E-book
29.4
drukowana A5
46.08
Zagubiony szlak

Bezpłatny fragment - Zagubiony szlak


Objętość:
240 str.
ISBN:
978-83-8351-208-2
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 46.08

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, kiedy postanowiłem opisać niezwykłą historię, która miała miejsce przed dwoma laty.

W grudniu, tuż przed samą Wigilią, udałem się na odległy kraniec Polski — w Bieszczady. Miał to być samotny wyjazd w środku zimy do miejsca, gdzie łatwiej natknąć się na wilka niż na człowieka. Czegoś takiego może się podjąć tylko wariat, desperat albo indywidualista. Jestem po trochu każdym z nich. Po godzinie od powzięcia decyzji byłem spakowany, a dwa dni później kroczyłem po ośnieżonym szlaku. Wędrowałem, a właściwie wędrowaliśmy, bo nie byłem sam. Przemierzałem bieszczadzką trasę z pewną dziewczyną. Za wierzchołkami gór widać było nadciągający zmierzch, kiedy moja towarzyszka zatrzymała się. Spoglądając na niezwykły widok, jaki rozpościerał się przed naszymi oczami, powiedziała:

— To jest piękne.

Oto słońce rozprysło się na tysiące ognistych kawałków i śnieg na połoninach zamienił się w rozległą płonącą łąkę. Oboje zatopiliśmy wzrok w tej poezji natury, wsłuchując się w ciszę, która niczym szalem miękko otulała ośnieżoną dolinę, szczyty w oddali i zarysowane na horyzoncie nagie sylwetki drzew.

Martę poznałem na szlaku. Wędrowała jak ja, samotnie. Szliśmy w tym samym kierunku. Milczeliśmy, bo właściwie o czym my, dwoje obcych sobie ludzi, mieliśmy rozmawiać?

— To jest piękne — powtórzyła.

Była zmęczona, ale mimo to się uśmiechała. Widziałem, że doświadcza uczucia błogiego spokoju. Przez moment przemknęło mi przez myśl, że gdyby nie chłód, który stawał się coraz bardziej dokuczliwy, mogłaby zostać w tym miejscu do jutra albo i dłużej.

— Czas iść dalej — odparłem. Przyjrzałem się uważnie jej twarzy. Pospolita uroda. Zwyczajna, niczym niewyróżniająca się kobieta. Bardziej przeciętna niż ładna. Chwila się przeciągała. Zirytowany narastającym zimnem, zaczynałem się niecierpliwić: — Chodźmy już.

Ruszyliśmy grzbietem połoniny. Śnieżny puch skrzypiał pod butami. Dróżka wąsko schodziła w dół i po chwili doszliśmy do rozwidlenia szlaków. Znaki były niewidoczne.

Podszedłem do tablicy i oczyściłem ją ze śniegu.

— W prawo droga wiedzie na szczyt, w lewo do wsi. Czeka nas jeszcze prawie dwugodzinny marsz.

Marta ociągała się. O czym wtedy myślała? Obolałe mięśnie sprawiały, że każdy krok był na miarę olimpijskiego wyczynu. Kobieta uginała się pod ciężarem przeładowanego plecaka, jednak według mnie ani przez moment nie żałowała, że znalazła się w tę wigilijną noc na ośnieżonym bieszczadzkim szlaku.

Ciszę nieba przeciął rozdzierający krzyk, który wybrzmiał niczym wołanie zrozpaczonego zwierzęcia. Zadarła głowę ku górze i ujrzała majestatycznie rozpostarte czarne skrzydła. Ptak szybował nisko nad ziemią. Zataczając kręgi, wprawiał w drżenie powietrze.

— To jastrząb — wyjaśniłem. — Szuka pożywienia. — Spojrzałem na moją towarzyszkę. Imponowała mi odwagą. Zastanawiałem się, co pchnęło tę kobietę do samotnego przyjazdu do tego zagubionego na mapie miejsca, gdzie z ledwością można doszukać się śladów cywilizacji. — Musimy się pospieszyć i dotrzeć na miejsce, zanim dopadnie nas całkowita ciemność. Przed nami jeszcze kawałek drogi. Zmęczona?

Marta przytaknęła.

Przez chwilę przyglądaliśmy się sobie nawzajem. Nasze twarze były czerwone od wszechogarniającego zimna. Kobieta poprawiła szal, szczelniej zaciskając go wokół szyi, i nasunęła czapkę aż po same oczy.

— Idziemy razem już pół dnia, a jeszcze nie znamy swoich imion. Jan jestem.

— Marta. — Uśmiechnęła się.

Zaczęło prószyć. Po chwili poczułem na rzęsach i policzkach lepki, zimny puch. Słońce zniknęło i ponura szarzyzna spowiła połoniny. Posuwaliśmy się powoli. Wąska, kręta ścieżka prowadziła nas ku dolinie.

Wilgotny chłód stawał się coraz zuchwalszy.

