I. Zakazana
Zamek o brudnoszarym kolorze jakby rozdzierał sobą Przykrą Dolinę — błotnistą nieckę między ośnieżonymi wzgórzami. Każde z postrzępionych wzniesień przywodziło na myśl garb starca. Takiego, który zbyt wiele już widział, zbyt wiele przeżył, by dalej dźwigać brzemię istnienia. Uginał się pod nim, a jego ubiór z gruzu, błota i się rozpuszczającej zmarzliny pokazywał prawdę o tym, co ostatecznie zdobywał człowiek u swego kresu.
Sama twierdza z chropowatymi ścianami wysokich murów właśnie otwierała swe podwoje na przybycie niezwykłego orszaku. Z dalekiej północy i zza zimnych mórz się zjawiali nowi zarządcy, by sprawować pieczę nad tą częścią Starego Królestwa.
Kilka krytych powozów z kołami mielącymi śnieżną breję zajechało w krótkiej kolumnie na zamkowy plac. Matowe drewno topornych karoc, okalające ciasne wnętrza, ociekało łzami jesieni, na które się składały prószący śnieg, siąpiący deszcz i resztki skroplonej mgły.
Jak skowyt konającej staruchy zazgrzytały rdzawe zawiasy drzwiczek w pojazdach. Na ubłocone podłoże wychodziły kolejne postacie.
Jedna z nich, starsza i nieco otyła kobieta z laską w dłoni, została usadzona w lektyce. Matrona miała trupiobladą skórę twarzy, a oczodoły zalane czarnym tuszem. Przywdziewała suknię wchodzącą w matowy błękit. Przepastne odzienie luźno zwisało jej poniżej pasa. Powyżej ciasno opinało sylwetkę kobiety na nieznaną w Starym Królestwie modę. Podobnie niespotykane miała nakrycie głowy. Jej czepiec przypominał dalekowschodni kokosznik, przywodząc na myśl rozciągnięte na pałąkach rybackie sieci.
— To jej teraz służysz? — Kira opierała się niechlujnie o wiejski wóz z wysypującą się z niego przegniłą słomą. Splunęła przez szparę między zębami na imponującą odległość kilku stóp. Trafiła w potylicę jednego z licznych gapiów, zostawiając na płowych włosach starca żółtą flegmę. Patrzyła, jak jej wydzielina leniwie ściekała po wieśniaku i zbierała drugą porcję, się powtarzając: — Pytałam, czy to tej suce teraz służysz, wierny psie? Tej obcej, grubej kalece w błękicie, której nie powinno tu być.
— To lady Bannad Fiskur — odparł spokojnie Bruno, zbrojny najemnik w sile wieku, który zwykle zachowywał spokój, chyba że akurat wyciągnął miecz.
— Fiskur… Bannad. — Kira mieliła zasłyszane słowa w ustach, jak przekleństwa czy imiona samego diabła. — Nazwijmy ją bardziej swojsko. Fiskur Błękitna Kurwa brzmi dobrze. Nie uważasz?
— O pracodawczyni wypada się wypowiadać dobrze, jeśli… — mężczyzna zawiesił głos i twardo dokończył — dobrze płaci.
— A jeśli słabo płaci? — Kobieta posłała kolejną wiązkę flegmy w tłum gapiów. Nie patrzyła, kogo tym razem zdołała ustrzelić. Wyciągnęła zza paska kozik i zaczęła wyskubywać nim brud zza paznokci. Jako niewiasta tak dbała o czystość.
— Jak nie płaci, to wtedy jest kurwa — stwierdził tymczasem Bruno. Poprawił miecz za pasem, klingę dobrej jakości z Al Fhraing, ale z nietypowym jelcem, bo z koszem na wzór asturlyjskich rapierów. Zaczesał do tyłu kasztanowe loki sklejone przez wilgoć, aby opadały mu na plecy brunatnej kolczugi i nie przysłaniały twarzy. Zaplótł ramiona na klatce piersiowej i czujnym wzrokiem, jak owczarek doglądający stada rogacizny, się przyglądał przybyszom zmierzającym do zamkowych wnętrz.
— Poznałeś ich wszystkich? Całą tę fiskurową rodzinkę? — Kira wygrzebała już niemal cały brud zza przydługich i ogryzionych pazurów. Resztę zaschniętego błota najwyraźniej zostawiła sobie na potem. Obecnie się wzięła za zbieranie ostrzem noża kropel deszczu, płatków śniegu i brudu z niezbyt urodziwej twarzy. Przy tej czynności wyglądała, jakby się goliła brzytwą.
— Poznałem.
— Aha. — Kobieta łypnęła okiem na tradycyjnie niezbyt rozmownego Bruna. Przekierowała wzrok na arystokratyczny pochód i warknęła: — To przedstaw mi jaśnie kurwi państwo, może sama się u nich najmę.
— W porządku. — Najemnik odjął jedną rękę od torsu i wskazując nią kolejne osoby, wymieniał: — Ten wysoki, barczysty w połyskującym pancerzu, to Hakarl. Pierworodny syn seniorki Bannad.
— Umie walczyć? Bo jakiś taki rycerski się ten opierzony w stal kogucik… wydaje. — Kirze wydawał się też kurewsko przystojny, jak zresztą każdy mężczyzna w stalowej zbroi, która była warta więcej niż gruda srebra.
— Zdziwiłabyś się, ale ten Hakarl z długim ostrzem w ręku jest więcej niż dobry.
— Z długim… powiadasz? — Kobieta wychyliła głowę, aby dojrzeć krocze wymienionego mężczyzny. — W czymś jeszcze jest… dobry? — Rozmarzyła się.
— Cóż… — Bruno z nieciekawą miną się podrapał po siwawej szczecinie na brodzie.
— Czyli miecz w ręku i fiut między nogami. Taka para do wywijania, a reszta to tylko fasada — zakpiła Kira, myśląc, że to w sumie spełniało jej oczekiwania.
— Taki to typ — zgodził się poniekąd zbrojny. Następnie wskazał na osobę za Hakarlem. — Ta wysoka i chuda kobieta w czarnej sukni to najstarsza córka, Nevaria Fiskur.
— Jest z welonem na głowie, zasłania twarz — zaciekawiła się gładząca nożem po twarzy postać. — Ma pizdę w żałobie, czy jak? I sama ta lady Pizda też jest w żałobie?
— Nie jest, ale tak się nosi — oznajmił Bruno.
— Może jest brzydka jak dupa diabła, bo po chuj jej takie smutne wdzianko? — Kira sama jakby posmutniała, robiąc z ust podkówkę odwróconą nóżkami w dół.
— Podobno rozmawia z duchami.
— Jest szurnięta? — Oczy kobiety się rozbiegły w upiornego zeza.
— Radziłbym ci zważać, co mówisz, oraz… na nią uważać. Jest w niej coś niepokojącego. No i ona nie jest głupia.
— Szkoda, bo zwykle wolę głupie. Ale rzeczywiście ma łeb na karku, bo nawet kontroluje swój krok. Jako jedyna nie wdepnęła w gówno na zasranym dziedzińcu, a to, kurwa, jest sztuka, jakich mało.
— Mówiłem. — Bruno się uśmiechnął z przekąsem, ukazując półgębkiem rząd nierównych i pożółkłych zębów. Potem pokazał ręką na kolejną osobę: — Ten za Nevarią, niższy i odziany po pałacowemu, to Scriptor.
— Że kurwa, jak?!
— Scriptor, tak się nazywa. Przyjaciołom pozwala na siebie mówić Script.
— Pierdolę takie imię, phi. — Dla Kiry imię, to po prostu imię, jakoś się trzeba nazywać. Ale kpić też. Dlatego parsknęła z takim impetem, aż spryskała śliną plecy stojącego przed nią wieśniaka. Zobaczyła, że jej flegma na jego wytartej baranicy zdążyła mu już spłynąć między łopatki. Uśmiechnęła się i podrapała po płaskim tyłku, który ją znowu swędział pomiędzy pośladkami, gdzie się za słabo podtarła białym gąsięciem.
— Script jest uczony w pismach, ale jeszcze większym jest koneserem wina i kobiet — wtrącił Bruno. Osobiście nie zauważał w tym sprzeczności, bo widział już pisma pełne rysunków gołych bab i opisów trunków.
— Aha… — Kira na dłużej przykuła spojrzenie szarych oczu do wyróżniającego się młodzieńca, o którym mowa. Odziany był w śnieżnobiałą tunikę z przesadnie okazałym żabotem w kolorze błękitu pod brodą. Zamiast zwyczajnie iść, pańsko kroczył. — Ma żonę? — zagadnęła łakomie.
— Z tego co mi wiadomo, to nie.
— No to może wpadnę temu Scriptorowi w oko i zostanę, kurwa, panią Fiskur. — Przestała obmacywać swój tyłek i włożyła sobie dłoń za spodnie prosto w krocze, gdzie wulgarnie pogmerała. — Lady Kira Fiskur brzmi dobrze, nawet bardzo dobrze — uznała. — Na taki tytuł moja matka dziwka i jej matka, też kurwa, padłyby trupem. Zresztą sama bym je zajebała, bo to wstyd, aby lady Kira Fiskur miała kurewską familię.
— Ta niska i pulchna w ciemnym płaszczu za Scriptorem to Moray Fiskur.
— Pierdolę, myślałam, że to chłopak. A ty twierdzisz, że jednak piczka.
— To pizda jest. — Bruno raptem zaostrzył wypowiedź, jak nóż na osełce.
— Ho, ho! Gdzie szacunek dla jaśnie sponsorki, jej matecznika, się podział?! — Kira była szczęśliwa, słysząc uwłaczanie komuś, komukolwiek, byle nie jej.
— Szacunek? — Najemnik się rozejrzał na boki, by się upewnić, że nikt nie podsłuchuje. — Dla tej Moray nie mam szacunku. — Pamiętasz Ryżego Sybę? — Nerwowo zadrgał mu mięsień na policzku.
— Syba, Syba… No pamiętam, co mam nie pamiętać. Taki spasiony baryłka był, ciągle o żarciu gadał i dobrze gadał, aż się ośliniałam. Co u niego?
— Już nic. — Bruno wzruszył ramionami, ale nierówno, jakby przeszedł mu po nich dreszcz. — Towarzyszył mi, ale teraz, kilkanaście mil stąd, leży w zimnym strumieniu wypatroszony jak ryba.
— Kurwa czemu?
— Znałaś Sybka, jego lepkie rączki.
— Ukradł coś tym Fiskurom, służąc im? — Kira zrobiła minę, jakby właśnie wydaliła coś nieciekawego w gacie.
— Znałaś go… mógł to zrobić. Ale twierdził, że srebro się wzięło u niego… znikąd i z nożem na gardle nie zdradził, gdzie reszta łupów. — Bruno posłał kobiecie jeden ze swoich nieodgadnionych uśmiechów. Ona pokiwała niby ze zrozumieniem głową, a patrząc na wchodzącą już do zamkowych wnętrz Moray, ponuro skwitowała:
— Rozprułeś go, Sybka.
— Taki rozkaz, taka robota. Brudna, jak brudny jest świat. — Wytarł dłoń o kolczugę, jakby zobaczył na niej krew swej ofiary, jednej z wielu.
— Cóż… — Kira podłubała sfatygowanym obuwiem w grudzie zbitego łajna. — Tym Fiskurom wróżę nie lepszą przyszłość. Brewer, Giles, Struan. Stawiam, że stare klany tu szybko przyjdą i postawią na te mury drabiny, a potem zatkną na nich rodowe chorągwie. To porządny zamek, zechcą go mieć, mając w dupie królewskie nakazy. — Przeniosła wzrok ze zmarzniętego łajna na okazałe baszty. Następnie kopnęła końskie odchody, które się rozsypały na boki i podsumowała: — Nic to, dzięki za ostrzeżenie przed tą Moray. Bo rozumiem, że to ona wydała Sybka?
— Ta….
— No to przynajmniej wiadomo, na kogo otwierać czarcie oko.
— Nie masz czarciego oka. — Bruno wypowiedział prawdę oczywistą, uśmiechając się przy tym kwaśno, jakby usłyszał kiepski żart. Ale w zamyśleniu dodał: — Za to ta… Nevaria. Ona… — Znów się podrapał po brodzie, co czynił nader często, kiedy uznawał, że jego domysły się mogły pokrywać ze stanem faktycznym. Gdy nagle się spiął jak podczas musztry: — Al! — krzyknął. — Al!
— Co znowu za… Al? — Kira ziewnęła. Lubiła ziewać, by podkreślić, jak bardzo miała wszystkich gdzieś. Co w zasadzie stanowiło prawdę.
— Al to piąty dzieciak lady Bannad, najmłodsza córka. Nie ma jej, kurwa!
— Czyżby nasz światowy najemnik zgubił młode swej pani i miał… przejebane? Phi, hi… no wybacz, chłopie. — Kobieta prychnęła i tym razem usmarkała samą siebie. Otarła usta i podbródek z kleistej wydzieliny, po czym roztarła ją pod postacią przezroczystej galaretki na skórzanej kamizelce w kolorze zgniłego brązu. Jednocześnie z satysfakcją patrzyła, jak Bruno się uganiał po zamkowym dziedzińcu, daremnie szukając zguby. — Głupi skurwiel… ale przystojniak i przyzwoity jebaka — rzuciła w zimne powietrze.
Zawinęła się w przyniesiony ze sobą kraciasty koc o szaroczarnej barwie. Żeby lepiej się prezentować, poprawiła na głowie coif z osłaniającym go kapturem. W kolejności poszła z resztą lepiej odzianych gapiów do środka zamczyska, aby być świadkiem powitalnej uroczystości.
*
Al stała na rozstaju błotnistych dróg północ południe i wschód zachód. Jej ciężkie buty z twardej skóry grzęzły coraz mocniej w zasysającej ją brei. Trzymała w dłoni garść srebrnych monet rodem ze Starego Królestwa i tak jak jej jasnymi włosami targał wiatr, tak myślami wątpliwości.
Wyprosiła Moray, aby, jak to Moray, wrobiła kogoś w kradzież. Przez to tamten wielki człowiek w szarym futrze miał teraz rozpłatany brzuch, którego wnętrze wyjadały drapieżne ryby. Al miała za to monety matki, dzięki którym mogła wreszcie uciec w nieznane od wszystkiego, co zna.
Zawsze tego chciała, zawsze pragnęła tylko tego. Lecz teraz, gdy uzyskała ku temu sposobność, ostro, jak śnieżna zamieć w środku zimy na Eyjeldsogis, zaatakowała ją nawałnica wątpliwości. Choć odnosiła wrażenie, że było to coś jeszcze.
Więził ją jakby niewidzialny łańcuch, przykuwając do matki i nie pozwalał uciec na wolność. W chwili, która miała być chwilą jej wyzwolenia, poczuła te okowy na sobie mocniej niż kiedykolwiek przedtem. Dusiły ją.
Odbierała w sobie, że jeśli będzie się za mocno szarpać, ciasną obrożą się może zadusić na śmierć lub skręci sobie kark. Widziała już, jak podobnie kończyły łapane przez Hakarla wilki. Kończyły źle w żałosnym skowycie, z pianą i krwią wyciekającą im z pyska, a potem ze zgaszonymi ślepiami. Al nie chciała skończyć jak zdechły wilk. Miała ambitniejsze plany na siebie i swoją przyszłość.
— Co dalej, zimno mi?
Zerknęła z ukosa na małego Flundra. Jak zwykle zdawał się na nią, wydając się na tych pustkowiach bezwolną grudą błota i śniegu, które coraz mocniej oblepiały jego chłopięcą sylwetkę.
Niebo ostro przeciął się rzucający na swą ofiarę myszołów.
Gdzieś w dali zarżał żałośnie koń.
Poszarzałe niebo pociemniało mocniej.
Zimno się zmieniało w szczypiący policzki mróz.
— Idziemy! — rzuciła zdecydowanie Al. Choć miała ledwie jedenaście lat, jedno już bowiem o życiu na pewno wiedziała. Ono nie mogło zastygnąć, zamrzeć, zamarznąć. Życie był to ustawiczny ruch. — Chodźmy — dodała z werwą, pociągając za postrzępiony rękaw małego Flundra.
II. Niebieskie listy
Do głównej sali zamkowej ludzie się schodzili tłumnie niczym muchy do gnijącej rany, czy robactwo zwabione toczeniem trupa. Na kamienną posadzkę wnosili na obuwiu i szatach błoto zmieszane ze śniegiem, ale nie tylko to. Niektórzy przemycali odrażający odór, wszy, pchły i ciała pokryte czyrakami.
Do Aarona, wiekowego już zastępcy baliwa we włościach Zamku Zimnych Łez, należało oddzielanie ziarna od plew. Wpuszczał gapiów, którzy godni byli dostąpić widoku ceremonii powitalnej. Zatrzymywał niegodnych swą prezencją, by uroczystości nie skalali odstręczającą powierzchownością.
Gdyby to od niego zależało, nie przepuściłby przez zamkowy próg nikogo z pospólstwa, tak w swoim mniemaniu cenił czystość i schludność. Jednak z doświadczenia już wiedział, że wielkie uroczystości wymagały wielkiej oprawy, a takowej elementem była ludzka tłuszcza. Niezliczona ilość oczu do podziwiania wspaniałości, wielość uszu do wysłuchiwania podniosłych mów.
Gdyby to od niego zależało, przepuściłby przez zamkowy próg jedynie ludzkie oczy i uszy. Cały brud i smród z ubiorów oraz ciał gawiedzi pozostawiłby tam, gdzie jego miejsce, pośród zawalonego gnojem i łajnem zamkowego dziedzińca, gdzie zresztą nie brakowało też ludzkich odchodów.
Niestety jako wiejski syn, choć uczony w piśmie, nie był baliwem, a tylko, lub aż, jego zastępcą. Stanowił osobę, która współzarządzała zamkowymi włościami w imieniu właściciela, nie mogąc samodzielnie wymierzać i egzekwować praw. Za to ostatnich właścicieli zamku pożegnał w niezbyt miłych okolicznościach, bo z ich udziałem, właśnie w ramach realizacji prawa, był świadkiem ich okrutnego krzyżowania.
Zdrada królestwa, obraza majestatu, spisek, knowania? Nic z tych rzeczy. Członkowie klanu Bruce zostali oskarżeni o największą z możliwych zbrodni, o hołdowanie innowacyjności oraz oddawanie czci starym bogom z czasów, gdy istniało jeszcze coś takiego, jak religia. Stanowiło to wykroczenie zarówno wobec przeszłości, teraźniejszości, jak i przyszłości. Obecnie bowiem postęp był zakazany, podobnie jak czczenie bóstw. W konsekwencji do klanu Bruce dobrała się inkwizycja. To mogło dla wywrotowego klanu oznaczać tylko jedno — wymazanie z istnienia, jak i kart historii, co niniejszym się dokonało.
W miejsce dawnych właścicieli do pozostawionych przez nich włości przybywali na ten czas nowi panowie, a właściwie lordowie i lady zza wielu zimnych mórz, Fiskurowie. Aaron znał ich imiona i opisy postaci z królewskiego listu.
Korzystając z tej wiedzy, ćwiczył uniżone ukłony, aż od kierowania nosa w kierunku posadzki nieznośnie łupało go w krzyżu. Lecz mimo bólu, jak przystało na wytrawnego urzędnika, się z grymasem cierpienia na twarzy również uśmiechał:
— Lady Bannad Fiskur… to dla nas niewymowny zaszczyt. — Minęła go kobieta w błękicie i niesiona w lektyce. — Lordzie Hakarlrze… Witamy, witamy. — Kolejny ukłon. — Lady Nevaria… moje uszanowanie. Lord Scriptor… wyrazy szacunku. — Szacunek do lepiej ubranych i urodzonych osób Aaron wyssał już z mlekiem wiejskiej matki. Obecnie zasysał go do płuc wraz z każdym wdechem w pobliżu możnych tego świata i pomnażał z każdym ukłonem. — Lady… Moray, jak sądzę. — Popatrzył nieco podejrzliwie na chłopczycę w płaszczu, zastanawiając się, czy aby tym razem się nie pomylił, co do statusu gościa.
Szybko odgonił wątpliwości. Wyczuwał arystokrację na wiele mil. Miał taki zmysł, a przede wszystkim wrażliwy nos, przez co czuł, że chłopczyca zwyczajnie nie śmierdziała, jak kolejne osoby z tłumu.
— Już wystarczy, odsuńcie się, no już! — Wkrótce wręcz zagrzmiał na pchający się do zamku motłoch. Przy okazji wyprostował sylwetkę, jeszcze się wspinając na palcach, by wyglądać na wyższego niż w rzeczywistości. Nawet dumnie zadarł głowę. Przyjemne uczucie.
