E-book
2.94
Zakon

Bezpłatny fragment - Zakon


Objętość:
173 str.
ISBN:
978-83-8221-456-7

Część III
Zakon

© Copyright by Krzysztof Bonk

Projekt okładki: Krzysztof Bieniawski

Kontakt: bookbonk@gmail.com

I. Nowe rozdanie

Zjeżdżamy na rumakach z gór prosto w łagodną dolinę. Cały czas podążam przodem. W końcu po tym, co zostało nam objawione, któż inny niż ja, mógłby przewodzić?

Na pierwszym rozstaju dróg Zan wręcza mi pierścień z wygrawerowanym znakiem swego zakonu, skrzydlatym mężczyzną z głową psa. Według słów zakonnika ma to być zarazem przepustka do wszelkich zakonnych przybytków, w których mam prawo, a także powinnam szukać wsparcia.

Następnie żegnam się z tym mimo wszystko ciągle tajemniczym dla mnie mężczyzną. Oboje czynimy to ze spokojem, ponieważ wiemy, iż jeszcze się spotkamy. W końcu podobno zawsze się spotykamy i trwa to nieprzerwanie już od przeszło tysięcy lat.

Na moment odwracam wzrok, aby spojrzeć na szóstkę moich kompanów. Jadą karnie w trzech parach i upewniam się po ich zdecydowanych postawach, że są zdeterminowani, aby po sam kres to właśnie ze mną związać swój los.

Nie dziwi mnie to, wszak teraz jestem w ich oczach niekwestionowaną Boginią, choć niektórzy z nich od dawna mi sprzyjają, jak Gabu. Inni natomiast przechodzą swego rodzaju oczyszczenie. Publicznie wyjawione zostają ich kłamstwa odnośnie posiadanej niez nich przeszłości, co obnaża prawdziwe oblicza tych osób. Lecz mimo to oni widzą i czują dla siebie akceptację z mojej strony. I pod moją opieką pragną, aby takimi, jakimi są naprawdę, zaakceptował ich cały świat. Ja zaś poprzysięgam, że uczynię co w mojej mocy, aby dać im to.

Wkrótce zbliżamy się do niewielkiej zasypanej śniegiem wioski, w której znajduje się kilkanaście leciwych domostw i karczma. Zmierzam do tej ostatniej w celu znalezienia tam godnego schronienia. Czym zapłacę za gościnę i nocleg? To się okaże na miejscu.

Tymczasem poprawiam się w siodle i kolejny już raz oswajam z myślę, że najprawdziwsza Anrea, to właśnie ja — jedyna i niepowtarzalna mityczna istota, od tysięcy lat zsyłana na ten świat tylko w jednym celu — zjednoczyć kontynent Pendorum, którego serce mam teraz u swoich stóp.

Wtem zostaję brutalnie wyrwana ze świata swoich rozmyślań. Gdy jesteśmy już przy karczmie, jej drzwi zostają raptownie otwarte z hukiem, niemal wyważone i na zewnątrz wybiega młodzieniec z toporem w dłoni. Obrzuca nas złowrogim spojrzeniem, szczerząc zęby w gniewnym grymasie i porywa się biegiem dalej. Z kolei w progu karczmy pojawia się starzec z rozpiętym szarym płaszczem i rozerwaną koszulą, który to mężczyzna wygraża pięścią, po czym grzmi za uciekinierem:

— Zabiję cię, złodzieju! Zabiję i twoje nędzne ścierwo nabiję na pal, by patrzeć wiosną, jak rozmarza i gnije!

Raptem za moimi plecami słyszę cichy brzdęk zwalnianego mechanizmu kuszy, a z przodu dostrzegam bełt, który wbija się w plecy uciekiniera. Ten pada z rozpostartymi ramionami na śnieg i w konwulsjach kona.

— Złodzieje niszczą handel, należy mi się śmierć… — Dochodzą do mnie niepewnie wypowiadane słowa Adory, niespodziewanej egzekutorki. Lecz szybko się okazuje, że bynajmniej nie będzie ona tu hołubiona za domniemane wymierzenie sprawiedliwości.

Ludzie z okolicznych domostw ostrożnie wychodzą na zewnątrz i z bojaźnią przyglądają się nam, to zastrzelonemu chłopakowi. Natomiast wygrażający mu uprzednio starzec załamuje ręce i pada przy nieboszczyku na kolana. A zaraz wznosi w niebiosa żałobne lamenty:

— Mój syn! To był mój jedyny syn! Co wyście zrobili, pomioty Otchłani! Mój syn! Synu…

Wobec takiego obrotu sprawy jestem naraz kompletnie zagubiona. Bowiem zgodnie ze słowami ojca, który właśnie traci syna, rzeczywiście przybywamy tu niczym siewcy śmierci. Czuję, że muszę stąd czym prędzej odejść i w spokoju zebrać myśli. Inaczej, podejmując pochopną decyzję, co też dalej czynić, obawiam się, że mogę jeszcze pogorszyć sprawę.

Tak postanawiam i dlatego zeskakuję z konia, po czym wskazuję, aby reszta mojej grupy uczyniła to samo. Następnie gestykuluję do Adory, żeby udała się ze mną do karczmy, pozostali zaś mają strzec drogi do tego przybytku.

Tak też się dzieje i wkraczam z roztrzęsioną dziewczyną do obszernego wnętrza. Jest wczesna pora i nie zastajemy żadnych klientów, a jedynie służącą za długą, drewnianą ladą.

— „Poproś o pokój” — czynię gesty do Adory. Patrzy na mnie kompletnie zdziwiona, ale wypełnia moje polecenie. Natomiast służąca, wsłuchując się w lamenty za drzwiami, z wyraźną obawą wręcza mi klucz i pokazuje schody na górę.

Niebawem zamykam za sobą drzwi skromnego pokoju i siadam na krześle przed komodą, nad którą znajduje się ścienne lustro. Dłuższy czas wpatruję się w swoje odbicie aż nakazuję Adorze:

— „Uczesz mnie”. — Zdejmuję z głowy moją nieodzowną chustę i rozpuszczam rude włosy. Z kolei dziewczyna za moimi plecami, z silnie drżącą górną wargą, bierze z komody grzebień i niezgrabnie mnie czesze. A zaraz słabym głosem oznajmia:

— Chciałam dobrze… chciałam się zasłużyć. Naprawdę nie sądziłam, że… Nie mogłam tego wiedzieć…

— „Sprawiasz mi ból” — gestykuluję, nie zważając na słowa Adory, a pokazując na moją napinaną skórę na czaszce.

— Przepraszam, ale tak trzeba, by wszystko rozczesać… — stwierdza płaczliwym głosem dziewczyna i rozrywa kołtuny, jakie potworzyły mi się na zaniedbanych włosach. Potem wyjmuje ona spomiędzy zębów grzebienia strzępy rudych kłaków.

Tak, czasem musi być ból, aby wszystko powróciło do ładu — myślę zarówno o mojej fryzurze, jak i występku Adory i jednocześnie zyskuję przeświadczenie, co powinnam dalej czynić.

— „Chodźmy” — Dziewczyna kończy mnie czesać, a ja chwytam ją za dłoń i udajemy się na zewnątrz karczmy.

