchów i znaków. Wiktor również nie potrafił. Powiedział jedynie, że to księga, która od pokoleń przechodzi z rąk do rąk, wybierając sobie tych, którzy są gotowi poznać jej sekrety. Dla każdego objawia coś innego, jakby dostosowywała swoje przesłanie do losu i krwi tego, kto ją otworzy.
Wiktor nie ustaje w poszukiwaniach sposobu, by nawiązać kontakt z trzecim rodem Założycieli. Wciąż nie wiemy, czy jego potomkowie jeszcze istnieją, lecz on nie traci nadziei. Wierzy, że krew dawnych przysiąg jeszcze krąży po ścieżkach Znanych Światów.
Pamiętasz, Miri, moje sny — te dziwne, natarczywe sny, w których rodzice próbowali przekazać mi wiadomości z Zaświatów? Dziś już wiem, czym są sny. Wiem, że stanowią bramę między światami — przejście, przez które duchy przemawiają, a cienie odzyskują głos. Kiedyś myślałam, że to tylko wytwór wyobraźni, że to, co dzieje się w mojej głowie, jest złudzeniem. Teraz wiem, że jeśli coś istnieje tylko w myślach, to wcale nie znaczy, że jest mniej prawdziwe. Po prostu dzieje się w innej przestrzeni — równie realnej, choć utkanej z mgły i milczenia.
Ostatniej nocy miałam przedziwny sen… a może raczej wizję. Widziałam siebie w górach, pośród ośnieżonych szczytów. Powietrze było lodowate, ciężkie od ciszy, a jednak miałam wrażenie, że coś — albo ktoś — śledzi każdy mój krok. Gdy zapadła noc, znalazłam schronienie w jaskini. Ogień, który rozpaliłam, tlił się powoli, rzucając na ściany blade, drżące światła. W głębi groty ujrzałam dwoje ogromnych, pomarańczowych oczu. Patrzyły na mnie uważnie.
Nie czułam jednak strachu. Przeciwnie — miałam dziwne wrażenie, że to spojrzenie jest czujne, opiekuńcze. Wiedziałam, że te oczy obserwują mnie nie po to, by skrzywdzić, lecz by strzec. To było niezwykłe, bo zarazem bił z nich mrok — dziki, pierwotny, jakby należały do istoty stojącej na granicy światów.
O świcie z ciemności wyłoniła się sylwetka bestii. Wyszłam z jaskini, a ona ruszyła za mną. Szła w oddali, zawsze w cieniu, lecz nigdy nie znikała z oczu. Czułam jej obecność, jej oddech, jej czujność. Trzymała dystans, jakby wiedziała, że musi pozostać między mną a światem. Nie potrafię ci powiedzieć, Miri, czym była — wilkiem, niedźwiedziem, lisem, a może cieniem zwykłego psa. Jej kształt zdawał się nieustannie zmieniać, rozpływać w mgle, jakby należała do miejsca, którego nasze oczy nie są w stanie do końca pojąć.
Mirael podniosła wzrok znad pergaminu i spojrzała bratu głęboko w oczy.
— Liwia miała wizję o bestii. Pamiętasz? Już kiedyś o niej słyszeliśmy… Myślisz, że to ta sama, o której wspominała tamta wiedźma?
Miron zmrużył oczy, jakby ważył każde słowo.
— Wiem, że sny Liwii sięgają głęboko w zaświaty… ale może tym razem to tylko wytwór zmęczonego umysłu. Pamiętaj, przez co przeszła. Czasem wyobraźnia potrafi płatać figle, zwłaszcza po takich przeżyciach.
— Tylko sen? — powtórzyła z niedowierzaniem. — Braciszku, ty wciąż próbujesz wszystko tłumaczyć w sposób racjonalny? Ona wyraźnie użyła słowa bestia.
— Bo wolę uważać, niż gonić za każdym cieniem — odparł chłodno, lecz bez gniewu. — Zbyt wiele już widziałem złudzeń, które kosztowały ludzi życie.
— A ja widziałam, jak te „złudzenia” zabijają, kiedy się je lekceważy — odpowiedziała twardo. — Jeśli Liwia mówi o bestii, musimy brać to poważnie.
Zapadła cisza. Ich spojrzenia skrzyżowały się — jego chłodne, nieustępliwe, jej roziskrzone, pełne wiary w to, czego nie widać.
Miron westchnął i skinął głową w stronę pergaminu.
— Jak dla mnie to zwykła apofenia. Dobrze, czytaj dalej. Zobaczymy, czy wizja Liwii prowadzi nas ku czemuś, czego powinniśmy się lękać… czy ku temu, co można wykorzystać.
Mirael przewróciła oczami, ale kącik jej ust drgnął w ledwie dostrzegalnym uśmiechu. Pochyliła się nad listem i odnalazła miejsce, w którym przerwała.