Zeszliśmy ze zbocza i znaleźliśmy się w niskopiennym zagajniku. Minęliśmy strumyk, który szkliście dźwięczał pod lodową czapą. Usłyszeliśmy odgłos poruszającego się w pobliżu zwierzęcia. Kobieta drgnęła i odruchowo obejrzała się za siebie.

— Wilki? — zapytała niespokojnie.

— Nie bój się. W tej okolicy ich nie ma — uspokoiłem ją.

— Skąd wiesz?

— Znam to miejsce. Byłem tu już kilka razy. Nie ma powodów do obaw.

Znaleźliśmy się w dolinie. Szliśmy po otwartej przestrzeni, wdychając zapach gór. Śnieg gęstniał. W szarudze zbliżającego się zmierzchu przypominał ciemną, niebieską płachtę materiału, która szczelnie przykryła ziemię.

— Dlaczego przyjechałaś tu sama? — rzuciłem.

Widziałem, że się zastanawia. Wcale mnie to nie dziwiło. Co odpowiedzieć komuś, kogo się zna zaledwie od paru godzin?

W końcu wybrnęła dyplomatycznie:

— Długa historia.

Uśmiechnąłem się. Szliśmy w milczeniu. Na ustach czułem smak śniegu. Był dziwnie słodki.

— A ty? Po co ty tu przyjechałeś? — zapytała po chwili.

— Ja? Moja historia jest jeszcze dłuższa niż twoja. Byłaś tu już wcześniej?

— Nie.

— I nie bałaś się samotnego wyjazdu do takiej dziury, a w dodatku zimą? Gdybyśmy przypadkowo nie spotkali się na szlaku, wędrowałabyś tą drogą zupełnie sama.

— Wiem. Ale nie myślałam o tym wcześniej. Chciałam po prostu uciec.

— Uciec? Przed czym?

— Długa historia.

— Dobrze, nie pytam więcej.

Śnieg ustał. Chmury rozstąpiły się i naszym oczom ukazał się księżyc. W szarym metalicznym świetle rysowały się na horyzoncie kształty gór.

— Swoją drogą to dziwne, że zatrzymaliśmy się w tej samej wiosce, a do tej pory nie spotkaliśmy się. Przecież tam są cztery chałupy na krzyż.

— Dopiero wczoraj przyjechałam. Rano wybrałam się w góry. To miała być krótka trasa, tak dla rozgrzewki. Musiałam pomylić szlaki — westchnęła. — Mam nadzieję, że wrócimy przed szóstą, bo gospodarze zaprosili mnie na wigilię.

Zerknąłem na zegarek. Było wpół do piątej.

— Zdążysz — odparłem. Wytężałem wzrok, próbując dostrzec pomiędzy drzewami światła domostw. Nic jednak nie było widać. — Tu niedaleko powinno być kolejne rozwidlenie. W lewo do wioski, w prawo do polanki.

Nie mogłem znaleźć tablicy, jednak byłem pewien, że droga, którą szliśmy, prowadzi nas w dół, w kierunku wioski. W pewnym momencie wydawało mi się, że znaleźliśmy się w tym samym niskopiennym zagajniku, który mijaliśmy godzinę wcześniej. Czyżbyśmy pobłądzili? Niepokojące pytanie przemknęło mi przez myśl.

— Mam wrażenie, że mijamy to samo miejsce. Tam gdzieś był strumień. — Marta spojrzała na mnie z wyczekiwaniem.

Wyjąłem z plecaka latarkę. Światło odsłoniło ścianę bezlistnych rachitycznych drzew. Potwierdziły się nasze obawy.

— Faktycznie, już tutaj byliśmy. Hm, dziwne. Nie rozumiem, jak mogliśmy zboczyć ze szlaku!

— Co robimy?

— Musimy zawrócić i kierować się ścieżką w dół. Rozglądajmy się uważnie, gdzieś na pewno zobaczymy znaki.

Żwawo ruszyliśmy naprzód. Niebo pojaśniało i znowu sypnęło śniegiem. W żółtym świetle latarki płatki przypominały rój złotych beztrosko bawiących się motyli. Zagajnik zdawał się ciągnąć w nieskończoność.

— Dajesz radę?

— Nie mam wyboru. Nie chcę nocować w środku lasu.

W pewnym momencie usłyszeliśmy odgłos łamanych gałęzi.

— Tss.

Nieopodal nas coś wyraźnie się poruszyło, jakby brnęło w śniegu. Usłyszeliśmy ciężki oddech. Marta zadrżała i kurczowo złapała mnie za rękę. Staliśmy blisko siebie, niemal słysząc bicie swoich serc.

— Spokojnie. Tu naprawdę nie ma wilków — uspokajałem ją. Poświeciłem latarką między drzewami, ale oprócz spróchniałych konarów niczego nie dostrzegliśmy. — Idziemy — zadecydowałem. Wypatrywałem świateł pobliskich domostw. — Gdzie, do cholery, jest ta wioska?! — Kiedy droga ostro skręciła w lewo, zaniepokoiłem się na dobre. — Albo mnie pamięć zawodzi, albo musieliśmy pobłądzić. Cholera by to wzięła! — zakląłem głośno. — Przepraszam.