Tutaj sprawy wyglądają jeszcze poważniej niż wtedy, gdy opuszczaliśmy to miejsce. Exon oraz Ravel przepychają się z tutejszymi młodzikami uzbrojonymi w pałki i cepy. Za to starszy mężczyzna na klęczkach wciąż tuli do siebie swego martwego syna, zalewając się morzem łez.

Stajemy przed nim, a gdy spogląda na nas, wyciągam nóż i głęboko ranię wnętrze dłoni Adory. Zaskoczony starzec przeciera załzawione oczy, a ja, w nadziei, że mnie zrozumie, gestykuluję:

— „Przelaliśmy waszą krew i w zamian ofiarujemy naszą”. — Mocniej nacinam rękę, a struga krwi, na dobre już przerażonej dziewczyny, zalewa śnieg pod naszymi stopami. — „Lecz oddanie życia jednego z nas nie przywróci istnienia twemu synowi” — Przykładam ostrze do gardła Adory. — „Być może więc jest jakiś sposób, abyśmy użyli naszego życia, aby was wspomóc i przelać naszą krew w dobrej sprawie”.

— Kim ty jesteś… i o czym mi tu prawisz…? — pyta z bólem starzec.

— „Bądź moimi ustami” — zwracam się do zranionej dziewczyny z Saladior. Ona płaczliwie tłumaczy na głos moje intencje. Kiedy kończy, ojciec, który właśnie stracił syna, spogląda mi w oczy i ponuro oznajmia:

— Córka… Mam jeszcze córkę, którą kocham o wiele bardziej niż mego wyrodnego syna. Uwolnijcie ją, a wasze krzywdy zostaną zapomniane. Co więcej… jestem gotów sowicie zapłacić.

Po tym oświadczeniu spoglądam z zadowoleniem na Adorę i sugestywnie pokazuję jej na moje już gładkie włosy. Mam bowiem przeświadczenie, że całą tę sytuację, która zapoczątkowana została wielkim bólem, możemy jeszcze szczęśliwie zakończyć. Z kolei starzec wskazuje ręką zachodni horyzont i wyjaśnia:

— Kilkanaście dni temu barbarzyńcy zeszli z gór. Pod koniec zimy zawsze do nas przychodzą i porywają najpiękniejsze niewiasty. Obecnie uprowadzili je, w tym moją córkę, i ruszyli wzdłuż rzeki na dalsze łowy do innych wiosek. Nie wiem, jak daleko odeszli, ani ile macie czasu, aby ich dogonić, zanim ponownie wrócą do swych siedlisk za Srebrzystymi Górami. Ale… na Boginię miłości i łaski Harremid… Powstrzymajcie bydlaków i zwróćcie mi ukochaną córkę…

— „Wyruszamy natychmiast” — gestykuluję, po czym wskakuję na swego rumaka. Gabu pospiesznie bandażuje dłoń Adory i zaraz zmierzamy wszyscy na zachód, gdzie pośród zaśnieżonych pól wije się łagodnie częściowo zamarznięta rzeka.


*


Tropimy barbarzyńców od kilku dni, aż powraca do nas, jak zwykle niezawodny w tych sprawach Ravel i radośnie oświadcza:

— Znalazłem ślady, świeże ślady, które zaprowadziły mnie do… — zawiesza głos i spogląda ochoczo na Virię. Ta pospiesznie podjeżdża do niego konno i całuje dłuższy czas w usta. A gdy przerywa namiętny pocałunek, udaje, jakby zdejmowała sobie coś z warg i patrząc na to, tajemniczo oznajmia:

— Ravel chciał powiedzieć, że odnalazł obozowisko barbarzyńców.

— Dokładnie tak! — przyznaje gromko.

— „Ilu ich jest”? — gestykuluję i od razu moje zapytanie głośno wyjawia Adora. Tak dzieje się za każdym razem, kiedy jest w moim pobliżu.

— Naliczyłem kilkunastu — oświadcza mężczyzna z chanatu Precis.

— „Dotrzemy do nich jeszcze dzisiaj”?

— Pomyślmy… — Ravel spogląda na stojące w zenicie słońce. — Damy radę, jeżeli nie będziemy zanadto oszczędzać rumaków.

— „Prowadź” — Wskazuję jednoznacznie.

Zachęcony mężczyzna rusza przodem, mając koło siebie Virię. Sama podążam tuż za nimi. Dalej jadą dwie kolejne pary moich wiernych kompanów oraz grupka wiejskich młodzieńców, których rozpala wizja walki w słusznej sprawie i odbicia swych kochanek.

Zapada już zmierzch, gdy docieramy na miejsce. Jest to przyprószony śniegiem zagajnik nad rzeką otoczony wzniesieniami, gdzie w jednym z pagórków mieści się jaskinia.

Wiążemy konie w sporej odległości od tego miejsca i skradamy się wzdłuż wyniosłości terenu, a potem przeskakujemy za skrywające nas masywne pnie drzew. Ja, Ravel oraz Kalilla znajdujemy się z przodu, a reszta podąża w pewnej odległości za nami.

W pewnym momencie mężczyzna z Precis daje nam dłonią znak, abyśmy się zatrzymali. Na ten sygnał zdejmujemy z Kalillą z pleców łuki, a Ravel zapala krzesiwem przygotowaną pochodnię. Zajmuje się ona ogniem, a wtedy rzuca ją daleko przed spowite mrokiem wejście do jaskini. Ogień rozświetla to miejsce i wraz z nastałą jasnością w powietrzu pomykają nasze strzały.

Kolejni drzemiący barbarzyńcy zostają przeszyci drzewcami, zaś pozostali chwytają za broń i w pośpiechu szukają sobie osłon. Kiedy tracimy z oczu czyste cele, wysuwam przed siebie grot osmolonej strzały, natomiast Ravel ją podpala. Z tą chwilą posyłam rozżarzone drzewce pionowo do góry, a jest to umówiony sygnał do frontalnego ataku.

Uzbrajam się w parę mieczy i gnam w błyskawicznej szarży przed siebie. Tuż za mną biegnie reszta mego oddziału. Mijam zygzakiem kilka drzew, a za kolejnym dostrzegam przycupniętego mężczyznę w futrze. Tnę go ostrzem przez gardło, zadając szybką śmierć, po czym uchylam się przed uderzeniem młotem bojowym. Turlam się po ziemi, zadając głębokie rany w nogi napastnika. Pada na brzuch i wbijam mu dwa ostrza w kark. Wyjmuję miecze z ciała i dalej atakuję, zabijając skutecznie i szybko. Także moi kompani na flankach radzą sobie nie najgorzej.

Kątem oka zauważam Virię z przepaską na oku, która taranuje tarczą barbarzyńcę i wznosząc szaleńcze okrzyki bojowe, szlachtuje jego tors toporem. Kalilla oraz Ravel walczą za pomocą włóczni na pewien dystans i co raz przeszywają trzewia swych wrogów. Natomiast Exon czyni wokół siebie prawdziwy krąg śmierci, wymachując zręcznie mieczem i robiąc nim szybkie cięcia to obroty. Nigdzie nie dostrzegam Gabu ani Adory, a czasem przemykają mi przed oczyma sylwetki pojedynczych wieśniaków.

Tymczasem błyskawicznie zbliżamy się do wejścia jaskini, gdzie wciąż płonie rzucona pochodnia. Aż naraz z groty wychodzi łysy mężczyzna w grubym futrze, przyciskający do swego torsu dziewczynę z nożem przy gardle.

