E-book
7.35
drukowana A5
39.47
Zakochana czarownica

Bezpłatny fragment - Zakochana czarownica

czyli Anubis w skupie butelek


Objętość:
193 str.
ISBN:
978-83-8155-680-4
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 39.47

„Gwiazdy bledną jak pamięć na chwilę przed świtem.

Nisko na wschodzie pojawia się słońce, złote jak otwarte oko.

To, co może być nazwane, musi istnieć.

To, co jest nazwane, może być zapisane.

To, co jest zapisane, może być pamiętane.

To, o czym się pamięta, żyje.”

(Z Papirusu Ani, rozdział XV Księgi Umarłych)

Rozdział I

Nie ma dotkliwszej boleści, niźli dni

szczęścia wspominać w niedoli.

Dante Alighieri

Stefan siedział w Punkcie Skupu Surowców Wtórnych. Był zły i rozżalony. Zły na siebie za nieudolność i pecha, który go prześladował. Rozżalony na cały świat za to, że ten nie potrafił docenić jego licznych talentów. W stanie, w jakim morduje się sąsiadów, czekał na pierwszego klienta. Jednak nawet w tym stanie zdawał sobie świetnie sprawę z tego, że klienta przywita uśmiechem i będzie dla niego nad wyraz grzeczny. Wiedział, że tak się zachowa, wiedział też, że jego pierwszym klientem stanie się prawdopodobnie jakiś zapijaczony, brudny i śmierdzący menel. Wiedział, że mimo odrazy odniesie się do niego serdecznie. Wiedział to wszystko i to jeszcze bardziej go wkurzało.

Był świadomy swojej wartości i tego, że ma szeroką wiedzę z najróżniejszych dziedzin i wierzył, że został stworzony do wyższych celów. Był fachowcem w siedmiu różnych zawodach. Posiadał doświadczenie i umiejętności, których inni powinni mu zazdrościć, powinien być rozchwytywany przez pracodawców. Powinien, ale nie był. Całe swoje życie zawodowe tułał się po różnych zakładach pracy, które albo plajtowały albo redukowały zatrudnienie. Lądował więc często na kuroniówce, aby znowu znaleźć coś bez perspektyw, na kilka miesięcy, czasem na rok. Może to przez to dziwne zdarzenie sprzed lat?


***************


Pierwsza klasa liceum, początek zimy. Biało, niewielki mróz. Prószący niezbyt mocno śnieg. Wrócił ze szkoły. Zjadł obiad i właśnie miał zmyć się do swojego pokoju. Teoretycznie miał się uczyć. Praktycznie jednak, czekała na niego cała bateria książek z biblioteki. Pochłaniał je. Pochłaniał kosztem nauki. Nie był jednak jeszcze na tyle odpowiedzialny, aby się tym zbytnio przejmować. Wstał od stołu.

— Dużo masz dzisiaj nauki, Stefek? — Rzuciła mama.

— Jak zawsze — odparł dyplomatycznie nie chcąc się w coś wpakować.

— Może skoczysz do lasu?

— Po co? — zainteresował się nagle.

— Śnieg pada. Nie mamy dobrej miotły. Przyniósłbyś gałązek, tata ukręciłby nową…

— Dobra, tylko się przebiorę. — Zgodził się chętnie. Lubił las, a krótki grudniowy dzień szybko się kończył. O zmierzchu można spotkać dzika a nawet jelenia. Widział szansę, za godzinę, półtorej zacznie się ściemniać.

Brzozowy zagajnik, do którego zmierzał, oddalony był o półtora kilometra. Można tam dotrzeć idąc na wprost, miedzami wśród pól. Można też iść skrajem lasu, ale po łuku nadkładając kilkaset metrów.

Wybrał skraj lasu. Śnieg padał coraz intensywniej. Nie należało to do przyjemności, ponieważ szedł pod wiatr. Było zimniej niż myślał. Po 35 minutach osiągnął cel. Śnieg sypał teraz obficie, wielkimi płatami. Zaczął ścinać gałązki i formować z nich snopek. Szło mu to jednak wolniej niż oczekiwał. W pośpiechu zabrał tępy nóż a zmarznięte witki okazały się wyjątkowo twarde. Nim skończył, ściemniło się, śnieg przestał padać. Gdy zarzucał na ramię, związany paskiem od spodni, rosochaty snop, pojaśniało. Omiótł wzrokiem otoczenie, spojrzał w niebo.

Chmury przerzedzały się, pojedynczo prześwitywały gwiazdy. Ruszył. Tym razem zdecydował się iść na wprost, przez pole. Uszedł jakieś 200 metrów, kiedy chmury rozstąpiły się zupełnie, ukazując w całej krasie nisko zawieszoną misę księżyca w pełni. Kilkucentymetrowa warstwa świeżego śniegu odbijała i łagodnie rozpraszała księżycowe światło. Zrobiło się widno, niemal jak w dzień. Szło mu się dobrze, nawet wesoło. Około 150 metrów przed nim, w poprzek jego marszruty, biegła droga. Droga przecinała pola i dalej prowadziła przez las do pobliskiej leśniczówki. Wiedział, że kiedy dotrze do nieużywanej o tej porze roku gruntówki, znajdzie się dokładnie w połowie drogi.

Najpierw usłyszał dzwonki, chwilę potem jakiś wesoły okrzyk. Głosy dobiegały z lasu, z lewej strony. Nim zdążył cokolwiek pomyśleć, z leśnej drogi wyjechała bryczka. Czterokółka, ciągnięta przez czwórkę koni. Na siedziskach dostrzegł trzy lub cztery postacie, nie był pewien ile. Postać siedząca na koźle, pomachała mu przyjaźnie ręką. Odesłał pozdrowienie podobnym gestem i zatrzymał się zachwycony. Przepiękna scena. Księżyc miał za plecami, co bardzo ułatwiało obserwację. Wesoło dzwoniące dzwoneczki. Biegnące bez wysiłku, sprężystym kłusem rumaki. Miękko płynąca nad wybojami gondola dobrze resorowanej bryki. Widział wszystko dokładnie, ale nie rozróżniał szczegółów. Zaprzęg widoczny na tle jasnego śniegu sam przez to pozostawał praktycznie czarny. Postał jeszcze chwilę patrząc jak urzeczony za znikającym w oddali i w zmroku zjawiskiem.

— Ciekawe, kto to? — Pomyślał — Czyżby któryś z leśniczych? Nie kojarzył jednak takiego, który miałby cztery konie.

— Może pożyczone — Odpowiedział sam sobie. Ruszył dalej planując, że kiedyś też zdobędzie taki zaprzęg.

— Będę jeździł po okolicy i szpanował — marzył — a może dziewczyny na to polecą?

Dochodził do drogi. Zajęty planowaniem przyszłości nie zwracał specjalnie uwagi na otoczenie. Nagle poczuł niepokój, a za chwilę strach. Paniczny, irracjonalny strach. W pierwszej chwili nawet nie wiedział, co go zaniepokoiło. Kiedy zaś uświadomił sobie przyczynę, biegł jak szalony bojąc się spojrzeć za siebie. Podświadomość skojarzyła fakty wcześniej niż świadoma część jego umysłu. To ona nakazała mu ucieczkę. Dopiero biegnąc, pojął całą grozę zdarzenia. Na śniegu nie zobaczył żadnych śladów! Ani bryczki, ani kopyt! Nic! Nikt tędy nie jechał! Od dawna! Ale on ich widział…, widział i słyszał… To nie było złudzenie!!!

Biegł. Biegł nie zważając na grudy pod nogami ani na kłujący ból w płucach. Miał niemal pewność, że tuż, tuż za nim galopują czarne konie. Chciał to sprawdzić, chciał się obejrzeć, ale nie dał rady. Nie odwrócił głowy. Dziwne, że nie zgubił ciążących mu gałęzi, ale chyba o nich zapomniał.

Wpadł do kuchni, zwalił się na krzesło i łapczywie chwytał powietrze. Swój ładunek zgubił gdzieś w korytarzu. Wpadł z takim hukiem, że zaniepokojeni rodzice wybiegli z pokoju.

— Co się stało? — Zapytała wyraźnie przestraszona mama. Przez dłuższą chwilę nie mógł jeszcze wydusić słowa. Czekali więc nad nim w napięciu. W końcu wydusił:

— Widziałem… bryczkę…

Na te słowa, matka przeżegnała się nerwowo i rzuciła szybkie spojrzenie na ojca.

— Cztery konie? — Zapytał ojciec rzeczowo.

— Cztery… — wysapał.

— Czarne?

— Czarne…

— Co robić? — Mama z wyraźnym lękiem w głosie, zwróciła się do ojca.

— Spokojnie — powiedział. Przysiadł obok syna. Położył mu rękę na ramieniu.

— Daleko byłeś?

— 100… może 150 … metrów.

— Czy wołali coś do ciebie?

— Nie, pomachali mi… tylko.

— Jak machali?

— Normalnie, machali…

— Stefan, to ważne. Przywoływali cię tym machaniem?

— Nie, raczej… pozdrawiali… wesoło.

— Masz szczęście. Idź jutro do kościoła. Pomódl się…

— O co…?

— O wszystko. O wszystko, co ci przyjdzie do głowy.

— Tata, co to za jedni?

— Nie wiem, synku. Wiem tylko, że jeżdżą tu już jakieś 200 lat. Jeżdżą po okolicznych lasach.

— Wierzysz mi tato? — Stefan, do którego dopiero dotarło, że rodzice nie bagatelizują sprawy, jak mógłby się spodziewać, był zdziwiony ich postawą.

— Wierzę synku. Ja też ich widziałem.

— Widziałeś? Kiedy?

— Dawno. Uspokój się. Nic się nie stało.

— Nic? To, czemu tak wypytujecie?

— Bo podobno jest źle, jeżeli oni kogoś wołają, ale gdy są przyjaźni, to jest to tylko ostrzeżenie.

— Przed czym, tato?

— Kto to wie? Dlatego mówię ci, pomódl się. Tak, na wszelki wypadek.

— Dobrze tato…

W ciepłych i jasnych ścianach rodzinnego domu strach ulotnił się szybko. Po kilku godzinach, całe zdarzenie przestało mu się wydawać realne. Z czasem, zdystansował się do niego. Obawa, przed samotnym przebywaniem w lesie, po zmroku, została jednak jeszcze na wiele lat.


*****************


Takie życie powodowało ciągłe wpadanie w długi, z których nijak nie można było się wyplątać. Bo choćby w tym miesiącu, wypłatę dostał z trzytygodniowym poślizgiem. Dostał tego siedemset złotych, z czego 180 musiał przeznaczyć na dojazd do pracy. Banki chciały od niego 950 złotych, energetyka ponad 200 a Urząd Gminy ponad 700 za zużytą wodę. O niepłaconym od lat abonamencie radiowo telewizyjnym i innych mniej namolnych wierzycielach starał się nie myśleć.

Żona Stefana, Alicja, była nauczycielką. Wszyscy wiedzą, że nauczyciele mają głodowe stawki a mała wiejska szkoła, w jakiej Ala pracowała, nie dawała szans na dodatkowe godziny, zastępstwa czy kółka tematyczne. W miastach czy gminach, nauczyciele pracowali na półtora lub nawet dwóch etatach. Na wsi trzeba było dobrze główkować, żeby utrzymać się na jednym, niepełnym. W dodatku kolejna reforma oświaty nakładała obowiązek ciągłego dokształcania się, co kosztowało dalsze kilkaset złotych miesięcznie. Refundacje doskonalenia zawodowego nauczycieli istniały tylko w środkach masowego przekazu, bo tu na dole Gmina nie miała, lub nie chciała mieć, ani grosza.