— Tutaj nie ma żadnej drogi — powiedziała Marta. — Trudno, musimy iść. Przecież w końcu wyjdziemy z tego lasu, prawda?

Śnieg zelżał. W metalicznej poświacie księżyca wyraźnie widzieliśmy ciemne zarysy rozległych połonin i kopulaste szczyty.

— Psia mać, przed nami znowu góry. Kompletnie pokręciliśmy szlaki. Nie mogę w to uwierzyć.

W pewnym momencie dostrzegliśmy światło na horyzoncie.

— Nareszcie wioska… — Marta odsapnęła z ulgą.

— Coś mi się tu nie zgadza. Wioska powinna być po drugiej stronie, za naszymi plecami.

— To co to może być?

Wzruszyłem ramionami.

— Nie mam pojęcia. Podejdźmy bliżej.

Po kilkuset metrach wyłoniła się przed nami niewielka polana, na której dostrzegliśmy samotny dom.

— Wygląda na schronisko — stwierdziła.

— Na mapie nie ma tu żadnego schroniska. Najbliższe jest kilka kilometrów stąd.

— A może jest nowe i jeszcze nie zdążyli go nanieść na plan?

— Marta, ja mam najnowszą mapę tych okolic. Mówię ci, że nie powinno tu być schroniska.

— W ogóle nie powinniśmy iść w tę stronę. Wszystko jest dokładnie odwrotnie. Ja w każdym razie tam idę. Jestem zmęczona i chcę odpocząć. Ktokolwiek tam jest, może powie nam, jak trafić do wioski.

Zgasiłem latarkę.

— Masz rację. Idziemy. — Jej zapał mi się udzielił.

Drewniany domek przypominał skleconą naprędce prowizoryczną chatę, ale kiedy weszliśmy do środka, uderzyło nas przyjemne ciepło.

— Nie ruszam się stąd — stwierdziła Marta, zdejmując plecak.

Wnętrze urządzone było niezwykle prosto. Kilka drewnianych ław, kominek, z którego buchał ogień, i kontuar z półkami. Na ścianach wisiały smętne głowy upolowanych zwierząt i poroża jeleni. W rogu pyszniła się rozłożysta sosna ozdobiona srebrnymi bombkami, gwiazdkami i aniołami.

— Jest tu kto?! — zawołałem. — Wesołych Świąt! — Na dźwięk moich słów z korytarzyka po prawej stronie kontuaru wynurzył się wysoki, dość postawny mężczyzna. — Wesołych Świąt — powtórzyłem.

— Wesołych Świąt — odpowiedział gospodarz.

Przyjrzałem się mężczyźnie. Mógł mieć niewiele ponad trzydzieści lat. Ciemne włosy zaczesane do tyłu nadawały jego twarzy nieco ostry wyraz.

— Szukamy drogi do wioski. Pomyliły się nam ścieżki i przypadkowo trafiliśmy tutaj.

— Stąd do wioski to spory kawałek. Jest już za późno, by iść. Droga wiedzie przez las i łatwo pobłądzić.

Wyciągnąłem z plecaka mapę i rozłożyłem ją na stole.

— Wie pan, wydawało mi się, że znam tę trasę na pamięć. Bywałem tu kilka razy i nigdy nie zdarzyło mi się zgubić. Nie wiem, jak to się stało, że pomyliłem szlaki. Wydaje mi się, że musimy być gdzieś tutaj. — Wskazałem palcem punkt na mapie.

— Jesteście dokładnie w tym miejscu — poprawił mnie gospodarz.

Spoglądałem na rozłożony plan z niedowierzaniem.

— Jeżeli to prawda, to znaczy, że zamiast iść w dół do wioski kręciliśmy się w kółko, tak? Chyba muszę się uszczypnąć, bo trudno mi uwierzyć, że to może być prawda.

— A jednak. — Mężczyzna się uśmiechnął.

— Moja mapa nie pokazuje żadnego schroniska na tej polanie.

Gospodarz nic nie odpowiedział, tylko podszedł do kontuaru i sięgnął po coś. Mój wzrok przykuły pożółkłe brzegi i czarno-biała grafika mapy. Gospodarz nachylił się i wskazał palcem na mały trójkącik.

— Spójrzcie. Tu właśnie jest moje królestwo.

— Co to za mapa? — zapytała Marta.

— Wojskowa. Ale my tu gadamy, a wy pewno jesteście głodni i zmęczeni. Zaraz przyniosę kolację. Zjemy razem. W końcu jest Wigilia.

Nie wracaliśmy więcej do tematu mapy, chociaż rozbieżności nie dawały mi spokoju. Ale kiedy gospodarz wniósł potrawy, poczułem nagły przypływ głodu i zacząłem myśleć wyłącznie o jedzeniu. Były tam i ryby z górskiego potoku, i kluski z makiem, i pachnące pierogi. Na koniec wniósł wazę z zupą. Izba napełniła się zapachem czerwonego barszczu.