— Zabiję sukę! Zabiję! — drze się jak opętany. Ja zaś czynię uspokajający gest zarówno do niego, jak i moich kompanów. Otaczamy półkolem parę z jaskini. Z kolei barbarzyńca dalej grozi, zdzierając gardło: — Odsunąć się albo szmata zginie! Rozstąpić się, mówię, bo… — Nagle słowa zostają dosłownie uwięzione w jego gardle, gdy przeszywa je stalowy bełt. Barbarzyńca łapie się za swą obficie krwawiącą szyję, wypuszczając ostrze z dłoni. Następnie pada na kolana i dusi się własną krwią.

Patrzę przez ramię i wiedzę tuż za sobą śmiertelnie poważną Adorę z kuszą w dłoniach. Lekko kiwam jej głową, dając o zrozumienia, że odpowiednio się rehabilituje.

W tym czasie Viria podskakuje do konającego mężczyzny i rozcina mu oko jego własnym nożem, a zaraz dziko posykuje:

— Złoto, kosztowności? Macie coś? Gdzie to ukryliście? Mów, bo będę dalej kroić…

— Tylkko kkobiety… — rzęzi nieszczęśnik.

— Co kobiety? Jaśniej! — Viria nacina mu nożem wytatuowany policzek.

— Za czttery księżżyce, w pełnię… Wszystkie kobbiety zzbierzemy przy Lliliowym Jeziorze… To wszystko, grhhh… — kończy żałośnie mężczyzna, kiedy Viria wierci mu wbitym bełtem w gardle.

— Wiem, gdzie to jest, Liliowe Jezioro… — odzywa się spokojnie Kalilla. Na co Exon staje przy niej, lecz zwraca się do mnie:

— To bez znaczenia. Barbarzyńca mówił o łączeniu sił. Więc pewnie będą ich tam setki ze schwytanymi kobietami. Nie dysponujemy taką mocą, aby móc się z nimi mierzyć.

— Więc niewiasty z księstwa mamy zostawić na pastwę tych… bestialskich zwierząt? — pyta z bólem Kalilla. — Moje nieszczęsne siostry z Razzinal…

— „Poszukajmy sojuszników” — gestykuluję. — „Gdzie możemy ich znaleźć”?

— Być może w innych wioskach — stwierdza w zadumie Kalilla, ale zaraz zdecydowanie się poprawia: — O kilka dni drogi stąd, nad wewnętrznym morzem, leży jedno z większych miast księstwa Razzinal, Orizzo. Proponuję się tam udać i szukać pomocy właśnie tam wśród możnych panów.

— „Pomogą”?

— Nie wiem…

— „Czy w tym mieście znajduje się siedziba Zakonu Łuku i Strzał Srebrzystej Łani”? — interesuję się.

— Tak — potwierdza Kalilla.

Chwilę się zastanawiam. W tym czasie zauważam wychodzące z głębi jaskini przerażone kobiety i daję ostateczną odpowiedź:

— „Przybyli z nami chłopi odprowadzą uwolnione dziewczęta do ich domów. My natomiast udamy się po pomoc do wspomnianego miasta”.

II. Miasto Orizzi

Leżące nad wewnętrznym morzem miasto o nazwie Orizzo prawie w niczym nie przypomina znanych mi miejscowości z cesarstwa Terraticos. Przybywamy tu w czasie wczesnych roztopów, co sprawia, że miejskie drogi są grząskie, pokryte błotem i topniejącym śniegiem, jak również licznymi, zwierzęcymi odchodami, które uprzednio zamarzając, gromadziły się tu przez całą zimę. Większość mieszkańców nosi na sobie niezbyt wyszukane długie, powłóczyste szaty, granatowe lub czarne, jednolite albo też w niezbyt wyraźną kratkę. Same domostwa są po części drewniane i murowane, a solidarnie wieńczą je spadziste dachy, z których sterczą długie kominy. Niemal z każdego dobywają się kłęby szarego dymu.

W takiej scenerii Kalilla prowadzi nas przed gospodę w okolicę górującego w mieście zamku. Tutaj, w zamian za futrzane odzienia zabitych przez nas barbarzyńców, pozostawiamy w stajni rumaki i się rozstajemy. Moi kompani mają rozejrzeć się po mieście i zebrać jak najwięcej wieści o bieżących wydarzeniach w Pendorum. Także w miarę możliwości poszukać pomocy w celu udania się na odsiecz więzionym kobietom. Zaś pod wieczór spotkamy się w gospodzie, przed którą stoimy i ustalimy, co dalej.

Niebawem zostaję sama i kieruję się do bram zamku. Bez trudu je przekraczam, okazując jedynie pierścień podarowany mi przez Zana. Ubrana jestem w mój tradycyjny strój gladiatrix, lecz jest on schowany pod futrzanym, szarym płaszczem, który pada moim łupem po ostatniej potyczce z barbarzyńcami.

Kroczę po rozległym placu, przyglądając się otaczającym mnie strzelistym budynkom i kilku parom drzwi prowadzących do wewnętrznych pomieszczeń. Aż nad jedną parą podwójnych wrót dostrzegam obraz skrzydlatej kobiety z głową rogatej łani i z sercem w dłoni.

Kieruję się właśnie w tę stronę i stukam w drzwi ciężką, żelazną kołatką, zimną od panującego, wszędobylskiego chłodu. Zaraz niedawna sytuacja się powtarza, bowiem po otwarciu wrót oraz okazaniu pierścienia, jestem zaproszona do środka.

Jednak tym razem nie zostaję pozostawiona sama sobie i jedna z zakonniczek prowadzi mnie ciemnymi korytarzami na wewnętrzny dziedziniec. Tutaj podziwiam ćwiczące walkę włóczniami kobiety, aż jedna z nich odkłada oręż i podchodzi do mnie, po czym spokojnie dźwięcznym głosem oznajmia:

— Witaj, niech doskonała miłość sławetnej Harremid zawsze będzie ci towarzyszyć. Zwą mnie Hamri i jestem tu zastępczynią wielkiej mistrzyni. Ty zaś jesteś…? — Po raz trzeci w ostatnim czasie demonstruję pierścień w nadziei, że to wystarczy. I rzeczywiście: — Ach, tak, więc to ty: — Kobieta o złotych włosach, wysoka i szczupła uśmiecha się do mnie dość dwuznacznie: — Niedawno przejeżdżał tędy Zan z zakonu Arezara i wspominał, iż możemy się ciebie spodziewać. Ciebie, czyli samej Anrei… — oznajmia i przygląda mi się dłuższy czas, czyniąc to jednak łagodnie. Potem wskazuje placem obręb placu pod wysoką ścianą i sugeruje: — Przejdźmy się…

— „Dobrze” — gestykuluję.

— Jesteś niemową? — zaciekawia się Hamri.

— „Od urodzenia”.