Przecież to oczywiste, że najpierw pieniędzy musiało wystarczyć dla urzędników gminnych, potem na premie dla tychże urzędników i dla belfrów już nigdy nie starczyło. Co z tego, że kilka lat temu nauczyciele z jej placówki oddali do sądu kuratorium za nie wypłacenie podwyżek? Sprawę wygrali, ale kuratorium do dziś nie uregulowało zaległości, bo nie ma pieniędzy. Społeczeństwo natomiast zostało poinformowane, że podwyżki dla kadry pedagogicznej były. O tym, że były tylko na papierze, już społeczeństwa nie informowano. „Po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy”.

Stefan miał wady, jak każdy, ale miał jedną największą, był uczciwy. Biorąc pod uwagę fakt, że jego żona miała tę samą wadę, można łatwo domyśleć się jak to rzutowało na ich życie. Ludzie często dobierają się w pary na zasadzie podobieństw, oni też. Drugą poważną i wspólną ich wadą było to, że nie potrafili wchodzić w układy. Jeżeli dołożymy do tego brak umiejętności picia alkoholu, (kiedy, z kim i ile), możemy łatwo wyobrazić sobie ich obecną klęskę życiową.

Mieli też zalety. Byli wykształceni, chociaż w obecnej Polsce trudno nazwać to zaletą. Siostra Ali, niżej wykształcona, zarabiała kilkakrotnie więcej. Każde z jej emerytowanych już rodziców, pomimo braku wykształcenia, miało wyższą emeryturę niż Ala ze Stefanem łącznej wypłaty, po ponad dwudziestu latach pracy. Bracia Stefana również zarabiali znacznie lepiej niż on, choć raczej nie przewyższali go wykształceniem, czy zdolnościami.

Wracając do zalet, to niewątpliwie była nią miłość tych dwojga. Mieli wzloty i upadki, były dni gorsze i lepsze, ale oni naprawdę się kochali. Darzyli się prawdziwą, mądrą miłością już prawie od ćwierć wieku i chyba tylko dzięki temu, wbrew wszelkim przeciwnościom losu, dotrwali razem do dnia dzisiejszego. Jak już zostało powiedziane mieli wady, mieli zalety, mieli zbyt wielkie, jak na ich możliwości, długi, ale mieli też skarb. Ich skarbem były córki. Dwie ładne, sympatyczne, inteligentne, trochę pyskate, ale szalenie kochane dziewczyny. Starsza Krysia była na pierwszym roku studiów, młodsza o pięć lat Monika kończyła właśnie gimnazjum.

W ich rodzinnych układach, przez lata wytworzyła się pewna ciekawa zależność. Cokolwiek robił Stefan, robił to zawsze z myślą o swojej ukochanej Ali. Cokolwiek robiła Ala, robiła to z myślą o swoich córeczkach. Krysia robiła wszystko z myślą o sobie i wcale się z tym nie kryła. Monika natomiast, dbała o własny interes, ale tak sprytnie, aby wydawało się, że myśli także o innych.

Z tego wszystkiego Stefan doskonale zdawał sobie sprawę. I chociaż nie nauczono go wylewnego okazywania uczuć, choć może wydawał się oschły, to jednak kochał te trzy swoje dziewczyny miłością wielką i szczerą. Wiedział o tym. Wiedział też, że ma trudny charakter, który nie ułatwiał rodzinie wzajemnych z nim kontaktów. Potrafił być uparty i upierdliwy.

Miał też świadomość, że zawiódł. Zawiódł na całej linii, ponieważ nie potrafił, nie był w stanie zapewnić godnego bytu swoim najbliższym. Kiedy myślał o tym, chciało mu się wyć z rozpaczy i bezsilności. Najgorsze było to, że nie widział możliwości wyjścia z impasu.

Siedział i zastanawiał się jak przeżyć do wypłaty. Wiedział jak do tego doszło. Przynajmniej miał swoją teorię na ten temat. Wywodził się z pokolenia przełomu, ze straconego pokolenia jak mówił. Urodził się, wychował i ukształtował w czasach realnego socjalizmu, wtedy też pobierał nauki. Wtedy wybrał sobie zawód, świetny w tamtych czasach, dostał dyplom, poszedł do pracy i … trach.

W pierwszych miesiącach jego pracy busola zaczęła wirować, wszystko się pokręciło, pokiełbasiło, zwariowało. A wszystko przez jednego robola, któremu nie chciało się uczyć, bo wolał robić dzieci. Stefan zobaczył go po raz pierwszy w telewizji, gdy ten próbował wydukać coś z kartki, nie szło mu jednak. Nieważne. Ważne natomiast, że Stefan pewnego dnia obudził się w innym jakby kraju. Pogubił się. Wtedy to wykształcenie, inteligencja, autorytety, szacunek dla pracy; wszystko wzięło w łeb. Na fali przemian społeczno-politycznych, przy wieloletnim bezkrólewiu, zaczęli wypływać różni cwaniacy, kombinatorzy, cinkciarze i wszelkie możliwe szumowiny. Mieli układy, znajomości, pieniądze i odwagę podjęcia ryzyka. To jedna grupa społeczna, która wtedy skorzystała. Drugą byli ci, którzy pracując już od kilku lat mieli pewne zaplecze w postaci pieniędzy, doświadczenia, mieszkania, znajomości. Oni mogli jakoś się w tym ustawić, przeczekać, dopasować. Następna grupa to populacja młodzieży, których życie zawodowe rozpoczęło się nieco później. Jeszcze ucząc się przyswajali nowe realia, które ich później nie zaskoczyły. No i była też armia pechowców, armia wcale nie mała, do której należeli Ala i Stefan. Ci ludzie mieli pecha, gdyż uczono ich czegoś, co w momencie podjęcia pracy okazało się nikomu niepotrzebną utopią.

Nie dano im szansy. Nie mieli okresu karencji. Nie mieli też bogatych rodziców. Nie mieli wyboru, musieli zostać w tyle. Zapełniają oni dzisiaj noclegownie dla bezdomnych, śpią na dworcach, szukają resztek w śmietnikach, wielu popełniło samobójstwo. Wielu zrobi to niebawem. O tym jednak nie mówi się nic albo bardzo niewiele i to w dość delikatnych słowach. Nie mówi się też, że podczas „powszechnej prywatyzacji”, kiedy górnicy czy energetycy dostali akcje o wartości 50 000 złotych; tacy jak Stefan otrzymali po jednym bonie prywatyzacyjnym. Bon taki miał wartość 20 złotych. Nie jest przecież winą Państwa, że niektórzy nie pracowali akurat w elektrowni.

Tak samo nie mówi się dzisiaj o tym skąd nagle pojawiła się w Polsce cała masa kapitalistów. To źle. Ludzie powinni wiedzieć, że dziewięćdziesiąt kilka procent z nich to nomenklatura, byli prominenci, dawni działacze poprzedniego systemu. Będąc w odpowiednim czasie, na odpowiednich stołkach, wzajemnie przekazywali sobie majątek naszego kraju. Zrobili to za bezcen, bezprawnie. Rozkradli dobra wytworzone przez wszystkich Polaków i podzielili między garstkę pociotków. Sprawdziła się zasada, że stare układy w nowej rzeczywistości działają sprawniej niż poprzednio. Obecnie mają olbrzymie majątki, zagraniczne konta, zajmują wysokie stanowiska, są szanowani i bezkarni. Właśnie to, że są bezkarni, bardzo wpieniało Stefana, ponieważ on bezkarny nie był. Chociaż kiedyś udawało mu się czasami „wykręcać sianem”.


***************


— Nastała wielka bieda. Wtedy ojciec zaczął dzielić włos na czworo a matka zagotowała ostatni trzonek od gabli. Kiedy na kolację zjedli ostatnie skarpetki ojca, rodzina poczęła zmieniać miejsce żerowania…

— Stefan, czy to jakaś inwokacja? — Krasawica brutalnie przerwała jego występ. Nie zauważył jej. Było po dzwonku, ale profesorzy przychodzili zwykle nieco później. Zaskoczony zrobił minę niewiniątka. Klasa ryczała z uciechy.

— Kontynuuj — dodała — kontynuuj przy tablicy.

— Pani p-sor, ja żartowałem — próbował ratować sytuację — ja nic nie zrobiłem.

— Tak wiem. Zauważyłam. Dwa lata uczysz się w tej szkole języka rosyjskiego i masz rację. Nic nie zrobiłeś. Przynajmniej w tym kierunku.

— Ale pani p-sor, nie dzisiaj, to nieludzkie, ja tak bardzo panią lubię…

— Bardzo dobrze. A tiepier skaży eta pa ruskij.

— Szto mnie nada skazać? Pani p-sor?

— A szto eta „pani p-sor”?

— Ja ne znaju… izwienitje mienia. Pani p-sor.

— Pani p-sor, pani p-sor. Po polsku dobrze nie umiesz a jak tu od ciebie wymagać języka obcego? Siadaj! Nie denerwuj mnie.

Klasa ryczała. Stefan czuł, że tym razem wybrnął. Ale było źle. Następnym razem już się głupotami nie wykręci. Rosyjski znał słabo i nie lubił go. Wiedział też, że konfrontacja jego wiedzy z nieugiętością Krasawicy jest nieunikniona. Tym razem jednak, udało się. Jeszcze raz się udało.

Na przerwie, idąc za ciosem, dopadł do Jadzi, Haliny i Doroty.

— Dieuszki, pasluszajtie mienia: jest diwan, na diwanie lieżit Masza a na Maszy lieżit Sasza. Szto ani tiepier diełajut na bukwu „p”?

— Nie mam pojęcia — mówi Jadzia.- Ani tiepier diełajut eto pierwej raz. No dalsze. Jest diwan, na diwanie lieżit Masza a na Maszy lieżit Sasza. Szto diełajut ani tiepier na bukwu „w”?

— Wtaroj raz — chichocze Dorota.

— Charaszo — mówi Stefan — no pajdiom dalsze. Jest diwan, na diwanie lieżit Masza a na Maszy lieżit Sasza. Szto diełajut ani tiepier na bukwu „t”?

— Trjetij raz — wyskakuje rozbawiona Halina.

— Niet. Tiepier ani atdychajut, no skolka raza można? — Pyta uradowany Stefan.

Salwa śmiechu. Dziewczyny mają świetne humory. Stefan jest lubiany i akceptowany, w klasie i w szkole. Wie jednak, bo zdecydowanie za dużo czyta, że dziewczyny wyprzedzają go dojrzałością emocjonalną. Wie, że jest parę lat za nimi. Jest fajny jako klasowy błazen. Jest jednak zbyt infantylny jako partner. To go boli. Próbuje z tym walczyć. Z tej walki, wychodzą jednak, tylko kolejne błazeństwa. Wie o tym, ale brnie dalej. Może uda się to przełamać?


*****************


Siedział w tym punkcie już czwarty miesiąc, firma prywatna, szef płaci — jak ma, jak nie ma — nie płaci. Normalka. Sam jeździ extra bryką a jego pracownicy często nie mają na bilet. Trudno, przecież on nie winien, on nic nie poradzi, — bo nie ma. Płaca zależna od obrotu. Duży obrót to 850 — 900 złotych wypłaty, mały to 600. Jednocześnie, aby kupić jakikolwiek metal, trzeba żądać dokumentów i spisać umowę. Klient nie ma dokumentów — nie wolno kupić. Ale zarobisz, gdy kupisz dużo. Większość tych, którzy sprzedają, dokumentów nie ma. Nie ma — bo nie wiedzieli, że muszą mieć, nie ma, — bo zgubili po pijanemu, nie ma, — bo są młodociani, itd.

Kilkaset metrów dalej jest drugi skup, konkurencyjny, tam dokumentów nie trzeba. Wypłata Stefana zależy od obrotu. A w domu trzy kochane osoby i nie wiadomo czy jutro wystarczy na chleb, więc kupił. Kupił starą, żeliwną wannę od dwóch wyrostków. Dokumentów nie mieli, ale kupił. Wartość zakupu: 30 zł.