— Sam pan to przygotował? — Marta nie mogła wyjść z podziwu. — Spodziewa się pan gości?

Mężczyzna uśmiechnął się.

— Co roku mam gości na Wigilii. Zbłąkani turyści, tacy jak wy, mnie odwiedzają.

Dorzucił do kominka parę kawałków drewna. Ogień radośnie zaskwierczał i zapłonął żywszym płomieniem. Izba chłonęła błogie ciepło. W mdłym świetle księżyca nagie drzewa za oknem przybrały kształty fantasmagorycznych postaci. Wzdrygnąłem się na samą myśl o opuszczeniu przytulnej chatki z jej gościnnym gospodarzem i nocnej wędrówce przez pogrążony w mroku las.

Marta otworzyła plecak i wyjęła z niego telefon. Przez dłuższą chwilę trzymała go w ręku tak, jakby nie do końca wiedziała, co ma z nim zrobić. Widziałem jej zamyślenie. Nie zauważyła, że gospodarz również nie spuszczał z niej wzroku. Bystrym okiem rejestrował każdy gest, każde poruszenie na twarzy.

— Tu nie ma zasięgu. Jeżeli chce pani zadzwonić, to trzeba wyjść na zewnątrz. Jakieś sto metrów od domu już powinno się udać — poradził. Marta spojrzała na gospodarza. Pocierał dłonią podbródek. — Ale nie sądzę, by chciała pani wykonać ten telefon.

— Skąd pan to może wiedzieć?

— Patrzę, a że potrafię czytać między wierszami, nie potrzebuję słów, żeby odkryć, co w pani siedzi.

Marta wrzuciła telefon do plecaka.

— Jest Wigilia… — niemal wyszeptała.

— No właśnie — powiedział mężczyzna. — Skoro więc przyszło nam razem spędzić ten czas, to zgodnie z tradycją…

Przełamaliśmy się opłatkiem, a następnie uściskałem się z gospodarzem.

— Życzę wam, żebyście zawsze odnajdywali właściwą drogę. Pamiętajcie o tym, że niekiedy trzeba się zagubić, żeby móc się odnaleźć. Niech Bóg ma was w swojej opiece. Wesołych Świąt!

Zasiedliśmy do stołu. Smak wigilijnego barszczu przywołał we mnie wspomnienie nieżyjącej matki i świąt, które zapamiętałem z dzieciństwa. Od wielu lat żyłem w samotności i Boże Narodzenie straciło dla mnie dawny rodzinny charakter. Kiedy więc zobaczyłem stół zastawiony potrawami wigilijnymi, kiedy przełamałem się opłatkiem, odżyły obrazy z przeszłości. Nie chciałem, żeby towarzysze dostrzegli moje wzruszenie, więc dyskretnie otarłem łzy z kącików oczu i wróciłem do tematu schroniska.

— Kilka razy byłem tu w okolicy, ale nigdy nie słyszałem o twoim schronisku. Jak długo je prowadzisz? — zapytałem.

Gospodarz nie zdążył odpowiedzieć, bo niespodziewanie otworzyły się drzwi i do izby wszedł jakiś człowiek. Spod ośnieżonego kaptura widać było czerwoną, zmarzniętą twarz. Przybysz wydał z siebie krzyk radości:

— Jak tu przyjemnie!

Płaty śniegu, które strzepywał z ubrania, zmieniały się na podłodze w kałuże.

— Zgubiłem w ciemności drogę do wioski. Całe szczęście, że ujrzałem światełko i trafiłem do was. Wolę nie myśleć, co by było, gdybym nie znalazł tej chatki.

— Niech się pan rozbierze i siada razem z nami do wieczerzy — przerwał nieznajomemu gospodarz i wskazał miejsce przy stole.

Mężczyzna zdjął buty i okrycie. Był to dość młody człowiek z czupryną ciemnych, cienkich włosów, które spływały kaskadami, przylegając gładko do policzków. Górował wzrostem.

— Jak się nazywasz? — spytał gospodarz, stawiając na stole dodatkowe nakrycie dla niespodziewanego gościa.

— Paweł. — Przywitał się ze wszystkimi. Miał skostniałe dłonie.

— Idź i ogrzej się przy ogniu — zaproponował Jan. — Odtajesz trochę.

Nasz nowy gość rozkoszował się ciepłem kominka, a my delektowaliśmy się wigilijnymi potrawami. Były wyśmienite.

Marta pierwsza zapytała:

— Jak tu trafiłeś?

— Szedłem z Połoniny Wetlińskiej.

— Z Wetlińskiej? To tak ja my. Dziwne, że nie spotkaliśmy się na szlaku.