— Nic nie szkodzi. Rozumiem twoje gesty — oświadcza śpiewnie kobieta. — Jak pewnie wiesz, my, zakonniczki Srebrzystej Łani, boskiej Harremid, poświęcamy się w dużej mierze opiece nad chorymi oraz potrzebującymi. Dlatego uczymy się także mowy tych, którym niedane jest głośno wypowiadać słów. Oni często potrzebują naszej… — ucina zdanie i zadaje mi bezpośrednie pytanie: — Pomoc, to właśnie jej u nas poszukujesz, nieprawdaż? — Czynię dość skomplikowane ruchy dłońmi, wyjaśniając, że grupa barbarzyńców porwała kobiety z północnych wiosek księstwa. Ja zaś pragnę uzyskać wsparcie, aby wspomniane niewiasty uwolnić. — Rozumiem… — mówi Hamri, gdy kończę gestykulować. — Rozumiem… — powtarza w zamyśleniu i pogodnie dodaje: — Możesz na nas liczyć. Wystawimy dwadzieścia zakonnych sióstr i dwóch zakonników pod moim bezpośrednim przewodnictwem.

— „Dziękuję” — składam razem dłonie i lekko pochylam głowę.

— Nie, ty mi nie dziękuj… — oświadcza niemal radośnie kobieta. — Niech uczynią to wspomniane dziewczęta, gdy wspólnie uwolnimy je z rąk pomiotów Otchłani. A… czemu ci właściwie na tym zależy, na pomocy tym niewiastom…? — pyta nieco podejrzliwie, spoglądając na mnie z ukosa Hamri.

— „To moja powinność”.

— Powinność, hah! Doskonale — cieszy się zakonniczka. — Więc jeżeli wrócimy zwycięsko z tej wyprawy, rozważ wstąpienie do naszego zakonu. Wykaż się w bezinteresownej walce w słusznej sprawie, a wówczas sama się za tobą wstawię.

— „Wasz zakon” — gestykuluję w zamyśleniu.

— Tak?

— „Opowiadasz, że czynicie dobro pod wezwaniem Harremid, ale jest ona także Boginią bezwzględnej walki, krwawą Boginią. Czy nie jest to ze sobą sprzeczne”?

— Więc zapytujesz mnie, czy to paradoks…? — Hamri uśmiecha się przyjaźnie. — Otóż wiedz, że wszyscy Bogowie mają dwojaką naturę. Przejawiają dobre cechy, ale też posiadają swą ciemną stronę. I doświadczamy tego z całą siłą również w poświęconych im zakonach. Dlatego bardzo roztropnie należy wybierać wielkich mistrzów oraz mistrzynie. To oni głównie wiodą zakony w mrok albo też prowadzą ku światłu.

— „Skąd to rozdwojenie w zakonach i Bogach”?

— Ależ jakże to, skąd? Toż Bogowie są potomkami wielkiej, mitycznej Anrei, ha! — wypala wręcz radośnie Hamri. — To ona zapoczątkowała rozłam, a jej dwuznaczne czyny dualizm w miejsce jedności. Stworzyła kodeks dziesięciu zabronionych grzechów i sama je popełniła, podobno wszystkie, jeden po drugim. Jest Boginią, ale zauważ, iż od tysięcy lat kroczy po obliczu ziemi. Wreszcie pragnie zjednoczyć Pendorum, lecz jej czyny od zawsze wprowadzają tylko jeszcze większy podział i chaos. To Anrea zapoczątkowała, iż to, co ludzkie i boskie, dobre oraz złe, prawe i nieprawe zupełnie się pomieszało. Dlatego w pewien sposób kochamy ją i czcimy, jako stwórczynię, Bogini Matkę, a jednocześnie swym dziedzictwem wzbudza ona lęk i sprzeciw. — Naraz Hamri przystaje i patrzy na mnie z nieskrywaną drwiną, oświadczając: — Spójrz tylko na siebie. Przedstawiłaś mi się boskim imieniem Anrei. Ale przecież nią nie jesteś, bo jakże to. Niewątpliwie więc skrywasz też inne, prawdziwe imię. Zatem kim tak naprawdę jesteś, hm…?

Zastanawiam się dłuższą chwilę nad możliwie dyplomatyczną odpowiedzią i gestykuluję:

— „Możesz mi mówić Matka Cień”.

— Cień?

— „Tak”. — Spoglądam, jak mój cień oraz Hamri nakładają się na siebie i łączą, zupełnie jakby należały do jednej osoby. Na odchodne jeszcze zapytuję: — „Wspominałaś, że jesteś zastępczynią wielkiej mistrzyni. Czemu ona nie pojedzie na odsiecz więzionym kobietom”?

— Hah… — Hamri uśmiecha się sprytnie i udziela odpowiedzi: — Jak wspominałam, w niektórych frakcjach zakonów, tak jak czasem w dualistycznej naturze Bogów, biorą górę te ciemne podszepty. I podejrzewam… że nasza wielka mistrzyni nie byłaby skłonna pomóc zgrai marnych wieśniaczek. Wybacz mą szczerość i zachowaj te słowa, proszę, dla siebie. — Niespodziewanie kobieta całuje mnie naprawdę namiętnie w usta i żegna z pozdrowieniami miłości.


*


Jest już wieczór i wspólnie z moją drużyną przebywam w karczmie. Nie mamy pieniędzy, pożądanych tu monet, a za napitki i jadło płacimy łupami zdobytymi na barbarzyńcach, ich odzieniem czy bronią. Choć wśród wartościowych przedmiotów na wymianę posiadamy też zdjęte z martwych ciał ozdoby oraz amulety. Zasiadamy w gospodzie, która nie grzeszy przepychem i ma dość surowy wystrój. W takim zaś miejscu tym łatwiej odbywa się handel wymienny, gdzie niepodzielnie króluje Adora. Skutecznie się targuje, a wspiera ją milcząco Gabu z wartościowymi łupami w swych potężnych ramionach.

Poza spożywaniem wieczerzy dzielimy się uzyskanymi informacjami. Jako pierwszemu udzielam głosu Exonowi:

— Żaden arystokrata w mieście nie chciał z nami rozmawiać. — Załamuje ręce mężczyzna z Saladior. — Więcej, nawet do ich koniuszych nie dostaliśmy wstępu. Słowem tutejsi, majętni ludzie mają nas za nic.

— Może więc trzeba było ich czymś przekupić? Na przykład czyimiś wdziękami. Zdaje się ktoś z nas ma już w tym niezłą wprawę… — docina Ravel, spoglądając lekceważąco na Kalillę. Ta spuszcza nisko wzrok.

— Zamilcz koniokradzie… — cedzi przez zęby Exon i zaciska dłonie w pięści.

— „Dość tego” — gestykuluję i uderzam kuflem piwa o blat stołu, aż złocisty trunek z pianą częściowo wylewa się na zewnątrz naczynia. Następnie patrzę na kwaśne miny zebranych i czynię odpowiednie gesty. Po chwili Adora przedstawia pozostałym dobrą nowinę o wsparciu, jakiego udzieli nam Zakon Łuku i Starzał Srebrzystej Łani. Tym wyznaniem znacząco poprawiam nastrój przy biesiadnym stole i bliskie sobie pary wznoszą toasty trzymanymi w dłoniach kuflami. Choć zdaję sobie sprawę, że każdy z moich kompanów ma inną motywację, aby stoczyć kolejną bitwę z barbarzyńcami.

Spoglądam na Kalillę i wierzę w jej czyste intencje, sama bowiem sprzedawała swe ciało, ponieważ musiała to czynić i pragnie ona oszczędzić podobnego losu innym kobietom. Z kolei Exonem kieruje honor. Ravel oraz Viria są mniej dojrzali i czuję, że ciągle wabi ich przede wszystkim wizja bogatych łupów. Nie winię ich za to, albowiem to ich prawo. Zresztą także Adora zapewne chętnie widziałaby w naszym posiadaniu nowy sprzęt na handel. Natomiast Gabu ma miękkie serce i odnoszę wrażenie, że jeżeli może komuś pomóc, wówczas zwyczajnie to czyni. Jest to u niego ze wszech miar naturalny odruch.