Stefan urodził się trzynastego. Co to ma do rzeczy? Ano ma, bo wanna okazała się kradziona. Stefanowi postawiono zarzut paserstwa. Stefan nie był bezkarny. A ci u góry, tak. Rozkradli i rozprzedali kraj, ale oni nie są paserami. Oni są biznesmenami, oni są politykami, oni są cacy. Stefan jest be. Nie ma układów, nie ma wysoko postawionych kumpli, więc jest be. Ktoś musi być be, przecież żyjemy w państwie prawa.

Patrząc na swoje położenie czuł w gardle dławiącą kulę, jakby utkwiło tam całe jabłko. Przecież nie tak miało być. Przecież jeszcze w liceum mimo, że był jednym z biedniejszych uczniów, to zawsze miał pieniądze. Miał, bo już wtedy zarabiał. Był przedsiębiorczy, zaradny. Zawsze potrafił znaleźć sobie zajęcie, które dawało parę złotych. Pracy nie bał się nigdy, zresztą był jej nauczony od dziecka. Tak więc, pomimo biednego domu, kieszonkowe miał znacznie wyższe niż koledzy. Zarabiał je sam, ale miał. ·

No i jest, pierwszy klient, ledwo stoi na nogach, wygląda dość schludnie, może nawet w sobotę brał kąpiel. Tyle tylko, że to już piątek. Przytargał trzy butelki po piwie. Dostał 30 groszy. Zadowolony to z tego specjalnie nie był. Ale Stefan był grzeczny, uśmiechał się. Przecież jest szansa, że jurto wróci, może przyniesie trochę złomu i może zabierze dowód, — jeżeli jeszcze nie zgubił.

Rozmawiając z nim Stefan dusił w sobie obrzydzenie. Czuł też swego rodzaju wyższość. Przecież mógłby dzisiaj wyglądać tak jak tamten, to jego pokolenie, ale nie wygląda, nie dał się. Myśl „nie dałem się” i uderzenie strachu, chwytającego za gardło, bo jak długo jeszcze się nie da?! Przecież nie ma szans na spłatę zadłużeń.

To już nie tylko monity. Jest windykator, tylko patrzeć jak pojawi się komornik. Do tego ta cholerna wanna. Jak sprawa trafi do sądu to może nigdy już się nie wygrzebie?

Najgorsze jest to, że ma pomysły, wie jak mógłby zarobić. Już próbował, kilkakrotnie, ale zawsze pojawiał się ten sam problem. Brak kasy na rozkręcenie interesu. Kredytu nie dostanie, jest na czarnej liście w BIK-u. Jest tam mimo tego, że jakimś cudem spłaca wszystkie kredyty. Spłaca, ale z opóźnieniami, poprzez windykatora, ale spłaca. Tylko jak długo jeszcze?

Nachodzą go gorzkie refleksje. Gdy spóźni się z ratą o jeden dzień od razu naliczają mu odsetki karne. Szef z wypłatą spóźnia się zawsze, odsetek jednak nie płaci. Kuratorium kilka lat temu miało Ali wypłacić podwyżkę. Dzisiaj, z odsetkami, byłaby to kupa szmalu. Ale nie wypłaci, nauczyciel jest maluczki, można go olać. Przed świętami Gmina przyznała nauczycielom po 700 złotych jednorazowego dodatku, tzw. ”karpiówkę”. Oczywiście ogłoszono to publicznie. A co, niech ludzie wiedzą! Następnie Wójt wypłacił kosmiczne premie swoim urzędasom, którzy i tak zarabiają miesięcznie kilka nauczycielskich pensji. Dla nauczycieli — zabrakło, nie będzie „karpiówki”. Nie będzie odsetek karnych, nie będzie winnego. Będzie za to ściganie z tytułu niezapłaconej należności za wodę. Wójt nie musi — Wójtowi trzeba. Przecież żyjemy w państwie prawa.

Górnicy pojechali niedawno pod Sejm. Mieli kilofy, kamienie, olbrzymie pokłady arogancji i chamstwa. Zbluzgali, zniszczyli, zdemolowali, ale podwyżki i wcześniejsze emerytury dostali. Dostali, chociaż miesięcznie zarabiają tyle, ile nauczyciel przez pół roku. Żyjemy w państwie prawa. „Z pustego i Salomon nie naleje”, dlatego w wiadomościach podano, że każdy Polak musi dopłacić kilkadziesiąt złotych do płac górniczych. Porządek musi być.

Czasem chciałby wzorem innych ukraść, oszukać, zrobić jakiś wielki szwindel, zarobić „lewą” kasę. Wiedział jednak, że nigdy się nie odważy, dla niego cudze było święte. Tak go wychowano. Pochodził z biednej, ale honorowej rodziny, w której był w użyciu zdrowy system wartości. Przesiąkł tym. Nieraz czuł żal do rodziców, że nie nauczyli go kraść. Niestety, z tego, co pamiętał, oni też nie potrafili. To taka skaza genetyczna.

Sposoby na legalne zarobienie trochę większej kasy wymagają niestety, właśnie kasy. Kasy i znajomości. On nie miał ani jednego ani drugiego i koło się zamykało. Koło beznadziei i niemożności. Widział to na każdym kroku. Uderzał głową w mur kilka razy dziennie, ale jeszcze się nie załamał. Jeszcze wierzył, że jakimś cudem przetrwa. Wierzył, że Bóg go nie opuści.

Właśnie. Stefan był wierzący. To rzadkie w naszych czasach, ale on wierzył, wierzył głęboko. Nie tak jednak jak olbrzymie rzesze polskich katolików, ograniczających się w większości do przestrzegania tradycji i praktykowania kilku okazjonalnych rytuałów. Zawsze był perfekcjonistą, jak coś robił, robił to dobrze.

Kiedyś nie wierzył, chciał upewnić się, że nie wierząc — ma rację. Dlatego przeczytał Biblię, chciał udowodnić samemu sobie, że to bzdura. Przeczytał — nie zrozumiał. Przeczytał ponownie i jeszcze raz, i jeszcze… Potem Koran, dzieła buddyjskie, staroindyjskie, Huna, i wiele innych. W końcu nie mógł już dłużej się opierać. Ugiął się pod natłokiem oczywistych faktów, które odkrywał. Ugiął się i uwierzył. Uwierzył całym sercem i umysłem w Boga. Ale nie w takiego zamkniętego w kościele, nieuchwytnego, dalekiego… On uwierzył w Boga osobowego, żywego, będącego tu i teraz, z nim, obok niego, w nim.

Trwało to lata, nauczył się po drodze technik medytacyjnych, uprawiał różne praktyki duchowe, kilkakrotnie w swych poszukiwaniach zboczył na manowce. Ale znalazł odpowiedź. Teraz był wierzący. Dzięki temu trzymał się. Dzięki temu, gdy wszystko się waliło a ludzie wokoło „rzucali mięsem”, on był spokojny. Nie przeklinał, nie panikował. Oczywiście miał chwile zwątpienia czy załamania, ale szybko odzyskiwał spokój ducha, gdyż wiedział, że nie jest sam.

Miało to swoje odbicie zewnętrzne. Koledzy w pracy, sąsiedzi i znajomi uważali go za człowieka, którego nic nie mogło wyprowadzić z równowagi. Tak to wyglądało, ale wewnątrz, na przestrzeni 14 cm., między uszami Stefana, często szalała burza. Burza uczuć, wątpliwości i wahań. Wiedział, że to w porządku. Wiedział, że był tylko (a może aż), człowiekiem. Przecież nawet Chrystus miał moment totalnego zwątpienia. Dlaczego więc on miałby być lepszy, skoro nie ominęło to nawet jego Mistrza? Rozumiał to. Rozumiał też, że jego los wynikał z karmy, którą sobie wypracował w poprzednich wcieleniach. Nie rozumiał jednak, dlaczego ten los dotykał też jego najbliższych. Właściwie to rozumiał, nie mógł się z tym jednak pogodzić.

Czternasta, jeszcze dwie godziny do zamknięcia punktu. Dwie godziny dreszczy. Na zewnątrz minus dwanaście, w środku trochę cieplej, ale kawa na biurku, zaparzona godzinę wcześniej, zamarzła. Nie, Stefan nie narzekał, miał tu nawet metalowy piecyk, w którym palił jakimiś odpadami. Piecyk gorący, ale metr dalej, woda zamarzała. Skup mieścił się w garażu po kombajnie zbożowym. Zimny, betonowy, wysoki bunkier bez okna. Bez okna, ale za to z przerdzewiałymi, metalowymi drzwiami o powierzchni około 20 metrów kwadratowych. Drzwi te, a właściwie wrota, były tak szczelne, że cały czas Stefan obserwował białe płatki śniegu padające wprost na rozgrzany piecyk. Nie narzekał. Trząsł się z zimna, tupał zdrętwiałymi nogami, czekał na kolejnego klienta i nie narzekał. Nie narzekał, ale pamiętał, że za komuny był przepis nakazujący, aby na hali gdzie ludzie pracują fizycznie, minimalna temperatura nie spadała poniżej plus 12 stopni Celsjusza. Nie wiedział, czy ten przepis był jeszcze aktualny czy nie. To nie miało znaczenia. On przecież nie pracował fizycznie. On siedział przy biurku. Poza tym, żona szefa była zakładowym BHP-owcem. Ona wiedziała najlepiej, jakich przepisów należało przestrzegać a jakich nie. Ona w ogóle wiedziała wszystko. Wiedziała najlepiej. Kiedyś tłumaczyła Stefanowi jak prawidłowo należy sadzić iglaki — nie wiedział matoł jeden.

Chińczycy mawiają, że „nie ma rzeczy niemożliwych dla ludzi, którzy nie muszą ich sami zrobić”. Ona nie musiała tu siedzieć, jej mąż też nie musiał. Jej mąż kiedyś chodził do liceum razem ze Stefanem, byli kolegami. Teraz, teoretycznie, też. W praktyce jednak „za wysokie progi”. Dobrze wiedział, że na miejsce Stefana czekało w powiecie szesnaście tysięcy bezrobotnych. Stefan też to wiedział. Wiedział, więc nie narzekał. Nie narzekał i nie śmiał poprosić nawet o 100 złotych zaliczki, choć wypłatę powinien dostać prawie miesiąc temu.

Kiedy przed kilku laty podejmował pracę w tej firmie myślał, że to się rozwinie, że zakład będzie unowocześniany, że będzie łatwiej i lepiej finansowo. Tak przynajmniej zapewniał wtedy szef. Teraz wiedział już, że to bzdura. To nie był zakład przerobu surowców wtórnych, tylko źle zarządzane wysypisko śmieci. I to wysypisko łamiące wszelkie, możliwe normy tak BHP, jak i ochrony środowiska. To 19-to wieczna niemal manufaktura, gdzie wszelkie maszyny pochodziły z odzysku, żadna nowoczesność nie miała racji bytu. Wszystko zaś opierało się na taniej, ludzkiej, często bezsensownej robociźnie. Bezsensownej, bo źle zarządzanej. Często zwały surowca (czyt. śmieci), przerzucało się tu po kilka razy z miejsca na miejsce, bez celu. Mało tego szef uważał, że był genialny i że z łatwością poprowadziłby znacznie większe przedsiębiorstwo.

Stefan widział już trochę w swoim życiu. Widział kilka upadających firm. Miał wątpliwą przyjemność, w takich właśnie pracować. Teraz też, choć z bólem serca, wyraźnie odróżniał poszczególne etapy destrukcji. Oczywistym było dla niego, że zatrudniający go zakład upada. Widać to było z każdego punktu poza jednym. Poza fotelem szefa. Z tego fotela widać było tylko, (podobno) coraz słabszą wydajność ludzi, coraz mniejsze zaangażowanie, coraz więcej winnych i fałszywych pracowników.