— Wyszedłem dość późno i wędrowałem samotnie. Byłem pewien, że bez problemu dojdę do wioski. Zaczęło intensywnie padać. Śnieg przykrył tablice i musiałem pomylić szlaki. Rozglądałem się dookoła, lecz niczego przed sobą nie widziałem. Ani wioski, ani ludzi na drodze, ani żadnych znaków. Śnieg walił jak oszalały. Uwierzcie mi, że czułem go nawet w płucach. Latarka mi wysiadła. Próbowałem zadzwonić do gospodarzy. Niestety, zero zasięgu. Szedłem dalej i znowu próbowałem. Brak zasięgu. Nie jestem strachliwy, ale kiedy uświadomiłem sobie, że zostałem sam jeden w tym cholernym lesie i że nie wiem, jak dojść do wioski, to zrobiło mi się słabo. Wtedy zobaczyłem światło. Gnałem na oślep, bo przecież jak światło, to i ludzie. Myślałem, że to wioska.

— Wioska jest daleko stąd — wtrącił gospodarz.

— Naprawdę? A mnie się zdawało, że musi być gdzieś w pobliżu. Szedłem chyba z trzy godziny.

— Nam też się tak wydawało. Pobłądziliśmy z Martą na tym samym szlaku co ty — dodałem.

Gospodarz powiódł wzrokiem po naszych twarzach i powiedział:

— To bardzo mylny szlak. Szczególnie na odcinku, gdzie wędruje się lasem, dość łatwo zgubić drogę. Ludziom zdaje się, że ścieżka wiedzie w dół, prosto do wioski, tymczasem szlak ma kilka odgałęzień. Mieliście szczęście, że trafiliście tutaj. Dwie boczne odnogi wyprowadziłyby was na zupełne odludzie.

Marta przełknęła kęs pieroga.

— Nie boisz się mieszkać sam, tak z dala od wioski? — zwróciła się do gospodarza.

— Czego mam się bać? Strach powinien mieć racjonalne podstawy, jakąś realną przyczynę. Zgodzisz się ze mną, prawda? A tutaj? Ze strony natury nic mi nie grozi. Wilków tu nie ma. Ostatnio były widziane w okolicy kilka lat temu. Przeniosły się w bardziej zasobne tereny. Ludzie? Ludzi się nie boję, bo ich tu po prostu nie ma. Tak naprawdę jedynym zagrożeniem jest moja wyobraźnia. Oczywiście tylko jeśli jej zanadto pofolguję.

Zwróciłem uwagę, że Marta przyglądała się mężczyźnie. Intrygował ją. Pewnie zadawała sobie to samo pytanie co ja: kim jest ten człowiek i co go skłoniło do osiedlenia się na pustkowiu, w miejscu, gdzie nie ma nawet prądu, a najbliższy dom jest oddalony o kilka godzin drogi?

— Wspaniała uczta! I w ogóle… Cieszę się, że zabłądziliśmy — powiedziała dziewczyna. Gdybyśmy nie zgubili drogi, pewnie nie trafilibyśmy pod twój dach.

— Właśnie! Pomyślałem o tym samym — wtrąciłem. — To niewiarygodne. Gdyby nie przypadek, nigdy byśmy się nie spotkali.

— A może to nie jest przypadek? Może to przeznaczenie? — dodała Marta.

— Patrzcie, jak jasno! — krzyknął Paweł, podchodząc do okna.

Wieczór wybielał i lśnił łagodnym blaskiem. Śnieg sypał płatami gęstymi niczym roje meteorów.

— Jeśli tak dalej będzie sypać, to jutro nie wydostaniemy się z lasu — powiedziałem. Wstałem i dołożyłem drewna do kominka.

— Będziemy kopać tunel aż do samej wsi — zażartował chłopak.

Spojrzałem na gospodarza. Jego wysokie czoło wyrażało przenikliwość myśli. Miałem wrażenie, że ten człowiek wiedział o nas wszystko, nawet rzeczy, z których sami nie zdawaliśmy sobie sprawy.

Troje wędrowców. Troje samotnych ludzi. Co nas tu przygnało w ten szczególny dzień w roku? Kiedy skończyliśmy jeść wieczerzę, postanowiliśmy opowiedzieć swoje historie. Żadne z nas nie miało jednak odwagi zacząć. Wpadliśmy więc na pomysł, żeby ciągnąć losy. Wypadło na Pawła.

Opowieść Pawła

Nie potrafię ładnie opowiadać. Nie patrzcie tak na mnie! Nie, nie jestem dobrym narratorem. Zastanawiam się, od czego powinienem zacząć swoją historię. Hm, może od momentu, kiedy szef wezwał mnie do swojego gabinetu?

Pewnego dnia mój zwierzchnik wezwał mnie do swojego gabinetu. Lubiłem tego człowieka. Był flegmatycznym grubasem o pogodnej twarzy. Nigdy nie słyszałem, żeby zdenerwował się czy podniósł głos, nawet jeżeli przekazywał niepomyślną wiadomość.

— Niech pan usiądzie, panie Pawle. — Wykonał zapraszający gest ręką. Odchrząknął i mówił dalej: — Wie pan, że najbardziej cenię w pracownikach uczciwość i zaangażowanie. Nie będę wygłaszał przemówienia, bo to nie miejsce ani czas. — Przygładził mięsisty podbródek. — Powiem krótko. Otrzymuje pan propozycję awansu na stanowisko menadżera sprzedaży. Gratuluję. — Uścisnął mocno moją dłoń.