Siedzimy tak dłuższy czas pogrążeni na jedzeniu i piciu oraz trywialnych rozmowach. Aż do stolika powraca Ravel.

— Karczmarz właśnie podzielił się ze mną ciekawymi wieściami — mówi.

— Mianowicie…? — pyta bez entuzjazmu Exon.

— Rozchmurz się, wojowniku. Oto będziesz mógł jutro sprawdzić się jako prawdziwy mężczyzna! — Ravel stawia przed kowalem z królestwa Saladior pełen kufel piwa.

— Znowu zaczynasz…?

— Ależ skąd. Już kończę, ha! — oznajmia prześmiewczo partner Viri. — Otóż władca tego miasta, niejaki bojar Alexy, urządza nazajutrz turniej niemal rycerski. — Na te słowa wszyscy wlepiamy ciekawski wzrok w mężczyznę z chanatu Precis. Ten uciesznie kontynuuje: — A tak! Należy jedynie wziąć udział w pokazowej walce z tutejszym przedstawicielem rycerstwa i w razie wygranej z odpowiednią rangą trafia się do turnieju!

— Każdy może wziąć udział? — dopytuje tym razem z zainteresowaniem Exon. Na co Ravel utwierdza go w tym skinięciem głowy.

— Jaka jest nagroda? — rzuca łakomie Viria.

— Mój słodki całus… — Mężczyzna z chanatu wydyma ku niej usta. Na co ta odpycha go od siebie w kierunku partnera Adory i skrzeczy:

— Więc niewątpliwe Gabu weźmie udział i nagroda zmobilizuje go, aby zwyciężył, ha! — Wspomniany tłuścioch otrzymuje siarczyste uderzenie w plecy od Viri. Do tego stopnia silne, że krztusi się piwem i puszcza nosem bańki z piany. Następnie wyraźnie skonsternowany oświadcza:

— No co wy… — Wyciera pianę spod nosa. Z kolei Ravel macha na niego niedbale ręką, dając do zrozumienia, że teraz będzie już mówił poważnie i rezolutnie wypala:

— Za zwycięstwo w turnieju jest przyznawana tylko główna nagroda, czyli audiencja u wielkiego pana, organizatora tego spektaklu. Lecz dodatkowo sto tutejszych monet, niejakich…

— Razzenów — podpowiada Kalilla.

— Otóż to! — Klaszcze w dłonie Ravel i zawadiacko dodaje: — A co najważniejsze starcia mają się toczyć niemal bezkrwawo tępym orężem. Wystarczy więc przeciwnikowi nabić trochę sińców, a wówczas wielki pan… — szydzi mężczyzna z Precis — organizator turnieju, sam wskazuje zwycięzcę pojedynku.

Zapada dłuższa cisza, podczas której oczy moich kompanów skupiają się na mnie. Zaś te spojrzenia mówią mi tylko jedno i z chęcią ulegam tej sugestii, gestykulując:

— „Wszyscy weźmiemy udział w turnieju”.


*


Z samego ranka ustawiamy się w rzędach na tutejszej arenie i każdemu z nas dane jest stoczyć szybką walkę z przedstawicielami rycerstwa. Choć w zasadzie to prawie każdemu z nas. Adorze w końcu udaje się wybłagać, abym nie posyłała jej oraz Gabu na wyzwanie, z którego wynieśliby zapewne jedynie nowe sińce oraz szramy. Przyznaję, że pyzata dziewczyna ma swoje racje i dlatego ulegam namowom.

Tym sposobem do udziału w głównym turnieju, po pokonaniu swych przeciwników, dostaję się ja sama, Ravel, Viria oraz Exon. Zaskoczeniem jest to, że Kallila daje się pokonać. Chociaż może nie jest to aż tak wielką niespodzianką. Od czasu swego uwolnienia ta kobieta jest mniej wojownicza i bardziej skryta, które to postawy pogłębiają się jeszcze po upublicznieniu przez Otcha jej minionej, wstydliwej profesji. Na szczęście nie dostrzegam, aby Exon, skąd inąd kowal, się od niej odwrócił. Liczę więc, że Kalilla niebawem odzyska dawny rezon, hart ducha i znów będzie brylować w błyskotliwej sztuce władania włócznią.

Obecnie zaś, oklaskiwani przez całkiem liczną widownię, toczymy swe pojedynki na zaśnieżonej arenie w kształcie prostokąta. Tutejszy przybytek jest o wiele skromniejszy od tych w miastach Terraticos, gdzie prowadziłam boje w turniejach. Wszystko tu wygląda na wykonane z mniejszym rozmachem. Zamiast chóralnych śpiewów i donośnych odgłosów bębnów, gdzieś w oddali słychać jedynie pianie kogutów i rżenie koni. Podesty i trybuny zbudowane są głównie z drewna w miejsce kamienia czy marmuru. Zaplecze jest niewielkie i brak tu podziemi z celami dla walczących niewolników.

Tak, to niewątpliwie jeden z pozytywów, że walczymy tu jako ludzie wolni. Natomiast drugą korzystną okolicznością jest ta, iż pojedynkujemy się ze sobą o zwycięstwo bez potrzeby przelewania krwi i odbierania życia.

Z kolei o umiejętnościach bitewnych napotkanych na drodze miecza rycerzy z Razzinal nie mam najlepszego zdania. Wielu z nich jest opasłych z wielkimi brzuszyskami. Dodatkowo w ciężkich zbrojach stają się niezdarni i mało odporni na silne popchnięcia. I to do tego stopnia, że potrafią stracić równowagę, paść ciężko na zaśnieżoną glebę i już się nie podnieść. Przypominają wtedy pancerne żółwie kołyszące się na swych skorupach i wierzgające bezradnie kończynami.

Tak oto nastaje już wieczór i bez uszczerbku na zdrowiu docieram do półfinału, gdzie mierzę się z Exonem. Zaś w równoległym pojedynku Ravel stoczy bój z jakimś zakonnikiem. Zapewne godnym siebie rywalem, bo ten w ćwierćfinałowej walce pokonuje Virię, wybijając jej tępym płazem miecza dwa zęby.

Kto wie, możliwe, że dane mi będzie się zmierzyć z pogromcą wojowniczej kobiety z konfederacji Favers, której Gabu właśnie czyni okłady lecznicze na opuchnięte usta. Najpierw jednak muszę się zająć Exonem. I z przekornym uśmiechem na twarzy dochodzę do wniosku, że jest to doskonały moment, aby wyrównać z nim pewien rachunek.

Rozpoczyna się starcie i obchodzę uważnie wojownika z królestwa Saladior, obracając w dłoniach parą otrzymanych na turniej przytępionych mieczy. W pewnym momencie stojący w miejscu Exon, bierze na mnie obszerniejszy zamach, a wtedy markuję atak. Zgodnie z oczekiwaniem mój przeciwnik posyła ku mnie wyjątkowo zamaszyste uderzenia, a ja, przygotowana na to, odskakuję z łatwością do tyłu, po czym natychmiast kontratakuję. Krzyżuję razem ostrza i uderzam nimi Exona w tors. Następnie czynię fikołek w bok i ponownie staję w gotowości.