— Aaronie!
— Ty możesz wejść. I… mam z tobą do pogadania — powiedział z wyższością do Kiry, którą przepuścił.
Pewnie nie powinien był udzielać jej wstępu, znając brud jej umysłu i ciała. Lecz miał do niej prywatny interes, więc na nią akurat mógł przymknąć oko. Wszak posiadało ono, podobnie jak drugie, wyjątkowo ruchliwą powiekę, wydawałoby się do przymykania na pewne sprawy wręcz stworzoną.
Po zamknięciu bramy ustawił przy niej strażników, po czym się udał odszukać w tłumie gapiów Kirę. Przepychał się do przodu, bo jak ją znał, a znał ją dobrze, sama tam polazła, by mieć dobry widok na ceremonię.
Nie pomylił się. Stanął koło wspomnianej kobiety, czyniąc to w trzecim rzędzie. Trochę żałował, że nie w pierwszym. Za rekompensatę miała mu służyć obecność najemniczki, do której ściszonym głosem zagadnął:
— Jest problem z wdową Irmą.
— Ta, co z nią?! — Kira nie była zainteresowana ględzeniem starego capa Aarona. Wpuścił ją, zrobił swoje, jak dla niej mógł już zdychać. Nawet powinien, żeby jej nie zawracał głowy.
Ona wyglądała pomiędzy ramionami dwóch zamkowych dam do towarzystwa. Patrzyła na podest, gdzie na wystawnym krześle zasiadła lady Bannad. Koło niej baliw Archibald, jako mistrz ceremonii, roztaczał woń kadzidła z tlącego się kosza bujanego na długim łańcuchu. Po bokach jego pomocnicy zapalali szare świece na wysokich stojakach.
— Jest problem z wdową Irmą, to nie powinno czekać. — Aaron rozumiał powagę i doniosłość ceremoniału. Ale nawet ktoś tak nisko urodzony i niewychowany, jak Kira, powinien rozumieć, że jeśli zwracał się do niej zastępca baliwa, powinna poświęcić mu uwagę. Skoro nie działało słowo, użył dosadniejszego argumentu.
— Kurwa… — syknęła najemniczka. Skrzywiła się na twarzy i spojrzała na swoją stopę w miękkim obuwiu, którą przydepnęło twarde obuwie tego bydlaka, Aarona. — No co z tą kurwą, Irmą, wdową? Mów — warknęła na odczepnego. Odpowiedział jej dyskretny szept skierowany wprost do jej osłoniętego kapturem ucha:
— Twierdzi, że jest ze mną w… ciąży.
— Ona też?! — Kira odruchowo zakryła dłońmi własne krocze, jakby w obawie, że obleśny Aaron także i ją zechce zapylić i to podczas trwającej już uroczystości.
W sumie to mógł, ale jego cena, którą zwykle proponował, jej nie satysfakcjonowała. Ten skąpy wieprz, zbereźnik, uwodził bowiem tylko słowem, nie srebrem. W Zamku Łez wyłuskiwał płaczliwe niewiasty, najczęściej wdowy, i tak długo je pocieszał, aż mogły się cieszyć z nowego potomstwa. Lecz dbający o swe dobre imię Aaron nie był wówczas pocieszony, czemu się starał przeciwdziałać:
— Niech Irma przestanie mnie szkalować, pomawiać o ojcostwo. Nie jestem ojcem jej dziecka.
— Czyżby? — Kira wyszczerzyła brudne zęby. — W jej dłoń wciśnięta została srebrna moneta. Przyjemne odczucie chłodnego i metalowego krążka w dłoni sprawiło, że nad wyraz łatwo zmieniła zdanie: — Nie jesteś ojcem dziecka Irmy, to oczywiste. Każdy, ale nie taki prawy mąż, jak ty. Jeśli ta wdowa twierdzi inaczej, to jej wytłumaczę, że się jednak myli.
— Hmh… — mruknął tylko Aaron. Dawał tym do zrozumienia, że po dobiciu targu jego rozmówczyni nie była już kimś godnym dalszej z nim rozmowy. Ona, rada z tego powodu, że już jej nie zaczepiał, a dostała nawet gówniane zlecenie, skoncentrowała się na ceremoniale.
Z powodu Aarona sporo jej umknęło, w tym wzniosła przemowa baliwa Archibalda na temat… czegoś tam. Kiry nie interesowało znaczenie słów. Ale podobało się jej dźwięczne brzmienie głosu urzędnika. Ciekawie według niej się rozchodziło echem po przestronnych wnętrzach. Coś chyba jak muzyka.
Samej muzyki bowiem, ale takiej prawdziwej z instrumentami, nigdy nie słyszała. Nie ona jedna. Od dawna ta sztuka była zakazana, jako wyzwalająca swawolę ducha. Wszechwładna inkwizycja dbała o to, aby duch, także Kiry, dla dobra świata nie był swawolny. Więc na muzykę pozostawała głucha.
— To chyba ona… Raszida — wtrącił, jakby sam do siebie, Aaron.
Oto przed audytorium w sali wyszła kobieta, która nietypowo drobiła kroczkami. Stanęła frontem do gości, a słudzy ściągnęli jej z głowy welon. Także zdjęli z niej wierzchnią tunikę, ukazując kobietę odzianą tylko w zwiewne giezło o nieskazitelnej bieli.
— Oooch… — Przez tłum przeszedł przeciągły pomruk, gdzie zdziwienie się mieszało z obawą i ta druga dominowała.
— Kurwa, ona nie ma rąk. — Kira zagryzła sobie język niemal do krwi.
— Nie ma całych ramion, od opuszków palców do obojczyków — uściślił Aaron. Zaś najemniczka koło niego zauważyła:
— Za to ma czarne, gęste i kręcone włosy na głowie, jak ja wokół pizdy. No i jej skóra, ona jest brązowa. Może to okiełznana diablica? Ma czarci ogon?
— To zaufana służąca lady Bannad, właśnie ta Raszida. — Zastępca baliwa popisał się przed maluczką wiedzą pochodzącą z listu od króla, który baliw Archibald, jemu, jako w odniesieniu do niego maluczkiemu, łaskawie pokazał. — Ona pochodzi z południa, z dalekiego południa — zaznaczył.
— Toż widzę, że nie wyskoczyła ze śnieżnej dupy, diablica jedna. — Po ugryzieniu sobie języka Kira zagryzała wargi w grymasie narastającego zaintrygowania. — Ależ ona jest cudaczna — stwierdziła niemal z zachwytem.
Nagle salą wstrząsnęło z pogłosem pięć głuchych uderzeń laską. Pochodziły od zasiadającej na tronie lady Bannad. Zapanowała pełna oczekiwania cisza, a także bezruch.
Ciszę wyjątkowo śpiewnie przerwała kobieta z ciemnooliwkową twarzą i bez rąk, Raszida:
— Lord… Hakarl — oznajmiła. Jej głos łagodnie popłynął w przestrzeni niczym samotna łódź na jeziorze o bladym poranku bez wiatru i fal.
— To się chyba nazywa… muzyka, a przynajmniej ten, no… śpiew. — Kirze przyjemnie pobrzmiewał w uszach melodyjny głos Raszidy. — Grrrss… — syknęła raptem z powodu ponownego przygniecenia jej obcasem stopy przez Aarona. Tym razem za użycie zakazanego słowa się odnoszącego do zakazanej czynności. Ach ta muzyka i śpiew, no zamarzyły się jej.
Następnie zobaczyła kroczącego ku matce wywołanego z imienia mężczyznę. Jego zbroja połyskiwała srebrem, aż kłuło w oczy.
Ależ się jej podobał, coraz bardziej. Może zemdleje z wrażenia i młody ogier Hakarl ją pochwyci w ramiona, zanim upadając, rozbije sobie czerep o kamienną posadzkę?
Poczuła się, jakby dostała rui. Podobno miewały tak kobiety w dzikich plemionach. Kira sama się poczuła dzika — nagle chciała się gzić.
*
Pierworodny syn lady Bannad z jednego z krzeseł ustawionych w rzędzie przed widownią wstał tak sprężyście, jakby te zawierało mechanizm katapulty. Puścił oko siedzącemu sztywno Scriptorowi i ruszył żwawo w kierunku matki. Jednakże te kilkanaście kroków, jakie miał do celu, już zaraz pokonywał niczym w narastającej zamieci, lub gdyby się przedzierał przez zbrojne zastępy.
Pewności siebie nigdy mu nie brakowało. Ale wyjątek stanowiła lady Bannad oraz jej listy, przed którym to duetem czuł respekt.
Tak jak jego rodzeństwo tak i on z ust matki nigdy nie usłyszał choćby słowa. Matrona rodu Fiskur od zawsze ze swymi dziećmi się porozumiewała wyłącznie za pomocą niebieskich listów. To z nich ją znał. Z pokrytych ozdobnym pismem kartek.
Co zawierały te matczyne zapiski? Wszystko co dziecko mogło usłyszeć od matki. Była tam otucha i zachęta. Znajdowało się też ruganie oraz groźby za psoty i niespełnianie pokładanych nadziei. By je spełniać i zasłużyć na matczyną łaskę, należało wykonywać sumiennie nakreślane w listach zadania.
Hakarl wykonywał je z największym oddaniem. Przy czym nie miał z tym większych problemów, bo w jego przypadku polecenia dotyczyły głównie treningu walki. Tak się więc złożyło, że spełniając matczyne polecenia, się spełniał sam, robiąc to, co kochał.
Jednakże otrzymywanie listów się wiązało z czymś jeszcze, co trudno było wyrazić. Zapisane w nich słowa wydawały się posiadać jakby moc. Nie dało się sprzeciwić ich treści. Nie istniała możliwość, aby je zlekceważyć. Ich znaczenie zawsze było doniosłe. Odbierając je, Hakarl odnosił wrażenie, jakby wkraczał w zakazaną sferę sacrum, której nie miał prawa sprofanować odmową wobec treści piśmiennych nakazów.
— Matko… — Przed kobietą na tronie przyklęknął na jedno kolano. W spodniach z metalowej plecionki poczuł w zgiętym stawie kolanowym nieprzyjemne napięcie i odebrał chwiejną pozycję.
Z matczynej dłoni odebrał błękitny list. Już czuł jego moc. Zapisane słowa jakby emanowały z wnętrza koperty zapieczętowanej błękitnym znakiem przedstawiającym rybę, herb Fiskurów.
— Dziękuje, matko. — Hakarl sztywno wstał. Spojrzał jeszcze w ciemne oczy rodzicielki, których nigdy nie mógł dostrzec wtopionych w czerń tuszu.
Nigdy jeszcze nie spojrzeli sobie nawzajem w oczy. Tym razem nie było wyjątku. Odszedł więc z uczuciem napięcia w oczekiwaniu, co dane mu będzie za moment przeczytać.
*
— Lady… Nevaria.
— Ależ ona ładnie… śpiewa, ta Raszida. Ajć, noż kurwa…
Aaron znów skarcił drewnianym obcasem Kirę. Ona wiedziała, że te wymierzane w nią akty dominacji sprawiały mu chorą przyjemność. Za te jebane tortury jej miażdżonej stopy powinna zażądać jeszcze jednej monety. Ale wyjątkowo nie myślała o srebrze. Z rozdziawioną gębą się wspięła na palcach, aby lepiej widzieć wysoką kobietę, która wstała z krzesła i przygarbiona, jakby z obawą, poszła w stronę tronu.
*
Nevaria, która od dziecka utykała na lewą nogę, tę u niej krótszą i ze zniekształconym biodrem, tradycyjnie szła, lekko kulejąc. Nie przeszkadzało jej to zważać na każdy krok stawiany w miękkim obuwiu na twardej podłodze.
Podobnie uważała na każde słowo zawarte w listach matki. Uczyła się ich na pamięć, znała je wszystkie upięte w zgrabne zdania, akapity, pełne treści. Lecz od zawsze próbowała zrozumieć w nich coś jeszcze, odnaleźć ukryte przesłanie, drugie dno. Czuła, że nie otrzymywała jedynie matczynych przekazów; wyrazów uznania, besztania, czy poleceń do wykonania. Żywiła przekonanie, że za listami stało coś więcej, w czym nieświadomie brała udział. Podpowiadała jej to własna świadomość, która do poślednich nie należała.
— Dwudziestosiedmioletnia kobieta przyklękła przed tronem i zdjęła z twarzy czarną woalkę. Kątem prawego oka dostrzegła zjawy, przyglądające się jej duchy przeszłości, które spoglądały na nią, jako na przyszłość. Po przeciwległej stronie lewym okiem zobaczyła duchy przyszłości. One również na nią patrzyły, widząc w niej przeszłość.
Spojrzała na matkę, czyli teraźniejszość. Wyciągnęła przed siebie rękę i jak zwykle próbowała spojrzeć matce w oczy, przeniknąć spowijającą je czerń. Jak zwykle nie odniosła sukcesu.
Biorąc list, chwyciła matczyną dłoń. Była zimna, wręcz lodowata, jakby pusta, bez krwi i bez życia. Od tego dotyku nie czuła nic. Z kolei pochwycenie koperty sprawiło jej fizyczny ból. Odebrała go wyraźnie na twarzy, w klatce piersiowej i w podbrzuszu. Przez jej jelita prześliznął się jakby jadowity wąż, kąsając ją. Z doświadczenia wiedziała, że wykonanie treści listu się przełoży na takie właśnie doznania. Ból.
*
— Lord… Scriptor.
— To mój przyszły mąż. — Kira się wyszczerzyła bezczelnie, sprytnie zabierając też bliższą Aarona stopę z miejsca, gdzie stała. Dzięki temu uniknęła uderzenia obcasem. Sama się pokusiła o odwetowy atak podeszwą z grubych skór. Może i nie sprawiła zastępcy baliwa specjalnego bólu, ale jej było górą. Konkretnie jej stopa na cudzej. — He, he… — Jej złośliwy uśmieszek poszerzył się.
*
Scriptor kroczył i puszył się jak paw, którym się w zasadzie czuł. Szedł wolno, a także zygzakiem, aby jak najdłużej był podziwiany przez gawiedź. Znaleźć podziw w oczach ludzi to pierwszy krok, aby wejść w ich serca i dusze. Temu hołdował.
Na chwilę odwrócił głowę i posłał całusa pierwszej lepszej dziewce. Wieśniaczka w kapturze wyglądała pomiędzy ramionami dam do towarzystwa i się szczerzyła paskudnie. Otrzymała łaskę od wielkiego pana. Kiedy następnym razem, jak sukę w rui, będzie ją krył jakiś łachmaniarz, może wspomni prezencję Scripta i będzie jej nawet dobrze.
Ale chuj z nią, chuj ze wszystkimi wieśniaczkami, które zamiast białego uśmiechu pokazywały między wargami brązową gnojowicę. Prawdziwy bal się dopiero zaczynał. Zaproszeniem na niego miał być matczyny list. Młodszy syn lady Bannad był przekonany, że otrzyma przepustkę do bogatych krain. Bowiem jego przeznaczenie to nie wegetacja w samotnym zamczysku na północy, śnieżnym zadupiu świata. Do niego miał należeć sam świat.
— Matko. — W przyklęku odebrał list. Na rodzicielkę nawet nie spojrzał. Czy ona kiedykolwiek patrzyła na niego? Nic więcej nie powiedział. I tak wyraził się w bogatszy sposób na głos, niż ona kiedykolwiek do niego raczyła. Odwrócił się do niej tyłem. Czy ona stała kiedykolwiek przy nim naprawdę go wspierając, jego dążenia? I tak i nie, ponieważ treść jej listów czasem korespondowała z jego dążeniami, a czasem stała przeciw nim. Jak będzie tym razem?
Znał diabelną siłę tych przeklętych słów zapisanych fikuśnym pismem. Wręcz podejrzewał, że stały za tym pradawne czary. Jednak byle zapisana treść go nie zawiodła, bo nie ręczył za siebie, jeśli matka zechce zamknąć przed nim wrota władzy i luksusu. Każdy swoje przeznaczenie miał. On swoje już poznał.
Zerknął w lewo i puścił oko do ducha przyszłości, który spoglądał na niego.
Nevaria, przez niektórych brana ze swą przypadłością za wariatkę, nie była w swej zdolności osamotniona. Ale to on, Scriptor, osiągnął biegłość w pismach, także tych zakazanych. Z tego powodu wiedział, albo już prawie wiedział, jak czarcie oko do końca otworzyć i wykorzystać. Jeżeli zaś jeszcze nie całkiem było mu to wiadome, to i tak się dowie. Już wkrótce, już niebawem. Chyba że odciągnie go od tego coś bardziej atrakcyjnego, mianowicie wielki świat ze wszystkimi jego bogactwami. Czas pokaże.
*
— Lady Moray. Lady… Moray?
— A to spryciula. — Kira aż przyklasnęła w dłonie. Zobaczyła, że wywołana córka lady Bannad nie wstała z rzędu krzeseł, a niespodziewanie, jak duch, się wyłoniła zza samego tronu.
Rozochocona najemniczka odebrała to, jako zakazaną sztuczkę kuglarską. Dobry nastrój jej przez to nie opuszczał, odkąd młodszy panicz Fiskur wyłowił ją, właśnie ją, z tłumu i na odległość pocałował.
O matko kurwo. Taka magia też powinna być pewnie zakazana. Ale nie była. Przez to Kira jeszcze mocniej się wyszczerzyła, się już śliniąc, aż płaty śliny, jak klaczy po galopie, skapywały jej ze zwisającej nisko żuchwy.
*
Moray uklękła przed matką i lekko ujęła list w dłoń. Nie ciągnęła go ku sobie. Czekała, aż matka puści pierwsza. Postrzegała innych, jak przeciwników w grze. Traktowała niczym pionki i czekała na ich ruch, by wykonać własny, najlepiej niespodziewany, wprawiający wszystkich w osłupienie. Nie inaczej rzecz się miała teraz.
W oczekiwaniu na zluzowanie uchwytu matczynej dłoni nastawiała wyczulone zmysły. Odbierała za sobą mieszaninę potu ze znoszonych ubrań wieśniaków, ich nieświeże wyziewy z ust i odór łajna wniesionego tu na podeszwach. Słyszała chrząknięcia, pierdnięcia, ludzkie szmery i piski, rwane rozmowy.
Wyczuwała również coś jeszcze, co jednak nie należało do naturalnego świata zmysłów, a wydawało się pochodzić spoza niego. Lecz był to świat ciągle niedostępny dla Moray. Odbierała jedynie jego cienie. Choć te stawały się dla niej coraz wyraźniejsze.
Nagle lady Bannad zamiast puścić list, wyrwała go z dłoni swej córki. Ona złożyła dłonie na znak pokory.
Matka była chyba jedyną osobą, która sama ją zaskakiwała. Żywiła przez to wobec niej szacunek i traktowała jak godnego rywala. Takiego, który właśnie określił w liście nowe warunki gry.
Czego tym razem będzie ona dotyczyć i co stanowić będzie warunki zwycięstwa? Moray nie mogła wiedzieć. Ale jak zwykle podejmie matczyne wyzwanie, którego już się nie mogła doczekać.
Niczym złodziej dokonujący udanej kradzieży, pewnie chwyciła i zabrała list, oblizując ze smakiem usta.
*
— Lady… Al. Lady… Al? Al?!
— Nie ma jej. He, he. — Jak przypływ morza Kira odczuła wzrastającą w niej falę satysfakcji na myśl, że Bruno się ciągle uganiał za zbłąkanym bachorem. Za zgubienie swego dzieciaka lady Bannad jak nic obetnie mu ręce, jak tej brązowej suce, śpiewaczce Raszidzie.
I bardzo dobrze. Kira z chęcią obejrzy takie przedstawienie, tak samo jak teraz z przyjemnością oglądała tajemnicze obdarowywanie listami. Zaś okaleczony Bruno może zacznie cienko śpiewać. Też chętnie posłucha, zanim dopadnie go inkwizycja. Wszak w tej części Starego Królestwa niewiele było rozrywek.
Zaskrzypiała zamknięta brama do zamkowej sali, się otwierając.
— Chodź, no chodź, szybciej! — Zapanowało poruszenie. Pomiędzy ciasno zbitym tłumem się ktoś przeciskał. — No już, biegnij, biegnij do matki. — Bruno wyszedł przed szereg przednich krzeseł i zasadził klapsa dziewczynce w ubłoconej tunice. Ona truchtem podbiegła do tronu i w poślizgu padła przed nim na kolana.