Kiedy znalazłem się w korytarzu, zacząłem skakać z radości. Zupełnie jak mały chłopczyk. Musiałem wyglądać przekomicznie. Całe szczęście, że w pobliżu nie było żywej duszy i nikt nie widział tego zaskakującego zachowania. Czułem się zaszczycony zaufaniem, jakim obdarzyła mnie firma, i postanowiłem, że zrobię wszystko co w mojej mocy, aby nie zawieść szefa. Myślałem o nowych obowiązkach, które na mnie czekały, ale nade wszystko o nowym samochodzie służbowym i umowie z wypisaną nieco bardziej okrągłą sumką.

Wiadomość o awansie wprawiła Basię w wyśmienity nastrój. Basia to moja żona. Jesteśmy młodym małżeństwem, zaledwie dwa lata po ślubie. Tamtego wieczoru leżeliśmy pełni szczęścia, wyczerpani miłosnymi szaleństwami. Bawiłem się jej długimi włosami, okręcając je wokół palców.

— Teraz nareszcie będziemy mogli wziąć kredyt na mieszkanie — oznajmiła.

Nieraz doznawałem uczucia lęku, ale nigdy nie bałem się tak bardzo jak w dniu, w którym podpisywaliśmy w banku umowę kredytową. Gdy trzymałem w dłoniach dokumenty, serce waliło mi jak oszalałe. Zerknąłem na Basię. Była nad wyraz spokojna. Uśmiechała się.

Doradca kredytowy podał mi coś do pisania.

— Proszę w tym miejscu zaparafować, a tu pełne imię i nazwisko. — Wskazał palcem.

Wziąłem do ręki długopis. Przez moment obracałem nim swobodnie w dłoni, potem ścisnąłem z całej siły tak, że niemal pękł na pół. Wiedziałem, że za chwilę złożę podpis. Podpis, który założy mi na szyję pętlę kredytową na trzydzieści lat. Zostaniemy wasalami banku na dobre i na złe. Trzydzieści lat wyroku.

— No podpisz wreszcie — poganiała mnie Basia. Spojrzała na zegarek. — Siedzimy tu już prawie godzinę.

Wymienili uśmiechy z doradcą. Oboje niecierpliwili się.

— A może ma pan jeszcze jakieś pytania? Może coś wyjaśnić?

— Nic nie musi pan wyjaśniać. Wszystko rozumiem.

Doradca silił się na spokój, ale widziałem, że na jego szyi pojawiły się czerwone plamy. Poluzował pętlę krawatu. Pętla. Wzdrygnąłem się ze wstrętem. Basia obgryzała z nerwów paznokcie, a ja zacząłem bawić się długopisem. Mężczyzna znowu majstrował przy krawacie. Pętla najwyraźniej go dusiła. Nawet jego, pracownika banku.

W końcu złożyłem podpis. Moja żona zaczęła bić brawo, a bankowiec westchnął z ulgą. Czerwone plamy na szyi traciły swoją intensywność. Najpierw stały się różowe, a kiedy wstaliśmy z krzeseł, zupełnie zniknęły. Poczułem, że zaczyna mnie dusić w gardle. Złapał mnie nagły kaszel.

— Chce pan wody? — zaproponował.

Wypiłem jednym haustem, ale nie poczułem ulgi. Pętla zacisnęła się i już nie mogłem z tym nic zrobić.

Wyszliśmy z banku. Basia ściskała dokumenty kredytowe jak jakieś trofeum. Rzuciła mi się na szyję, wydając okrzyki radości.

— Z czego tak się cieszysz?

Tym jednym pytaniem zmiotłem cały jej entuzjazm. Stanęła na środku chodnika i spojrzała na mnie z wyrzutem.

— A ty się nie cieszysz? Myślałam, że chcesz mieć mieszkanie. Myślałam, że ci na mnie zależy.

Kobiety mają dziwną manierę nadinterpretacji. Mężczyźni, zanim otworzą usta, powinni przeanalizować możliwe sposoby rozumienia ich wypowiedzi, a i tak, założę się, nieraz doświadczą sporego zaskoczenia. Logika kobiet jest niezgłębiona.

— Skąd ci to przyszło do głowy? — zapytałem, bo nie potrafiłem pojąć, jak mogła powiązać kwestię kredytu z moją miłością do niej. Przytuliłem Basię. Położyła mi głowę na ramieniu. Poczułem się, jak za czasów naszego narzeczeństwa. — Przecież zależy mi. Bardzo mi zależy. Tylko…

— Co tylko?

— Ten kredyt będzie nam całe życie deptał po piętach. Będzie niechcianym członkiem naszej rodziny.

— Damy radę. — Patrzyła na mnie z ufnością małej dziewczynki. Uwielbiałem to spojrzenie.