Uśmiecham się, patrząc przeciwnikowi w twarz. On sam ma nietęgą minę. Rozumie bowiem, że gdyby była to prawdziwa walka, już byłby na arenie trupem. Dlatego nabiera należnego mi respektu i przyjmuje postawę obronną, szeroko rozstawiając nogi i uginając kolana. Bardzo rozsądnie, bo jestem dla niego za szybka, aby mógł mnie swobodnie atakować. Teraz natomiast sprawdzę, jak się spisuje w defensywie.

Odchodzę trochę do tyłu, aby nabrać rozpędu i zaraz biegnę wprost na wojownika. Skaczę w jego kierunku, a on, gdy jestem w powietrzu, uderza we mnie długim mieczem, cofając się jednocześnie. Nasze ostrza spotykają się razem i w ten sposób wytracam impet, po czym spadam nogami na ziemię. Lecz od razu przechodzę do przyklęku i z tej pozycji atakuję kostki przeciwnika. Dosięgam jedną z nich, ale nieostry miecz nie wyrządza żadnej krzywdy męskiej łydce. Zaś jej właściciel, korzystając z okazji, uderza na mnie mieczem z góry. Paruję ten cios skrzyżowanymi ostrzami nad swoją głową, a Exon ponawia atak, tylko po skosie. Wobec tego błyskawicznie odtaczam się poza zasięg jego broni. A gdy miecz mego przeciwnika spotyka się z zaśnieżoną ziemią, podskakuję zwinnie do partnera Kalilli i z najbliższej odległości zadają potężny cios klingą w krocze mego kompana.

Oto i wyrównany rachunek za obietnice wspólnego życia, których na swoje szczęście ten mężczyzna nie zdołał ziścić. Jednak kobieca natura jest jedna i takie rzeczy pamięta. Czy to jest zemsta? Ależ skąd, jedynie przyjacielski kuksaniec…

Z figlarnym uśmiechem na ustach odchodzę od Exona w momencie, kiedy na trybunach rozchodzi się przeciągły jęk, a męska część publiki chwyta się za swe krocza. Podobnie czyni Exon, choć on z wiadomych względów, wydaje się cierpieć o wiele bardziej. Leży zgięty w pół z grymasem bólu na twarzy i pospiesznie robi sobie między nogami okład z lodowatego śniegu.

Zaraz na arenę wbiega Kalilla. Posyła mi nienawistne spojrzenie, widząc, że się uśmiecham. Potem razem z Gabu pomaga opuścić obolałemu mężczyźnie z królestwa Saladior plac boju, miejsce upokorzenia jego męskiej dumy.

W tym czasie podrzucam nonszalancko miecze do góry, by łapać je w locie i idę na zaplecze oczekiwać rychłej, finałowej walki. Na miejscu dochodzą mnie z areny gromkie wiwaty, które jednak wyjątkowo szybko milkną. I już za chwilę do pomieszczenia, gdzie przebywam, wkracza Gabu podtrzymujący na ramieniu Ravela z paskudnie rozkwaszonym nosem.

Więc tajemniczy zakonnik pozostaje dla mnie na deser — myślę, pewna swych bitewnych umiejętności. Ponownie wkraczam na zaśnieżony plac i raptem bardzo rzednie mi mina. Opancerzony mężczyzna w zakonnej zbroi uśmiecha się do mnie złowieszczo, spijając ze swej pancernej rękawicy krew Ravela. Zakonnik ma zdjęty hełm i tym samym odsłania łysą czaszkę pełną napisów, a znam te napisy. Rozpoznaję także srebrny, nienawistny mi wzrok. Ten również znam i to aż za dobrze.

Przez chwile myślę, iż doświadczam jakiegoś szaleństwa i cały świat uwziął się na mnie. I zaraz dochodzę do przekonania, że tak właśnie jest. Pewien aspekt świata naprawdę mnie prześladuje i zawsze będzie tu ze mną, zsyłając brzemię przeszłości na me ramiona. Albowiem nagle doznaję olśnienia, z kim tak naprawdę mam się tu zmierzyć, a utwierdza mnie w tym swym krzykiem postać naprzeciw:

— Abezzal! To moje prawdziwe, odwiedczne imię! — chrypi zakonnik i postępuje ku mnie, ciągnąc za sobą miecz, którym ryje w śniegu. Jednocześnie mój śmiertelny wróg posępnie wylicza: — Czas na karę za kłamstwo… zdradę… rozpustę… chciwość…

— „Czas na krwawą zemstę za moich ziemskich rodziców” — gestykuluję w odpowiedzi, obnażając wściekle zęby. I w tym momencie, z powodu porywającego mnie raptem gniewu, jestem gotowa zatłuc tego mężczyznę… to ścierwo! Zatłukę to ścierwo tępymi mieczami na śmierć! Nie bacząc na wszystko, zaprawdę uczynię to… To jakiś obłęd, a nad szaleństwem się nie panuje i ono porywa mnie swe szpony, nie zamierzając wypuścić z morderczego uchwytu.

Ściskam miecze i biegnę co sił na mego mitycznego małżonka, po czym w potężnym wyskoku szybuję ze stopą zwróconą w jego znienawidzoną twarz. Ten przyjmuje gardę i moja noga trafia w jego skrzyżowane ze sobą ręce. Spadam na ziemię i z przyklęku okładam ostrzami opancerzona uda i golenie, ale oczywiście, nic to nie daje, metalowa osłona zbroi jest zbyt potężna. A zaraz intuicyjnie odtaczam się w bok. Tak, instynkt mnie nie zawodzi, właśnie unikam ciosu mieczem, który z góry wbija się w miękką ziemię i śnieg, rozbryzgując je na boki.

Doskonale rozumiem, że muszę się skoncentrować na odsłoniętej głowie wysokiego i postawnego przeciwnika. Zatem ponownie ruszam do boju i już zamierzam uczynić wyskok, gdy gwałtownie wysunięta, opancerzona pięść trafia mnie w klatkę piersiową. W efekcie zostaję odrzucona do tyłu i padam bez tchu na ziemię. Szeroko otwieram usta, starając się zaczerpnąć powietrze. W tym czasie Abezzal tnie w moim kierunku raz za razem mieczem. Cofam się na siedząco i wiję, jak mogę, unikając uderzeń, aż jeden z wymachów wrogiego oręża zahacza o częściowo odwiniętą chustę na mojej głowie i ta zostaje z łatwością rozcięta. W tym momencie zastygam z wrażenia, bowiem uświadamiam sobie, że mój śmiertelny wróg walczy jak najbardziej ostrą stalą!

Wzbiera we mnie dodatkowy gniew, który wypełnia mnie na wskroś i daje nieposkromioną siłę. Moje oczy się rozświetlają, płuca wypełniają mroźnym powietrzem i już gnam na przeklętego zakonnika! Czynię jeden i drugi unik przed jego ciosami mieczem, kolejne ataki paruję swoimi ostrzami, po czym wybijam się w górę i z impetem uderzam czołem w twarz Abezzala. Opadam na ugięte nogi, by raz za razem wymierzać ciosy krótkimi mieczami w znienawidzoną twarz z taką siłą, że tępy metal pozostawia tam krwawe pręgi.