*
Al prawie wjechała na klęczkach w matczyne krzesło. Zdyszana wyrzucała z ust kłęby pary w chłodnym powietrzu. Jej serce waliło szybko. Nie przestawało tak właśnie bić, odkąd podczas pieszej ucieczki dogonił ją ten Bruno na koniu i pochwycił.
Poprosi Moray, aby go wrobiła w coś złego i zostanie wypatroszony, jak ryba. Choćby za to, jak potraktował małego Flundra. Pchnął go, aż malec się potoczył po stoku wału w głęboką kałużę.
Jednak obecnie Al klęczała przed matką. Z rezerwą patrzyła na trzymaną przez nią kopertę. Znała siłę zapisanych w niej słów. Wiedziała, że zaraz weźmie list, przeczyta go, a potem wypełni wszystko, co zawiera, co do joty. Zawsze tak było, odkąd zdołała sięgnąć pamięcią.
Westchnęła głębiej. Jej ręka jakby sama ujęła list. Zachowywała się, zupełnie niczym bezwolna ćma zmierzająca ku światłu na swą zgubę. Zatem Al odwróciła się od zwodniczego światła. Nie chciała być ćmą. Już wiedziała, jak źle w świetle kończyły ćmy. Spojrzała więc w czerń matczynych oczu.
Widziała je tak wyraźnie — dwie czarne i nieprzeniknione kule pozbawione źrenic. Script powiadał, że takie oczy miały mieszkające pod ziemią diabły. Lecz Al nie zwracała uwagi na diabelskie spojrzenie matki, a w jej oczach coś niezwykłego.
Uśmiechnęła się. Zobaczyła płynące w nieznane potężne okręty. Pomiędzy masztami, jak morskie ptaki, szybowały duchy przeszłości i przyszłości. Ale była tam i ona, Al. Stała na dziobie wpatrzona w wodny bezkres i to bynajmniej nie, jako duch.
W tym momencie się rzuciła na szyję zimnej kobiety. Jej lodowatość ją przeniknęła, aż nią zatrzęsło. Ale za podarowaną wizję i tak utuliła ją z całych sił. Następnie szarpnęła ku sobie list i w podskokach pobiegła do rodzeństwa na krzesłach.
Statki. Już niedługo znów będzie na pełnym morzu, a może nawet oceanie. Widziała to, widziała to w czarnych oczach matki.
III. Podjęte decyzje
Trwała zimna noc, a także uczta powitalna na cześć nowych właścicieli Zamku Zimnych Łez. Ci z pospólstwa, którzy się nie załapali na ceremoniał połączony z wręczaniem listów, przed zmierzchem zostali wypędzeni za bramy twierdzy. Dla reszty osób służba przyniosła stoły, które w zamkowym holu ustawione zostały w długi rząd wychodzący aż na dziedziniec.
Na dębowe blaty zawitały napitki i jadło. Obok dzbanów i kufli piwa pojawiło się pieczone mięsiwo; tłuste prosię i barany z rożna. Kto chciał, łamał się z innymi pszenicznym chlebem maczanym w zupie z leśnych grzybów, pokrzywy oraz cebuli.
Świętowaniu towarzyszyły rubaszne śmiechy i gwarne rozmowy. Ale już nie zakazane przyśpiewki, tańce, czy muzyka.
Na dziedzińcu, gdzie podpalono stosy drewna, dodatkowe ciepło i światło miało zwiastować udane rządy Fiskurów w przejętych przez nich włościach. Chociaż odbywał się tu również pokaz, który cieszył oczy gapiów i był dozwolony. Stanowiła go seria niemal teatralnych pojedynków.
— No dalej, już, dawajcie! — Zdyszany Hakarl zagrzewał kompanów do dalszej walki. Reprezentacyjną zbroję dawno już zdjął i paradował jedynie w płóciennej koszuli oraz w spodniach. W prawym ręku trzymał krótki miecz wzorowany na gladis, a w lewym trójzębny nóż. — Stein, może ty?! — rzucił ochoczo do zgiętego wpół wojownika z rodzinnych stron. Ten, zniechęcony serią porażek z Hakarlem, tylko pomachał na odczepnego toporem. — Bitur, a ty, doszedłeś już do siebie?
Rosły blondyn związał rzemieniem długie włosy mokre od potu i prószącego śniegu. Uniósł przed siebie dwuręczny miecz, po czym biegnąc pomiędzy dwoma szpalerami ognisk, zaatakował:
— Grhaaa! — wsparł się gardłowym okrzykiem, wymierzając cios przytępionym, bo ćwiczebnym, orężem.
— Ho, ho! — Hakarl zwinnie uskoczył z linii cięcia sunącego na niego z góry na dół. W dolnej pozycji pochwycił w zęby noża wrogą klingę i napierając na nią, ją przyblokował. Następnie z półobrotu zasadził przeciwnikowi płazem krótkiego miecza głośnego klapsa w tyłek.
— Ha, ha, ha! — Publika gruchnęła śmiechem. Zaś pierworodny syn lady Bannad pogroził Biturowi orężem i z niewinnym uśmiechem na ustach zaczepnie rzekł:
— Bądź wdzięczny, przyjacielu, że nie poszerzyłem ci w tyłku rozcięcia!
Ów przyjaciel obrzucił Hakarla niby wzgardliwym spojrzeniem i chełpliwie odparł:
— Mogłeś poszerzyć, miałbym lepsze sranie. A tak… — Wskazał na swe pośladki, przykucnął i boleściwie napinając mięśnie twarzy, symulował zaparcie.
— Ha, ha, ha! — Niezbyt wybredna widownia dzikim rykiem znów nie zawiodła. Natomiast Bitur od niechcenia dodał:
— Za tobą.
Hakarl wykonał obrót. W ostatniej chwili się zasłonił mieczem przed atakiem topora drugiego z wiernych kompanów, czyli Steina. Stal zazgrzytała niemiłosiernie o stal. Od siły ciosu lord Fiskur nie zdołał utrzymać pozycji. Ale nie padł na plecy. Przełamany zrobił efektownego fikołka do tyłu i już stał na ugiętych nogach w gotowości. Zamkowym dziedzińcem wstrząsnęły wiwaty i huczne oklaski.
*
— Twój brat, Jaśnie Panie, dobrze walczy, wyjątkowo dobrze.
— Bo to mój brat, a nie twój. — Oparty o wóz ze słomą Scriptor wyszczerzył białe i równe zęby w kierunku walczących. Na wypowiadającego się ku niemu starca w granatowej tunice nie raczył nawet spojrzeć. Ten się uniżenie przedstawił:
— Jestem Aaron, tutejszy zastępca baliwa, wieloletni sługa Bruców w Zamku Łez, a obecnie Jaśnie Państwa wierny sługa.
— Załatw go! Dobrze, teraz barkiem, ha! — Scriptor zagrzewał do walki się pojedynkującego brata. Wymachiwał przy tym pucharem, z którego się wylewało specjalnie dla niego otwarte czerwone wino. — Co mówiłeś? — Nieco zainteresowały go też słowa starca. — Że kim niby jesteś?
— Zastępcą… zastępcą baliwa. — Aaron trochę wyprostował sylwetkę. Skorzystał również z tego, że zaszczycono go uwagą. Przez to w wychwalaniu swych przymiotów poszedł za ciosem, jakby to on się znajdował z bronią w kręgu ognisk, tyle że ze słowną: — Mogę służyć wiedzą, radą. Mogę coś dyskretnie załatwić, sprowadzić kogoś do komnaty. Potem dyskretnie wyprowadzić. Albo uciszyć, jak ktoś za dużo gada. Podjudzić tłum, jak ma coś gadać. — Coraz żwawiej gestykulował. — Mogę…
— Możesz stulić pysk i posłuchać, co ma ci do powiedzenia wielki pan.
Wobec tych słów Aaron znów się zgarbił, a jego rozwiązany właśnie język sztywno utkwił przy podniebieniu.
— Może ty, Script! — wrzasnął nagle Hakarl, który przed chwilą posłał w błoto Steina.
— Już cię pokonałem, zanim wszedłem do ognistego kręgu!
— Niby czym?! — zdziwił się starszy syn.
— Osobistym urokiem! — Wyszczerzony młodzian dumnie wypiął wątły tors z błękitnym żabotem.
Hakarl tylko machnął na niego mieczem i zajął się prowokowaniem do pojedynku miejscowych strażników. Scriptor zaś burknął do przygarbionego starca:
— Możesz załatwić mi na noc młodą dziewkę? Ale czystą, koniecznie czystą, z jasną skórą i kompletem nie zgniłych zębów.
— Cóż… — Aaron położył dłoń na swej długiej i siwej brodzie, którą zaczął niespiesznie przeczesywać.
— Możesz załatwić dziwkę, czy nie? Bo na ciebie raczej nie polecę. — Scriptor znów zaszczycił rozmówcę chwilowym spojrzeniem, puszczając mu błękitne oko i drwiący uśmieszek.
— Jaśnie Pan… wybaczy. — Zastępca baliwa udał zmieszanie. Wyciągnął przed siebie ręce i masując knykcie jednej dłoni palcami drugiej, w zadumie i na głos rachował: — Czysta. To trzeba ją umyć, a nie każda się da umyć tak za nic. Z zębami, to wiadomo, że zdrowsza. Zdrowsza to lepiej odżywiona, a jedzenie kosztuje…
— Masz. — Młodzieniec podrzucił dwie srebrne monety, które po opadnięciu utonęły w mokrym śniegu. Starzec je wygrzebał, garbiąc się przy tym i jęcząc nie wiadomo z bólu czy zachwytu, a zapewne z powodu obu tych wrażeń.
Nie zdążył się jeszcze całkiem wyprostować, oczyszczając srebrzącą się zdobycz o tunikę, zaś Scriptor tym razem rzucił w powietrze nie monety, a słowo:
— Strughlea.
— Tak…? Co z tym miastem, dobry panie?
— Znasz je?
— Cóż mogę… powiedzieć. — Aaron ciężko stęknął i zrobił okrągłe oczy, jakby pomiędzy ogniskami, gdzie się pojedynkowali wojownicy, nagle zobaczył wymienioną miejscowość. — Strughlea leży dość blisko stąd i jest, że tak powiem, średniej wielkości mieściną — zaczął ostrożnie.
— Średniej… mieścina. — Scriptor zrobił minę, jakby jego wino w pucharze się zmieniło w krowie szczyny. Nie uszło to uwadze Aarona, przez co kontynuował jeszcze ostrożniej:
— Zatem Strughlea… to portowe miasto kupców i niewielu zdolnych… rzemieślników. Można tam jednak znaleźć towary niemal z całości Starego Królestwa.
— A dalekowschodnie jedwabie? Asturlyjskie sukno? Biżuterię z Tuskany?
— Cóż… — Urzędnik wyjątkowo długo i powoli wypuszczał powietrze przez usta zwinięte w ciasną rurkę.
— Kurwa mać, wiedziałem. — Raptem całkiem zdegustowany młodzian resztę wina z pucharu wylał. Czerwony trunek, jak krew, się rozlał u jego stóp. Następnie cisnął srebrnym naczyniem w walczących, gniewnie krzycząc: — Zabij go, zabij, kurwa! — Nie mniej agresywnie warknął na odchodne do znów mocniej zgarbionego starca: — Przyślij do mnie chętną kurewkę, tylko jak najszybciej. Będę w swojej sypialni.
— To będzie… zaszczyt. — Zastępca baliwa dłuższy czas pozostał w pozycji z grzbietem w poziomie i twarzą skierowaną ku ziemi.
Od gruntu czuł kwaskowaty zapach wylanego tam wina. Do jego uszu dochodziły wybuchy śmiechu gawiedzi i wojownicze okrzyki Hakarla, który prowokował kolejnych śmiałków. Wokół dostrzegał zmienną grę światła i cienia od wznieconych płomieni i przesuwających się na ich tle ludzi. Za to gówniany odór na dziedzińcu czuł coraz mocniej ten sam, co zwykle. Przebijał przez woń wina i mocne perfumy, które się stąd ulotniły wraz z paniczem Fiskurem.
Kiedy Aaron nabrał pewności, że młodszy syn lady Bannad odszedł, zabierając ze sobą swój wytworny zapach, jak i równie wytworną personę, ostrożnie się wyprostował. Wyjątkowo się skrzywił na twarzy, bo raptem przez krzyż przebiegł mu tak kłujący ból, jakby rozwarstwił mu się kręgosłup i kolczastymi wyrostkami zadał dźgnięcia niczym ciernistym krzewem.
Pomasował się boleściwie po lędźwiach. Zastanowił, na ile jeszcze wystarczy mu zdrowia na przyzwoite ukłony? Co się wydarzy, gdy już nie będzie mógł się zginać dość nisko? Co, jak plecy zesztywnieją mu tak bardzo, że w ogóle odmówią posłuszeństwa i pośród arystokracji będzie kroczył dumnie, jak paw?
Wolał nie snuć tak przykrych wizji zwiastujących niepewność jutra. Zamiast tego z uznaniem wspomniał rozmowę z paniczem Fiskurem. Został przez niego potraktowany jak kupa łajna, czyli prawidłowo. Obawiał się bowiem, iż zza zimnych mórz przybędą tu niewychowani nędzarze odziani tylko w arystokratyczne piórka. Ale jego obawy na szczęście się okazały płonne.
Zagryzł poszczerbione zęby na jednej to drugiej monecie ze srebra, które otrzymał. Następnie poczłapał w kierunku oklaskujących lorda Hakarla wiejskich dziewek.
W świetle ogniska musiał obejrzeć im uzębienie, a jedną z nich umyć. O to, że wyselekcjonowana przez niego dama się da zerżnąć paniczowi Scriptorowi był spokojny. Co więcej, zamierzał zachować przynajmniej jedną monetę dla siebie.
*
Zanim najnędzniejszy motłoch wypędzono wieczorem za bramy zamku, Moray po części interweniowała. Z anonimowego tłumu wiejskich obdartusów wyłuskała pięć sierot w wieku od około pięciu do dziesięciu lat.
Obecnie, gdy trwała już nocna uczta, przejętą dzieciarnię trzymała na uboczu przy zamkowym murze. Sama usiadła na zakrwawionym pniaku, który służył do dekapitacji na nim drobiu. Dzieci zgromadziła naprzeciw siebie i kazała im siedzieć na śniegu.
Z czasem jak małe foczki się razem ścisnęły, by się nawzajem ogrzać. Ich wzrok raził głodem.
Kiedy Moray się upewniła, że dziatwa solidarnie już zmarzła od bezruchu i z głodu, rozchyliła poły płaszcza i wyciągnęła zza pazuchy bochen chleba. W wyrachowany sposób poczekała, aż dzieciom pocieknie ślinka. Wtedy rzuciła między nie pajdę oderwaną z pieczywa.
Zgodnie z przewidywaniem młodej lady Fiskur znajdy się pobiły o strawę. Co także jej nie zdziwiło, małą bitwę wygrał najsilniejszy osobnik ze stadka, który w pośpiechu zjadł wszystko. Pozostałe dzieci wydały się nagle całkiem zrezygnowane. Kilka z nich chlipało.
Wówczas Moray zagwizdała na palcach. Niebawem stanął koło niej znany jej strażnik. Szepnęła mu coś na ucho, wskazując chłopaka, który wcześniej zjadł kawałek chleba.
Został on brutalnie pochwycony i wywleczony siłą za bramy zamku. Odchodził, skowycząc od naderwanego ucha, za które był szarpany.
Moray się uśmiechnęła przebiegle. Oto się pozbyła ze swego stadka jednostki, która mogła przejawiać zbyt wiele ambicji i samodzielności. Wyłuskała potencjalnego lisa w kurniku. Teraz nie pozostało jej nic więcej, jak się zająć resztą dziatwy.
Posiadany chleb podzieliła na części. Przy tej czynności dzieci patrzyły na nią w przejęciu, jak na dawną boginię. Widziała taką w księgach Scriptora i w oczach swych podopiecznych za taką właśnie pragnęła uchodzić.
Rozdała porcje chleba po równo. Dzieci zjadły łapczywie. Ale po posiłku znów patrzyły na nią, jak na boginię. Lecz spoglądały z tą różnicą, że ich oczy, poza uwielbieniem, rozświetlała nagle szczera nadzieja.
— Chcecie jeszcze chleba? — zapytała zwykle małomówna Moray. — Odpowiedziały jej kiwające się w pionie główki z umorusanymi, posklejanymi, i przetłuszczonymi kołtunami. — Chcecie chleba ze smalcem? — Kiwanie przyspieszyło i się stało obszerniejsze. — Chcecie ciepłe koce i co noc spać w zamku przy piecu? — Ku córce lady Bannad zostały wyciągnięte tęskne rączki oblepione brudem, ale też okruszkami chleba. — To wszystko dostaniecie, o ile zasłużycie. Chcecie… zasłużyć?
Kto by na ich miejscu nie chciał? Moray znała pragnienia różnych rodzajów ludzi. Znała i swoje.
Przyklepała dłonią w kieszeni list od matki i poszerzyła kąśliwy uśmiech.
— Będzie coś do zrobienia. Będzie do zrobienia teraz, jutro i później, już zawsze. Posłuchajcie… — Uczyniła ku sobie przyzywający gest. Jak samą boginię, otoczył ją na kolanach wierny jej dziecięcy wianuszek.
*
— O matko… kurwo. Co ja żem zrobiła — syknęła z mieszanymi uczuciami Kira. O nasyp śniegu wytarła ostrze toporka z krwi i kości czaszki. Na głowni broni zostało tylko kilka ostrych drzazg. Oczyszczony oręż schowała za pas. W miejsce, gdzie miała też mieszek ze srebrną monetą od Aarona za uciszenie ciężarnej wdowy Irmy. Jednak pierwotnie nie zamierzała uciszyć jej aż tak, aby już nigdy nie wydała z siebie nawet pisku.
Popatrzyła na zakrwawiony fragment muru. Zjechała wzrokiem poniżej na rozłupaną czaszkę. Należała do siedzącej i opierającej się o mur już martwej kobiety.
— Po chuj wyciągnęłaś ten nóż? — warknęła do trupa. Do niego, gdy jeszcze żył, jako Irma, rzeczywiście miała pretensje. We dwie mogły to załatwić delikatniej. Albo i nie. Dla Kiry pewien problem stanowiła jednak nie zamordowana przez nią w afekcie kobieta, a to, że przy okazji zabiła jej nienarodzone dziecko. Ono nie miało szans się bronić. Nie miało szansy na nic.
Spojrzała boleściwie w przyćmiony chmurami księżyc. Wydawał się taki brudny.
— Wybacz, szkrabie. — Skierowała spojrzenie na wypukłe łono niewinnie wyglądającej nieboszczki w jasnej zapasce upstrzonej plamami krwi. Ale ten jej rozdęty brzuch…
Jakoś próbowała się pocieszyć tym, że nienarodzonemu dziecku oszczędziła bólu istnienia. Bękart Aarona jak nic miałby gówniane życie, które by mu tylko dopierdalało na każdym kroku. Kira wiedziała coś o tym. Ale czy oznaczało to, że właśnie ona miała prawo przeciąć toporem linię tego życia?
Może tak, może nie.
Siarczyście splunęła. Ze względu na resztki szacunku dla zmarłych uczyniła to w taki sposób, aby nie trafić flegmą w Irmę. Śluzowata maź się wczepiła w chropowaty mur koło twarzy nieboszczki. Jej oczy były zgaszone. W żółtej wydzielinie z gardła blado się srebrzył księżyc.
— Pierdolę. — Najemniczka się okręciła na pięcie miękkiego obuwia. Okrężną drogą przy murach, aby nikt jej nie powiązał z zabiciem Irmy, poszła na zamkowy plac.
Przy jednym z ognisk zobaczyła samotnie stojącą tę lady Nevarię, czy jak jej tam, która podobno była jebnięta. Chyba rzeczywiście była, bo akurat karmiła głodne jęzory ognia pięknym listem o błękitnej barwie.
— To też pierdolę, co za marnotrawstwo, co za idiotka — burknęła do siebie Kira. Choć wspomniała również, że osobiście to w sumie lubiła głupie, ale i majętne kobiety. Czyli takie, które za drobne przysługi się dało pozbawić ciążącego im srebra.
Zwęszyła okazję, więc się zakradła, jak złodziej, do wysokiej córki lady Bannad. Stanęła koło niej, postała trochę, a kiedy z błękitnego listu w ręku kobiety zostały już tylko spopielone płatki, nonszalancko zagadnęła:
— Nie szkoda? Nie żal taki niebieski papier palić i zapisane… jakimś tam kolorem, słowa?