— Pewnie że damy radę. — I chociaż targały mną wątpliwości, nie dałem już więcej dojść im do głosu. Wyszeptałem: — Obiecuję, że damy radę.

Moja żona jeszcze tego dnia pospieszyła poinformować o kredycie Wiktorię i Daniela. Nasi przyjaciele kupili mieszkanie rok wcześniej. Dług w banku i łzy szczęścia na twarzy. Stałem z boku, kiedy Basia ze wzruszeniem zdawała relację z finału sprawy.

— Tak, tak, oczywiście. Może w sobotę?

Wiedziałem, do czego zmierza. Mieliśmy się spotkać, żeby w większym gronie uczcić nasz trzydziestoletni wyrok. I nasze sześćdziesiąt metrów kwadratowych szczęścia.

Oczywiście, że od zawsze chciałem mieć własne mieszkanie. Własne. Nie bankowe. Jakiś czas wcześniej myślałem, żeby rzucić marnie płatną pracę w kraju i wyjechać za granicę. Tam zarobić przyzwoite pieniądze i kupić mieszkanie. A może nawet wybudować dom. Rozmarzyłem się. Wizja domu już na początku naszego związku przypadła Basi do gustu, ale na mój pomysł wyjazdu zareagowała wtedy gwałtownie.

— Czy wiesz, że co drugie małżeństwo rozpada się z powodu emigracji?! — krzyczała.

Powinno się zabronić kobietom krzyczeć. Zupełnie nie wiem, jak reagować na wybuchy kobiet. Czy również mam krzyczeć? Czy mam udowodnić, że jestem w stanie wyemitować dźwięk znacznie potężniejszy od jej wrzasku i że na tym polu nie ma ze mną szans? A może położyć uszy po sobie i czekać, aż atak szału minie? Postanowiłem rozluźnić atmosferę.

— Może akurat będziemy mieli szczęście i znajdziemy się w tych pięćdziesięciu procentach małżeństw, które się nie rozpadają — zażartowałem. Niestety, zamiast rozładować napięcie dolałem tylko oliwy do ognia.

— Przestań sobie kpić!

— Ależ ja wcale nie kpię! Jestem jak najbardziej poważny! — Chciałem ją złapać za rękę, ale odskoczyła ode mnie z obrzydzeniem.

— Nie dotykaj mnie! Nie zależy ci na mnie! Nie zależy ci na naszym małżeństwie!

Awantura z Basią jest jak puszka Pandory. Albo jak kapelusz z ukrytymi dnami. Dowiadujesz się rzeczy, o których nie miałeś pojęcia. Wykrzyczała całą litanię moich uchybień i błędów — zawinionych i niezawinionych. Gdyby kobiety były księżmi, nie udzielałyby mężczyznom rozgrzeszenia.

Potem naturalną koleją rzeczy nastąpił szereg cichych dni, w czasie których rozmyślałem, jak rozwiązać nasz problem mieszkaniowy. Zadawałem sobie pytanie, dlaczego właśnie ona. Dlaczego to Basia została moją żoną? Spośród tylu kobiet, które przewinęły się w moim życiu, wybrałem niską, drobną brunetkę, chociaż zawsze podobały mi się wysokie i szczupłe blondynki. Ironia losu? A może zafascynowało mnie jej zdecydowanie, buchająca energia, która utrzymywała nasz związek w stanie ciągłego napięcia? W każdym razie Basia wkroczyła w moje życie z wielkim przytupem, a pół roku później byliśmy już małżeństwem.

Ciche dni były szczególnie męczące w naszej sytuacji. Żyliśmy na dwudziestu ośmiu metrach kwadratowych, w jednym pokoiku z kuchnią. Siłą rzeczy jedno z nas musiało nocować na materacu rozłożonym obok kuchenki gazowej. Tym kimś zazwyczaj byłem ja. Ciążyliśmy sobie nawzajem i potykaliśmy się o siebie. Wiedziałem, że Basia nie zrobi pierwszego kroku. Była zbyt uparta, ale oboje męczyliśmy się wymuszonym milczeniem. Kiedy więc moja żona zobaczyła na stole w pokoju butelkę szampana, westchnęła z ulgą.

— Jak miło. Czy będziemy coś świętować? — zapytała przekornie. Przyjrzała mi się uważnie, po czym wybuchnęła śmiechem.

Ja również zacząłem się śmiać i nasz wspólny napad wesołości zatarł wspomnienie niedawnej kłótni. Potem, gdy leżeliśmy w łóżku, powiedziałem:

— Masz rację. Wyjazd za granicę to kiepski pomysł.

— Może jednak powinniśmy go przemyśleć?

— Porozmawiamy o tym jutro.

— Jasne, porozmawiamy jutro.

Nie wróciliśmy więcej do tego tematu, co nie znaczy, że przestałem myśleć o lepszych zarobkach.