Starałam się odkryć, kim jest trzeci Ród Założycieli. Wiktor nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie, więc spędziłam wiele godzin w bibliotece, analizując historię Znanego Świata. W dziele Destry von Stranberg „Wieczność w teraźniejszości” znalazłam chyba najbardziej wiarygodną wzmiankę o potomkach tego Rodu. Von Stranberg pisała, że są oni ludźmi tylko wtedy, gdy ludźmi chcą być, a ich moc płynie ze świata przyrody, nie z krwi człowieczej.
Czy masz jakieś podejrzenia, co to może znaczyć? Przyznaję, że łatwiej byłoby ich odnaleźć, gdybyśmy wiedzieli, czego — lub kogo — szukać. Niestety, nie mamy żadnych śladów. Oni sami wciąż się nie ujawnili, nie skontaktowali, nie dali znaku. Moja Triquetra, która rozświetliła się, gdy wasz Ród odpowiedział na wezwanie, teraz milczy. Nie tracę jednak nadziei, że wkrótce znów zabłyśnie.
Już teraz jesteśmy silniejsi. Mając sojuszników, wierzę, że tę wojnę możemy wygrać. Wciąż jednak nie wiemy, jak wygląda mobilizacja Serafinów. Ich konspiracja jest głębsza, niż przypuszczaliśmy. Nie możemy rozmawiać z nikim obcym o tym, co się dzieje, a mimo to nie potrafimy odkryć żadnych znaków, które zdradzałyby, kto spośród nas należy do ich bractwa.
Opanowali sztukę ukrywania do perfekcji. Nic dziwnego — przez wieki kierował nimi strach. Byli zbyt słabi, by się ujawnić, a gdyby to zrobili, zapewne zniknęliby z kart historii. Ich tchórzostwo pozwoliło im przetrwać, a teraz, kryjąc się w cieniu, zdobywają przewagę. Nie wiem, w jaki sposób potrafili mnie wyczuć. Nie mam też pojęcia, kiedy i jak zwerbowali mojego starszego brata.
Kiedy już pogodziłam się ze stratą, odzyskałam go — tylko po to, by przekonać się, że stał się potworem. Człowiek, którego uwielbiałam, któremu ufałam bezgranicznie i którego śmierć opłakiwałam, okazał się zdrajcą. To bolało bardziej niż sama utrata. Ból był niewypowiedziany, bo to ja musiałam zadać mu ostateczną śmierć.
Wiem jednak, że wszystko, co między nami było piękne, stanowiło jedynie grę pozorów. On pragnął mnie ukształtować, by później wciągnąć w szeregi Serafinów. Na szczęście dziedzictwo mojej krwi wybrało drogę światła.
Przed nami trzy miesiące — mało, a jednak dość, by zatęsknić. Nie spodziewałam się nawet, jak ważna się dla mnie stałaś, Miri, przez ten rok.
Z wyrazami miłości, z nadzieją i oddaniem,
Wasza przyjaciółka na zawsze,
Liwia.
P.S. Wiktor przesyła gorące pozdrowienia.
Mirael skończyła czytać, a łzy napłynęły jej do oczu.
Ona również pokochała Liwię — szczerze i głęboko. Dopiero teraz, gdy uświadomiła sobie, że minął już rok od przybycia na Wilczaniec, poczuła, jakby ktoś wyrwał ją z korzeniami z własnego świata. Tam, na uczelni, odnalazła swoje miejsce. Tam pierwszy raz poczuła się potrzebna, doceniona, żywa. Tam też odnalazła prawdziwą przyjaźń — taką, która zdarza się tylko raz. Nic nie mogło się z tym równać.
Odłożyła pergamin na stół i wpatrzyła się w brata.
— To nie przypadek, Miron. Ta bestia… pojawia się w jej snach, a teraz w naszym świecie coś się poruszyło. Czuję to.
Miron przetarł dłonią twarz.
— Może. Ale nie mamy pewności.
— Mamy wystarczająco, by się przygotować — odparła stanowczo. — I ty dobrze o tym wiesz.
Chciał coś odpowiedzieć, lecz w tej samej chwili drzwi komnaty otworzyły się z hukiem. W progu stanął Aerendor — zdyszany, z pyłem bitewnym na ramieniu i oczami rozpalonymi gniewem.
— Na zewnętrzny dziedziniec! — rzucił bez przywitania. — Serafini atakują!
Mirael poderwała się z krzesła.
— Co? Jak to możliwe?!
— Przełamali straż — warknął Aerendor.
Miron zmrużył oczy.
— Podwójne warty nie powinny…
— Nie ma czasu na pytania! — przerwał ostro. — Jeśli padnie brama, świątynia długo się nie utrzyma!
Mirael już sięgała po broń.
— Ilu ich jest?