Dlatego właśnie, atmosfera w pracy była niemal nie do zniesienia. Szef z żoną szukali na każdym kroku dziury w całym. Ludzie, szczególnie ci, którzy mieli coś na sumieniu, zaczęli donosić a właściwie bezpodstawnie oczerniać innych. Próbowali w ten sposób ratować własne tyłki. Szczególnie dwóch było w tym naprawdę dobrych. Potrafili tak omotać szefa, że ten, największych złodziei uważał za lojalnych pracowników i odwrotnie.

Niedawno doszło do kuriozalnej sytuacji. Jeden z donosicieli, pobił w godzinach pracy, kolegę. Pobił tak dotkliwie, że ten wylądował na kilka dni w szpitalu. Szef podjął wtedy salomonową decyzję. Zwolnił z pracy poszkodowanego. Chyba za to, że ten ostatni dał sobie skuć mordę.

Stefanowi szkoda chłopaka, ale pomóc nie miał mu jak. Szef w swoim zaślepieniu uważał, że zrobił świetny ruch. Reszta uważała inaczej. Ale reszta jest milczeniem. Ten wyrzucony z pracy, niedawno zrobił maturę. Był wesoły, żywiołowy taki, jakim kiedyś był Stefan.


*****************


Między trzecią a czwartą klasą — wakacje. Upał niemiłosierny. Wszystkie wolne chwile spędzane nad pobliskim jeziorem. Ulubione miejsce. Plaża, lekko z boku pomost dla wędkarzy. Solidna robota, równe deski. Wcinał się w taflę na jakieś 30 metrów.

U wejścia na pomost stała grupka chłopaków. Stefan ich znał, to koledzy, podszedł. Nie mógł oderwać wzroku od nowego roweru Krzysztofa. Kolarzówka. Cacko. Sam jeździł siermiężną „Ukrainą”. To cudo kosztowało fortunę…

— Cześć — rzucił niby niedbale.

— Hej, cześć, jak leci? — Odpowiedzieli.

— Krzychu, daj się przejechać — prosił.

— A nie rozbijesz mi go?

— Coś ty, ja jak z dziewczyną. Nic na siłę, same pieszczoty…

— Dobra, masz…, ale zrobisz rysę, ukatrupię…

— Spokojna głowa, umiem jeździć.

Dosiadał go z nabożną niemal czcią. Wsunął stopy w skórzane wiązania. Po przejechaniu kilku metrów nachylił się, dociągnął paski. Stopy zrosły się z pedałami, żadnego luzu. Dzięki temu, można było nie tylko naciskać na pedał, ale również ciągnąć go w górę. Kilkanaście przełożeń. Żadne wzniesienie nie było straszne. Piękny sprzęt. Zrobił parę kilometrów po okolicznych ścieżkach. Wracał. Nie chciał nadwyrężać cierpliwości Krzysztofa.

Był na sporej górce. Zobaczył chłopaków stojących na samym końcu pomostu. Ścieżka z górki wiodła wprost … na pomost.

— Podjadę z rozpędu i ostro zahamuję — postanowił — przestraszą się.

Nacisnął ostro na pedały. Nabrał rozpędu. Wpadł na pomost. Klekot luźnych desek zaalarmował kolegów. Obejrzeli się i … rozstąpili. Chciał zahamować. Tak jak w swojej „Ukrainie”, chciał hamować pedałami. One jednak bez oporu, zakręciły się w tył.

— To kolarzówka, durniu, hamulce na kierownicy! — Zawył do siebie w myślach.

Niestety. Pomost już się skończył. Przemknął obok osłupiałych kumpli i z impetem pizgnął twarzą w spokojną dotychczas, taflę jeziora. Zabolało, i to jak! Woda miała tu około 3 metrów głębokości. Pływał dobrze. Odruchowo wywinął ciało, aby skierować je ku powierzchni. Ale co to?! Coś trzymało go za nogi. Trzymało głową w dół. Nie mógł się temu przeciwstawić. Skrępowane nogi, brak powietrza. Nagle zrozumiał. Stopy zablokowane w uprzęży. Rower metalowy, ale koła z gumy, napompowane, zachowywały się jak boje. Wiedział już jednak, co go blokowało. Kilka sprawnych, choć utrudnionych przez opór wody ruchów i był wolny. Mocny, zdecydowany ruch ramion i głowa wyskoczyła ponad powierzchnię. Łapczywie chwytał powietrze.

Na kładce koledzy zwijali się ze śmiechu. Nie wszyscy jednak. Krzysztof wykrzykiwał z pasją, co myśli o bliższej i dalszej rodzinie Stefana. Szybko mu jednak przeszło, gdyż widoczne w wodzie koła roweru, zaczęły dryfować w kierunku środka jeziora.

— Płyń po rower! — Zakomenderował.

— Kto, ja? — Zapytał Stefan, z trudem jeszcze łapiący powietrze.

— Nie, nie ty, Lenin! — Wściekał się — zrobiłeś z niego rower wodny, to go teraz wyciągaj — krzyczał.

Na brzegu zbierała się coraz większa grupa gapiów. Słychać było chichoty i wesołe komentarze.

— Czego się pieklisz, już płynę — bąknął. Zsunął się do wody i po chwili sprawnie dociągnął „topielca”, za kółko do pomostu. Wspólnymi siłami wydobyli go na deski. Krzysztof, cal po calu obejrzał lakier.

— Masz szczęście — powiedział już spokojniej.

— Przepraszam, ja nie chciałem… — tłumaczył się Stefan — to przez hamulce…

— Tak, ty nie chciałeś. Ty nigdy nie chcesz. Jak wypuściłeś w klasie rój pszczół, to też może nie chciałeś, co?

— Po pierwsze nie wypuściłem, one same przegryzły papier…

— Bo o to ci chodziło, może nie?

— Po drugie, to nie były pszczoły, tylko trutnie.

— Co za różnica?!

— Bardzo istotna. Trutnie nie mają żądeł, są niegroźne. A po trzecie, to dostałem już za to od dyrektora.

— Widocznie za mało. Nic cię to nie nauczyło.

— Krzychu, wrzuć na luz, przecież nic się nie stało. Chodźmy lepiej na piwo. Wszyscy, ja stawiam.

— No niech ci będzie. Ale jesteś Stefan niebezpieczny. Jak Boga kocham.

— Może i jestem, ale zobacz, jaki masz dzięki temu czysty rower. Jeszcze nigdy taki nie był.

Buchnęli śmiechem. Znowu było fajnie.


*****************


Dom niedogrzany. Stara, wymagająca remontu instalacja. Węgiel kiepski, bo najtańszy. Cała chata też nie lepsza. Kupili ją z Alą osiem lat temu. Oczywiście za kredyt. Wierzyli, że będzie lepiej, że dadzą radę to wyremontować. Niestety, nie dali rady. Został kredyt i powiększające się z każdym rokiem pęknięcia ścian oraz coraz większe zagrzybienie.

Ala miała alergiczną astmę. Potrzebne było suche i ciepłe mieszkanie oraz drogie lekarstwa. Nie było ani tego, ani tego. Stefan dwoił się i troił, żeby miała zawsze chociaż te najbardziej niezbędne, ale cudotwórcą nie był.

Dzisiaj wróciła wcześniej z pracy i poszła do lekarza. Do normalnych dolegliwości doszło przeziębienie i zapalenie zatok. Z całej listy przepisanych medykamentów, wykupiła tylko antybiotyk. Więcej nie mogła. Chleb też potrzebny.

— Przepraszam cię kochanie — mówi Stefan — że nie stać nas na nic. Jestem nieudacznik. Wiem.

— Nie mów tak, to moja wina, bez przerwy choruję i nie jestem zaradna.

— Nieprawda, to ja nie potrafię sprostać dzisiejszym wymaganiom. Rozejrzyj się. Nasi znajomi, często ledwo pokończyli zawodówki a zobacz, jakie mają chaty, jakimi samochodami jeżdżą…

— Bo pracują w kopalni, elektrowni albo wyjeżdżają do Niemiec.

— To niczego nie wyjaśnia. Czy wiesz, że z moich młodzieńczych marzeń nie spełniło się żadne? Owszem mam kochaną żonę i kochane dzieci, ale poza tym, wszystko związane z finansami leży w gruzach.

— Nie mów tak, bo ja mam to samo…

— Ty, kochanie masz przynajmniej swój zawód, o którym zawsze marzyłaś. Ja nie mam nawet tego. Nie mamy samochodu. Dom się sypie. Motor stoi w garażu rozbebeszony, bo brakuje parę złotych, żeby go naprawić i zarejestrować. Łodzi też od wielu lat nie mogę skończyć. Nie mogę jechać legalnie na ryby, bo karta wędkarska jest za droga. A z marzeń o wielkiej pasiece, zostały zaledwie trzy ule…

— Ale masz, chociaż te trzy.

— Tak, tylko nie wiem, czy pszczoły dotrwają do wiosny, bo na leki przeciw warrozie też zabrakło…

— Wiesz, zastanawiam się czasami, czym tak bardzo nagrzeszyłam, że nas to wszystko dotyka.

— To nie ty. To moje przekleństwo. Musiałem chyba być bardzo wredny w poprzednim wcieleniu i teraz muszę to odrobić.

— Teraz gadasz głupoty. Wiesz dobrze, że jest to budowanie legendy.

— Tak, wiem. To jest samooszukiwanie się, ale co ja jeszcze mogę zrobić? Bez łapówki albo znajomości, lepszej pracy nie dostanę, wszystkie moje umiejętności są przestarzałe. Nikomu teraz nie potrzebna „złota rączka”, wszystko można kupić w hipermarketach fakt, że kiepskie, ale tanie. Remonty też wszyscy robią sami, bo taniej, zresztą te nowe technologie są proste.

— Wiesz Stefan, myślę, że myśmy już swoje życie przegrali. Musimy się z tym pogodzić i skupić na dzieciach. Postarajmy się, żeby im było kiedyś lepiej.

— Kiedy obawiam się kochanie, że jest za późno. One przejęły już nasze wzorce zachowań. Postępują tak jak my.

— Co masz na myśli?

— Zastanów się. Przecież my odtwarzamy schemat życia naszych rodziców. Program podświadomości działa jak komputer pokładowy, kieruje się swoją logiką taką, jaką miał zaprogramowaną.

— Nie zgadzam się. Moi rodzice skończyli podstawówki a ja mam studia.

— Właśnie, ale twój program wie, że podstawówka jest lepsza od studiów. Dlatego robi wszystko, aby ci pokazać, że źle jest mieć studia. Twoi rodzice mają kasę. Twoja siostra jest po technikum a zarabia dużo lepiej. A szwagier? Ma tylko podstawówkę i zobacz jak prosperuje.

— No widzisz, mówiłam, że to przeze mnie.

— Nie kochanie. Przecież ja odtwarzam życie swojego ojca. Zobacz, tak jak on potrafię zrobić niemal wszystko. Tak jak on hodowałem króliki, hoduję pszczoły, lubię wędkarstwo. Tak jak on jestem biedny. Jesteśmy uczciwi, tak jak nasi rodzice. W dzisiejszych czasach to błąd. Tak się teraz nie da.

— Możliwe, ale jak to się ma do naszych dzieci?

— Ano tak, że one patrzą, obserwują i kodują w swojej podświadomości wszystko, co istotne. Zwróć uwagę. Krysia poszła do tego samego liceum, co ja. Na studia, tak jak ty, wybrała Toruń. Niedługo zobaczysz u Moniki jak ta matryca działa.

— Ale co w tym złego, że dziewczyny się uczą?