— Słowa przeczytałam i właśnie płoną w moim umyśle. Tego pożaru już nie ugaszę.
— Aha. — Kira popatrzyła na lady, jak na rzeczywiście zdrowo szurniętą. Ale się podrapała też po czyraku na szyi, wspominając, że Bruno określił ją, jako niegłupią.
Coś jej tu nie pasowało. Zgrzytało ze sobą, jak jej krzywe zęby podczas mielenia nimi owsianej śruty.
Pomyślała, że ostrożności nigdy za wiele, postanowiła uważać. Gdy nagle usłyszała:
— Do duchów przeszłości właśnie dołączyły dwa nowe. Matka i nienarodzone dziecko. — Słysząc to, najemniczka z trudem przełknęła flegmę. — Te duchy stoją za tobą i wyciągają ku tobie ręce — powiedziawszy to, Nevaria wyrzuciła w przestrzeń spopielone płatki. Spadały ku błotnistej ziemi niczym spalony śnieg. — Czasami lepiej nie wiedzieć za wiele. Czasami lepiej nie widzieć prawie nic. — Z czarnego welonu zsunęła sobie na twarz równie ciemną woalkę.
— O matko… kurwo — jęknęła tylko Kira. Nie śmiała spojrzeć za siebie. Na to coś, co miało tu za nią przydreptać. Za to raptem nabrała wielkiej ochoty na piwo, na wyżłopanie w pośpiechu przynajmniej wiadra posłodzonego miodem piwska. Tak dla przytępienia zmysłów. — Pani… wybaczy. — Chciała się oddalić. Ale Nevaria, jak narzuconymi na nią kajdanami, czy zaklęciem, swym szorstkim głosem ją zatrzymała:
— Poczekaj — rzekła.
— To… to czekam. — Postać z toporkiem za pasem, jakby się chciało jej szczać, nieswojo przebierała z nogi na nogę. Nie chciało się jej szczać, ale było jej nagle nieswojo. Nieswojo, jak w chuj sto tysięcy toporów.
— Kim jesteś?
— Ja? — Kira ze zdziwieniem wskazała na siebie, zupełnie jakby był tu jeszcze kto inny, do kogo mogło paść to pytanie. No ale ponoć były tu jeszcze duchy.
Kurwa! — przeklęła tym razem w myślach. Stanęła z boku, ale tych duchowych skurwieli, jeśli naprawdę istniały, by nie mieć ich za plecami i bez przekonania wydukała:
— Najemniczką jestem. Czyli do różnych zadań mnie można nająć, jak się… zapłaci. — Ostatnie słowo wypowiedziała już pewniej i z malującym się jej na twarzy chytrym uśmieszkiem.
— Potrzebuję wojowników — oznajmiła lodowato lady.
— Mogę pomóc w werbunku. — Kobieta z pospólstwa wzruszyła ramionami. — Przy każdym zamku się kręcą uzbrojeni bezklanowcy albo ludzie luźno związani z klanami. Powiedz tylko, pani, ilu. No i czy mają być tylko szczupli, wysocy, czy też tańsi i gorzej wyglądający do tego reprezentacyjnego oddziału.
— To nie ma być oddział reprezentacyjny.
— Nie? — Kirze coś tu wyjątkowo źle zapachniało, nawet jak na zamkowe podwórze. Ale to co zaraz usłyszała z ust lady, wręcz cuchnęło i to padliną:
— Potrzebuję bitnych wojowników na krwawą wojnę. — Nevaria spojrzała w kierunku spopielonych szczątek listów w błocie. Było to aż nazbyt wymowne spojrzenie.
W kolejności podniosła woalkę i wbiła ostre spojrzenie w najemniczkę, krytycznie się jej przyglądając.
Córka lady Bannad widziała grymas niezadowolenia i wątpliwości się malujący na jej kostropatej twarzy. Ta kobieta miała szeroką bliznę przecinającą łuk brwiowy i schodzącą pod oko, które jednak ocaliła. Włosów spod czepca i kaptura nie dało się zauważyć. Samo lico było owalne i w ogóle nieurodziwe. Wręcz raziło ordynarnym, prostackim wyglądem z nieproporcjonalnie dużym nosem, masywnym czołem i krzywymi ustami.
Tej kobiecie Nevaria ze swym wprawnym okiem dawała nieco ponad trzydzieści lat. Chociaż z powodu zaniedbanego wyglądu można było pomyśleć, że ma pod czterdziestkę.
Czy jednak będzie ona odpowiednią osobą do wsparcia misji zleconej przez matkę? Córka lady Bannad próbowała przeniknąć ją, podobnie jak to czyniła w odniesieniu do świata duchów przeszłości i przyszłości. Ostatecznie tamten świat pozostawał dla niej zagadką. Tak samo rzecz się miała z tą najemniczką.
Kira się wpatrywała w zagadkową twarz lady. Uznała, że nie była ona ładna ani brzydka, odpychająca czy pociągająca. Za to ta kobieta na pewno pociągłe miała lico, co korespondowało z wysoką sylwetką. Jej skóra się mieniła dziwnie ciemnym odcieniem, jak na kogoś z dalekiej północy. Zaś spod welonu nieśmiało wystawał kosmyk czarnych włosów, co również mogło wprawić w zdumienie ze względu na pochodzenie tej osoby. No i te oczy — hebanowe, nieodgadnione, nieprzeniknione, z których nic się nie dało wyczytać. Za to jej słowa były aż nazbyt czytelne.
Ale jakże to tak — wojna, naprawdę? Toż nikt nie prowadził już regularnych wojen. W każdym razie nie w tej części świata i nie za życia Kiry. W ostatnich latach w tych okolicach dochodziło jedynie do klanowych waśni. Te się kończyły po jednej potyczce, a od wielkiego dzwonu przejęciem zamku.
Jednak ta wojownicza lady Nevaria w ogóle nie wyglądała na kogoś, kto raczył sobie żartować. Wcale, a wcale. Jej postawa i ton głosu po prostu kazały traktować ją serio.
Dodatkowo Kira się czuła w jej obecności wyjątkowo, jak na nią, nieswojo. W tym skurwiel Bruno miał rację, że w tej kobiecie było coś niepokojącego. Również chyba się nie mylił i w tej kwestii, że ta akurat lady chyba naprawdę nie była taka głupia. Pozostawało pytanie, czy była też równie hojna, co przekonująca w swych słowach.
— Złota moneta Starego Królestwa i służysz tylko mi. Tylko mi jesteś wierna.
Wyglądało na to, że poza siłą przekonywania i hojnością ta lady posiadła też dar czytania w myślach. Zatem zgodnie z prawem inkwizycji powinna spłonąć na stosie. Lecz zanim się słusznie zwęgli ta dziwna suka, czemu by jej nie odciążyć ze złota?
— Zgadzam się. Złota moneta na miesiąc i będę ci służyć, pani. — Taka zapłata oznaczała trzydzieści srebrników na miesiąc. Czyli w innych okolicznościach Kira musiałaby codziennie zajebać ciężarną Irmę, aby uzyskać taki dochód.
Zerknęła z ukosa na miejsce, gdzie lady ponoć widziała duchy. Zaś sama lady z siłą w głosie zaznaczyła:
— Służysz tylko mi i jesteś wierna tylko mi. Ale już na zawsze, po błotny grób.
— Hmh…. — Kira musiała się chwilę zastanowić. W szybkim podjęciu decyzji pomogła jej wysoka córka matrony Bannad:
— Nie mówiłam o złotej monecie na miesiąc. Mówiłam o złotej monecie Starego Królestwa na tydzień.
— O matko… kurwo.
— Właśnie, o kurwa. — Kąciki wąskich ust Nevari się z lekka uniosły w niemal niezauważalnym uśmiechu.
— Pani! — Najemniczka chlupnęła kolanami prosto w błoto, pochylając głowę. Zwykle się nie płaszczyła tak wiernopoddańczo nawet w kontakcie z możnymi. Ale za złotą monetę na tydzień była gotowa się wręcz czołgać w łajnie za swą nową panią, nie wspominając już o klęczeniu w błocie. Te, za sowitą zapłatę, nagle się wydało nie obleśne, a przyjemnie mięciutkie.
— Pokaż zęby.
Jak posłuszna szkapa, Kira rozdziawiła szczękę.
— Grhhh… — zabulgotała wobec jej mocniejszego rozwierania palcami przez lady.
— Idź do kowala. Niech ci wyrwie czarne trzonowce. A to dla ciebie. — Nevaria rzuciła kobiecie niewinnie wyglądający woreczek, który został pochwycony w dłonie.
— Co to? — Najemniczka odwiązała tasiemkę i zajrzała do środka. Miała głupią nadzieję dostrzec złoto. Okazało się, że bardzo głupią, bo zobaczyła jedynie biały proszek, od którego zalatywało rybą.
— To starte muszle małży. Żuj to kilka razy dziennie. Oczyścisz i wzmocnisz zęby.
— Dziękuję łaskawa… pani. — Kira się rozejrzała za miejscem, gdzie mogła wyrzucić nic niewarty dla niej podarek.
— To wszystko na tę noc. Jutro w czasie słońca w zenicie się spotkamy tu znowu. Wtedy przedstawisz mi sensowny plan zwerbowania wielu silnych, lojalnych i zdecydowanych na walkę wojowników. Ów plan, jeśli rzeczywiście będzie sensowny, wcielimy w życie. Nie zawiedź mnie, a będziesz mogła liczyć na premię. Oraz… — Nevaria nie dokończyła ostatniego zdania. Luźne dotąd palce dłoni zacisnęła w pięści, po czym ruszyła w kierunku zamkowych wnętrz.
Odprowadzająca ją wzrokiem Kira dopiero teraz zobaczyła, że ta dziwna lady, choć stąpała lekko, to nieco utykała. Za to jej luźny i czarny ubiór, powiewający na lekkim wietrze, dodawał jej nie tyle splendoru, co jeszcze więcej niepokojącej aury. Która to aura, za złotą monetę tygodniowo, jednak, jakby jaśniała. Zdecydowanie jaśniała. Natomiast rybny proszek?
Z ciekawości najemniczka wzięła nieco białej zasypki do ust.
— Całkiem dobre! — Ze smakiem przełknęła.
*
Hakarl wykonał szybkie cięcie. Tępe zbrocze płazu jego krótkiego miecza przejechało po klindze Bruna. Zaparł się nogą zakroczną, wykroczną zrobił wypad i śmignął sztychem po klatce piersiowej rywala. Ten puścił własną broń i uskoczył do tyłu tak żwawo, jakby otrzymał cięcie prawdziwym mieczem, a nie turniejowym.
— Podnieś, walcz! — Hakarl się wyszczerzył i zerknął na spoczywający między owczymi bobkami oręż Bruna. Ten spojrzał na podarowany mu do pojedynku miecz, ale zrezygnowany tylko przecząco pokręcił głową.
— Mam dość, wygrałeś, panie — mruknął bez urazy i w geście poddania podniósł nieuzbrojone ręce.
— Wygrałem! — Pierworodny syn lady Bannad dla odmiany uniósł ręce w geście triumfu.
Jednakże uczta trwała już długo, pora się zrobiła późna, przez co goście zaczynali być znużeni. Dlatego kolejne zwycięstwo Hakarla w kręgu dopalających się ognisk leniwie oklaskiwało już tylko kilku jego kompanów, w tym Stein oraz Bitur.
Wobec tak marnego aplauzu także entuzjazm wygrywającego w kręgu wojownika osłabł.
Odrzucił tępy oręż, jak dziecko zabawki, które go już znudziły. Podszedł do Bruna i po przyjacielsku poklepał go po plecach mocarną łapą, drżącą od przeciążenia mięśni po wysiłku włożonym w walkę.
— Lubię cię, przyjacielu — rzucił swobodnie.
— Doceniam to, panie.
— Daj spokój z tym panem. — Hakarl zrobił wymach ręką, jakby ta była uzbrojona, a on właśnie pokonywał, udanie, własną dumę. — Mam do ciebie sprawę. — Zerknął na wystający mu z kieszeni spodni niebieski list. Westchnął, przeniósł spojrzenie na Bruna i jak do zaufanego przyjaciela powiedział: — Pomóż mi, druhu, bo muszę się gdzieś w okolicy nająć do wojaczki. Ale do prawdziwej wojaczki — zaznaczył. — Nie chodzi tylko o służbę u jakiegoś zacniejszego lorda. Muszę przelać ludzką… krew. — Odszukał wzrokiem pozostawiony pod opieką Steina swój ostry miecz. Zaś wobec milczenia najemnika dopytał: — Czy moja prośba to problem?
— Może nim być, jeśli twoja wola nie jest po myśli twej matki, której… służę. Wybacz, by udzielić takiej rady, wskazówek, muszę się z nią rozmówić.
— Chyba rozmówić z tą brązową suką, Raszidą. Matka jedynie z nią raczy wymieniać głośno słowa. — W głosie Hakarla zadrgała nuta urażonego dziecka.
— To prawda. Porozumiem się z lady Bannad przez Raszidę — przyznał Bruno.
— Czekaj, poczekaj. — Wojownik stanął przed najemnikiem. Zagrodził mu sobą drogę, oparł dłonie na jego ramionach i pojednawczo rzekł: — Posłuchaj, drogi przyjacielu. Powiedziałem, że cię cenię. Z moich ust to coś znaczy.
— Wierzę, ale…
— Nie, nie, nie. Nie mów nic innego, zanim na moją propozycję nie powiesz… tak! Do tej pory mówię ja. — Hakarl się szczerze uśmiechnął, po czym, jak w bezkresne morze, popłynął ze śmiałymi obietnicami: — Nie zapłacę ci pewnie więcej niż moja matka, ale też niespecjalnie mniej. Mam własne złoto. Lecz złoto, srebro, to przecież nie wszystko. — Rozpostarł mocarne ramiona, jakby chciał ogarnąć coś niezmierzonego. — Jest jeszcze chwała wojownika, która daje prawdziwą nieśmiertelność. Oskar Niedźwiedź, Arnold Lwi Pazur! Oni odeszli setki lat temu, ale w sercach idących do boju wojowników trwają do dziś. To z ich imionami, wyrytymi ostrzami w ciałach wrogów, się identyfikujemy my, dla których prawdziwą kochanką jest miecz. — Uderzył się pięścią w tors i właśnie jak do uwodzonej kochanki kusząco wyszeptał do Bruna: — Jednakże oprócz pieniędzy i chwały ofiaruję ci coś jeszcze. — Zrobił pauzę, aby jego słowa, gdy padną, nabrały możliwie największej wagi. — Otóż w przyszłości ofiaruję ci, wojownikowi w mej służbie, lordowski tytuł i zamek, kiedy już się nasycimy walką i krwią wrogów. Zważ, iż jestem pierworodnym synem lady Bannad, pani Zamku Zimnych Łez. Zaś w walce ilość zamków można srodze pomnożyć i je… rozdawać. — Uśmiechnął się z pewnością siebie, jakby złożył propozycję nie do odrzucenia. — Teraz czekam na twoje… tak. Przystąp do mnie! — zakończył z siłą w głosie.
Bruno wysłuchał go z uwagą. Życie go nauczyło, by nie lekceważyć ostrzy i słów wrogów, osób neutralnych, jak i przyjaciół. W przypadku najemnika bowiem nigdy ostatecznie nie było wiadomo, kto następnego dnia może być przyjacielem, a kto wrogiem. Choć w tej profesji najczęściej ten mógł się wkupić w jego łaski, kto najlepiej zapłaci.
Jak w tym względzie się przedstawiała oferta Hakarla? Pragnął złoto lady Bannad zrównoważyć własnym. Brzmiało to nieźle. Gorzej jego parcie po chwałę na ostrze mieczy.
Jednak któż mógł wiedzieć, ile jeszcze Zamek Zimnych Łez będzie się cieszył spokojem? Ród Fiskurów był na tych ziemiach nowy. Okoliczne klany nie mogły patrzeć biernie na to, że pożądana przez nie od wieków twierdza nagle wpadła we władanie obcych przybyszy. Ich interwencja, by wbrew królowi położyć swe łapy na dawnych włościach Bruców, stanowiła duże prawdopodobieństwo. Zatem przelewu krwi, i ryzyka śmierci od miecza, nie dało się zniwelować także w służbie lady Bannad.
Lecz to co najbardziej przemawiało do wyobraźni Bruna, to nęcenie go lordowskim tytułem. Chwałę miał gdzieś. Bajanie o niej dobre było dla rycerskich chłopców z placu treningowego, którzy po pierwszej bitwie zwykli robić w gacie i z płaczem wracali pod mamine fartuchy. Pieniędzy na stare lata jako najemnik też zdołał już sporo odłożyć. Nie będzie biedował. Ale posiadanie zamku i realnej władzy? Wybranie sobie chorągwi i założenie własnego rodu? Nawet jeżeli to słowa zachęty rzucane li tylko na zimny wiatr, to ich wydźwięk był tak doniosły, iż odpowiedź dana Hakarlowi nie mogła być inna, niż…
— Tak. Moja odpowiedź brzmi tak, lordzie Hakarlrze, pierworodny synu lady Bannad. Odtąd mój miecz należy do ciebie. Razem zdobędziemy bogactwo i należną nam chwałę. Przekonałeś mnie, że stanąć razem u swego boku, jest nam przeznaczone.
Ta mowa wyszła dość pompatycznie. Gdyby zasłyszała ją przykładowo Kira, jak nic by się zeszczała ze śmiechu w gacie. Ale zaszczanej Kiry tu nie było, a jedynie nafaszerowany durnymi ideami o chwale ambitny wojownik. Ten łatwo połknął haczyk, samemu na swój łapiąc Bruna.
— Uczcijmy nasz sojusz braterstwem krwi! — zagrzmiał lord, wznosząc ręce ku zasnutemu ciemnymi obłokami księżycowi. Kąciki jego ust na szerokiej twarzy sięgnęły niemal płatków uszu osłoniętych długimi i jasnokremowymi włosami.
— Niech będzie braterstwo krwi. — Najemnik, który w akcie przyjmowania propozycji Hakarla przemilczał wzmiankę o arystokratycznym tytule, dobrze jednak o nim pamiętał. Teraz zamierzał o nim nie tylko pamiętać, ale zrobić pierwszy krok, by go osiągnąć. Miało być to na życzenie lorda wzajemne uściśnięcie sobie skrwawionych dłoni.
Jak natrętne muchy od gnoju, odgonił od siebie plączące się przy nim dzieciaki. Jego dłonie spoczęły przy pasie, gdzie trzymał zdobny nóż, rodzinną pamiątkę z dziada pradziada. Lecz przebiegające wzdłuż pasa palce natrafiały tylko na skórzany materiał. Przez to twarz wykrzywił mu odrażający grymas.
— Coś nie tak? — rzucił swobodnie lord.
— Kurwa mać, mój nóż. Jak mogłem go, kurwa, zgubić…
*
Siedząca na pieńku Moray spojrzała w poważną twarz umorusanej dziewczynki. Rękojeścią do przodu mała osóbka wyciągała przed siebie nóż.
Lady rękawem płaszcza otarła dziecku największy brud z policzków. Wyjęła z kieszeni miodowy słodycz, zgrabną kulkę w złotym kolorze i włożyła ją w usta swej służki.
Ona, wobec odebranego smaku, się uśmiechnęła niczym sam anioł. Moray, z zaciętym wyrazem twarzy, jak sama diablica, odebrała okazany jej nóż.
Przyjrzała mu się pod blade światło księżyca. Wyglądał na bardzo stary. Drewniana rękojeść była zmurszała, znaczyły ją liczne wgniecenia i nacięcia.
Łatwo dało się zauważyć, że ta broń gościła w ludzkich rękach niezliczoną ilość razy. Ile razy się przyczyniła do zabicia czy okaleczenia człowieka? Moray podejrzewała, że także wiele.
Na srebrzystym ostrzu zobaczyła wyryte liczne runy.
— Vikingar… — szepnęła z satysfakcją do siebie, a głośniej i na zachętę rzekła do dzieci: — Przy mnie zapomnicie, co to głód, zapomnicie, co to zimno. Jutro zjemy razem śniadanie. Tej nocy prześpimy się przy ogniu w ciepłym łóżku.
Uradowana obietnicami dzieciarnia otoczyła Moray i wokół niej rozpoczęła dziki taniec.
Lady widziała już podobną scenę. Podziwiała ją na rycinach Scriptora opatrzonych napisem sabat czarownic. Z pozoru szalone kobiety tańczyły wokół demona.
Pomyślała, że przeznaczeniu nie można było zaprzeczać. Przeznaczeniu się należało poddać, by w przypadku Moray wszystko i wszystkich sobie podporządkować.