— Wystarczająco wielu, by nas zmiażdżyć, jeśli się nie pospieszymy — odpowiedział sucho, po czym spojrzał im w oczy, jedno po drugim. — Chodźcie.
Gdzieś w oddali rozległ się niski, dudniący dźwięk rogu bojowego, a zaraz po nim — wrzaski. Część z nich należała do ludzi, inne… do czegoś, co ludźmi dawno już być przestało.
Miron i Mirael wymienili krótkie, ciężkie spojrzenie.
Miron szturchnął siostrę w ramię, jakby chciał wyrwać ją z letargu.
— Tak. Już biegniemy.
Rzucili się do biegu w stronę zewnętrznego dziedzińca — jedynego miejsca, z którego atak mógł zagrozić świątyni, i jedynego, które łączyło ją z resztą świata.
Aerendor… Przysięgliby, że biegnie tuż za nimi. Słyszeli jego kroki, szybkie, ciężkie, przerywane szorstkim, urywanym oddechem. Jednak, gdy obejrzeli się za siebie — korytarz był pusty.
V Honor w walce
„A gdy Mrok uniesie się ponad góry i rozstąpi lód wieczności, Serafini zstąpią niczym biały ogień śmierci. Wtedy dziedzińce Świątyń spłyną krwią, a dzieci Trzech Rodów poznają, że największą bronią nie jest miecz ni zaklęcie, lecz strach wszczepiony w serca. Strzeżcie się ich masek, bo nie kryją one twarzy — lecz lustra, w których ujrzycie własne zwątpienie.”
Kronika Trzech Rodów, księga XVII, pieśń 19
Nie istnieje bitwa, której nie można wygrać. Istnieją jedynie te, których zwycięstwo przybiera inną postać, niż ta, którą zwykliśmy pojmować. Nie każda walka kończy się triumfem oręża i blaskiem chwały — czasem prawdziwą wygraną jest to, że człowiek nie ugiął się przed grozą, nie odwrócił wzroku od nieuchronnej śmierci i nie pozwolił, by lęk wyrwał mu serce z piersi. Czasem zwycięstwo ma smak krwi i pyłu, zapach dymu i potu, a jego światło rodzi się dopiero pośród ciemności.
Historia zna wielu takich, którzy szli ku zagładzie, a jednak w oczach świata pozostali niepokonani. Trzystu wojowników, stojących naprzeciw tysiącom, nie myślało o nadziei — myśleli o obowiązku. Ich dłonie drżały nie ze strachu, lecz z napięcia przed ostatnim ciosem. Wiedzieli, że umrą, ale wiedzieli też, że śmierć przyjęta z honorem ma moc, której nie zna żadne życie w wygodzie. Wiedzieli, że imię odważnego przetrwa, nawet gdy jego ciało stanie się prochem. Bo nie śmierć jest klęską, lecz zapomnienie.
Ale każda walka jest inna, a jej prawdziwe oblicze odsłania się dopiero wtedy, gdy człowiek zostaje sam. Łatwo trwać, gdy u boku stoi przyjaciel, gdy słyszysz oddech brata i wiesz, że jego ostrze osłoni twoje plecy. Łatwo wierzyć, gdy w oczach towarzysza widzisz ten sam płomień, który płonie w tobie. Lecz gdy zostajesz sam, a echo twoich kroków staje się jedyną pieśnią, wtedy dopiero sprawdza się, kim naprawdę jesteś. Wtedy dopiero okazuje się, czy twoja wiara była tarczą, czy tylko cieniem, który znika przy pierwszym błysku błyskawicy.
W jedności kryje się moc — stara jak świat i święta jak ogień w sercu świątyni. To ona scala dusze, gdy ciało słabnie. To ona sprawia, że ludzie stają się czymś więcej niż tylko ciałem i kością, że potrafią oprzeć się ciemności nie dzięki sile, lecz dzięki więzi, która nie zna granic. Bo kiedy brat walczy ramię w ramię z bratem, gdy przyjaciel wznosi miecz dla przyjaciela, wtedy nawet śmierć traci swój ostateczny kształt — staje się przejściem, a nie końcem.
Lecz największym przeciwnikiem nie jest ten, który stoi naprzeciw, z mieczem w dłoni i gniewem w oczach. Najgorszy wróg mieszka wewnątrz nas samych — w cieniu serca, tam, gdzie drzemie strach, zwątpienie, pragnienie łatwego życia bez odpowiedzialności. To on szepcze: „po co walczyć?”, „po co ginąć za ideę?”, „czy warto cierpieć?”. I to on odbiera człowiekowi wolę, zanim padnie pierwszy cios. Pokonać go to największe zwycięstwo, jakie może odnieść dusza — zwycięstwo niewidzialne, lecz wieczne.