— To, że dzisiaj liczy się kasa i układy a dyplom można po prostu kupić.

— Nawet, jeżeli to wszystko prawda, to będą wykształcone, uczciwe i ze zdrowymi zasadami…

— Ale z nawigacją do dupy.

— Nie wyrażaj się.

— Przepraszam. Ale pomyśl. Parę razy w życiu staliśmy na rozdrożu. Trzeba było wybrać, co robić. Zawsze dokładnie rozważaliśmy wszystkie za i przeciw. I co?

— No, co?

— Zawsze wybieraliśmy rozwiązanie najgorsze z możliwych. Zgadzasz się? Inni w takich momentach wypływali. My pogrążamy się przy każdym kolejnym zwrocie. To jest ten program. Tego boję się przekazać dzieciom.

— Przesadzasz, to tylko twoja teoria i myślę, że jest mocno naciągana. Ja w to nie wierzę.

— Obyś miała rację.

— Popatrz. Krysia planuje po skończeniu nauki wyjechać do Anglii i zarobić na własny interes…

— Tak kochanie. O tym właśnie mówię. Ona planuje a jej koleżanki już tam są i zarabiają. Pamiętasz? Gdy wróciłaś z dyplomem do domu, twoi rówieśnicy jeździli już „maluchami”, prawda? Ja miałem to samo! Teraz ona to powtarza. Realia są inne, ale schemat działa bez pudła.

— To uważasz, że powinna przerwać naukę i iść do pracy?

— Nie Alu, ja nie wiem, co powinna. Gdybym wiedział, co należy, to nie bylibyśmy w takiej sytuacji. Ja naprawdę nie wiem, co należy robić i obawiam się, że my, jako rodzice potrafiliśmy przekazać dziewczynom właśnie tę niewiedzę…

— Miejmy nadzieję, że nie będzie tak źle. Wstawiam wodę, pijesz coś?

— Możesz zrobić kawę.

— Mogę czy mam?

— Tak kochanie, bardzo proszę.

— O widzisz. Jak chcesz to potrafisz.

— Przepraszam kochanie, ale jestem zirytowany…

— A co się stało?

— A… szkoda gadać.

— No powiedz, niech nie muszę z ciebie wszystkiego wyciągać.

— W pracy jest wredna atmosfera. Szefowa traktuje ludzi jak gówniarzy z przedszkola, wykrzykuje, obraża…

— A szef? Przecież on był zawsze taki zrównoważony.

— Był i jest. I to jest najgorsze, nie słyszy, co mówisz, bo słucha tylko wybranych. Ma własną wersję. Najgorsze jest to, że okradają go ci, których uważa za najbardziej lojalnych. Podejrzewa zaś pozostałych.

— To nie możesz mu wyjaśnić?

— Nie, bo musiałbym kablować, a tym się brzydzę. Poza tym i tak by mi nie uwierzył. On już ma swoją prawdę. Obawiam się nawet zwolnienia. Tym bardziej, że ta firma chyba się już sypie.

— E… już parę razy ledwo ciągnął i zawsze jakoś się wygrzebał. Teraz też się odbije. Zobaczysz.

— Daj mu Boże, ale jakoś czarno to widzę. Myślę, że on też nie nadążył za dzisiejszą Polską. Idę do kotłowni, bo coś tu chłodno, przy okazji wyniosę popiół.

— Ale wracaj zaraz, bo już zalewam kawę.

— Dobrze kochanie.


*****************


Chciał być leśnikiem. Hodować konie i pszczoły, polować, łowić ryby. Żyć na łonie natury. Marzył, że stworzy rancho i będzie żył jak w raju. Był świadomy, że trudno będzie znaleźć towarzyszkę życia, która dobrowolnie zaszyje się w kniejach, ale był dobrej myśli. Był pełen entuzjazmu, wierzył w siebie. Żadna przeszkoda nie wydawała się zbyt duża.

Zrobił maturę. Schorowany ojciec był już na rencie, matka zarabiała niewiele. Zrezygnował więc ze studiów wyższych, aby jak najwcześniej ich odciążyć, ale plan realizował. Wybrał, dwuletnie studium leśne. Było tylko jedno takie w kraju. Bez egzaminów. Konkurs świadectw. Stefana świadectwo nie było złe. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że o jedno miejsce starało się siedemnastu kandydatów, należy uczciwie stwierdzić, że w tym wypadku jego świadectwo dobre też nie było. Los jednak okazał się nad wyraz łaskawy, został przyjęty. Przyjęty do szkoły i do internatu.

Szkoła mieściła się w pięknym, myśliwskim pałacyku jakiegoś sanacyjnego generała. Oczywiście wtedy pan generał już jego właścicielem nie był. Pałacyk otaczał las, marzenie, właściwie to nie las, ale półdziki ogród botaniczny. Prym wiodły tam kilkuset letnie buki o średnicy nierzadko dwóch metrów. Na Stefanie przywykłym do dwudziestocentymetrowych sosen, zrobiło to olbrzymie wrażenie. Tam właśnie, pierwszego dnia został zakwaterowany w pięcioosobowym pokoju.

Pamiętał ten dzień: 1 września 1978 roku. Pamiętał, choćby dlatego, że tego dnia tak on jak i jego czterej towarzysze niedoli, zaczęli nałogowe palenie papierosów. Dopiero po wielu miesiącach okazało się, że wszyscy popalali wtedy tak, dla szpanu. Kiedy się zorientowali, nałóg już się utrwalił.

Cała piątka spotkała się prawie jednocześnie, przyjechali tym samym pociągiem. Mariana spotkał jeszcze w pociągu. Kiedy weszli do pokoju, wybrali łóżka, rzucili bagaże, wymienili imiona i zapadła drętwa cisza.

Ciszę tę przerwał Stefan wyciągając „Radomskie”, które kupił tak na wszelki wypadek. Chciał doroślej wyglądać. Potem okazało się, że pozostali — podobnie.

— To co, przepalimy sprawę? — Zapytał.

— Czemu nie — odparł Marian.

— Może być — dodał Kazio, śmiesznie zaciągając.

— Nech bendże, choczasz wolę gewonty — powiedział Benek.

— A… a… a… mn… mn… ie jest! W… w… szyst W… w… szyst… kojedno — to Damian.

— Ja jestem z łódzkiego a wy? — Stefan próbował dowiedzieć się czegoś o nowych kolegach.

— Pochodżę ż Gdanszka, jesztem szynem lysztonosza — zaczął Benek — jak wam szę żdaje, damy radę?

— Ludzie wytrzymywali 5 lat w Auschwitz, to my te dwa też chyba przeżyjemy — rzucił z uśmiechem Kazio — jestem z Kartuz. To taka wiocha na Kaszubach. A ty Damian, co powiesz?

— A… a… j… j… a! Po… po… wiem! Że… że… mu… mu… mu… sim… my py… knąć kli… kli… kli… pa… a… dło bo, bo, bo, hu… hu… hu… ta w kwa… dra… dra… cie że or, żeor… ła wy… wy… wywin… winie.

— Nic nie zrozumiałem — bąknął Stefan pod nosem.

— No, czego nie rozumiesz? — Zaśmiał się Marian — Damian mówi, że trzeba pyknąć klipadło, bo huta w kwadracie, że orła wywinie. Co wy tam w tym łódzkim polskiego nie znacie czy jak?

— Widocznie znamy jakiś inny, bo ni w ząb nie łapię. Mów Marian po ludzku.

— Damian powiedział, że trzeba otworzyć okno, bo tu gęsto od dymu. Rozumiesz?

— Coś łapię. A ty Damian skąd jesteś?

— Ja… ja… żem! Je… je… z Ko… KO… zKol… u… uszek!

— Marian a ty? Bo chyba mi umknęło…

— Nie umknęło, tylko nie mówiłem. Jestem z Bydgoszczy, a prawdziwy las to zobaczyłem dopiero tu. Nawet nie miałem pojęcia, że drzewa mogą być tak wielkie. Bałem się pod nimi przechodzić. Uwierzysz? Ale może jeszcze po jednym, teraz z moich. — Wyciągnął paczkę Marlboro.

— Wiecze, że że wżględu na remont częszczy ynternatu, dosztalyszmy pokój żasztępczy? — Wtrącił Benek — ynne pokoje szą czy- y czterooszobowe a piątki szą tylko dwie, nasza i tu obok. A że szą w pywnycy, to chłopaky ż drugego roku nażywają je katakumbamy?

— W takim razie będziemy, jak pierwsi chrześcijanie mieszkać w katakumbach, ciekawe czy będzie nam łatwiej — zarechotał Kazio.

— Wiecie, co? Zobaczcie, mamy cztery szafy, nas jest piątka, na korytarzu widziałem taką samą. Może ją tu przytaszczymy, zanim ktoś ją zgarnie?

— No to już! Idziemy.

Wtedy to czwórka młodych ludzi wstawiała szafę do pokoju. Były kłopoty ze względu na wąskie schody. Piąty, Stefan, podpowiadał, co robić. Wtedy właśnie zarobił ksywkę „Kierownik” i tak już zostało na następne dwa lata. Na dłużej zaś zostało uzależnienie od tytoniu.

Czasy były lepsze niż teraz, Stefan dostał stypendium. Pobliska cukrownia często potrzebowała ludzi do rozładunku wagonów. Robota była ciężka, ale dobrze płatna. Chłopaki ze szkoły zaś, zawsze chętni. Często, więc „Nysą” podjeżdżał kierowca z hasłem: „Potrzeba ośmiu chłopa!”

W tym okresie nie brał pieniędzy z domu prawie nigdy. Na piwo, na które często wyskakiwali do okolicznych miejscowości, oraz na swoje drobne potrzeby, zawsze zarobił. Uczył się nieźle. Średnio dwa razy w miesiącu jeździł do domu. Przywoził wtedy trochę wałówki, jak wszyscy zresztą, bo żarcie w stołówce było niezłe, ale nie za dużo.

Poza tym całe noce grywali w brydża, a wtedy człowiek głodnieje. Raz na jakiś czas robili sobie popijawę. Wiadomo, ćwiczenie czyni mistrza. Doczekał się więc Stefan, że na jakiejś imprezie usłyszał pod swoim adresem stwierdzenie: „ten to pije jak leśnik”. Przypomniał sobie wtedy buzuna, wypitego kilka lat wcześniej za plebanią i uśmiechnął się z politowaniem na tamto wspomnienie.

Zdarzały się okresy, że nikt z pokoju, od pewnego czasu nie był w domu. Zapasy prowiantu kurczyły się wtedy błyskawicznie. W takich sytuacjach dożywiali się „szkockimi sandwiczami”. Miały jedną wielką zaletę. Były proste w przyrządzaniu. Brało się kromkę chleba, posypywało solą, przykrywało drugą kromką i … smacznego.


*******************


Noc, cicho, niemal ciemno. Tylko seledynowa poświata od wyświetlacza elektronicznego budzika. Ala zasnęła niemal natychmiast. Stefan nie mógł. Jak zawsze. Zerknął na budzik i z rezygnacją obliczył, że za cztery godziny będzie musiał wstać. Pod czaszką kłębiły się niespokojne myśli. Szukał rozwiązań i nie znajdował. Kilka miesięcy temu postanowił, że musi wyjechać do Niemiec na zarobek. Wiedział, że ludzie przez trzy miesiące zarabiali tam więcej, niż on przez cały rok. Gdyby się udało spłaciłby część długów, byłoby łatwiej. Zna trochę niemiecki, dogadałby się bez problemu. Niestety. Szukał, pytał, odpowiadał na ogłoszenia prasowe, ale bez skutku. Okazało się, że z siedmiu rodzin na dziesięć, ktoś pracował regularnie na zachodzie. Jednak nikt ”nic nie mógł”, nikt „nie wiedział” jak taką pracę załatwić. W rejonowym urzędzie pracy powiedzieli przynajmniej wprost, że jest za stary. To fakt. Miał czterdzieści siedem lat, był schorowany. Kręgosłup, serce, nadciśnienie, reflux, alergia i parę innych, ale nie było tego przynajmniej widać. No i dobrze. Gdyby było widać, nie miałby żadnej pracy a tak ma, chociaż tę w „śmieciach”, jak mówią jego współpracownicy.