*
Na łożu w eleganckiej komnacie w najlepsze spółkowała ze sobą para kochanków. Męskie porykiwania rozdzielały kobiece westchnięcia. Zmiętoszona pościel co raz się naprężała pod naporem falujących ciał.
— Jestem królem! Jestem królem Starego Królestwa! — Leżący na dziewce Scriptor wziął łyk wina z pucharu. Resztę trunku rozlał czerwoną bryzą na piersiach przygodnej kochanki. Posuwając ją ze wszystkich sił, zlizał nieco cieczy z różowiących się sutków. Nie przerywając odbywania stosunku, przyjął wyższą pozycję, wspierając się na dłoniach i pijacko znów się wydarł: — Jestem królem! Kim jesteś, kurwa, ty?!
Leżąca z szeroko rozchylonymi udami dziewczyna przyjmowała w siebie napierającego na nią mężczyznę. Na polecenie, pomiędzy westchnięciami, wyrzucała z gardła zleconą jej kwestię:
— Jestem królową! Jestem jebaną królową, och, królową Jebanego Królestwa!
— Tak, kurwa, tak! — odkrzykiwał podniecony Scriptor, wręcz szalonym wzrokiem się wpatrując w zalane czerwienią podskakujące piersi. — Teraz od tyłu! — Wycofał się z dziewki i szarpnął ją, ustawiając w nowej pozycji.
Twardego fiuta zasadził jej w miękką i mokrą pochwę. Dziewczyna stęknęła przeciągle, jakby tym wypełniającym ruchem wyciśnięto jej też z płuc zgromadzone tam powietrze:
— Oooch…
— Teraz jestem cesarzem, kurwa! — wrzasnął dziko Scriptor.
— A ja, och… cesarzową. Jestem jebaną cesarzową. Jebaną od tyłu cesarzową! Och, ach…
— Tak, król i cesarz, jebana królowa i cesarzowa! Tak, kurwa, tak!
*
Bez przekonania, ale strażnik otworzył bramę, gdy mała lady zagroziła mu śmiercią z rozkazu swej matki, lady Bannad. Dzięki temu bladym świtem Al wyjechała konno z Zamku Zimnych Łez. Odjechała nieco kłusem i wstrzymała płowego rumaka.
Na pożegnanie spojrzała na dymy z dopalanych ognisk, które to szare obłoki się unosiły nad ponurą twierdzą. Prześlizgnęła wzrok po krągłych basztach i strzelistych iglicach. Następnie wyciągnęła z kieszeni sukni niebieski list. Wyrzuciła go w błotnistą kałużę.
— Moje rodzeństwo będzie musiało zadbać o siebie samo. Moja matka też. Ale tobą się zaopiekuję, Flundr. — Al wyciągnęła do tyłu rękę, aby na pokrzepienie poklepać malca, którego miała na końskim grzbiecie za plecami. Potem zdecydowanie zaznaczyła: — Jedziemy na południe. Jedziemy odnaleźć wielkie statki, którymi przemierzymy wielki ocean. Mamy błogosławieństwo z błękitnego listu. W drogę; how, how, how! — Energicznie pogoniła wierzchowca. Pogalopował w siną dal. Spod jego kopyt na wszystkie strony się rozbryzgnął lepki śnieg.
IV. Z rodziną przy stole i w świat
Sala jadalna w Zamku Zimnych Łez stanowiła prostokąt wyciosany jakby w samej skale. Ścian nie znaczyły tu cegły, a ciemne kamienie ułożone ciasno jedne na drugich. Tylko gdzieniegdzie wąskie przestrzenie między głazami wypełniała zaprawa.
Surowość pomieszczenia potęgował niemal zupełny brak wystroju komnaty. Proporce Bruców dawno zdarła stąd inkwizycja. Obecnie jedynie krótszą ścianę naprzeciw wejścia zdobiło błękitne sukno z wizerunkiem niebieskiej ryby ze świecącym okiem, jako herb owianego tajemnicą rodu Fiskurów.
W środku jadalni ustawiony był stół zasłany kraciastym obrusem, na który słudzy zdążyli już znieść przewidziane na posiłek dania. Fiskurowie zwykli wspólnie jadać przed południem, gdy ogień trawienny uznawano za największy. I tym razem nie było wyjątku.
Przed słońcem w zenicie służebne kobiety odsunęły przed arystokratyczną rodziną w sumie sześć krzeseł. Na tle błękitnej chorągwi zasiadła lady Bannad. Z jej prawicy bliższe miejsce zajął Hakarl, a dalsze Scriptor. Po lewicy seniorki rodu usiadła starsza córka, Nevaria, a w kolejności młodsza Moray. Naprzeciw matrony rodu za stołem się usadowiła okaleczona Raszida.
Na znak lady Bannad, którym było rozpoczęcie przez nią posiłku, także jej dzieci przystąpiły do spożywania jadła. Od przyjmowania pożywienia powstrzymywała się jedynie kobieta bez rąk. Tak było od zawsze. Nikt nigdy nie widział jej spożywającej cokolwiek, czy chociażby przyjmującej wodę do ust. Dlatego talerz przed nią i puchar tradycyjnie pozostały puste.
Pełne za to były jej hebanowy oczy, którymi nigdy nie mrugała. Patrzyła na przestrzeń komnaty, jakby obejmowała wzrokiem ją całą, a zarazem wszystkich biesiadników. W tym wzroku był miażdżący spokój, ale dało się też wyczuć coś niepokojącego.
Jednakże nie tylko w jej spojrzeniu się zdawał skrywać mrok. Niemal równie nieodgadnionym spojrzeniem o mrocznej aurze się szczyciła Nevaria. Ona używała obecnie swych ciemnych oczu, by przesuwać pole widzenia kolejno po osobach sycących się mięsną strawą.
Lady Bannad tradycyjnie spożywała svid, dobrze upieczoną głowę owcy wypatroszoną z mózgu. Ostre i śnieżnobiałe zęby kobiety, które miała w komplecie, z łatwością rozwarstwiały język, wargi i policzki głowizny. Gdy przełykała akurat oczy, własne skierowała w okolicę starszej córki. Ona pokornie odwróciła własny wzrok, przenosząc go naprzeciw siebie.
Jej starszy od niej o trzy lata brat, Hakarl, zajadał ze smakiem hvalspik, stek z wieloryba. Surowe i krwisto czerwone mięso mu się rozpływało w ustach niczym budyń. On chwytał z tacy kolejne porcje i jak drapieżca żarłocznie pożerał. Wielorybia krew ściekała mu po gładko ogolonej brodzie i jasnej koszuli, ale na tę niechlujność nie zwracał uwagi.
Blisko dwukrotnie mniejszy od starszego brata Scriptor jadł za to w taki sposób, jakby ćwiczył dworską etykietę. Hrutspungar, baranie jądra na talerzu, kroił na cienkie plastry, się starając, aby były jak najcieńsze. Maczał je w gellur, rybich flakach, nadziewał na srebrny widelec i skubał ostrymi zębami. Baczył przy tym, aby nie zbrudzić swej olśniewająco białej koszuli.
Tak jak wytworny Scriptor był o połowę mniejszy od wojowniczego Hakarla, tak i skryta Moray ustępowała starszej siostrze wzrostem. Sięgała jej ledwie do piersi. Przy stole konsumowała niespiesznie selshreifar, kiszone płetwy fok marynowane w serwatce, jej przysmak. Lecz jej myśli, jak zwykle wydawały się błądzić gdzie indziej, może nawet w wielu miejscach naraz daleko stąd. Taką się separowała od rodzeństwa aurą, czyli swoistej nieobecności duchem.
Z tego powodu Nevaria nigdy nie nawiązała bliższych relacji z młodszą od niej o sześć lat siostrą. Rzadko ze sobą rozmawiały, a się różniły nawzajem tak bardzo, że z rozmów, które sporadycznie odbywały, praktycznie nic nie wynikało.
Podobnie rzecz się miała w odniesieniu do całej rodziny Fiskurów. Nikt tu nie był sobie przyjacielem, bliskim bratem czy siostrą. Poza Raszidą osoby przy stole łączyło w zasadzie jedynie rodowe nazwisko, pokrewieństwo przez matkę, listy od niej i… tyle.
Z tego powodu na nikim z biesiadników nie zrobiło wrażenia to, że krzesło Al, najmłodszej córki lady Bannad, ziało pustką. Nikt się nie pokusił o zadanie pytania, co się stało z tą żywiołową dziewczyną. Choć każdy się domyślał, że miało to związek z matczynymi listami. Niemniej, rodzeństwo Al się koncentrowało nie na jej absencji przy stole, a na rozcinaniu mięsnych potraw ostrymi zębami.
Zęby — matka w listach zawsze podkreślała, że to niezwykle ważne, aby utrzymywać je w doskonałym stanie. Przy każdej sposobności wspominała też o tym Raszida, również się ciesząca idealnym uzębieniem.
Dlaczego tak było? Nikt z rodzeństwa nie wiedział. Lecz zwracanie szczególnej uwagi na uzębienie dzieciom lady Bannad weszło w krew.
Takowa nagle trysnęła prosto na twarz Nevari ze slatur, półsurowej kaszanki. Pudding z krwi z dodatkiem owczej wątroby i nerek zaszyty był w barani żołądek. Jego błona jednak zbyt łatwo ustąpiła pod naciskiem zębów Nevari, które miała niczym zestaw sztylecików, najostrzejsze z całego rodzeństwa.
Spomiędzy nich skapywała jej obecnie krew, która do kompletu ciekła z policzków. Jednak nikt z biesiadników nie reagował. Tak samo najstarsza córka lady Bannad nic sobie nie robiła z płynnej czerwieni, w której utopiła swe lico i zrosiła nią obrus.
Po posiłku, wstając od stołu, spojrzała jeszcze na ósme krzesło z lewej strony Scriptora. To siedzenie zawsze się pojawiało przy stole i zawsze ziało pustką. Podejrzewała, że należało do jej trzeciego brata. Było osoby, której nigdy nie poznała, a która prawdopodobnie żyła i wyruszyła wcześniej w świat z powodu matczynego listu. Nie dostawiano by bowiem raczej krzesła dla kogoś, kto nigdy nie istniał, albo już nie żył. Bo po co w takim przypadku w ogóle to krzesło?
Czy zatem nieznany brat Nevari mógł kiedyś powrócić, by zasiąść na swoim miejscu? Być może. Ale odpowiedź na to znały zapewne jedynie duchy przyszłości.
Najstarsza córka lady Bannad spojrzała w prawą stronę. Tym razem ciemnych smug w postaci zjaw nie dostrzegła. Lewa jej strona również pozostawała od nich wolna.
*
Aaron, jako zastępca baliwa, zgodnie ze wskazaniami dopilnował, aby na stół jaśnie państwa Fiskurów zawitały specjały z ich rodzimych stron. Nie było to łatwe zadanie, któremu na szczęście sprostał. Podołał, ponieważ już wiele dni wcześniej otrzymał listę składników do potraw spożywanych przez obecnych właścicieli Zamku Zimnych Łez.
Nie oceniał ich zamorskich upodobań kulinarnych. Wiedział, że arystokraci miewali wyrafinowany gust, a także niezbywalne prawo do pewnej ekscentryczności. Akceptował więc swą rolę pośrednika w zaspokajaniu ich nietuzinkowych podniebień.
Wcześniej osobiście doglądał przyrządzania potraw przez zamorskiego kucharza. Cóż powiedzieć, z trudem powstrzymał wymioty, obserwując obrabianie tasakiem często na wpół surowego i rybiego obrzydlistwa. Takiego cuchnącego ścierwa nie dałby nawet zdychającemu kotu, a co dopiero ludziom.
Ale nie oceniał. Spełniał się w roli zastępcy baliwa. Osoby, która miała pieczę nad tym, by jaśnie państwo byli ze wszech miar zadowoleni oraz kontent. Nie miałby więc nic przeciwko, nawet gdyby zażyczyli sobie na talerze końskie łajno przyprawione owczymi bobkami.
Za to doceniał, i to niezmiernie, robotę Kiry. Za niewygórowaną cenę się pozbyła w najlepszy z możliwych sposobów wdowy Irmy. Co prawda, oczywiście żal było życia i to podwójnego. Jednak ubogie kobiety obowiązywała nie tylko zasada wypinania zadków i rozkładania nóg przed wyżej sytuowanymi mężczyznami, ale też milczenia na ten temat. Szczególnie zaś na temat konsekwencji przyjmowania takich póz celem spółkowania. Niniejszym, wdowa Irma sama na się ściągnęła słuszną karę, której wymierzenia by się nie powstydziła zapewne nawet inkwizycja.
Co do egzekutorki, to nie przypadkowo wytypowana została na nią Kira. Aaron znał ją z porywczego charakteru oraz dużej dozy nieprzewidywalności, a ponadto, delikatnie mówiąc, wyjątkowo złośliwego charakteru. Domyślał się więc, że sprawy z wdową raczej nie załatwi ona polubownie słowem, a prędzej ostrzem topora. Tak też się ku chwale spokoju zastępcy baliwa stało.
— Selshreifar. Macie tu zbyt przesolone płetwy fok.
W pewnym momencie przebywający na zamkowym dziedzińcu Aaron usłyszał zza pleców iście jadowity głos. Skoro ktoś się do niego zwracał w poniżający sposób, z góry założył, że była to osoba lepiej urodzona. W związku z tym, się odwracając do wypowiadającej się postaci, wpadł w głęboki ukłon.
Jego diagnoza się okazała słuszna. Wrodzony instynkt kogoś z pospólstwa go nie zawiódł. Zobaczył osobę w ciemnym płaszczu i z kapturem na głowie, ale częściowo zsuniętym. Dzięki temu rozpoznał tę… Moray. Wyjątkowo mało dystyngowaną, młodszą lady Fiskur. Ach te fanaberie arystokratek, by pozować na swobodę przed maluczkimi. Ich święte prawo, niezbywalne. Poza tym…
— Kurwa — szepnął nagle zastępca baliwa. Wątek jego górnolotnych rozmyślań został gwałtownie przerwany przez arystokratyczny obcas. Wyjątkowo twardy obcas, którego właścicielka z premedytacją przydepnęła mu stopę, by zadać ból.
Ach te fanaberie arystokratek, szczególnie młodych. Trzeba takim szybko znaleźć męża. Ponieważ jak na rożen nadziane na fiuta, a potem przygarbione ciążowym brzuchem, szybko pokornieją. Nieważne ile mają w sobie szlacheckiej krwi.
— Mam dla ciebie propozycję — oświadczyła ochrypłym, wręcz chłopięcym głosem Moray.
— Słucham… panienki. — Z pełnego ukłonu Aaron przeszedł do półukłonu. Uczynił też półuśmiech, pokazując połowę swych zębów.
Jego zachowanie można było więc śmiało nazwać połowicznym. Wzgląd na to miało dość obcesowe zachowanie chłopięcej panienki Moray, które wzmagało czujność. Ona natomiast nad zwyczaj szybko przeszła do rzeczy:
— Chcesz zostać baliwem? — zapytała.
Aaron zbaraniał.
— Ale… od lat jestem zastępcą… baliwa — zauważył. — Zaś zacny baliw Archibald, mimo zaawansowanego wieku, cieszy się końskim zdrowiem. Dlatego… — Nagle dukający mężczyzna otrzymał mocny policzek.
Zrozumiał. Jego elokwencja i ogłada nie zostaną tu docenione. Miał się wypowiedzieć po prostacku, możliwie konkretnie. Pani każe, sługa usłużnie wykonuje.
Zatem porachował przedstawioną mu propozycję, co ze względu na jej nadszczodrobliwość nie zajęło mu wiele czasu, po czym zajął stanowisko:
— Tak, chcę zostać baliwem, moja pani. — Poszerzył uśmiech.
— Bagno zwyczajne, ciemiernik cuchnący, jastrzębiec kosmaczek, konitrut błotny, lulek czarny, łyszczec wiechowaty, naparstnica purpurowa, parzydło leśne, pluskwica i pszeniec.
— Czy selshreifar… to danie na pewno było świeże? — Aaron nabrał przykrych podejrzeń, że arystokratyczna biedaczka zatruta majaczy. — Jeżeli zaszkodził panience obiad, każę wybatożyć kucharza. Polecam też obfite wymioty oraz płukanie żołądka winem.
— Wymieniłam zioła. Coś nie tak?
— Niby nie. Ale, eee… yyy.
Kolejny policzek.
— Chcesz być baliwem, czy nie?
— Zdobędę te trucizny. To jest, zioła… rzecz jasna, ma pani.
— Tylko dyskretnie — zaznaczyła Moray.
Aaron udzielił potwierdzającej odpowiedzi jedynie gestami dłoni. Miało to oznaczać pełną dyskrecję.
Oszołomiony konfrontacją z chłopięcą lady powoli dochodził do siebie. Ponadto wymierzone policzki poprawiły mu krążenie krwi w głowie, myślenie czyniąc sprawniejszym. Szybko przez to skalkulował, że ostre zachowanie panienki Fiskur mogło się przekładać na jej radykalne działania także na innych polach. Czyżby więc służąc jej, mógł naprawdę dokonać niemożliwego, zostać… baliwem? Nie były to tylko głupie żarty rozkapryszonej smarkuli, to jest… zacnej arystokratki?
— Mikstury z jadu ropuch, jad węży w słoikach.… — zagaił ściszonym głosem. — Suszone pająki z południa, odwłoki skorpionów, trupie toksyny. Jeśli panienka byłaby zainteresowana…
— Byłaby, jest i będzie. — Moray skinęła głową. — Składniki, które ci wcześniej podałam, to dopiero początek. Masz się wykazać, udowodnić, że jesteś coś wart. A przynajmniej wart bycia baliwem.
— Ach… tak. Jak zakapturzona panienka sobie życzy… — Na znak pokory Aaron złożył razem dłonie, jak niegdyś składano do modlitwy.
— Powiedz mi jeszcze dokąd pojechał Script.
— Panicz Scriptor? — Zastępca baliwa, który chciał być baliwem, udał zdziwienie. Szybko się zorientował, że udawanie nie była to chyba najlepsza strategia w odniesieniu do chłopięcej lady. Ta bowiem ustawiła dłoń, jak do zadania kolejnego ciosu. Zreflektował się i już chciał wyznać prawdę, ale uprzedził go atak… obcasem w stopę. — Kurwa… — szepnął z bólu, a prawda z jego ust i tak popłynęła: — Panicz Scriptor pojechał do Strughlei.
— Wskazałeś mu tam konkretne miejsce?
— Gospodę… Eabar. — Niczym dobrze wytresowany bólem ogar Aaron odszczekiwał, to jest odpowiadał już bez zająknięcia.
— Ta gospoda to normalne miejsce na jedzenie i nocleg? — zainteresowała się Moray.
— To także… burdel. Tak sobie życzył panicz.
— Zabrał kogoś ze sobą?
— Miejscową dziwkę.
— Jak się wabi?
— Dziwka Peigi.
— Łatwo ją przekupić?
— Łatwo przekupić, łatwo zerżnąć. Jak to dziwkę.
— Dobrze. Teraz opowiesz mi o sąsiednich rodach i klanach. Na początek chcę posłuchać o Cameronach.
— Jak sobie, zakapturzona panienka, życzy. — Po szybkim przesłuchaniu Aaron odetchnął z ulgą. Nareszcie mógł błysnąć wyuczoną z trudem elokwencją i wiedzą, jak nie na zastępcę baliwa, a może już niebawem samego baliwa, przystało. On i lady Moray — pomyślał, że naprawdę coś mogło z tego być.
*
Kira się roześmiała paskudnie, a raczej wyjątkowo, nawet jak na nią, paskudnie. Po prostu obrzydliwie. Ponieważ rechot w końcowym akcie kosztował ją ból całej szczęki, a wręcz połowy łba. Chuj wiedział czego jeszcze i w chuj nie przechodził. Koszmarnie ją ćmiło od rana. Czyli od czasu, gdy napadła w kuźni kowala, aby jej usunął z paszczy czarne zębiska.
Kurwa! Dwa jakoś poszły, te całkiem poczerniałe. Same się rozsypały w obcęgach. Ale kolejne dwa chujki stawiały opór, jak mury zamku podczas frontalnego natarcia. Kowal szarpał za nie, stękał, sapał i klął. Kira się szarpała, stękała, sapała i klęła. Z kuźni te dźwięki brzmiały niczym ostre rżnięcie się samych diabłów, aż przed wejściem się zebrali ciekawscy ludzie. Bo kto by nie chciał zobaczyć się pierdolących o brzasku demonów?