Bo są bitwy, które rozgrywają się nie na polach, lecz w umyśle; nie między mieczami, lecz między myślami. Są wojny, w których bronią są wybory, a ranami — sumienie. A jednak, choć niewielu to rozumie, to właśnie te bitwy kształtują przyszłość świata. Bo świat nie ginie wtedy, gdy padają mury, lecz wtedy, gdy w ludzkich sercach gaśnie odwaga.
Dlatego każda walka — nawet ta fizycznie przegrana — niesie w sobie cień zwycięstwa. Bo dopóki ktoś potrafi stanąć naprzeciw nieuchronnemu i powiedzieć: „nie ustąpię”, dopóty świat trwa. Dopóki ktoś podnosi wzrok mimo ciemności, dopóki istnieje choć jedno serce, które płonie wbrew lodowi, dopóty istnieje nadzieja. I choć może się zdawać, że wszystko zostało utracone, to właśnie w tej chwili, gdy człowiek trwa, a nie ucieka — rodzi się prawdziwe zwycięstwo. Zwycięstwo ducha nad śmiercią. Zwycięstwo człowieka nad sobą samym.
Mirael i Miron wypadli na zewnętrzny dziedziniec, a ich kroki niosły się echem po kamiennych płytach. Wrzeszczący zgiełk walki narastał z każdym metrem, który dzielił ich od pola bitwy. Korytarze świątyni zdawały się nie mieć końca — pełne cienia, kurzu i echa przeszłych modlitw, które teraz brzmiały jak drwina z ich pośpiechu.
To, co ujrzeli po wyjściu na dziedziniec, zatrzymało ich w pół kroku. Ziemia była zasłana bezwładnymi ciałami adeptów, którzy nie zdołali się obronić. Ich szaty, przesiąknięte krwią, wyglądały jak zwiędłe lilie rzucone na zimny kamień. Kilku rannych, drżących z bólu i zimna, kuliło się pod murami, szukając schronienia przed kolejnymi ciosami. Pomiędzy nimi krążyła pielęgniarka, pochylona jak cień nad skazańcami, opatrując drżącymi rękami tych, których dusze jeszcze nie uleciały.
Nad nimi, niczym zjawy, unosili się Serafini — istoty tak piękne, że aż nieludzkie. Ich ciała spowite były w białe szaty, włosy mieli jak srebro, a twarze ukryte pod maskami o gładkich, porcelanowych rysach. Ich blask był złudny, bo niósł śmierć. Z ich dłoni biła magia nie zrodzona z natury, lecz z bluźnierstwa — z mroku ukształtowanego w czeluściach ich serc, przesiąkniętych nienawiścią i pychą. Ich najpotężniejszą bronią nie był oręż, lecz strach, który przesączał się do serc ofiar niczym lodowe szpikulce, zamrażając nadzieję, wiarę i wolę życia.
Mirael zastygła. Obraz pola bitwy rozciągał się przed nią niczym sen o końcu świata. Serafini napierali coraz bliżej, ich śpiewne inkantacje wypełniały powietrze przerażającą melodią, a każdy ich krok przybliżał zagładę. Nigdy dotąd nie widziała walki tak bezlitosnej — tak prawdziwej, tak okrutnie pięknej.
Czas zwolnił. Dźwięki bitwy rozlały się w jej świadomości jak gęsty dym. Wtedy poczuła mocne szarpnięcie za ramię.
— Ruszaj! Atakuj z prawej! Ja wzmocnię obronę z lewej! — krzyknął Miron z tą samą zimną pewnością, z jaką zawsze stawiał czoło niebezpieczeństwu. Nie czekając na odpowiedź, pobiegł w stronę bramy po lewej stronie dziedzińca, gdzie napór Serafinów był najsilniejszy.
Mirael ruszyła w przeciwnym kierunku — ku prawej bramie, tej samej, przez którą zaledwie chwilę wcześniej przekroczyli granice świątyni. Serafini jakby wyczuli jej ruch; ich uwagę przyciągnęła jej energia, jej strach, jej młoda moc. W następnej chwili powietrze przeciął syczący świst płomieni — czystych, białych, nieludzkich.
Ogień uderzył w nią z mocą, od której zapłonęły nawet myśli. Instynkt przejął kontrolę. Mirael nie miała jeszcze pełnej wiedzy o magii, ale strach i desperacja nadały jej zaklęciom nieznaną dotąd siłę. Z gardła wyrwał się jej krzyk — nie ludzki, nie anielski, lecz pierwotny, zwierzęcy. Z pełną furią odparła atak, a błękitny płomień, który wystrzelił z jej dłoni, rozdarł mrok dziedzińca.
Serafini cofnęli się, zaskoczeni. Mirael rzuciła się naprzód, dzika jak lwica, napędzana gniewem i bólem, gotowa rozerwać na strzępy każdego, kto odważy się podejść bliżej.