I tak pragnę krzyczeć, aby wyrzucić z siebie wzbierającą jeszcze furię! Zaś gdybym tylko mogła ze swej piersi wydobyć jakikolwiek dźwięk, to nim samym rozerwałabym mego znienawidzonego wroga na strzępy!

Zamiast tego gwałtownie kucam i podcinam mu nogi. Ten pada jak kłoda na ziemię, a ja staję obiema stopami na jego zbrojnym ramieniu. Teraz jest mój i zamierzam się na nad nim pastwić i to powoli. Będę okładać go tępym żelastwem w moich dłoniach tak długo aż starczy mi tchu!

Gdy nagle…

Nie! Nie! Pragnę krzyczeć, aby puszczono mnie wolno, ale dwóch potężnych mężczyzn chwyta mnie pod ramiona i odciąga do tyłu. Zaś w sukurs idą im następni, którzy łapią mnie wpół. Także Abezzal jest obezwładniany i ktoś wyrywa mu z opancerzonej dłoni ostry miecz.

I niebawem jestem już na zapleczu, jest już po wszystkim…

Nagle dociera do mnie, że niemal zabiłam Abezzala i naprawdę zrobiłabym to, gdyby tylko mi nie przeszkodzono. Tym samym popełniłabym grzech mściwości i jako mitczna Anrea kolejny raz zaprzepaściłabym szansę na zjednoczenie kontynentu Pendorum.

Pendrorum…

Zemsta…

Mityczna Anrea…

Posłannictwo…

Przekleństwo…

Te pojęcia kołaczą mi się po głowie i próbuję zdać sobie sprawę, co się właściwie ze mną dzieje i dokąd tak naprawdę zmierzam. Czy zawodzę?

Kręcę głową ni to z niedowierzaniem, ni przecząco i już wiem, że jakimś sposobem muszę się opanować. Po prostu muszę to zrobić i spojrzeć na swe istnienie w nowym wymiarze, aby nie powielać starych błędów. Muszę być zimna, wyrachowana i zdecydowana, by ostatecznie podjąć decyzję komu chcę służyć. Czy własnym ludzkim słabościom jak zemsta. Czy też wzniosę się ponad to i uczynię coś więcej nie tylko dla siebie, ale również i świata.

Spoglądam w kąt pomieszczenia, gdzie przyglądają mi się zgodnie i z rezerwą moi kompani, którzy oglądali ostatnią potyczkę. Patrzę na nich i dochodzę do wniosku, że oto mam przed sobą przedstawicieli władztw kontynentu Pendorum, ludzi, którzy obecnie składają swój los w moje ręce. Czy więc ich i innych mogę zawieść? Nie, przecież nie mogę tego uczynić i nie chcę tego. Muszę przede wszystkim myśleć o nadrzędnym celu oraz innych ludziach, muszę dojrzeć i to natychmiast.

Snując takie rozważania, wkrótce prowadzona jestem już na audiencję z bojarem Alexym, organizatorem turnieju, na którym, jak się właśnie dowiaduję, zwyciężam. Bowiem Abezzal, za używanie nieprzepisowego oręża, zostaje zdyskwalifikowany.

Oczywiście ten drobiazg przyjmuję z aprobatą. Mojej drużynie przydadzą się jakiekolwiek pieniądze, skoro za jej pomocą mam wypełnić swe posłannictwo i zjednoczyć cały wielki kontynent z jego nieprzeliczonym bogactwem — uśmiecham się przekornie w duchu.

Mój wewnętrzny uśmiech nieśmiało wdziera się także na moją piegowatą twarz. Ale zaraz poważnieję, przekraczając kolejne drzwi w korytarzach niewielkiego zamku. Aż docieram do sali, gdzie rozpoznaję osobę obserwującą niedawny turniej z honorowego miejsca.

To bojar Alexy, który również w tym pomieszczeniu zajmuje miejsce na podwyższeniu, zasiadając u szczytu komnaty na całkiem eleganckim, choć w całości drewnianym tronie. Postać ta prezentuje się jako starszy już mężczyzna z długimi, kędzierzawymi włosami w kolorze siana. Strój ma luźny składający się z kilku warstw, w tym obfitujący w bufiaste rękawy. Zaś w całości ubioru dominują granatowe barwy poprzeszywane złotymi nićmi. Po bokach tej całkiem sympatycznie wyglądającej osoby dostrzegam doradców, lokajów oraz uzbrojonych strażników.

Staję dość sztywno na środku sali w swoim stroju gladiatrix, a wtedy władca tego miasta wręcz teatralnie do mnie przemawia:

— Niech pozdrowiona będzie sama mityczna Anrea! — Puszcza mi oko i wiedzę, że sobie ze mnie dworuje. Lecz zaraz robi zafrasowaną minę i całkiem poważnie oznajmia: — Wybacz, że mój przyjaciel obszedł się z tobą tak okrutnie i niesprawiedliwie zarazem w finałowym pojedynku. Zaprawdę, gdyby wiedział, co knuje ten niegodziwiec, nigdy nie dopuściłbym do walki, na arenie, gdzie mogłabyś, pani, stracić swe życie…

— „Przyjaciel”? — gestykuluję i robię kwaśną minę. W odpowiedzi na moje ruchy dłońmi bojar spogląda zagadkowo na jednego ze swoich ludzi, a ten szepce mu coś do ucha. I zaraz Alexy wybuch dobrym humorem, oświadczając:

— Ah! Jesteś, pani, niemową! Zaiste wielka to rzecz, iż kogoś dotkniętego przekleństwem przewrotni Bogowie obdarzają tak wielkim talentem do walki! — Zaraz kurtuazyjnie i prześmiewczo zarazem, wskazując na pobliski stolik ze srebrnymi kielichami, dodaje: — Może raczysz się, pani, napić wina, albo też… krwi wilka, hm…? — Uśmiecha się znacząco, a ja stawiam kolejne pytanie:

— „Krwi wilka”?