Ostatecznie te dwa w postaci poczerniałych zębów opuściły wypieszczoną obcęgami szczękę najemniczki. Wypluła je z fontanną krwi kowalowi prosto w twarz i z doświadczeniem nieopisanego cierpienia.
Od tego incydentu z mocnym piwem się nie rozstawała. Chlała na umór, aby trunek choć trochę przyćmił tępy ból. Nieco pomogło. Ale od nadmiaru wlewanych sobie do gardła płynów przede wszystkim co raz chodziła pod mur obficie szczać. Do tego była nieźle pijana, przez co wyjątkowo łatwo przychodził jej głupkowaty rechot.
Tym uraczyła właśnie dwóch wyselekcjonowanych wojowników. Takich, których, mimo pijaństwa i doświadczanego cierpienia, odnalazła wcześniej w tawernie za murami zamku. Czyli postąpiła zgodnie z zaleceniami swej nowej pani.
Para przerośniętych dryblasów odziana była w bure futra. Za pasami mieli małe i duże topory, a na plecach krągłe tarcze okazałej wielkości. Ich obcą mowę Kira rozumiała tylko po części. Ponieważ ci wojownicy należeli do ludności napływowej. Ściślej to reprezentowali sobą najeźdźców zza wschodniego morza, którzy przybyli na północ Starego Królestwa w uprzednich wiekach. Jednak zdołała się dogadać z tymi troglodytami na tyle, że zainteresowała ich ofertą lady Kulawej Fiskur. Ją z kolei dostrzegła właśnie wychodzącą z zamkowych wnętrz.
— To ona, ta Fiskur. — Wskazała parze mężczyzn wysoką kobietę w czerni. — Poczekajcie tu. Pogadam z nią. Wszystko załatwię. Pogadam. Załatwię. — Dodatkowo się wsparła powstrzymującym gestem dłoni, aby została dobrze zrozumiana. Następnie ostrożnie, aby od alkoholu krążącego w jej żyłach się nie przewrócić, wyszła swej pani naprzeciw.
Spotkały się wpół ubłoconego i zasranego dziedzińca. Jak na ich powitanie, gdzieś w okolicy żałośnie zawył pies. Przeraźliwie się rozdarło dziecko, które nagle ucichło. W powietrzu wiatr szczodrze roztoczył drażniący zmysł powonienia zapach spalanego drewna. Bure kłęby dymu zamajaczyły nad kominami domów.
— Pokaż zęby — poleciła Nevaria. Kira nie traciła czasu. Padła na kolana i rozdziawiła szczękę, głucho bełkocząc:
— Gheee…
— Już nie będę się nad tobą pochylać. Masz stać, nie klęczeć. — Lady uczyniła zniecierpliwiony gest dłonią, podrywający najemniczkę z powrotem do pionu. Ona chętnie pozostałaby na klęczkach, bo w takiej pozycji łatwiej jej było zachować równowagę. Ale pani każe, sługuska musi. Wstała i niepewnie się w tym upewniła, mówiąc:
— Stoję.
— Jesteś pijana?
— Cóż… to przez rwanie zębisk. — Kira się wyszczerzyła głupkowato. Jej uśmiech starła dłoń lady, która gwałtownie dosięgła pryszczatego lica najemniczki.
Uderzenie pomogło, przywracając jej w miarę zborność zmysłów. Za to rwanie pustych dziąseł znów ją zaatakowało, aż miała ochotę wyskoczyć ze swej szczęki. Rozwarła ją z całych sił, łakomie zasysając zimne powietrze do ust.
— Może być. — Nevaria obejrzała wnętrze zaprezentowanej jej jamy ustnej. — Co ze zleconym ci zadaniem, bitnymi wojownikami, których miałaś odszukać? — Przeszła do sedna.
— Oto oni. — Kirze minęła oceaniczna fala cierpienia. Korzystając z jego odpływu, całkiem zgrabnie, jak na swój obecny stan, się skręciła w tułowiu i pokazała ręką za siebie na dwóch osiłków.
— Wyglądają dobrze — przyznała lady. W jej głosie pobrzmiewało uznanie. — Ale tylko dwóch? — Teraz jej głos zdradzał pogardę.
Zanim najemniczka znowu oberwałaby w mordę, pomyślała, że szybko szerzej nakreśli sytuację:
— Znalazłam najlepszych wojowników zza wschodniego morza.
— Zza Nordursjór?
— Tak to się chyba w waszym języku północy nazywa. A ci wojowie to sami Lochlannaich.
— Vikingar. — Przez twarz Nevari przebiegł jakby dreszcz ekscytacji. Nie uszło to uwadze Kiry. Zatarła z uciechy ręce i zapominając prawie o bólu twarzy, jak kupiec ze Strughlei kontynuowała zachwalanie swego wojowniczego towaru:
— Lochlannaich, czy tam Vikingar po waszemu, najechali północ Starego Królestwa po tym, jak ich zimy w, no…
— Noregur — podpowiedziała Nevaria.
— No u nich, właśnie, się stały tam kurewsko zimne. Przypłynęli wtedy do nas i nie chcieli już chuje do swej zimnicy odpłynąć. Była wojna, długa i krwawa. Ciągle się o tym opowiada w mordowniach.
— Do brzegu — syknęła lady, nie spuszczając osiłków z oczu.
— Tak więc… W końcu zawarto pokój. W jego wyniku jebani najeźdźcy pozostali na części północnego wschodu Starego Królestwa, na Wyżynach. Czyli na północ od nas i nie tak daleko stąd. Mają tam kilkanaście osad. W nich lordowie najmują często wojowników na honorowe gwardie. Ale to bitne chłopy są i swoimi łódkami podróżują też na południe, na kontynent. — Za dużo gadała. — Najmują się tam, walczą w różnych wojnach. W swych szeregach mają weteranów. — Ależ ją znowu ćmiła szczena. — Tani nie są, a nawet drodzy. — Ten na powrót pełznący między dziąsłami ból. — No ale ty, pani, majętna jesteś, znasz ich język i… — Do upiornego bólu, jak do koszmarnej kompanii, dołączyło parcie na pęcherz. Nagle zeszczanie się w gacie stało się realną groźbą. Czy takie katusze warte były złotej monety na tydzień?
— Wystarczy. — Nevaria uniosła dłoń na znak, że coraz bardziej jękliwy bełkot najemniczki jej ciekawość już zaspokoił. — Dobrze się spisałaś. Umiesz jeździć konno?
— Konie? — Kira rozdziawiła ze zdziwienia gębę, zupełnie jakby została zapytana, czy dobrze powozi smokiem. — Konie są drogie. Drogie w kupnie i utrzymaniu. — Jej pęcherz zaczął chyba właśnie przeciekać.
— Czyli nie umiesz.
— Na Wyżynach i w śniegu konie się nie przydadzą. Chyba że jako strawa, bo na bezdrożach zaraz połamią nogi. Bo rozumiem, że…
— Dobrze rozumiesz. Wyruszamy na Wyżyny nająć więcej wojowników.
— A potem co, podbijemy Stare Królestwo? — Kira skrzyżowała nogi, desperacko powstrzymując między nimi ciepłą powódź. Dla niepoznaki się też wyszczerzyła, w swoim mniemaniu wypowiadając całkiem znośny żart. Ale Nevaria spojrzała na nią w taki sposób, jakby słów najemniczki o podboju Królestwa w ogóle nie poczytała jako żart, dobry czy zły. — O matko… kurwo — szepnęła Kira, zdając sobie z tego sprawę, jak i ze swego zaszczania.
— Zmień spodnie i się przygotuj do drogi. Zaraz wyruszamy.
Dumnym, choć utykającym, krokiem lady poszła w kierunku pary północnych wojowników. Robiąca sobie okłady ze śniegu na obolałą twarz, obficie zaszczana kobieta obserwowała arystokratkę w rozmowie z rosłymi drabami. Uznała, że dysputa w ichnim języku szła raczej dobrze, bo Nevaria coraz wyżej zadzierała głowę, a wojowie coraz niżej opuszczali swe łby, nimi potakując.
— Czyli znów odwiedzimy Wyżyny. — Kira westchnęła, boleśnie wypuszczając z ust kłęby pary. Żałowała, że nie wypuszczała na dobre samego bólu, żeby skurwiel już nie wrócił, gdy sprytnie zamknie japę.
Pomasowała się po bliźnie przecinającej jej oczodół i znów wspomniała Wyżyny. Miejsce, gdzie prawie straciła oko i to dwa razy.
Cóż powiedzieć, żywiła nadzieję, że w jej przypadku powiedzenie do trzech razy sztuka nie miało zastosowania. Złoto Nevari Fiskur kusiło tak silnie, aby mocno w to wierzyć i obolałej, czy nawet zaszczanej, iść tam, gdzie późną jesienią zawsze leżał śnieg.
*
Bruno stał oparty o rozklekotany wóz. Jedna z osi w leciwym środku transportu była złamana. Z drugiej się zsuwało koło. Jednak cała konstrukcja zachowywała jeszcze na tyle stabilną formę, że mógł znaleźć w niej oparcie bez ryzyka się osunięcia w śnieżno-błotną breję.
Stał zaś, obserwując ze sporej odległości rozmowę lady Nevari Fiskur z Kirą „Nikim”. Odnosił, zapewne słuszne, wrażenie, że te kobiety zawarły ze sobą układ. Nie musiał znać szczegółów, aby się domyśleć, że najemniczka się wkupiła w łaski arystokratki, przez co miała jej służyć.
Cóż, najwyraźniej przecenił inteligencję utykającej kobiety w czerni. Ponieważ nie zdawała sobie sprawy, w co się pakowała, wchodząc w konszachty ze zwodniczą i nieprzewidywalną Kirą. Wróżył wyłącznie postępujące po sobie dramaty.
Wszak on miał własne zmartwienia. Ostatnia noc co prawda zaowocowała tym, że i on znalazł dla siebie nowego pracodawcę, ale za to stracił coś dla niego bezcennego. Zdobny nóż zdradzający pochodzenie Bruna został mu ukradziony.
Szybko się domyślił sprawców tego zajścia. To musiały być te się pałętające po zamkowym dziedzińcu dzieciaki. Zeszłej nocy krążyły wokół niego, jak mewy przy rybakach wyciągających z morza sieci pełne ryb. Gdy on był zajęty rozmową z Hakarlem, owe „mewy” się musiały dopuścić zuchwałego rabunku.
Nie pozostawił więc sprawy samej sobie. Poszedł w mrok za jednym z dzieciaków i przydybał go przy ciemnym murze. Wyjął miecz i zagroził, że będzie tak długo kroił kawałek po kawałku kilkuletniego gnoja, aż ten mu odda zgubę albo wskaże złodzieja.
Naprawdę gotów był rozczłonkować śmierdzącego bachora. Lecz wtedy z mroku się wyłoniła ta… Moray w otoczeniu dzieciarni. Nic nie mówiła, nie czyniła żadnego gestu. Jedynie stanęła między Brunem, a pochwyconym przez niego smarkaczem.
Przesłanie było jasne — najemnik miał spierdalać. Więc odszedł, bo co mógł zrobić? Sprzeciwić się córce lady Bannad i może to ją pokroić? Zrobiłby to z przyjemnością, bo o ile po incydencie z Sybkiem do tej Moray żywił niechęć, to teraz zaczynał tej wszy szczerze nienawidzić. Lecz rozsądek podpowiadał, aby jednak spierdalał.
Ta gorzka sytuacja utwierdziła go też w słuszności co do jego uprzedniej decyzji. Tej odnośnie przystania do Hakarla. Dzięki temu mógł się trzymać z daleka od wrednej suki Moray i nieodgadnionej lady Bannad.
Za to jej najstarszy syn sprawiał wrażenie kogoś, na kim można było w miarę polegać. W każdym razie za takiego chyba pragnął uchodzić. W pełnym brudu i zgnilizny świecie to się wydawało już coś. Więc spróbuje swych sił u jego boku nawet ciekaw, co im się uda razem zwojować.
Obecnie skłonił się lekko Hakarlowi, który wyszedł z zamkowych pomieszczeń i stanął naprzeciw niego.
— Lordzie Hakarlrze — rzekł z powagą. On tylko machnął niedbale ręką i się przeciągając, raczej jak tygrys niż kociak, swobodnie odparł:
— Witam i… gotów już jesteś do drogi? — Bruno odpowiedział twierdzącym skinięciem głowy. — Doskonale. Lecz pozostaje pytanie, gdzie się właściwie udamy? Gdzie mam się nająć, by walczyć? — W pytającym geście Hakarl rozpostarł ramiona.
Najemnik odchrząknął w pięść. W kolejności zgodnie z preferencjami lorda, co do celu wyprawy, jaki ten przedstawił zeszłej nocy, szerzej nakreślił sytuację:
— Na północny wschód stąd od dziesięcioleci tli się krwawy konflikt. Rozgrywa się on między klanem Cameron, a Barclay. Spór się tyczy wioski Brechin i tego, do kogo ma ona należeć. Obecnie zajmuje ją klan Cameron. Ale to tylko kwestia czasu i raczej niedługiego, kiedy ludzie z Barclay spróbują odbić tę błotną dziurę. Takie chodzą słuchy. Będzie to spodziewana i krwawa kontynuacja tego sporu, już swego rodzaju tradycja w tych stronach.
— Rozumiem… — W lekkiej zadumie Hakarl się chwycił za żuchwę, którą miał toporną i prostokątną, jak kowadło. Po chwili zastanowienia stwierdził: — Nie w smak mi jakoś tak kogoś napadać. To się trochę nie godzi. Dlatego widzę nas raczej w roli obrońców wioski niż napastników. Jak widzisz to… ty? — Jakby wykonywał pchnięcie mieczem, wskazującym palcem wytknął Bruna.
On się na zgodę ukłonił, a jednocześnie poczuł ulgę. Klan Cameron był bowiem silniejszy od swego rywala z północnego wschodu. Tak się natomiast składało, że stanięcie po stronie silniejszego stwarzało realne perspektywy na zwycięstwo, jak i zachowanie życia.
Zresztą od początku podejrzewał, że pozujący na poczciwca, lub będący nim w rzeczywistości, Hakarl będzie chciał być właśnie obrońcą. Stąd przedstawił mu taki, a nie inny klanowy konflikt i roztropnie zataił wzmiankę o dysproporcji sił.
Bo co, jeśli tego prawego męża nagle by naszła chętka na wspieranie słabszych? Ot, głupota, za którą można było srodze zapłacić. Bruno nie chciał płacić. On pragnął zarabiać i zostać lordem.
— A powiedz mi jeszcze, przyjacielu. Mogę cię nazywać przyjacielem? — Ponowne skinięcie głową najemnika. Odpowiedział mu uśmiech Hakarla i poklepanie kompana po plecach. Ale też pociągnięcie przez lorda rozpoczętego wątku: — Zatem zdradź mi, druhu, o co konkretnie poszło z tą wioską… Brechin? Czemu się stała ona sporna?
— Zgodnie z życzeniem, panie. — Bruno na chwilę się skrzywił, zezując akurat na przechadzającą się Moray w towarzystwie dzieciarni. Pomyślał, że wyjątkowo osobliwą sobie kompletowała gwardię. Lecz zaraz wrócił do osi dyskusji, zaspokajając ciekawość rozmówcy: — Otóż lata temu między osobami z klanu Cameron i Barclay miało dojść do ożenku. Być może nawet doszło. Zależy, z której strony konfliktu spojrzeć. Ceremonia zaślubin się odbywała właśnie w wiosce Brechin. Te włości panna młoda z rodu Barclay wnosiła w posagu do rodu Cameron swego męża. Lecz zły los sprawił, że podczas weselnej uczty doszło do klanowej kłótni. Zakończyła się krwawą jatką z licznymi ofiarami. Zginęły także osoby, które zostały, lub dopiero miały zostać, sobie poślubione. Klan Cameron zajął stanowisko, że małżeństwo zawarto i wioska Brechin prawnie należy już do rodu Cameron. Ale klan Barclay nie uznał takich racji. Wskazał, że małżeństwo było dopiero zawierane, ono samo nieskonsumowane, a okoliczności karygodne, by Cameronowie przejęli włości. Tak się narodził wieloletni konflikt. Trwa on po dziś brudny dzień, kolejne dni brudząc sobą coraz bardziej.
Bruno zakończył wykładnię skrawka znanej sobie historii. Równocześnie ze sporej odległości się nadal podejrzliwie przyglądał Moray.
Znów zaczepiła ona zastępcę baliwa, Aarona. Ten coś marudził, jak miał w zwyczaju, się daremnie odganiając od podskakujących wokół niego dzieci. Moray coś mu, się zdawało, sugerowała. Co też tym razem knuła ta lady Menda?
Tymczasem Hakarl znużonym głosem oświadczył:
— Dziękuję za opowieść i dziękuję, że nie była dłuższa oraz bardziej… skomplikowana. — Z nieciekawym wyrazem twarzy się podrapał po głowie. Za to już z uśmiechem, szczerym niczym u dziecka, ale nie takiego bachora z gromadki Moray, położył dłoń na głowicy miecza za pasem.
Przesłanie było jasne. Pierworodny syn lady Bannad się przedstawiał, jako człowiek czynu, a nie dyskutant, czy dyletant, którego pochłonęłyby wiejskie ploteczki.
To Brunowi w sumie odpowiadało. Kompan, który go nie zanudzi bezcelowymi gadkami i sam nie będzie nadmiernie raczył o takich słuchać. Skoro tak, to nie pozostawało mu nic więcej, niż podsumować dyskusję:
— Jeżeli wyruszymy konno już teraz, to do siedziby klanu Cameron dotrzemy przed zmierzchem. W razie pieszej wyprawy proponuję rozpocząć marszrutę już jutro.
— Pojedziemy konno. — Oczy wojownika zabłyszczały niczym jasny śnieg, od którego się odbijało południowe słońce. — Ale niestety wyruszymy dopiero nazajutrz. Mam tu coś jeszcze do załatwienia. — Zawiedziony cmoknął ustami, a znowu w lepszym nastroju dodał: — Weźmiemy ze sobą jeszcze dwóch kompanów. Steina oraz Bitura, których już poznałeś.
— To będzie zacna kompania — przyznał najemnik.
— Zatem już jutro w drogę, po zwycięstwa i nieśmiertelną chwałę! — Hakarl zagrzmiał na całe gardło, aż z okolicznych zabudowań się poderwało do lotu spłoszone ptactwo. Nad twierdzą się zbiło w pokaźne stado na wzór czarnej chmury na tle szarości. Następnie ów ptasi obłok poszybował na północny wschód. Tam, gdzie już niebawem miała też podążyć zbrojna grupa z Zamku Zimnych łez.
*
W drodze do miasta Strughlea karoca zaprzężona w parę karych rumaków się chybotała, przyspieszała, to zwalniała. Koła pojazdu co i rusz bowiem grzęzły w gęstym błocie, z którego wyrywane były siłą przez cięte batem rumaki. Zimne powietrze przeszywało chrapliwe parskanie, a woźnica nie szczędził siarczystych przekleństw. Aż wieczorem się dało dostrzec na zachodnim horyzoncie zarys niskich murów i wypiętrzonych ponad nie budynków.
Z jasnowłosą głową wystawioną za okno karocy Peigi widziała zabudowania coraz wyraźniej. W uzyskaniu ostrego obrazu przeszkadzało jej nadmierne chybotanie. Przy czym się brało nie tylko z powodu nierównego i rozmiękłego traktu, którym podążał pojazd. Mając w pospolitej pochwie arystokratyczne prącie lorda Scriptora, dziewczyna była przez niego mocno popychana, to szarpana. Wte i wewte, tak od dłuższego czasu.
Jako dziwka z kilkuletnim stażem zdążyła przywyknąć do takiego kołysania z udziałem mężczyzn. Z tego powodu podczas wyglądania przez okno o spółkującym z nią lordzie raczyła niemal zapomnieć. Coraz silniej pochłaniał ją widok miasta. Czegoś, czego nigdy jeszcze nie widziała, nie wyściubiwszy dotąd różowego noska z okolic Zamku Łez.
Gdy nagle zza jej tyłka panicz Scriptor krzyknął ekstatycznie raz, drugi i trzeci, a potem cienko zakwilił, jak świnka. Następnie przestał nią kołysać, za to już wyraźnie wyartykułował słowa do woźnicy:
— Zatrzymaj się, kurwa! — W sumie to wrzasnął, co dość mocno kontrastowało z kwileniem świnki.
Tymczasem powóz stanął. Choć właściwszym byłoby raczej stwierdzić, że zarył w grzęzawisku.