Dziedziniec przed Świątynią Żywiołów był potężnym placem — surowym, monumentalnym, wykutym z kamienia i lodu. Kiedyś ktoś zaplanował tu ścieżki między trawnikami, lecz było to jeszcze wtedy, gdy ta część Znanego Świata nie była skuta lodem. Dziś rosły tu tylko skały w odcieniach szarości, brunatne i lodowate jak sama śmierć. Ta kraina nie znała zieleni. Ziemia była skuta lodem, a słońce, choć czasami obecne, świeciło jak martwe oko — bez ciepła, bez barwy, bez życia.
Panowała tu wieczna biel. Światło odbijało się od lodu i skał, tworząc krajobraz zawieszony pomiędzy snem a niebytem — świat, w którym czas zamarł, a każda chwila mogła być tą ostatnią.
Wejście do Świątyni, choć stanowiło jedyną drogę prowadzącą do jej wnętrza, mogło w każdej chwili ustąpić pod naporem ataku Serafinów. Budowla ta nie była twierdzą — powstała jako sanktuarium ciszy i natury, miejsce, w którym żywioły miały mówić głosem samej ziemi. Zaprojektowana z myślą o kontemplacji, nie o wojnie, zdawała się jednak na pierwszy rzut oka niemożliwa do zdobycia: wykuta w litej skale, pozbawiona okien, z jednym tylko wejściem. Ale te drzwi, cienkie jak skorupa lodu, miały chronić jedynie przed mrozem, nie przed złem.
Świątynia miała być zaproszeniem, nie barierą. Każdy, kto pragnął tu wejść — by odpocząć, schronić się lub złożyć hołd pradawnej magii — mógł przekroczyć jej próg. Była to świątynia magii tak pierwotnej, że jej początki ginęły w mrokach czasu, gdy świat dopiero rodził się z chaosu, a człowiek nie zdążył jeszcze zbezcześcić harmonii natury. Lecz równowaga ta była krucha — jedno ludzkie tchnienie wystarczyło, by ją zakłócić. Od tej chwili wszystko zaczęło się zmieniać. Wojny, kataklizmy, choroby — to była odpowiedź Ziemi na zło, które samo stworzyło swoje odbicie w człowieku. Lecz nic nie zdołało go zatrzymać. Ludzie dalej ranili ziemię, a ziemia odpłacała im gniewem.
Dlatego właśnie Świątynia Żywiołów była miejscem o znaczeniu tak wielkim, że nawet bogowie milczeli, gdy jej imię wypowiadano szeptem. Była ostatnim oddechem natury w świecie, który zapomniał oddychać.
— Miri… — głos przeciął kakofonię jęków, trzask płomieni i świst rozrywanych czarów. Znajomy aż do bólu, a jednak w tej chwili tak nieludzko odległy. Słowa wydobyły się zza porcelanowej maski o idealnych, boskich rysach, które w bladym świetle przypominały twarz wyrzeźbioną z marmuru — piękną, lecz martwą.
Mirael zastygła. W jednej chwili w jej umyśle rozszalała się burza wspomnień, dźwięków i domysłów. Skąd on zna moje imię?
— Kim jesteś?! — jej głos przeciął powietrze ostrzej niż klinga. — Pokaż twarz, tchórzu! — wrzasnęła, czując, jak krew w jej żyłach gęstnieje z zimna i gniewu.
Serafin wykonał powolny krok naprzód. Jego maska zalśniła, jakby odbijała światło, którego tu nie było. Nie uniósł broni. Patrzył na nią — nie na nią, lecz w nią — z czymś, co przypominało ból… albo pogardę.
— Nie rozpoznajesz mnie? — spytał cicho. W jego głosie drżało coś obcego, coś, co brzmiało jak wspomnienie.
Dziewczyna stojąca obok Mirael cofnęła się instynktownie, jakby nagle znalazła się pomiędzy dwiema bestiami gotowymi rzucić się sobie do gardeł. Jej szeroko otwarte oczy odbijały przerażenie i blask ognia tańczącego na ruinach.
Mirael zacisnęła palce na rękojeści miecza.
— Jeśli mamy się znać, to tylko dlatego, że cię zabiję.
Serafin pochylił lekko głowę. Porcelanowa maska drgnęła — czy to był uśmiech?
— Nigdy nie wiesz, po której stronie są ci, którzy walczą w cieniu…
Słowa te przeniknęły ją jak ostrze. Gdzieś w głębi duszy coś się poruszyło — echo głosu, którego nie potrafiła umiejscowić. Twarze, wspomnienia z Akademii, przyjaciele… wszystko pomieszało się w jeden chaos, z którego wyłoniło się jedynie to niepokojące uczucie — znajome i obce zarazem.
Nie czekała dłużej. Rzuciła się na niego z pełną siłą. Klingi z czystej energii zderzyły się z hukiem, a iskry rozbłysły jak drobiny gwiazd. Serafin jednak nie uderzał. Cofał się krok po kroku, jakby prowadził ją ku miejscu, które tylko on znał.