— Otóż to! — Bojar przyklaskuje w dłonie. — Tak, jestem ci winien wyjaśnienia, pani… — Wiedz zatem, iż w swoich podróżach po kontynencie Pendorum miałem swego czasu szczęście odwiedzić cesarstwo Terraticos i znalazłem się wówczas na trybunach areny, gdzie odbywał się krwawy turniej ku chwale Boga Gragezona. I na tamten chwlebny czas, jak i miejsce podziwiałem na igrzyskach pewną niepozorną, rudą dziewczynę, która wygrała ów turniej, pokonując na nim rozliczne rozjuszone bestie oraz pewną postawną brunetkę! — wybucha gromko. — Na którą to brunetkę, Okalę… sporo postawiłem… — kończy dla odmiany markotnie. Zaraz raptownie zmienia nastrój na pogodny, kontynuując: — Od tamtej pory wiele podróżowałem po dalekich krainach władztw Pendorum aż znowuż zapragnąłem obejrzeć w krwawej akcji znaną mi piegowatą dziewczynę. Tą drogą dostałem się na trybuny stolicy cesarstwa Terraticos, aby podziwiać zmagania par w krwawym święcie Avenedora. Nie inaczej, tylko postawiłem mnóstwo pieniędzy tym razem na zwycięstwo podziwianej przeze mnie pieguski, dziewczyny, która teraz już jako bardziej dojrzała osoba, stoi obecnie przede mną. — Puszcza mi oko. — Ona zaś… finałową walkę na cesarskiej arenie przegrała, z kolei jej partner, niejaki Aves, został brutalnie zgładzony… — Ponownie następuje spadek emocji w tonacji głosu Alexego, lecz tradycyjnie tylko po to, aby po chwili mówił ze zwykłą sobie pompą: — Tak, znowuż stałaś się, pani, sprawczynią tego, że przegrałem pieniądze! Prawdziwy majątek! Ale w jakiś sposób postanowiłem wtedy powetować sobie tamto niepowodzenie i nająłem twojego pogromcę, zakonnika, by szkolił moich leniwych rycerzy. I w ten właśnie sposób trafił on do mego miasta oraz na organizowany przeze mnie turniej. Ty natomiast, pani, niespodziewanie także zaszczyciłaś mnie swoją wizytą i… — markotnieje… — trzeci już raz ograbiłaś z majętności… — Pokazuje ręką na stolik, gdzie obok pucharów znajduje się pękata sakiewka. I już za moment jeden ze sług wręcza mi owo zawiniątko, a bojar, machając niedbale ręką, mówi dalej: — Ja jednak na szczęście nie dbam przesadnie o kosztowności, ponieważ bynajmniej i tak nie cierpię biedy. Więc zasłużenie wypłacam należną nagrodę. I z racji twego zwycięstwa, zapytuje cię: czy ja, bojar Alexy, sprawujący z książęcego nadania władzę nad miastem Orizzo, mogę coś jeszcze dla ciebie uczynić, waleczna pani…?

— „Wesprzeć mnie w walce przeciw barbarzyńcom, którzy uprowadzili dziesiątki kobiet z północnych połaci księstwa. Pragnę odbić te niewiasty” — gestykuluję.

Zaciekawiony moimi ruchami dłońmi bojar nastawia ucho do doradcy obeznanego z mową gestów i zaraz rzednie mu mina. Następnie smętnie oświadcza:

— Chyba zatem czas audiencji dobiega już końca… Zaś we wspomnianym, samobójczym… to jest śmiałym przedsięwzięciu, pozostaje mi życzyć powodzenia…

— „Mam swoich ludzi, a wsparcia udzieli mi Zakon Łuku i Strzał Srebrzystej Łani”.

Alexy raz jeszcze z uwagą wysłuchuje tłumaczenia doradcy i w zamyśleniu zapytuje:

— Ilu będziesz mieć ze sobą ludzi, pani, a ilu wrogów się spodziewacie…?

— „Będzie nas doborowych trzydziestu wojowników, nie licząc zwerbowanego po drodze chłopstwa. Przeciwników spodziewamy się kilku setek”.

— Kilku setek… — powtarza w zadumie bojar. Konsultuje się pewien czas z doradcami, aż z powagą przedstawia mi propozycję:

— Ze względu na swój majestat powinienem dbać o reputację, a takie zwycięstwo nad barbarzyńcami najeżdżającymi Razzinal zapewne odbiłoby się szerokim echem w całym księstwie. Dlatego, skoro miałbym mieć po swojej stronie także wspomniany zakon, zgadzam się wziąć udział w tej ryzykownej wyprawie. Jednakże zaznaczam, że uczynię to pod warunkiem, iż zostanę jedynym dowodzącym i wszystkie zaszczyty za zwycięstwo spadną wyłącznie na mnie…

— „Nie zgadzam się”.

— Ale…?! — Alexy wybałusza ze zdziwienia oczy, a ja tłumaczę:

— „Odpowiadam za moich ludzi i nie wyślę ich na śmierć, jeżeli otrzymam nieprzemyślane rozkazy. Podobnie nie czuję się zobowiązana przemawiać w imieniu zastępczyni wielkiej mistrzyni, Hamri, która będzie dowodzić zakonem. Z kolei, co do sławy, to gardzę nią, wystarczą mi sprawiedliwe łupy i uwolnienie wspomnianych kobiet”.

— Więc jak to rozegramy…? — zapytuje w zamyśleniu Alexy.

— „Proponuję walczyć tak, jak w dawnych czasach”.

— To znaczy…?

— „W swoich traktatach Etos opisywał, że podczas dużych bitew każdy dowódca osobiście kierował swoimi ludźmi, wydając im polecenia”.

— Hm… Ale wygrana zostanie przypisana przede wszystkim temu wodzowi, który przyprowadzi na plac boju najwięcej żołnierzy, nieprawdaż…?

— „Nie przeczę temu”.

— Dobrze zatem… — mruczy niczym stary kocur bojar Alexy. Po dłuższej chwili wzdycha głęboko i już odprężony, spoglądając na swoje złocone naszywki na mankietach, oświadcza:

— Niech więc tak będzie. Wspólnie wyruszymy na bitwę, a potem będziemy walczyć ramię w ramie, każdy dowodząc bezpośrednio własnym oddziałem. Jednakże to ja, bojar Alexy, władca miasta Orizzo otrzymam jedyną chwałę za przyszłe zwycięstwo. Co zaś się tyczy łupów, one z kolei nie leżą w kręgu moich zainteresowań. Trochę futer, naszyjników z kości czy nędznej broni, swobodnie mogę ci, pani, ofiarować… — Obdarza mnie swobodnym uśmiechem i władczo dodaje: — Wyruszam skoro świt i to już jutro!

Kłaniam się lekko i jak najbardziej usatysfakcjonowana tym, co udaje mi się zwojować w tej komnacie, opuszczam z pękatą sakiewką monet mego obecnego sojusznika z księstwa Razzinal.

III. Siłą natura — natura siłą

Bojar Alexy opuszcza miasto Orizzo na czele trzystu swoich żołnierzy. W ich skład wchodzi pięćdziesięciu doborowych łuczników, drugie tyle wybornej, ciężkiej konnicy oraz dwie setki przeciętnej piechoty — mężczyzn uzbrojonych w miecze i tarcze, jak również długie piki. Dowódcy tego wojska towarzyszy Hamri z zakonnym oddziałem. Natomiast ja sama, razem z moimi ludźmi, udajemy się przodem, aby zwerbować po drodze chętnych do pomocy wieśniaków. Choć tak naprawdę, zgodnie z moimi własnymi planami, wcale nie mają oni walczyć. Widziałam już bowiem wątpliwej jakości chłopską siłę bojową w bitwie pod stolicą cesarstwa Terraticos. W związku z tym zwerbowanego motłochu zamierzam użyć do zgoła odmiennych celów.

Po siedmiu dniach spotykamy się wszyscy na północy nad zamarzniętą rzeką w niewielkiej odległości od Liliowego Jeziora, gdzie zgodnie z oczekiwaniami zbiera się znacząca liczba barbarzyńców. Zwiadowcy donoszą nawet o ośmiu setkach. Nasz wróg ma więc blisko dwukrotną przewagę liczebną. W takim układzie my musimy się postarać, aby po naszej stronie były właściwa taktyka oraz strategia, które wyrównają szanse lub przechylą je na naszą korzyść.

Dlatego pełna pomysłów na temat wybiegów wojennych wkraczam do namiotu Alexego z moją tłumaczką, Adorą i staję koło bojara, Hamri oraz stołu z mapą najbliższej okolicy. Teren na mapie uwidacznia miejsce, gdzie ma się odbyć bitwa. A, jako że jesteśmy już w komplecie, pierwszy zabiera głos Alexy:

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.