Koło swego biustu Peigi poczuła ruch. Spojrzała tam. Zobaczyła rękę odzianą w gustowną rękawiczkę, która ciągnęła za klamkę drzwiczek. Te zostały otwarte, a wtedy dziwka otrzymała od panicza kopniaka w wypięty tyłek.
— Wypierdalaj! — usłyszała wręcz radosne zawołanie, wraz z którym runęła w brudną mieszaninę śniegu i błota. W ślad za nią poszybowała jeszcze srebrna moneta.
Monetę wzięła, a własną sylwetkę wyciągnęła z oślizłej i zimnej brei, wstając. Nieco przyuczona do dobrych manier, bo kiedyś próbowała być służącą u Bruców, się ukłoniła w ślad za odjeżdżającym pojazdem, dziękując za zapłatę. Zaraz jednak została na błotnistym trakcie zupełnie sama.
Zastanowiła się trochę, podumała, co nie stanowiło jej mocnej strony. Uznała, że tak jak miała dwie nogi, tak do wyboru pozostawały jej chyba dwie drogi. Do miasta, którego nie znała i które ją, jako nieznane, napawało obawą. Albo też mogła zawrócić do Zamku Zimnych Łez, choć czekała ją podróż nocą.
Peigi się przestała zastanawiać, co przyjęła z ulgą. Podwinęła ubłoconą kieckę i skrajem drogi ruszyła do tego, co znane, czyli twierdzy, gdzie rezydowała obecnie lady Bannad.
Tam się będzie sprzedawać za miedziaki znanym sobie klientom. Będzie jadła ze znanej sobie miski dobrze znaną owsiankową śrutę. Będzie sypiała na znanym sienniku przy równie znanym zapiecku w domu kowala.
O przeszłości spędzonej z paniczem Scriptorem, tej również przez siebie poznanej, się zdawała już zapomnieć. W teraźniejszości wybrała dla siebie pewną przyszłość. Swego wyboru nie żałowała. Po ostatniej ciąży i niedawnym poronieniu chyba ciągle nie była w kolejnej. Nie licząc grzybicy lewej stopy, się czuła zdrowa. Będzie miała, co jeść, gdzie spać.
Czego więcej mogła wymagać od życia? Chyba niczego. W każdym razie nic jej nie przychodziło do niezbyt bystrej głowy. Przez to w zapadającym już mroku dziwka Peigi podążała grząskim traktem z powrotem do Zamku Łez, się czując nieomal, jak sama królowa.
*
— Szybciej, kurwa! — Z tylnego siedzenia karocy Scriptor zagrzewał woźnicę, by ten nie szczędził koniom bata. — Prędzej!
Może i podążał do podrzędnej mieściny. Za to na Eyjeldsogis, gdzie się wychował, nie było praktycznie żadnych miast. Znał je tylko z rozlicznych opowieści, czytanych książek, rysunków i, rzecz jasna, własnych marzeń.
Inną sprawą było to, że powiadano powszechnie, iż naturalnym siedliskiem człowieka była otwarta przestrzeń, natura, gdzie wypasano zwierzęta, uprawiano pola. Miasta natomiast miały być dziełem szatana i wylęgarnią diabelskich skłonności, a nawet pomiotów.
Jednak takie kreślenie charakteru miejskiego życia, nie wiedzieć czemu, młodszego syna lady Bannad tylko zachęcało, by je poznać. Czuł też w sobie, że takiego dokładnie istnienia, wielkomiejskiego, ze wszech miar dla siebie pożądał.
Przeto podczas mijania galopem otwartej bramy Strughlei się czuł, zupełnie jakby przekraczał bramy samego piekła, które otwarto właśnie dla niego. Uśmiechnął się w samozadowoleniu, ukazując ostre zęby. Ta piekielna wizja go wręcz urzekała. Podobała się mu chyba bardziej niż różowa piczka dziwki Peigi. Podobała, jak mało co.
V. Nie jesteś sama w ciemności
Początkowo równinny teren coraz silniej rzeźbiły wysokie i się zaostrzające granie masywów górskich. Śliskie kamienie pokrywał lód to śnieżna pokrywa. W promieniu wielu mil nie można było uświadczyć żadnych dróg. Dzikie ustępy się wydawały opustoszałe. Hulał na nich zimny wiatr i zraszał je zlodowaciały deszcz.
Trudny teren Wyżyn przemierzała na karym koniu ubrana na czarno lady Nevaria Fiskur. Jej potykającego się na nierównym i śliskim gruncie wierzchowca za uzdę ciągnęła najemniczka. Za parą kobiecych postaci szło w sporej odległości dwóch wojowników.
— Za tymi wzniesieniami! — Kira wskazała przełęcz między dwoma szczytami. — Jest tam jezioro, a za nim powinna ciągle stać samotna chata. Tam się zatrzymamy na noc. O ile… przed nocą zdążymy tam dotrzeć. — Daremnie spróbowała odszukać słońce na niebie, którego z powodu gęstych chmur nie było widać.
— Prowadź — ucięła z końskiego grzbietu Nevaria.
— Kiedy właśnie to czynię i śmiem twierdzić, że nieźle mi idzie! — Najemniczka odwróciła głowę, by posłać swej pani szelmowski uśmiech. Skutkowało to tym, że się pośliznęła i upadła na tyłek. — Kurwa… ale wypiznęłam. — Podciągając się za uzdę rżącego rumaka, stanęła do pionu. — Dobry konik. — Poklepała po karku wierzchowca, który zaczął ją wyprzedzać i którego tułów się znalazł tuż przy niej. — Smaczny konik, jak złamie w śniegu nóżkę — dodała ciszej i złośliwie do końskiego ucha.
Niedługi czas później, nudząc się od wsłuchiwania wyłącznie w gwiżdżący wiatr, za plecy krzyknęła:
— Szlachetna pani! Ty pochodzisz z…
— Eyjeldsogis — rzuciła w zimne powietrze Nevaria.
— Eye… gis właśnie. — Kira przewróciła oczyma. — No więc też macie tam tak chujowe niby drogi? Bo nie znam nikogo, kto tam był i coś by wiedział o tej krainie.
— Nie ma tam wielu dróg.
— A co jest?
— Śnieg.
— Tylko tak śnieżnie, nic więcej? — Najemniczka się skrzywiła.
— Śnieg, ogień, krew, ciemność i błoto.
— To już coś. — Kobieta trzymająca konia za uzdę szarpnęła za nią mocniej i pokiwała głową na boki. — A… mieszkałaś tam, pani, z zacną familią może w lodowym zamku? Bo tak daleko na północy to jeszcze chyba zimniej jest, co?
— Nie było lodowego zamku.
— A co było?
— Śnieg, ogień, krew, ciemność i błoto.… — odparła pustym głosem Nevaria. Towarzyszka jej podróży, korzystając z tego, że lady oglądała jej plecy, nie twarz, i się znajdowała w pewnej odległości za nią, ją bełkotliwie przedrzeźniła:
— Śnieg, ogień, krew, ciemność i błoto.… ble, ble, ble. Ech… — Niczym udzielna księżna westchnęła rozczarowana poziomem konwersacji z arystokratką.
Splunęła siarczyście ustawicznie się jej zbierającą w gardle flegmą. Przejechała językiem po pustych dziąsłach w szczęce, co również się stawało jej nawykiem. Następnie z nudów, byle coś chlapnąć, znów zaczepiła swą zwierzchniczkę:
— Widziałam twą matkę, pani. To wspaniała kobieta, zacna, robiąca wrażenie!
— Czyżby.
— A tak! Podziwiałam ją w niezwykłym stroju, niespotykanym, królewskim może nawet. No i widziałam to, jak była niesiona na desce!
— W lektyce — poprawiła Nevaria.
— W tej… tyce, to właśnie chciałam powiedzieć. — Kolejne wywrócenie przekrwionych gałek ocznych ku szaremu i płaczliwemu niebu. — Ale, tak się zastanawiam… — Kira zrobiła pauzę, się autentycznie zastanawiając, czy nie wchodziła na cienki lód, który mógł pod nią pęknąć od pytania, które miała na końcu niewyparzonego języka. Jednak jej krnąbrna natura nie pozwalała jej trzymać języka za coraz czystszymi zębami, dlatego wypaliła: — Co z twoim ojcem, droga pani, kim on jest?
Nastała głucha cisza. Zamarł wiatr. Deszcz przestał padać. Słońce jakby wstrzymało podróż po nieboskłonie. Szare powietrze jeszcze poszarzało.
Odpowiedź samej natury była dość oczywista. Dlatego zamiast wypluć, najemniczka połknęła nową porcję flegmy w gardle i skruszona rzekła:
— Zapomnij, pani, nie było pytania. Z natury gadatliwa jestem. To raczej nie po matce, bo ona jest, jak niemowa. Więc pewnikiem gadane po ojcu mam, którego tak samo nie poznałam. To znaczy, eee… chciałam rzec, że…
— Dużo sobie pozwalasz — syknęła Nevaria.
— To przez… ojca, którego nie znałam. — Kira się odwróciła i głupkowato wyszczerzyła, bo coś do niej nagle dotarło. Uznała, że ta dumna lady na koniu, z którego spadnie na swą pociągłą twarz, gdy konik złamie nóżkę, była obecnie poniekąd na jej łasce w tej dziczy. Przez to chyba mogła sobie pozwalać na dużo, a nawet na więcej.
Puściła uzdę, zrównała się z arystokratką i wskazując na jej mieczyk przy pasie, zapytała:
— Mogę rzucić okiem?
— Rzuć.
Korzystając z pozwolenia, wyciągnęła z cudzego pokrowca białą broń.
— To ten, no… południowy rapier — zauważyła.
— Asturlyjski.
— Astu… właśnie. — Kira wykonała kilka szybkich cięć, pchnięć i wymachów, aż niemal trafiła rumaka.
— Uważaj — warknęła Nevaria. — Wierzchowiec i broń są warte więcej monet, niż w życiu widziałaś.
— Nie wątpię. — Najemniczka się uśmiechnęła wyjątkowo szeroko. Oto wyobraziła sobie, jak rapierem przebija płuco dumnej lady. Z powstałej dziury wypuszcza z arystokratki zarówno dumę, powietrze, jak i życie. Potem, z jej bronią przy pasie, sama dumnie odjeżdża na jej koniu. Problem polegał jednak na tym, że nie umiała jeździć konno. Sprytny plan upadł. Runął, jak ktoś tam w przepaść z urwiska. Skwasiła się.
— Oddaj mi broń. — Nevaria jakby czytała w jej kosmatych myślach. Ale Kira pomyślała, że gdyby chciała, osobiście mogła przecież osiągnąć sukces w morderstwie także za sprawą własnego toporka.
Wspomniała zamkowy mur w noc ucztowania. Strugi krwi, kawałki mózgu i drzazgi z czaszki Irmy na chropowatej nawierzchni. Następnie wyobraziła sobie swą panią leżącą w śniegu z rozłupaną toporem głową, z której czarne ptaki wydziobują co smakowitsze kąski.
Prześlizgnęła łakomy wzrok po pękatych sakwach wiszących przy końskim siodle, się zastanawiając, ile mogły skrywać złota? Lecz jej spojrzenie zahaczyło też o parę północnych wojowników człapiących z tyłu. To skutecznie poskromiło jej zbójeckie zakusy:
— Twoja broń, łaskawa pani. — Schowała rapier z powrotem do pokrowca, ale przynajmniej mając w pamięci, jak lekko i przyjemnie się nim operowało. Stwierdziła, że zabijanie nim to musiała być czysta przyjemność. — Dobrze umiesz walczyć, pani? — zaciekawiła się.
— Niezbyt.
Taka odpowiedź znów prowokowała w Kirze mordercze instynkty. Ale ci północni wojownicy… Łypnęła na nich wilkiem.
— Na szczęście masz, pani, mnie. Ja cię… obronię — rzuciła zupełnie bez przekonania, bo sama w to nie wierzyła. W odpowiedzi usłyszała:
— Cuchniesz.
— Że co? — Jej czasem niezbyt lotny umysł nie nadążał za tak szybką i radykalną zmianą tematu.
— Nie jesteśmy na zawietrznej. Miałaś zmienić spodnie.
— Aaa… te zaszczane! — Kirę olśniło. — Pani dobra, nie mam innych gaci. Muszę więc śmierdzieć w zaszczanych, aż wywietrzeją ze smrodu. Taka moja dola, cuchnąca, nie poradzę!
— Idź przodem i w rozsądnej odległości.
— Ale tak samej to nie ma z kim pogadać! Bo niby z wiatrem mam gadać?! — Najemniczka się nie wydawała do propozycji przekonana.
— Nie będziesz sama.
— Nie? — Zrobiła wielkie oczy.
— Będziesz kroczyć przodem… razem ze swym smrodem. — Lady zmroziła podwładną lodowatym spojrzeniem.
Po tej docince Kirze zrzedła mina. Niezadowolona obróciła językiem wzdłuż dziąseł, zagłębiając go też we wnęki po zębach. Już miała iść na wyznaczoną jej pozycję, ale Nevaria dodatkowo poleciła:
— Podaj mi jeszcze z sakwy przy mojej nodze hardfiskur.
— Kogo? Co mam podać? — Krocząca przy koniu kobieta zaszczyciła arystokratkę kolejną ze swoich pokrzywionych min. Tych zaś miała w swym arsenale wiele.
— Jest pora posiłku, kolacji. W sakwie jest suszony dorsz.
— Aha. — Najemniczka rozluźniła rzemień spinający torbę, po czym wyjęła z niej białe i podłużne zawiniątko. — Ale zajeżdża, to znaczy… uprzejmie proszę.
Nevaria odebrała potrawę zawiniętą w serwetkę. Z wnętrza wyjęła suszoną rybę i przystąpiła do jej spożywania.
Na ten widok Kira poczuła w żołądku intensywne ssanie. Jej żuchwa opadła. Jak w bajorku się w niej zebrał nadmiar śliny. Wzrok kobiety się stał głodny.
— Jeszcze tu jesteś? — Lady uczyniła głową ruch w kierunku przodu skromnej kolumny.
— Myślałam, że smród suchej ryby zabił mój z zaszczanych spodni i mogę zostać. — Najemniczka wypowiedziała w swym mniemaniu przedni żart. Pełen znudzenia wzrok Nevari zdawał się temu przeczyć.
Kira się zreflektowała. Pomyślała, że bezczelnością raczej nie zasłuży na okruszki z pańskiego stołu, czy raczej siodła, dlatego już spolegliwie rzekła:
— Dobra, idę, ale… mogę dostać kawałek ryby? — Lady nawet na nią nie spojrzała. — Mały kawałek, kawałeczek taki, no, kurwa, kawalątek chociaż. — Jak niesforny bachor męczący matkę szarpnęła suknię kobiety, by wymusić na niej ustępstwo.
Nagle Nevaria splunęła jej w twarz. Kira się odruchowo zasłoniła dłońmi. Nieoczekiwanie dla niej pochwyciła sporą porcję odgryzionej ryby, która z impetem opuściła usta arystokratki.
— Dziękuję, łaskawa pani! — Opluta, ale i usatysfakcjonowana, poszła przed konia, ściskając w ręku fragment oślinionego filetu.
Próbowała się w niego wgryźć. Jednak rozwarstwianie zębami suszonego mięsa się okazało prawdziwą mordęgą. Przeżuwanie jeszcze większą.
— Kurwa, co za podeszwa. — Na szczęście przełykanie nastręczało już najmniej problemów. Ale i tak musiała zapijać rybi susz wodą z bukłaka, który miała przy pasie.
Za to z uznaniem zezowała do tyłu na lady. Ta swymi zębami z łatwością rozcinała suchą na wiór strawę. Kira nawet nie chciała wiedzieć, jak ostre miała Nevaria zęby. A już na pewno, aby kiedyś zostały na niej wypróbowane.
Żywiła więc nadzieję, że w służbie lady Suszony Dorsz Hardfiskur się z nią o nic nie pogryzie. Ponieważ zwyciężczynię takiego pojedynku już znała i bynajmniej nie postrzegała jej, jako własnej osoby.
Tymczasem po południu grupa podróżników osiągnęła górny pułap przemierzanej trasy między dwoma szczytami. Dalej, u podnóża stoku, się rozciągało zamarznięte jezioro. Droga do jego długiego koryta, według Kiry, jak dla wielkich świń, była mocno stroma. Dlatego najemniczka poprosiła swą panią, aby ta zeszła z wierzchowca. Uzasadniła prośbę tym, że rumak połamie nogi, a lady skręci kark podczas upadku.
Niechętnie, ale arystokratka odkleiła tyłek od siodła. Wtedy Kira samotnie poprowadziła wierzchowca w dół.
Gdy szczęśliwie doprowadziła go do tafli lodu, dołączył do niej jeden z niepocieszonych wojowników. Zobaczyła, że drugi szedł z tyłu w sporej odległości z lady. Podtrzymywał ją wpół, właściwie to obejmował. Ale nie tylko to. W swoim języku wartko rozmawiał z panią Fiskur, czy tam Hardfiskur, a ona się lekko uśmiechała.
Stąd zapewne skapcaniała mina pierwszego z wojów. Najemniczka oceniła, że nie wiadomo, czy jego kompan wygra bitwę o arystokratyczną piczkę. Za to on najwyraźniej już swoją batalię przegrał i będzie musiał trzymać fiuta na wodzy. Chociaż to akurat zależało od tego, na jaką piczkę by się ostatecznie napalił.
— Nie martw się, chłopie. Może i tobie coś skapnie. — Kira wymownie klepnęła swój płaski tyłek, osłonięty zaszczanymi spodniami. W próbie niesienia pociechy użyła jednak własnej mowy. Przeto nie wiedziała, czy została zrozumiana.
Miała nadzieję, że nie, bo osiłek spojrzał na nią, jak na żałośnie zajechaną kobyłę. Już z większym entuzjazmem popatrzył na zad konia, który się okazał… klaczą.
— Cóż… — Najemniczka omiotła wzrokiem w sumie całkiem zgrabny koński zadek. Tracąc nadzieję, że ktoś poobraca jej własnym tyłkiem, rozpoczęła przeprawę przez jezioro.
Zamarznięty lód stukał dźwięcznie pod końskimi kopytami. Jak miarowe bicie serca wystukiwały one niespieszny rytm.
*
Nevaria ostrożnie weszła miękkim obuwiem na twardą pokrywę lodu. Przez jej umysł przebiegło niepokojące wspomnienie z dziecięcych lat. Dotyczyło ono załamania się pod nią wierzchniej warstwy zamarzniętego jeziora na Eyjeldsogis.
Według niektórych wtedy się utopiła i umarła. Tak jej wyznał po latach Hakarl. Twierdził, że wyciągnięto ją z lodowatej wody po długim czasie i zupełnie bez życia. Miała sine, napęczniałe ciało, a na nim ślady po zębach padlinożernych ryb.
Jednak zbiegło się to z czasem, gdy na wyspę przybyła Raszida. Miała ona wydać pani Bannad szereg poleceń, które zostały wykonane. Poskutkowało to tym, że Nevaria powróciła do świata żywych.
Aczkolwiek uczony w pismach Scriptor twierdził co innego, lekceważąc opowieść brata. Zaznaczał, że dzieci mają z reguły bujną wyobraźnię. Przez to rzeczywistość się im miesza z baśniowością, co ma miejsce szczególnie w przypadku trudnych sytuacji.
Script stał na stanowisku, że przytopiona Nevaria jedynie weszła w stan między życiem i śmiercią, do tego na krótko. Akurat przybyła bowiem Raszida, która jest światową osobą i poleciła na córce lady Bannad przeprowadzić tak zwaną reanimację. Zaś sama reanimacja nie zawierała w sobie nic magicznego. Polegała na uciskaniu klatki piersiowej, by pobudzić krążenie, oraz na tłoczeniu ustami do płuc powietrza.
Jak było naprawdę? Nevaria nie wiedziała. Matki nie mogła o to zapytać, Raszida milczała. Fakt jednak stanowiło to, że po tamtym doświadczeniu najstarszej córce lady Bannad wypadły mleczne zęby, a na ich miejsce wyrosły nie tylko stałe, ale i wyjątkowo ostre. Zaczęła też widzieć duchy przeszłości oraz przyszłości.
Obecnie widziała, będącą już na środku jeziora, ponaglającą ją gestem ręki Kirę z koniem i wojownikiem u boku. Dotąd Nevaria miała nadzieję, że okrąży jezioro i nie będzie zmuszona wstępować na lód. Ale zbiornik wodny przed nią miał podłużny kształt. Przez to obchodzenie go byłoby nieznośnie długie, a drugi brzeg się jawił może pół mili dalej. Na nim widać było dom, a pora się robiła późna. Ponadto taflę lodu spokojnie pokonywał ciężki koń.