Za bramą przystanął.
— Jeszcze się spotkamy, Miri. Ale wtedy będzie już za późno.
Zniknął w mroku. Mirael została z dłonią drżącą na rękojeści miecza i sercem bijącym tak gwałtownie, że nie była pewna, czy to jeszcze echo bitwy, czy już strach.
Złość w niej nie wygasła — przelała ją na pozostałych Serafinów. Furia, którą w sobie nosiła, znalazła ujście. Białe postacie upadały jedna po drugiej; ich maski pękały, roztrzaskując się o kamienie jak spękane zwierciadła, które nie odbijają już niczego, prócz śmierci. Śnieżnobiałe szaty nasiąkały szkarłatem.
A jednak zwycięstwo miało posmak klęski. Wśród poległych Serafinów leżeli także magowie żywiołów — ci, którzy bronili świątyni do ostatniego tchu. Już nie walczyli ze sobą. Leżeli ramię w ramię, dzieląc ziemię, którą przesiąkła ich krew. Ziemię, która po raz pierwszy od wielu stuleci napiła się życia.
Walka była zaciekła i bezlitosna — jakby sam czas zawisł w miejscu, zatrzymany pomiędzy uderzeniem miecza a szeptem zaklęcia. Nad polem bitwy zapadł już wieczór, lecz mrok nie zdołał objąć tego, co działo się pośrodku lodowych równin. Niebo tonęło w głębokim granacie, na którym pulsowały gwiazdy, lecz ich blask ginął w oślepiających rozbłyskach magii. Ziemia drżała od potęgi żywiołów, a powietrze gęstniało od dymu, krzyków i świstu powietrza rozdzieranego przez błyskawice.
Serafini i magowie stali naprzeciw siebie jak dwie potęgi stworzone z przeciwieństw — światło i cień, ogień i lód, niebo i ziemia. Ich oręża nie zrodziły kuźnie, lecz sama istota natury. Klingi z płomieni, włócznie utkane z czystego powietrza, tarcze z zakrzepłej wody i runicznego lodu. Każde uderzenie rozsadzało powietrze trzaskiem przypominającym grzmot, a iskry magii tańczyły pośród kurzawy niczym rozżarzone motyle. Czasem zderzenie dwóch zaklęć rozrywało rzeczywistość — przestrzeń drżała jak napięta struna, a przez jej pęknięcia przebłyskiwały wizje obcych światów: ruin, płonących miast i anielskich twarzy o oczach z popiołu.
Niektórzy magowie, trafieni pociskiem utkanym z lęku i zwątpienia, padali na kolana, osłaniając twarze, jakby nagle zapomnieli, kim są. Ich moc rozpływała się w powietrzu niczym mgła, a oczy gasły, jakby ktoś zdmuchnął w nich płomień odwagi. Ci, których serca nie wytrzymały naporu anielskiej mocy, uciekali w popłochu, gubiąc własne imiona. Jednak większość pozostała — zahartowana w ogniu prób, wierna braterstwu i krwi. Ich magia pulsowała w rytmie serc, które biły jednym wspólnym tempem, jakby wszyscy byli częścią tego samego bytu.
Uderzenia, jakie zadawali sobie, nie miały natury fizycznej — nie chodziło o krew ani o ciało, lecz o duszę. Serafini rzucali zaklęcia, które wnikały w umysły i rozdzierały wspomnienia. Magowie odpierali te ciosy, przywołując w myślach obrazy rodzin, towarzyszy i przysięgi złożone pod gwiazdami. Wiedzieli, że rany na ciele zabliźni czas, lecz te zadane duchem mogą trwać wiecznie. Każde słowo inkantacji było jak krzyk, każde zaklęcie — jak modlitwa. Ich walka stawała się rytuałem, misterium przetrwania, w którym stawką nie była już tylko ziemia, lecz samo istnienie ich świata.
Magowie walczyli na własnej ziemi — na ziemi, która znała ich imiona, która przyjmowała ich krew i przechowywała echo ich zaklęć. Znali każdy kamień, każdą rozpadlinę, każdy cień, który mógł ich ocalić lub zdradzić. Lód pękał pod stopami, gdy wstrząsy magicznych wybuchów rozdzierały skorupę świata, a śnieg przesiąknięty czarnym pyłem unosił się w powietrzu jak popiół po spalonym śnie. Ich oddechy zamieniały się w srebrzyste obłoki, które zaraz znikały, rozszarpane przez wichry wojny.
Byli jednością z tą krainą — twardą, zimną, nieustępliwą. Każdy mag był jak góra, która nie zna strachu, jak lodowiec, który nie ustępuje nawet słońcu. A jednak w ich oczach płonęła determinacja, ogień, który żadna noc nie mogła zgasić. Serafini — bladzi, nieludzko piękni, odziani w światło — zdawali się unosić nad ziemią, jakby sama rzeczywistość odmawiała im ciężaru. Z ich skrzydeł spadały płatki światła, które parzyły niczym żar. Ale magowie trwali.