Wiedział jednak, że był chory, że praca, którą wykonywał, była ponad jego siły. Ojciec miał operację kręgosłupa, starszy brat też, to rodzinne. Lekarz zabronił kiedyś Stefanowi dźwigać więcej niż 15 kilogramów, jeżeli nie chce skończyć na wózku inwalidzkim.

Stara, żeliwna wanna potrafiła ważyć 120 kilogramów, piec c.o. jeszcze więcej a załadować na „Stara” toto było trzeba. Co prawda kierowca pomagał, ale jednak.

Miał świadomość, że do emerytury zostało prawie dwadzieścia lat. Jeżeli przeżyje, to w tej pracy nie wytrzyma. Zmęczenie materiału. Najlepsza stal w końcu się łamie.

Słyszał jak można załatwić rentę chorobową. Wiedział, który lekarz tym się zajmował, ale on brał 500 złotych, co miesiąc i tak przynajmniej przez półtora roku. Nieosiągalne kwoty. Nie tędy droga.

Znalazł kilkanaście ogłoszeń zamieszczonych bezpośrednio przez Niemców. Takich, którzy żądali kontaktu listownego, szukali leśników. Napisał do wszystkich, po niemiecku, dołączył zdjęcie i kopię dyplomu. Nie odpisali, nie zadzwonili. Ani jeden. Pogodził się z tym, że był to ślepy zaułek.

Widział jeszcze szansę dorobić parę złotych na pszczołach. Znał się na tym, miał doświadczenie, stałych zadowolonych klientów i bogatą w rośliny miododajne okolicę. Ule robił sam. Potrafił i lubił. Niestety, materiał na ul kosztował około 150 złotych, pszczoły drugie tyle. Może dałby radę powiększać pasiekę o dwa, trzy ule rocznie. Żeby jednak był z tego namacalny efekt finansowy, musiałby mieć minimum 20 rodzin od razu. Koło się zamykało. Oczy Stefana nie chciały. Piekły powieki. Paliła bezsenność. Kłuło serce. W dodatku wieczorem zapowiadali na jutro 30-to stopniowe mrozy.

— Plaży to w pracy nie będzie — pomyślał — muszę dołożyć do pieca, niech chociaż dziewczyny mają ciepło.

Wstał z ociąganiem i powlókł się do kotłowni.


*****************


Pod koniec pierwszego roku, poznał przypadkiem ładną, miłą dziewczynę. Mieszkała w pobliżu ich szkoły w maleńkiej, oddalonej o trzy kilometry, wiosce. Miała na imię Teresa.

Organizowali czasem potańcówki w przyszkolnej świetlicy. Unikał ich. Trzy dziewczyny, które studiowały razem z siedemdziesiątką chłopa, były dawno obstawione. A te, które pojawiały się na tych zabawach z zewnątrz, były zapraszane indywidualnie. Nie miał tam czego szukać. Tym razem jednak zaprosił Teresę. Przyszła. Udawała nawet, że jego paralityczne podrygi, które miały imitować taniec, wcale jej nie przeszkadzają. Źle im się tańczyło, ale dobrze rozmawiało. Tego wieczoru zbliżyli się znacznie do siebie, było im dobrze w swoim towarzystwie. Było już grubo po północy, gdy Terenia uznała, że musi wracać. Do jej domu było kilka kilometrów. Noc, żadnego transportu. Oczywistym było, że musi ją odprowadzić.

Szli wąską leśną ścieżką w absolutnej niemal ciemności. Jedynymi, jaśniejszymi elementami były jasna fryzura dziewczyny oraz prześwitujące górą, między gałęziami gwiazdy.

Nocny chłód, ciemność, dobiegające z lasu dziwne, trochę straszne odgłosy. Wszystko to, a może nie tylko to, spowodowało, że przylgnęła do niego, wtuliła się i cicho szła obok. Była ciepła i pięknie pachniała. Pachniała domem i czymś jeszcze, czymś, co Stefan kiedyś znał, ale teraz nie mógł przypomnieć sobie, co to było. Pochylił głowę i musnął twarzą jej włosy. Pomyślał, że jeżeli odważy się teraz ją pocałować, to ona mu nie odmówi.

Miał wrażenie, że czeka na to, że pragnie tego. Nie mógł się jednak odważyć. W duchu przeklinał sam siebie za swoje nieudacznictwo. Bał się jej reakcji, odrzucenia. Bał się też kompromitacji. Tak naprawdę pocałunek znał tylko z filmów i nie do końca wiedział, na czym to właściwie polega. Zaczął liczyć kroki.

— Jeszcze dziesięć kroków i zrobię to — postanowił. Przeszli dziesięć kroków, potem jedenaście i dwanaście i nic. Nie mógł się przemóc.

— Jeszcze dziesięć i teraz na pewno — pomyślał. Tymczasem napięcie rosło. Milczeli. Dziewczyna albo zdawała sobie sprawę z jego wewnętrznych zmagań, albo też sama toczyła podobne, gdyż coś między nimi kostniało. Coś zaczynało ich dzielić.

— Zaraz będzie za późno — pomyślał — jestem oferma, a te trzy kilometry powinny się wstydzić, że są takie krótkie!

Nagle coś w nim pękło, zdecydował się. Postanowił objąć ją mocno i pocałować — raz kozie śmierć. Zatrzymał się nagle chcąc przejść do czynów. Zrobił to tak nagle, że zaskoczona Teresa zrobiła jeszcze dwa kroki i … zniknęła.

Stefan stał przez moment zdezorientowany próbując coś zobaczyć, wyciągnął ręce jak przy zabawie w ciuciubabkę.

— Teresa! Gdzie jesteś? Słyszysz mnie? Terenia …

— Ty gałganie! — Usłyszał gdzieś z dołu — ty łachmyto! Podobało ci się?! Każdą dziewczynę wrzucasz do dziury?!

— Do jakiej dziury? Tereska, … co ty?

— Do jakiej dziury? Do jakiej dziury? — Przedrzeźniała — pomożesz mi, chociaż stąd wyleźć?

Stefan zapalił zapalniczkę, ustawił duży płomień. W jego nikłym świetle zobaczył tuż przed sobą wykopany dół, głęboki prawie na dwa metry. Na dnie w pokracznej, wcale nie powabnej pozie siedziała jego Dulcynea. Była cała oblepiona wilgotnym piaskiem. Była wściekła. Wyglądała tak zabawnie, że zaczął chichotać, nie mógł się opanować. Napięcie ostatnich minut znalazło ujście w tym jego śmiechu. Najpierw chichotał nerwowo, potem jednak hamulce puściły i zaczął śmiać się pełnym głosem. Teresa tymczasem siedziała tam nadal i powoli, ale systematycznie puchła ze złości.

— Ty padalcu — ryknęła wreszcie — wiedziałeś, że ta nora tu jest!

— Nie miałem pojęcia, przysięgam — zarechotał.

— Nie wierzę ci, nie chcę cię znać! Podaj mi rękę! No, czego się jeszcze gapisz?!

W tym momencie zapalniczka zaczęła parzyć, puścił więc przycisk. Ciemność, która zapadła była znacznie bardziej gęsta niż przedtem.

— Zapal to baranie! Co ty sobie wyobrażasz?!

— Tereniu przepraszam. Naprawdę nie wiedziałem. Już ci pomagam. Podaj rękę — mówił już spokojniej.

— Zapal to cholerne bździło, bo nic nie widzę …

— Tu jestem, podaj rękę …

— Gdzie, nic nie widzę palancie!

Ponownie zapalił światełko.

— Podaj rękę …

Wyciągnął ją całkiem zgrabnie na brzeg otworu.

— Tereska … ja naprawdę … — próbował ją udobruchać.

— Zostaw mnie — odepchnęła go gwałtownie — nie chcę cię znać.

Popchnięty upuścił zapalniczkę. Schylił się, aby ją podnieść, ale wyczuwał tylko szyszki i igliwie. Wstał.

— Zapal wreszcie ten swój miotacz, muszę się chociaż otrzepać.

— Nie mam, zgubiłem, nie mogę znaleźć …

— No nie, tego już za wiele — syknęła — robisz to specjalnie!

— Teresa, proszę cię …

— Milcz! Idę do domu. … Żegnam pana!

Usłyszał jak odchodząc rozgniata stopami szyszki, których było tu zatrzęsienie.

— Teresa zaczekaj, samej cię przecież nie puszczę.

— To idź za mną. Albo lepiej nie idź. Usiądź pod drzewem i pomyśl nad sobą. Jest ci to potrzebne — powiedziała z wściekłością.

— Terenia …

— Odczep się!

Poczłapał za nią. Czuł, że powinien ją dogonić, przytulić, przeprosić, że jeszcze można było to wszystko odkręcić. Naprawić. Było mu jednak głupio, czuł się trochę winny. Poza tym bał się jej reakcji. Szli więc gęsiego, nie odzywając się od pewnego czasu. Ona przodem, on jakieś dziesięć metrów z tyłu. Doszli do furtki domu, w którym mieszkała. Bez słowa weszła na podwórze. Nie obejrzała się.

— Teresa …

Cisza.

— Teresa zaczekaj …

Zgrzytnął klucz w zamku, po chwili drzwi otworzyły się i zamknęły. Cisza. Gdzieś daleko zaczął wyć pies. Powoli przyłączały się następne.

— I tak oto dobiegła końca wielka miłość Balzaka — powiedział półgłosem, — czyli szlag trafił psa i łańcuch.

Odwrócił się na pięcie. Dniało. Czas wracać.

— Całe trzy kilometry, przecież to kawał drogi — mruknął — w dodatku przez las.

Rozdział II

Tak naprawdę, to nie ty mnie obchodzisz, ale

wzruszenie, którego doznaję, kochając cię.

Anthony de Mello

— Teresa! Wyjdziesz wreszcie? Ja jestem zupełnie nieprzygotowana!

— Siedziałaś w łazience cały ranek, jeszcze ci mało? Teraz moja kolej.

Beata wiedziała, że siostra ma rację. Jednak bardzo jej zależało. Szykowała się na to wesele od kilkunastu dni. Przymierzyła już wszystkie sukienki. Swoje, Teresy, mamy. Szukała też u koleżanek. W końcu kupiła w Piotrkowie Trybunalskim dwuczęściowy kostium. Czarny, skromny, ale bardzo elegancki. Dorzuciła białych dodatków i czerwoną, koronkową, dużą chustę na ramiona. Dołożyła troszkę biżuterii.

Uznała wreszcie, że jest to zestaw najlepszy z możliwych. Nie była jednak do końca zadowolona. Spódniczka dobrze maskowała zbyt grube, w jej odczuciu uda, ale obfite biodra nadal nie dawały się ukryć. Żakiecik natomiast, leżał wyjątkowo powabnie, podkreślając obfity i kształtny biust. Właściwie to tylko z biustu była zadowolona. Starała się go zawsze umiejętnie wyeksponować. Ale już włosy miały zbyt ciemny odcień. Nie mogła też zdecydować się, czy zostawić je proste, czy zakręcić.

Godzina wyjazdu zbliżała się nieubłaganie a Teresa nadal kisła w łazience. Fakt, że była o całe cztery lata starsza od niej i też nie miała szczęścia do chłopaków. Miała prawo bardziej bać się staropanieństwa niż ona. Było jej jednak wszystko jedno, co będzie z siostrą. Bała się o siebie. Ojciec zawsze, gdy był z nich niezadowolony, powtarzał:

— Zostaniecie starymi pannami — może miał rację? Mama wyszła za mąż, mając 18 lat. Ona miała już skończone 21 a Teresa 25.