Skoro tak, to lady się zebrała w sobie. Przezwyciężyła obawy, jakie wyniosła z przeszłości, po czym u boku wojownika północy poszła przez lód. Choć na dobrą sprawę, to się raczej po nim ślizgała. Sprzyjała ku temu powierzchnia, jak i emocjonalny stan kobiety. Sprawił on, że stopy wydały się jej o wiele cięższe niż w rzeczywistości.
Z kolei jej wzrok utkwił pod zmrożoną taflą, i jak przykuty okowami, z tego obszaru się w ogóle nie mógł wyzwolić. Pod przejrzystym lodem wchodzącym w kolor platyny i srebra obserwowała zupełnie inny świat. Był mroczny, wodnisty, nieodgadniony, budzący respekt.
Brunatne wodorosty się wiły ku górze, falując w leniwym tanie topielców. Przemykające tu i ówdzie ryby się srebrzyły, przywodząc na myśl rozbłyski ostrej stali, która wcześniej czy później znajdzie drogę do ciała, by je rozciąć i zranić. Duszę zaś ogarniał mrok bijący od niewidocznego dna.
Owa bezdenność napawała grozą. Budziła pierwotny strach przed utonięciem, przed tym co nieznane, przed samą śmiercią. Budziła też… upiory.
Na środku jeziora Nevaria przystanęła, sztywniejąc. Własne ciało się wydało jej nagle nieruchliwą bryłą lodu. Od podstawy kręgosłupa prześlizgnął się po jej plecach jakby lodowy wąż, który w koronie czaszki rozdziawił paszczę, swym jadem jeżąc skryte pod welonem włosy kobiety.
Północny wojownik ciągle coś do niej mówił, ale ona już dawno przestała słuchać, tym bardziej się nie uśmiechała. Za to w odmętach jeziora hipnotyzowały ją wirujące razem duchy przeszłości i przyszłości. Dostrzegała tam ich całe ławice.
Gdy nagle wszystkie się rozpłynęły na boki, zupełnie jakby w ich pobliżu się pojawiło śmiertelne zagrożenie, upiorny rekin. Z tą chwilą pod stopami ściśniętej przez strach kobiety żałośnie zatrzeszczał lód. Zaskrzypiał, roztaczając rzewną melodię rychłej tragedii.
Niczym srebrzysta błyskawica pomiędzy kobiecymi nogami rozorane zostało w lodzie pęknięcie. Dołączyły do niego następne, ale głębsze, wyglądające jak bruzdy na twarzy zmierzającego ku śmierci starca.
Wtem lód trzasnął, a serce kobiety przestało na moment bić. Jednak nowa siła, która nią zawładnęła, nie pozwoliła jej dłużej pozostać bierną. Wszystkie instynkty się zbiły u niej w jeden — przetrwania i niczym dzika sfora rzuciły na wojownika.
Nevaria się go gwałtownie złapała i odepchnęła od niego, się zamieniając z nim miejscami. Zdołała dosięgnąć stopami nienaruszonej powierzchni lodu. Jego spękany fragment się załamał, wciągając pod siebie mężczyznę. Przy akompaniamencie plusku wody wojownik na dobre zginął z pola widzenia osób pozostających na tafli jeziora.
Lady padła na czworaka i tak zastygła. Psychiczny wysiłek, jakiego się przed chwilą podjęła, wyssał z niej wszelką inicjatywę. Przez to nie była w stanie wykorzystać fizycznej siły, by uciec z tego przeklętego miejsca, które niemal się stało jej wodnym grobem. Sparaliżował ją lęk.
Wpatrzona pod przejrzysty lód między swymi dłońmi ciężko oddychała, a wręcz rzęziła. Z jej rozwartych ust skapywały pasemka śliny. W ciemnych oczach na wzór rozmarzających zbiorników wodnych stanęły łzy.
Na ciele drżała, choć nie od zimna. Trauma z przeszłości się nałożyła u niej na koszmar teraźniejszości, czyniąc przyszłość kruchą jak pękający lód. Strach i niepewność wypełniły ją na wskroś.
Nagle wszystkie ściśnięte wnętrzności podeszły jej do gardła. Oto pod lodem zobaczyła sylwetkę utopionego wojownika, który ukazywał jej swoją twarz. Z wolna dryfował w wodnej przestrzeni. Był już martwy i taki spokojny, jakby spał. Ale w jego śmiertelnym śnie się tliło coś przerażającego. To coś się przerodziło w chwilowe, ale jakże koszmarne, przebudzenie z martwych.
Mężczyzna szeroko otworzył usta, z których uszły bąble powietrza. Podniósł także powieki i spojrzał w oczy Nevari. Odniosła wrażenie, że spogląda w źrenice samej śmierci.
W wodnych odmętach wokół wojownika wirowało we wspólnym tanie coraz więcej duchów przeszłości i przyszłości, ich wręcz nieskończona ilość. W tym kołowrocie się łączyły w jedność — teraźniejszość i jej ducha. On zaś, niczym najostrzejszym sztyletem, przeszył Nevarię swym wszechprzenikającym głosem:
— NIE JESTEŚ SAMA W CIEMNOŚCI.
Upadła, wstrząsnęły nią gwałtowne spazmy. Ciało się wygięło w nadwyrężony pałąk, który się zdawał zaraz pęknąć. Rybia papka o brudnoszarym kolorze opuściła żołądek, się rozlewając na wykrzywionych ustach i drżącym podbródku. Mocz leniwą strugą opuścił pęcherz. W ustach się uwydatnił metaliczny smak krwi z rozciętego zębami języka. Przerywany oddech się stał chrapliwy, charczący.
Tonęła. Została szarpnięta. Tonęła. Ktoś ją ciągnął. Tonęła, ale się dała pociągnąć. W dygocącym ciele się czuła, jakby nie należało do niej. Jej była wyłącznie hucząca w uszach jej własna krew, która wciąż wartko płynęła w żyłach. Tego potoku nic nie mogło powstrzymać.
W niemal przedagonalnym stanie przez najemniczkę i drugiego wojownika została ściągnięta z lodu na brzeg.
Już nie tonęła, przeżyła. Chyba że od zawsze była martwa i to co odbierała, jako życie, był to tylko złudny sen.
— NIE JESTEŚ SAMA W CIEMNOŚCI.
Kto jeszcze w niej był?
*
W metalowym kubku trzymanym przez szmaciany gałgan Kira zagrzała nad ogniskiem wodę. Z gorącym naczyniem poszła do myśliwskiej chatki. Leciwe drzwi otworzyła kopniakiem. Mało nie wyleciały z równie leciwych zawiasów. W ciasnym i zimnym wnętrzu, które jednak chroniło od wiatru, a w którym panowała niemal ciemność, się rozejrzała na boki.
W jednym kącie siedział wojownik, który ocalał. Raczej przeszła mu ochota na amory i to z kimkolwiek. Z jego uprzednich słów Kira zrozumiała tyle, że pod lodem właśnie stracił rodzonego brata. Wierzyła mu, bo z raptem obwisłą facjatą wyglądał tak chujowo, że i jej przeszła ochota na amory.
Co do skurczonej po drugiej stronie chatki lady, to się prezentowała jeszcze bardziej chujowo. Zarzygana, zaszczana, z pustym wzrokiem i miną, przy której trup wyglądał na pełnego życia. No ale dychała, więc Kira jej ciągle służyła:
— Masz, pij. — Wyciągnęła ku niej kubek z gorącą wodą. Z powodu żałosnej prezencji kobiety dopiero po chwili skojarzyła, że ta lady, to jest prawdziwa lady. Wróciła więc na drogę dobrych manier: — Pij… pani — dodała obojętnie. Nie spotkała się z żadną reakcją, więc powiedziała bardziej zdecydowanie, właściwie to warknęła: — Pij, kurwa! Moja… pani. — Pomyślała, że chyba przesadziła z ostrym tonem. Ale ten najwyraźniej zadziałał. Chociaż nie tak, jakby sobie tego życzyła najemniczka. Nevaria bowiem wzięła od niej kubek, po czym leniwie wylała jego zawartość na piaskową podłogę. — Służę łaskawie. A idź ty w chuj, k… — Kira się już prawie nie gryzła w język. Ale lady, czy nie lady, nie po to grzała jej wodę, aby ta z niej robiła błoto u swych stóp. No chyba że lady lubiła błoto. — Lady Błotna Hardfiskur, kurwa mać — mamrotała pod nosem najemniczka, zajmując trzeci kąt w chacie.
Podejrzliwie zerknęła na jedyny niezajęty kącik. Ponieważ pomyślała, że może był jednak zajęty i to nie przez byle kogo, a ducha utopionego wojownika. Wszak błotna lady podobno widziała duchy, a obecnie ciągle tam dziwnie spoglądała.
Aż w panującej już nocnej ciszy Kirę przeszedł dreszcz, gdy Nevaria grobowym głosem wyszeptała:
— Nie jesteś… Nie jesteś sam w ciemności. Jestem tam z tobą. Ktoś musi być.
VI. Klan Cameron
Cztery płowe rumaki z jeźdźcami na grzbietach przemierzały brudnoszarą ścieżkę. Wyłożona była błotem, w którym co raz się zapadały końskie kopyta. Po bokach przeważał śnieg i lód pokryte świeżą warstewką wody powstałej z roztopów. Powietrze się odbierało, jako mroźne, a to z powodu porywistego wichru ze wschodu. Niósł on też wilgoć od pobliskiego morza i naganiał coraz gęstsze obłoki, z których zacinał grad.
Równinna okolica była niemal wyludniona. Na północ i południe, czyli po bokach błotnego traktu, na horyzoncie się uwidaczniały jedynie pojedyncze chałupy. Odznaczały się ciemnymi odcieniami drewna na tle przestrzeni pełnej rozbielonych i pastelowych barw.
Oprócz sporadycznie rozsianych po polach domostw praktycznie nic nie przykuwało wzroku w smętnej podróży do Zamku Cameron. Z tego powodu, choć rozmowa nie była jego żywiołem, Hakarl zagadnął Bruna:
— Niewiele o tobie wiem, przyjacielu, a zacz, iż niedługo dane nam będzie ruszyć ramię w ramie w śmiertelny bój. Może byś więc zdradził mi coś więcej na swój temat, coś wyjawił o sobie?
— Co… na przykład? — Najemnik zerknął z ukosa na wojownika, połykając w zdaniu wstawkę „lordzie”. Musiał przyznać, że mu nawet smakowało, to połykanie. Zwracanie się do arystokraty, jak równego sobie. Czy mogła być to zapowiedź tego, co rzeczywiście zdobędzie u boku Hakarla? Ten zaś powiedział wprost:
— Wyjaw mi, bracie, pochodzenie twych rodziców.
— Ano mam ich, nie da się ukryć. — Bruno westchnął, bo na wspomnienie rodzicieli pragnąłby ich jednak ukryć, a najchętniej pogrzebać żywcem. Ale lord nie pytał go na szczęście o jego uczucia, a jedynie rodowód. Zatem wyjawił swe pochodzenie: — Mym ojcem jest stary już wojownik z Wyżyn, prawie z samej północy Starego Królestwa. Mieszka w osadzie Sole. Matka natomiast jest jego branką z… kontynentalnego Tysklandu.
— Zniewolona kobieta? — zaciekawił się Hakarl.
— To prawda. Została zabrana przez ojca z kontynentu w czasie jednej z jego łupieskich wypraw.
— Jak zwie się twój ojciec? — Ciekawość lorda narastała.
— Egil… — skłamał Bruno. Na temat prawdziwego imienia swego niesławnego ojca na Nizinach kłamał od zawsze. Pewnie tylko dlatego jeszcze żył.
Zgodnie z jego przewidywaniem wyjawienie powszedniego imienia w mgnieniu oka zgasiło zaintrygowanie Hakarla. Przez to ten już leniwie dopytał:
— Masz może rodzeństwo?
— Wszyscy pomarli, lordzie. — Najemnik się złapał na tym, że sącząc w uszy rozmówcy kłamstwo za kłamstwem, przestawał kontrolować inne aspekty dysputy. W związku z tym znów zaszczycił Hakarla arystokratycznym określeniem lorda.
W sumie syn lady Bannad zapewne nie znał nawet ze słyszenia Olafa Czerwonego Topora czy Sigurda Łupacza Czaszek. Zatem nie wiedział, że byli oni przyrodnimi i wciąż żyjącymi braćmi Bruna. Lecz kiedyś się mógł dowiedzieć. Wtedy nić kłamstw by potencjalnie pękła i z tego zakłamanego kłębka by się mogła wyplątać kłopotliwa prawda. Nie miał więc wyboru, jeśli chciał podążać obraną ścieżką, musiał się mijać z prawdą nadal.
Ku jego uldze Hakarl nie drążył już korzeni jego drzewa genealogicznego. Nie dopytywał również o konary owego drzewostanu czy najnowsze odrosty, gdzie Bruno był jednym z nich. Za to zagaił na temat, gdzie najemnik się mógł, chyba, wykazać prawdomównością:
— Jak tam u ciebie z prawdziwą wojaczką, przyjacielu? Brałeś może udział w wojnach jakichś, bitwach znaczących?
— Raz się zdarzyło. — Mocniej smagnął ostry wiatr z gradem, przez co Bruno się skulił. Może jednak się zgarbił na wspomnienie blizny na plecach od rany zadanej mu buzdyganem podczas ucieczki z pola walki?
Nie rozwodził się nad przyczyną zmiany swej sylwetki, tylko się postarał odzyskać pion w siodle. Wszak przyszły lord musiał trzymać fason i jakaś tam przeszłość, choćby niezbyt chwalebna, nie powinna na jego prezencję rzutować. Jakby bowiem nie patrzeć, to wśród lordów znajdowało się najwięcej skurwieli, łajdaków i łotrów.
— Co to była za wojna, bitwa? — Hakarl się znowu ożywił. Najemnik nie chciał go zawieść, siebie także. Więc wyjawił taką część prawdy, na jaką było go stać:
— Rzecz się działa na południu Starego Królestwa, gdy obecny król, Henryk Stary, walczył w wojnie domowej ze swym bratankiem, pretendentem do tronu. Poparłem bratanka i… kiepsko na tym wyszedłem. — Bruno wręcz poczuł, jakby mu się otworzyła dawna rana na plecach. A może to tylko zimny wiatr udanie spenetrował materiał jego kolczugi?
— Walczyłeś pod Krwawymi Braćmi, słyszałem o tej bitwie. — W głosie Hakarla pobrzmiewało uznanie.
— Tak, walczyłem. Sroga to była bitwa, całodniowa i krwawa.
Prawda się przedstawiała tak, że pieszy oddział Bruna złożony z najemników został wystawiony do walki dopiero w południe. Lecz na widok szarży ciężkiej konnicy Henryka najemnicy się rzucili do panicznej ucieczki. Z powodu dezercji się walnie przyczynili do klęski pretendenta, a podczas niej byli straszliwie wyżynani.
Bruno otrzymał od tyłu cios ze strony galopującego jeźdźca i padł w błoto. Przez resztę bitwy leżał i krwawił, udając trupa. Prawie nim się stał z powodu utraty krwi. Lecz wtedy, już po bitwie, się pojawiła tam pewna niewiasta. To jednak była już zupełnie inna historia…
— Mówiłem do ciebie…
Ze świata wspomnień do teraźniejszości przywrócił najemnika podniesiony głos Hakarla. Nie zawierał w sobie gniewu czy zranionej dumy. Jedynie pragnienie, by zostać usłyszanym. Zatem Bruno pokornie wyjaśnił swą chwilową głuchotę:
— Wybacz, panie. Uległem zadumie nad minionymi czasami. O czym raczyłeś do mnie prawić?
— Pytałem, ilu wrogów w tej chwalebnej bitwie pokonałeś? Czy jakieś rany może odniosłeś?
— Zabiłem kilku żołnierzy. Zginęli od ostrza mego miecza. Lecz w ferworze walki ich nie liczyłem. Kto by tam liczył, gdy człowiek walczy, jak wściekłe zwierzę, o życie. — Kłamstwa godne przyszłego lorda. — Co do ran, to jedynie odebrałem parę draśnięć. — Dalsze się mijanie z prawdą. Tak na wszelki wypadek, co dawno już weszło mu w krew.
— Prawdziwy z ciebie wojownik i dobry druh. Nie ma w tobie dumy, się próżno nie pysznisz chwałą. — Hakarl z uznaniem poklepał mocarną łapą najemnika po plecach. Następnie za własne plecy rzucił: — Słyszeliście?! Nasz wojowniczy brat brał udział w wojnie królów. Zaś w bitwie pod Krwawymi Braćmi się wsławił. Pokonał wielu wrogów i mimo klęski popieranego przez niego pretendenta wyszedł z boju bez szwanku. To dla nas przykład, do naśladowania wzór!
— Chwała bohaterom!
— Niech żyje bohater! — odpowiedzieli chóralnie jadący z tyłu konno Stein oraz Bitur.
Słysząc z tylu ust tak liczne pochwały pod swoim adresem, Bruno się mimo wszystko uśmiechnął. Zrobiło mu się jakby tak lżej. Jego sylwetka w siodle na dobre się wyprostowała i dalej jechał pełen samozadowolenia, nad wyraz pogodny.
Może i dumy nie czuł z powodu swej niesławnej przeszłości. Ale za to ze względu na teraźniejszość, gdzie mu kadzono, zdecydowanie tak. Przeto i w przyszłość nagle spoglądał raźniej. Choć też przed siebie, gdzie na horyzoncie się już wyłaniał potężny zamek równie mocarnego klanu Cameron.
*
Hakarl patrzył ze szczerym podziwem na kolejną już twierdzę, jaka się ukazywała jego oczom w Starym Królestwie. Ta warownia na oko się wydawała mu dwukrotnie większa niż Zamek Zimnych Łez, a zatem i dwukrotnie ciekawsza.
Mury były tu wyższe i jednolicie z czerwonej cegły. Podobnie solidnie i schludnie się prezentowały liczne baszty. Za nimi wystrzeliwały wysoko w niebo iglice zamkowych wież w rdzawym kolorze. Ponadto twierdza leżała nad morzem i okalała ją fosa. Zaś do wnętrza prowadził, obecnie opuszczony, zwodzony most.
Przed nim stała zawinięta w bure szmaty starucha. Do czwórki jadących mężczyzn błagalnie wyciągała pokrzywione ręce, których palce się wydawały gnić.
Gnany odruchem serca Hakarl wyłuskał z mieszka przy pasie srebrną monetę, którą zamierzał uczynić zarazem żebraczą. Lecz powstrzymał go przed tym Bruno:
— To trędowata, przeklęta, zatruta przez diabły. Udzielanie takiej istocie jałmużny, to ściąganie na się przekleństwa.
— Rozumiem. — Pierworodny syn lady Bannad nie chciał być przeklęty. On pragnął być bohaterem, co się wiązało raczej z fartem. Jeżeli więc istniał choćby cień groźby, że udzielenie wsparcia trędowatej pokrzyżuje jego wielkie plany, to wolał nie ryzykować. — Dziękuję za ostrzeżenie. — Monetę podarował najemnikowi, który się nią skwapliwie zaopiekował. Za to kiedy minął już staruchę, przy wtórze śmiechów, do kobieciny pofrunęło srebro rzucone jej przez Steina oraz Bitura.
Głupcy, ale poczciwcy. Pomyślał o nich Hakarl.
Osobiście się miał za całkiem mądrego, sprytnego, na pewno poczciwego, a przede wszystkim bohaterskiego. W glorii takich przymiotów przejechał z wypiętym dumnie torsem przez zwodzony most, na którym dźwięcznie zastukały końskie kopyta.
Wjechał na zamkowy dziedziniec, pozostawiając za sobą nieznośnie zimny wiatr. Zobaczył obwarowany murami ładny kawałek miasta. Spomiędzy drewnianych zabudowań dochodziły krzyki przekupek i uderzenia młotów kowalskich. Leniwie się unosił popielaty dym z kominów.
Tymczasem Bruno wskazał mu, oraz reszcie kompanii, aby zeszli z rumaków. Uczynili to i pozostawili konie w pobliskiej stajni.
Wraz z zachodzącym już słońcem, którego tarcza z powodu chmur nie była widoczna, przybysze weszli do zamkowych wnętrz. Wyjaśnili strażnikom cel swego przybycia. Odczekali trochę, po czym zostali wezwani przed oblicze księcia Thomasa Camerona, głowy rodu i klanu Cameron.