I choć po stronie magów rosła liczba poległych, to właśnie wtedy, wśród dymu, śmierci i trzasku magii, zaczynali zyskiwać przewagę. Bo nie walczyli już z Serafinami, lecz z własnym strachem — i go pokonali. Zrozumieli, że w jedności bije moc większa niż w najpotężniejszym zaklęciu. A kiedy jeden z nich upadał, jego energia przelewała się w innych, wciąż stojących. Ich dusze splatały się w jeden pulsujący łańcuch mocy, który rozświetlał mrok niczym serce bijące w środku lodowego świata.
Tamtej nocy światło i ciemność tańczyły w śmiertelnym uścisku, a echo tej bitwy miało pozostać w pamięci świata na wieki — nie jako historia o zwycięstwie czy klęsce, lecz jako pieśń o tych, którzy odważyli się stawić czoła niebu.
W końcu szeregi Serafinów zaczęły się łamać. Przy zachodniej bramie, gdzie walczył Miron, udało się całkowicie odeprzeć napór. Północna brama wciąż płonęła od uderzeń energii, ale z każdą chwilą przybiegało więcej magów, by ją wesprzeć. Wśród błysków czystej magii i trzasku zderzających się oręży udało się domknąć wrota. Serafini cofnęli się w milczeniu. Ich białe sylwetki niknęły w mroku jak zjawy — pozostawiając ciała towarzyszy, jakby śmierć była tylko drobnym kosztem w rachunku ich bezduszności.
Gdy drugą bramę zatrzaśnięto i upewniono się, że żaden z wrogów nie pozostał w środku, zapadła cisza. Nie była to jednak cisza ulgi, lecz ta gęsta, przytłaczająca, w której powietrze zdaje się drżeć od zbyt wielu niewypowiedzianych słów. Słychać było tylko przyspieszone oddechy, stłumione jęki rannych i daleki dźwięk kroków odbijających się echem od ścian. Zapach krwi mieszał się z gryzącym dymem i zapachem spalonej magii, która jeszcze tliła się w powietrzu.
— Mirael! — rozległ się rozpaczliwy głos Valerii.
Stała kilka kroków dalej, biała jak popiół, z rozszerzonymi źrenicami. Na jej twarzy malował się szok, jakby dopiero teraz uświadomiła sobie, że to, co widziała, nie było snem. Razem z Mirael przeszła ceremonię inicjacji — tam odkryły swoje żywioły. Mirael — tańczące żwyioły w doskonałej harmonii, Valerie — wodę. Teraz jednak, na skutej lodem ziemi, moc Valerii była bezsilna wobec ran i śmierci.
— Jesteś ranna? — zapytała Mirael, zbliżając się i śledząc wzrokiem jej dłonie, szukając na nich śladów krwi.
— Nie… ale oni… — Valerie urwała, wskazując drżącą ręką na grupę rannych leżących pod murem. — Pomóż mi. Proszę…
Zbliżyły się. Kilku magów klęczało już przy poszkodowanych, rozdzielając ich na tych, których można było jeszcze ocalić, i tych, w których oczach gasło światło. Jeden z magów, z twarzą umazaną sadzą i krwią, odwrócił się do Mirael.
— Jeśli chcesz ratować, zacznij od tamtego. — Skinął głową w stronę chłopca z przebitym bokiem. — Nie wytrzyma długo.
Mirael uklękła przy nim. Chłopak otworzył oczy — błyszczące, szkliście puste — i wyszeptał coś, czego nie zrozumiała. Jego głos zlał się z jękami rannych, z oddechem śmierci unoszącym się nad dziedzińcem.
Kolejni magowie przybywali z noszami. Najciężej rannych zabierano do wnętrza świątyni, pozostali byli opatrywani na zimnych kamieniach. Nad dziedzińcem unosił się ciężar niewypowiedzianego pytania: dlaczego zaatakowali właśnie teraz? I czy to naprawdę koniec, czy dopiero preludium do czegoś gorszego?
Gdy ostatni z rannych został zabrany do środka, Mirael poszła w ich ślad. Czuła, jak zmęczenie spływa na nią jak ciężki całun. Każdy krok odbijał się echem, jakby niósł w sobie wspomnienie tych, którzy już nie powstaną.
Nigdy wcześniej nie widziała tyle śmierci. I nigdy jeszcze jej serce nie było tak ciche.
Zmarli z obu stron pozostali na dziedzińcu, milczący świadkowie dopiero co zakończonej rzezi. Kilku mężczyzn wyznaczono, by zająć się poległymi, lecz Mirael odwróciła wzrok — nie potrafiła patrzeć, jak układają ciała tych, którzy jeszcze przed chwilą oddychali. Dziękowała Opatrzności, że jej bratu nic się nie stało, ale nie potrafiła uwolnić się od żalu wobec tych wszystkich, którzy zginęli w bezsensownej walce.