W końcu wyszła, stara jędza! Beata wpadła do łazienki. Kąpała się już dzisiaj, ale uznała, że musi jeszcze raz. Półtorej godziny! Tylko! Ale zdąży. Musi. Musi ładnie pachnieć. To cała noc, może będzie tańczyć… Byle nie zamoczyć fryzury.

Wyszła z wanny, wytarła się dokładnie, potem balsam i perfumy. Czas uciekał zdecydowanie za szybko. Teraz wałki. Rozjaśniła wczoraj włosy i zakręciła. Wyszło dobrze. Puszyste, figlarne loczki, jeszcze lakier. Teraz oczy i jeszcze ten paskudny pryszcz.

— Teresa?!

— Słucham, mała?

— Pożycz pudru…, mam pryszcza…

— Księcia z bajki tam nie będzie, nie łudź się.

— Terenia… proszę…, bo nie zdążę…

— Masz. Ale mówię ci, że nikt nawet nie spojrzy w twoją stronę.

— Nie? To czemu się tak wytynkowałaś siostrzyczko?

— Bo chcę dobrze wyglądać.

— No widzisz, ja też.

Książę z bajki? Oj, tak! Bardzo by chciała. Chciałaby, bo już czas. Bo tak ciężko bez miłości. Czytała w romansach, to takie piękne… Codziennie przed zaśnięciem marzyła, że się spotykają, że od razu wiedzą wszystko… A Zośka? Ta, to by zzieleniała z zazdrości. Miałaby za swoje, żmija jedna.

— Dziewczyny, za 10 minut wychodzimy — to ojciec.

— Jeszcze chwilkę! — zawołała. Była już dawno gotowa, ale jeszcze, po raz kolejny, sprawdzała wszystko w lustrze.

— Tato, jak wyglądam?

— Dobrze, pospieszcie się. Nie lubię wchodzić ostatni.

— Tato…

— Co?

— No, jak wyglądam?! — Zawirowała w piruecie — Powiedz szczerze…

— Dobrze wyglądasz. Zresztą, tam będzie taki tłum. Wesele na 200 osób. Nic nie będzie widać.

— Ty to umiesz pocieszyć dziewczynę. — Wtrąciła mama z wyrzutem — Wyglądasz pięknie, jak panna młoda Beatko. A gdzie Terenia?

— Czeka już w samochodzie. — Rzucił ojciec — Macie kwiaty? To wychodzimy.

Beata nie mogła oderwać wzroku od Sylwii. Och, jak ona jej zazdrościła. Jak bardzo chciałaby mieć taki welon… i ta suknia. Przepiękne. Czuła, że zaraz się rozpłacze. Już sięgała po chusteczkę…

— Beatko, mogę poprosić cię o przysługę? — To była ciocia Genia, mama panny młodej.

— Oczywiście ciociu, co mam zrobić? — Chodź, pokażę ci. O tu, ten pokój przeznaczyliśmy na prezenty. Trzeba odbierać je od młodych i tu przynosić. To Ewa, znacie się? To dobrze, stara się dziewczyna, ale sama nie da rady…

— Dobrze ciociu, chętnie.

Beata, słuchaj — rzuciła Ewa — przyjeżdża coraz więcej gości, boję się, że coś zginie.

— To jak to widzisz?

— Zostań tu i nikogo nie wpuszczaj, a ja będę donosiła towar. Może być?

— Jasne, chwytam. — Oceniła ilość obecnych na około 25 — 30 osób.

— Dopiero się zacznie — pomyślała — jak gruchną wszyscy na raz.

Teraz jeszcze miała luz, kolejne samochody z gośćmi, podjeżdżały w odstępach kilku minutowych. Mogła więc dyskretnie, obserwować przez okno i stojącą na schodach młodą parę i pojawiające się pojazdy. Patrzyła z zaciekawieniem.

Po chwili przerwy zajechał kolejny wóz. Wołga. Czarna, lśniąca jak z pod igły. Pomyślała, że to jacyś bogatsi ludzie. Ze środka wysiadł jednak tylko jeden człowiek, młody mężczyzna. Przez ramię miał przewieszoną profesjonalną torbę fotografa. Nachylił się jeszcze do wnętrza i wyjął, naprawdę duży, pakunek. Powiedział coś kierowcy i Wołga odjechała. Szedł uśmiechnięty w stronę młodych. Teraz zauważyła, że miał też kwiaty.

— Dziwne — pomyślała — fotograf z prezentem?

Za chwilę Ewa przyniosła tę paczkę. Beatę zdziwiła jej lekkość, absolutnie nieodpowiadająca jej gabarytom. Obejrzała ją dokładniej. Na jednym z boków widniał duży, wyraźny napis „Otworzyć natychmiast”.

— O, chyba tego nie widzieli — pomyślała. Odstawiła delikatnie trzymany prezent i gestem przywołała Ewę. Wskazała napis.

— Powiedz Sylwii, bo chyba nie zauważyła.

Po małej chwili, panna młoda ostrożnie, z zaciekawieniem, rozwijała papier. Uchyliła tylko część i zachwycona zawołała.

— Jakie śliczne, są kochane! Tego prezentu nie zapomnę nigdy!

— Pokaż wszystkim — pan młody też był wyraźnie zaciekawiony.

— Zaraz Stasiu, muszę ostrożnie…, ale one sympatyczne — mówiła z czułością, zdejmując resztę papieru.

Oczom zebranych ukazała się, siedząca na drążku w środku klatki, para papużek, nierozłączek. Siedziały obok siebie, przytulone skrzydełkami tak, że ich czerwonawe brzuszki zlewały się w jedną całość. Jedna z nich przechyliła główkę i położyła na ramieniu partnera. Wyglądały jak para zakochanych. Beata patrzyła urzeczona. Piękno i ulotność tej scenki było nie do opisania a jej symboliczna wymowa, paraliżująca.

— Ten, kto wymyślił taki prezent, musi być interesującym człowiekiem — pomyślała.

— Tak, to w jego stylu. — Powiedział, śmiejąc się, Stanisław — zawsze miał nietypowe pomysły i mocne wejścia.

— Goście idą! Sylwia! Staszek! Szybko, chodźcie — niecierpliwiła się Ewa, z korytarza.

Zaczął się ruch. Prezentów przybywało. Musiała naprawdę się uwijać, aby nadążyć z odbieraniem. Ich sterty wzdłuż ścian pokoju, rosły. Przysłano jeszcze jakąś dziewczynę do pomocy, Jadzię chyba. Gwar, na sali obok, potężniał. Kiedy już myślała, że nie wytrzyma tego tempa, nagle się urwało.

Chwila oddechu. Chwila zamieszania i wyjście na mszę. Kościół oddalony był od sali balowej o 400 zaledwie metrów, poszli więc piechotą. Orszak rozciągał się na całej długości tej drogi.

Beata ani na chwilę nie spuszczała z oczu, rozgrywającego się przed ołtarzem, misterium. Chłonęła każde słowo. Wyobrażała sobie, że to ona, nie Sylwia… a obok, jakiś… książę.

Pod ścianami, dyskretnie przemieszczał się fotograf i tylko z rzadka, błysk flesza uświadamiał jego obecność. Przeszkadzały jej te błyski. Zakłócały baśniową atmosferę całej sytuacji. Starała się nie zwracać na nie uwagi. Kiedy uroczystość zbliżała się do końca a młodzi wymieniali obrączki, fotograf jakby urósł. Zrobiło się go nagle dużo, był wszędzie. Oślepiające błyski strzelały z różnych kierunków po oczach. Zirytowało ją to świętokradztwo. Krytycznie spojrzała na sprawcę tych zakłóceń.

Spojrzała i oniemiała. Dopiero teraz mogła mu się przyjrzeć. Nie był wysoki, ale bardzo przystojny. W czarnym, nienagannym garniturze prezentował się dużo lepiej od pana młodego. Był zresztą znacznie ładniejszy. Poruszał się swobodnie, ale ruchy miał przemyślane i celowe. Twarz inteligentną o przyjemnych rysach. Uderzyły ją głęboko osadzone, dobre i mądre oczy. Podobał jej się… Bardzo jej się podobał. Mógł mieć dwadzieścia kilka lat.

Nagle, wszystko inne stało się nieważne. Przyglądała mu się teraz natarczywie, jakby chciała zapamiętać go na zawsze. Chyba wyczuł ten wzrok, bo zerknął w jej kierunku. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Poczuła rumieniec oblewający jej twarz, ale patrzyła. A on? On się po prostu przyjaźnie uśmiechnął. Też niepewnie się uśmiechnęła… Odwrócił się, zajęty swoją pracą. Ale dla niej wzeszło słońce. Jej serce trzepotało radośnie a dusza chciała śpiewać. I to on. On przyniósł te śliczne ptaszęta!

— Co robić? — Myślała gorączkowo — Co robić?!

W drodze powrotnej wlokła się na końcu pochodu. Posmutniała. Tylu ludzi. Tyle młodych, ładnych dziewcząt. Nie miała szans. Wiedziała przecież, że do najpiękniejszych nie należy. Poza tym, taki atrakcyjny chłopak, na pewno kogoś ma… A przez chwilę myślała, że jednak, że może tym razem… Chciało jej się ryczeć. Dlaczego zawsze jest tak samo?

Weszła na salę jako jedna z ostatnich, w progu natknęła się na Teresę.

— Czego tu sterczysz? — Burknęła do siostry — mogłaś zająć nam miejsce.

— A ty gdzie łazisz? — Odcięła się tamta — teraz to nie wiem, czy będzie gdzie usiąść.

— Dziewczyny, tam pod oknem są miejsca, siadajcie — ciocia Genia popchnęła je delikatnie we wskazanym kierunku — zaraz będzie rosół.

Usiadły. One były dwie, miejsca trzy. Wyglądało na to, że wszyscy już siedzą. Na wolnym krześle ułożyły więc torebki. Beata dyskretnie lustrowała gości. Część ludzi znała, ale zdecydowana większość była jej zupełnie obca. Rodzice usiedli gdzieś w głębi. W jej najbliższym sąsiedztwie nie było nikogo znajomego. Myszkowała wzrokiem. Szukała. Kiedy kelnerki zaczęły roznosić dymiące wazy, była już pewna. Nie ma go! Pojechał! Zrobił, co miał zrobić i pojechał… Było jej żal. A jeszcze przed chwilą miała nadzieję. Była zniechęcona i zawiedziona. Spróbowała rosołu, bez smaku, mieszała z rezygnacją, łyżką w talerzu. Wiedziała, że powinna wyjść, poprawić makijaż, sprawdzić fryzurę, kołnierzyk, poprawić zapach. Ale…, co tam…, po co?… Ktoś dotknął delikatnie jej ramienia.

— Przepraszam, czy to miejsce jest wolne? — Usłyszała tuż przy uchu przyjemny, dźwięczny, męski głos. Zerknęła i … zamurowało ją. Książę z bajki. Jej fotograf! Stał lekko pochylony i czekał na odpowiedź. Nie doczekał się, zaczął ponownie.

— Wygląda na to, że jest to jedyne wolne miejsce na sali. Oczywiście, jeżeli jest wolne…

— Tak, tak, wolne — odzyskała wreszcie głos — już zabieram.

Rzuciła się, aby uprzątnąć torebki. W tym momencie dostała od Teresy kuksańca pod żebro.

— Zazdrości, małpa jedna — przemknęło jej z satysfakcją przez głowę. Chwyciła nabierkę z wazy, zanurzyła.

— Nalać? — Zapytała nowego sąsiada.

— Tak, proszę. Tylko nie za dużo.

— Bardzo proszę, smacznego.

— Dziękuję, wzajemnie. A ty nie jesz? — Zapytał.

— O! Jaki bezpośredni — pomyślała, ale schlebiało jej to.

— Właśnie miałam zacząć — odparła z uśmiechem. Nie specjalny przed chwilą rosół, teraz bardzo jej smakował. Jedli. Teresa próbowała bezskutecznie uśmiercić ją wzrokiem. Drżała. Była szczęśliwa i podekscytowana.

— Nie mogę tego spieprzyć — myślała gorączkowo — tylko spokojnie.

Ktoś wzniósł toast. Upiła troszeczkę, chociaż chciała więcej. Potrzebowała się napić. Dałoby to jej luz i spokój. Ale nie. Będzie trzeźwa. Musi kontrolować rozwój wypadków. Kątem oka widziała, że jej książę swobodnie wychylił kieliszek.

— Chyba nie jest pijakiem? — Zaniepokoiła się, — ale nie, to przecież wesele.

— Sam tu jesteś? — Zagaiła pierwsza.

— Sam, a ty? — Jego głos był wesoły, beztroski.

— Z całą rodzinką, tam gdzieś siedzą rodzice, a tu mam siostrę — pokazała.

— Miło mi — uśmiechnął się do Teresy — a męża gdzie zgubiłaś?

— Jeszcze go nie znalazłam — zaśmiała się sztucznie.

— To tak jak ja. Nie znalazłem jeszcze ani męża, ani żony. Mam na myśli swoją żonę, bo cudzych to jak widzę nie brakuje, tu wokół.

Roześmiali się.

— Fajny jest — pomyślała — i nie głupi.

Znowu toast. Znowu wypił.

— Jesteś fotografem zawodowym?

— Nie, ale lubię to. Wiesz, chodziłem do liceum ze Staszkiem. To znaczy z panem młodym.

— Tak, wiem, kto to jest Staszek.

— Jesteś z jego rodziny? — Zainteresował się.

— Nie, ja od Sylwii. To znaczy od panny młodej.

— Acha? To ja jestem tylko jego kolegą. Poprosił, więc się zgodziłem. Zrobię mu po kosztach, będzie miał taniej. Co mi szkodzi, skoro i tak tu jestem?

— To ładnie z twojej strony.

— Tak uważasz? Ja myślę, że z mojej strony, to zwykła perfidia. Mogłem się wkręcić na darmowe żarcie — powiedział poważnie. Chwilę patrzyła z niedowierzaniem zanim chwyciła, że on żartuje. Udało mu się. Zaczęła się śmiać. Pierwszy raz tego wieczoru śmiała się szczerze, od serca.

Dwa razy zatańczyli coś wolnego, chociaż ostrzegał, że nie umie. Nie przesadzał, naprawdę nie potrafił. Wcale jej to nie przeszkadzało. Był wesoły, inteligentny, oczytany. Rozmawiało się z nim cudownie. Wiedział dużo, zaskoczyło ją to, jak dużo i z jak wielu dziedzin.

Co jakiś czas, przepraszając na chwilę, zabierał sprzęt i szedł na parkiet fotografować gości. Zajmowało mu to zwykle kilka minut, tylko przy oczepinach zabawił nieco dłużej. Sprawiało jej przyjemność, obserwowanie go przy pracy.

— Jak się bawisz, Beatko? — Usłyszała za sobą głos mamy.

— Bardzo dobrze, a wy? Gdzie siedzicie?

— Nie zauważyłaś nas? Przez tyle godzin? — Mama miała niezły ubaw, — ale wcale się nie dziwię, chłopak jest prima sort.

Beata poczuła nagły rumieniec, wypływający bez jej woli na twarz.

— Jaki chłopak? — Jąkała się, — O kim mówisz mamo?

— Nie udawaj, wszyscy już zauważyli, że nikogo i niczego poza nim nie widzisz.

— Ależ, mamusiu… — spłoniła się jeszcze bardziej.

— Dobrze, dobrze, już cicho. Baw się jak masz okazję. A gdzie Terenia?

— Nie wiem, chyba gdzieś tańczy.

Jej książę wracał. Trafił akurat na kolejny toast. Zerkała z pod oka, co zrobi? Wypił, znowu wypił. Według jej oceny, wypił już stanowczo za dużo, przynajmniej butelkę wódki. Ale co dziwne i ciekawe zarazem, był trzeźwy. Czyżby jego organizm nie reagował na alkohol? Był zdecydowanie trzeźwiejszy niż ona, a przecież piła tylko niektóre kolejki i zawsze tylko troszkę. Nigdy całego kieliszka. A jego kieliszek był znacznie większy.

— Czym się zajmujesz, na co dzień, Beatko? — Powiedział „Beatko”, jak pięknie brzmiało to w jego ustach, tak ciepło, miło. Było jej przy nim dobrze.

— Jestem bibliotekarką — powiedziała cicho — a ty?

— A ja odwalam wojsko, to taka krecha w życiorysie — wyjaśnił — pracujesz codziennie?

— Mam wolne czwartki. To za pracę w soboty i w godzinach popołudniowych.

— Lubisz to, co robisz?

— Lubię, nawet bardzo. Mam też sporo czasu, żeby poczytać.

— Tak? A co czytasz? — Zainteresował się.

— Wstyd się przyznać, ale najczęściej romanse…

— Dlaczego wstyd? To też dla ludzi, szczególnie dla pań — odparł — chyba wypiłem o jednego za dużo, muszę się przewietrzyć. Wyjdziesz ze mną?

— Chętnie.

Cicha, lipcowa noc, gwiazdy romantycznie migotały na atramentowym niebie. Jej towarzysz zatrzymał się, zapalił papierosa, wciągnął z lubością dym w płuca.

— Postoimy, czy wolisz spacer? — Zapytał.

— Przejdźmy się — odparła i ruszyła przodem. Poczuła chłód, oplotła ciało rękoma. Zanim zdążyła pomyśleć, okrył ją swoją marynarką. Delikatnie przytrzymał za ramiona i płynnie odwrócił. Biorąc marynarkę za klapy, otulił ją dokładnie. Stali tak chwilę, patrząc na siebie w ciemności. Nagle, zdecydowanie przyciągnął ją do siebie i pocałował. Tak po prostu. Stało się to tak szybko, że nie zdążyła zareagować. Zresztą nic nie mogłaby zrobić, była skrępowana tym jego okryciem. Poza tym, ona nie chciała nic robić. Zakręciło jej się w głowie, gwiazdy zawirowały. Świat rozpłynął się w niebycie a on nie przestawał. Zamknęła oczy i poddała się ogarniającej ją błogości. Było jej dobrze, było tak, tak, że nie umiała tego nazwać… Ich usta odsunęły się powoli od siebie.

— Wiesz… — szepnęła.

— Ciii…, nic nie mów.

Ponownie przylgnął do niej. Tym razem natarczywie, gorąco jakby w obawie, że mu ucieknie. Ale ona nie chciała uciekać. Już nigdy i nigdzie. Chciała, aby to trwało i trwało… i trwało…

Powoli, w milczeniu wracali przytuleni w stronę rozbawionej sali. Przed wejściem, lekko zażenowana odsunęła się od niego. Z przepraszającym uśmiechem oddała mu marynarkę.

Wrócili do stołu. Teresa zmierzyła ją potępiającym wzrokiem i wysyczała.

— Jak ty wyglądasz?! Idź, zrób coś z sobą, bo wszyscy się połapią.

Zarumieniła się i zrejterowała do łazienki. Spojrzała w lustro. Wargi miała nabrzmiałe i czerwono sine. Nie tylko wargi, skóra twarzy wokół ust też miała odcień purpury.

— To co — pomyślała z radosną satysfakcją — warto było.

Doprowadzenie twarzy do przyzwoitego wyglądu zajęło jej ze dwadzieścia minut. W końcu uznała, że może być, chociaż usta pulsowały jakimś podniecającym, bezwstydnym ciepłem.

Wchodząc na salę, w drzwiach natknęła się na jakiegoś mężczyznę, rozmawiającego z jej fotografem. Obaj byli spakowani, szykowali się do wyjścia. Serce załomotało jej z obawy, że wszystko się skończyło, że…!

Zauważył ją, podszedł pospiesznie, chwycił jej rękę i powiedział.

— Dziękuję za sympatyczny wieczór. Czekam na ciebie w czwartek, na dworcu PKP w Bełchatowie, o szesnastej. Nie zapomnisz?

Pokręciła głową, że nie zapomni. Głosu wydobyć nie mogła. On tymczasem uniósł jej dłoń, pocałował i szepnął.

— Do zobaczenia.

Wyszedł. Chciała za nim biec, ale to było głupie. Chciało jej się ryczeć, że już go nie ma, ale chciało jej się tańczyć, bo nie odszedł bezpowrotnie. Będzie czekał. W czwartek. Znowu będą razem. Więc to nie koniec. Nie tym razem.

Jak w lunatycznym śnie, dotarła do swojego krzesła. Usiadła. Podniosła napełniony kieliszek i jednym haustem wypiła.

— Co robisz?! — Zasyczała Teresa, dając jej kuksańca — zachowujesz się jak alkoholiczka! Ludzie patrzą…

— To co — odparła zaczepnie, humor poprawił jej się niespodziewanie — chcę się bawić! — Dodała głośniej.

— Taaak? To ja bardzo panią poproszę… — usłyszała niezbyt trzeźwy głos. Spojrzała. Podpity facet, koło czterdziestki, prosił ją do tańca.

— A, co tam — pomyślała i ruszyła z uśmiechem na parkiet.


*******************


Przenosili bibliotekę do nowego budynku. W nieużywanym od lat kantorku, odkryła karton pełen książek. Same stare wydania. Niektóre nawet z XIX w. Sprawdziła w dokumentach, nie figurowały na stanie. Spodziewając się, że mogą mieć wysoką wartość antykwaryczną, cichaczem przemyciła je do domu. Dopiero wieczorem, przeglądając je spokojnie, stwierdziła, że dotyczą jednej tylko dziedziny. Dotyczyły tematu, o którym wiedziała niewiele lub zgoła nic, ale który zawsze ją fascynował i pociągał. Ścierając wilgotną szmatką resztki kurzu z okładek, czytała tytuły: „Księga Al. Azif”, „Tajemnice Czasu”, „Księga Celestiusza”, „Spojrzenie na Dawne Moce — Tangor 1637”, „Księga Koheleta”. Otworzyła jedną, jej wzrok padł na słowa: „Studiowanie Księgi tej jest zabronione. Niech będzie ono wyklęte między psy.” Było ich 46. Przeglądała je najpierw z zaciekawieniem, później zaś z narastającym niepokojem. Tytuły nie były jej obce, coś jej mówiły, gdzieś je już widziała, tylko gdzie? Wstała z dywanu. Zbliżyła się do regału, chwilę szukała wzrokiem… jest. Zdjęła z półki ciężki tom i zaczęła wertować kartki. Wiedziała, czego szuka, ale zajęło to trochę czasu. W końcu znalazła. Pozycje literatury, często anonimowe, uznane kiedyś za wyklęte bądź zakazane. Tak, mniej więcej, co trzecia, ze znalezionych przez nią ksiąg, była na tej niesławnej liście. Przestraszyła się. Upchała je z powrotem do tekturowego pudła i wyniosła na strych. Rozejrzała się za dogodnym miejscem, wybrała najdalszy, ciemny kąt. Okryła całość starą kurtką, przeżegnała się na wszelki wypadek i wyszła. Wyszła, ale wiedziała, że tu wróci. Wcześniej czy później, ale wróci. Znała przecież siebie bardzo dobrze. Na razie jednak, musiała się z tym oswoić.


********************


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 39.47