Nie tylko magów jej było żal. Także serafinów.
Nie rozumiała tego uczucia — zdawało jej się niestosowne, niemal bluźniercze. Jak mogła współczuć istotom, które przybyły tu, by zabijać bez litości? A jednak, gdy podeszła do jednego z martwych serafinów i ściągnęła mu popękaną maskę, zobaczyła coś, co zburzyło cały porządek jej przekonań.
Pod maską nie było potwora.
Był młody mężczyzna — może młodszy od niej — o delikatnych rysach, z ledwie widocznym zarostem i śladem młodzieńczego idealizmu na ustach. Nie zdążył jeszcze poznać życia, ani miłości. Znał jedynie ból, strach i śmierć, która teraz tuliła go w swoje chłodne objęcia. Na jego twarzy zastygł grymas przerażenia tak głęboki, że Mirael poczuła go w najciemniejszych zakamarkach własnej duszy.
Ten obraz miał pozostać z nią na zawsze — obraz zła o ludzkiej twarzy.
W tej chwili zrozumiała, że wojna, w której się znaleźli, nie była starciem z tajemniczymi mocami. To była wojna ludzi przeciwko ludziom — tych, którzy czuli, pragnęli i kochali. Ludzi, którzy jedynie wybrali inną drogę. Może błędną, może tragiczną, ale nie zawsze zrodzoną z czystego zła. W niektórych z nich mogło tlić się zagubienie, a nie nienawiść.
Wspomnienie słów serafina, który znał jej imię, powróciło z całą siłą. Kim on był? Jego głos, młody i przejmujący, wydawał się znajomy, jak echo z dawno minionych dni. Może ktoś z Akademii? Ktoś, z kim rozmawiała, śmiała się, dzieliła czas? Teraz żałowała, że ją rozpoznał — i że odszedł. Wiedział o niej zbyt wiele, a ona nie wiedziała nic.
Wielką Salę, używaną na co dzień jako jadalnię, przekształcono w prowizoryczny szpital polowy. Rannych było tak wielu, że nawet mury świątyni wydawały się zbyt wąskie, by pomieścić ich ból. Najciężej rannych zanoszono do lazaretu, gdzie magowie ziemi, wlewając moc w ich ciała i dusze, próbowali wyrwać ich spod zimnego dotyku śmierci. W powietrzu unosił się zapach ziół i spalonej magii, a jęki rannych mieszały się z cichymi inkantacjami uzdrowicieli.
Miron odnalazł ją przy jednym z prowizorycznych posłań. Twarz miał zabrudzoną sadzą i krwią, ale w oczach tlił się chłodny, nieugięty ogień.
— Miri! — zawołał, chwytając ją za ramiona. — Cała jesteś?
— Tak… — odparła, lecz w jej głosie drżała nuta niepewności. — Ale muszę ci coś powiedzieć.
Zmierzył ją uważnym spojrzeniem, jakby przeczuwał, że to nie błahostka.
— W trakcie walki… jeden z Serafinów znał moje imię.
— Co? — jego ton natychmiast stwardniał. — Jesteś tego pewna?
— Absolutnie. Podszedł do mnie. Nie atakował. Powiedział: „Miri” — tak, jakbyśmy znali się od dawna.
Miron zmrużył oczy.
— Rozpoznałaś go?
— Nie… miał maskę. Ale jego głos… był młody. Może ktoś z Akademii. Może ktoś, kogo znałam… zanim to wszystko się zaczęło. — Zawahała się, czując, jak gardło ściska jej niewidzialna dłoń. — Powiedział, że jeszcze się spotkamy. I że wtedy będzie już za późno.
Milczenie, które zapadło między nimi, było gęste jak dym po bitwie. W końcu Miron ścisnął jej ramię mocniej.
— Od tej chwili nie oddalaj się sama. Jeśli zna twoje imię, może wiedzieć więcej, niż przypuszczamy.
— Wiem — wyszeptała. — I to właśnie mnie przeraża.
Miron skinął głową, a w jego spojrzeniu pojawiła się zimna stal.
— W takim razie musimy być gotowi. Na wszystko.
— Braciszku… boję się.
— Wiem, Mirael. Nie byłaś gotowa…
— Nie o to chodzi — przerwała mu, wpatrzona w cienie tańczące na ścianach. — Boję się, że nasi przyjaciele… ci, którym ufamy, mogą okazać się naszymi wrogami. Mam wrażenie, że tylko Liwia jest naprawdę po naszej stronie.
— Dziwię się, że dopiero teraz do tego doszłaś — odparł chłodno. — Nie można ufać wszystkim. Nigdy nie można było.