Basia była nauczycielką. Uczyła w szkole języka angielskiego i nie miała szans na podwyżkę. Wiedziałem, że to ja muszę coś zrobić, żeby nasza sytuacja finansowa się poprawiła. Co więcej, coraz częściej gnębiły mnie wyrzuty, że zbyt mało zarabiam i że nie umiem stanąć na wysokości zadania wyznaczonego głowie rodziny. Pieniądze, które przynosiłem, wystarczały na pokrycie codziennych potrzeb, lecz o niezaplanowanych wydatkach raczej nie mogło być mowy. Ta świadomość nie wpływała na mnie budująco. Podjąłem więc decyzję o zmianie pracy. I tak właśnie z archiwisty w IPN-ie zostałem komiwojażerem. Potem był ten awans, o którym już wspominałem.

Największy paradoks polegał na tym, że zajęcie, które nie dawało mi satysfakcji, zapewniało nam całkiem niezłe dochody. Basia była pewna, że z czasem przyzwyczaję się, a może nawet polubię nową pracę. Rozwoziłem leki. Ubrany w garnitur i krawat, jak na przedstawiciela handlowego poważnej firmy przystało, spędzałem godziny w poczekalniach przychodni. Potem z uśmiechem wchodziłem do gabinetów lekarskich, otwierałem teczkę, wyjmowałem dziesiątki próbek i rozwodziłem się na temat cudownych właściwości sprzedawanych specyfików. Gdy tylko przezwyciężyłem początkowe obawy, szybko popadłem w rutynę. Zostałem pełną gębą komiwojażerem lub, jak kto woli, reprezentantem znanej firmy farmaceutycznej, co brzmi bardziej pompatycznie. Miałem imienne wizytówki. To zabawne, że mały kawałek tekturki tak bardzo może nobilitować człowieka w jego własnych oczach.

Byt kształtuje świadomość. Byłem na progu stabilizacji zawodowej. Nareszcie zaczęliśmy odkładać pieniądze. Wtedy właśnie Basi przyszedł do głowy ten kredyt.

Wiktoria oglądała film w telewizji i co chwilę wybuchała śmiechem. Zdrowym, perlistym śmiechem, który odsłaniał duże zęby. Jakoś wcześniej nie zwróciłem uwagi na jej zęby. Poczucia humoru Wiktorii nigdy nie rozumiałem, ale czy wszystko na tym świecie musimy rozumieć? Daniel i ja opróżnialiśmy kolejne butelki piwa, a nasze żony gapiły się w ekran. Nie mogliśmy rozmawiać, bo zaraz rozlegało się przeciągłe „ććć”. Mieliśmy siedzieć cicho, dopóki nie skończy się ten przeklęty serial. Nie przypuszczałem, że film wciągnie również moją żonę. Nigdy wcześniej się nim nie zachwycała.

— Z czego ty się ciągle śmiejesz? Przecież ten serial wcale nie jest zabawny — dziwił się Daniel.

— A właśnie że jest.

Moja żona próbowała wtórować Wiktorii, ale niespecjalnie jej to wychodziło.

Sobotni wieczór wolałbym spędzać w domu. Kanapa, kapcie i święty spokój. Dla Basi jednak są to pierwsze oznaki stetryczenia, jak określiła któregoś razu moje potrzeby. Nie rozumiała, że po wielogodzinnym tygodniu pracy i wyczerpujących kontaktach z klientami pragnąłem spokoju i prywatności. No ale w końcu nie codziennie kupuje się mieszkanie, więc bez protestu zgodziłem się na sobotnią imprezę u Wiktorii i Daniela.

Film nareszcie się skończył i mogliśmy swobodnie porozmawiać. Oczywiście o mieszkaniu. Basię rozpierała duma. A ja? Cóż, tak naprawdę moim marzeniem był dom za miastem. Moja żona nie wyobrażała sobie mieszkać na peryferiach, więc temat odpadł, zanim go na dobre rozwinąłem. Znalazła mieszkanie, a właściwie dziurę w ziemi, bo deweloper dopiero wylewał fundamenty pod nowy budynek w dzielnicy, w której znajdowało się wszystko, co jest niezbędne do życia cywilizowanemu człowiekowi z miasta. I w której w dzień i w nocy słychać było przejeżdżające pociągi.

— Trochę za blisko stacji — skrzywił się Daniel, patrząc na mapkę w telefonie, a ja przytaknąłem.

— Też o tym mówiłem, ale Basia się uparła.

— Mnie to nie przeszkadza. Poza tym będę miała blisko do pracy — odparła moja żona.

— Ale ja będę miał daleko! — przypomniałem.

— Nie kłóćcie się. Mieszkanie już kupiliście, więc sprawa jest zamknięta. — Daniel próbował załagodzić dyskusję.

— Ty i tak jeździsz do klientów po całym mieście, więc nie sprawia ci to różnicy. — Basia nerwowym ruchem poprawiła niesforny kosmyk.

Po chwili kobiety zniknęły w kuchni. Zostaliśmy sami. Daniel otworzył barek, wyjął wódkę i kieliszki.

— Napijesz się czegoś mocniejszego?

Nie odmówiłem, chociaż za wódką nie przepadam.

Zaczął opowiadać. Początkowo, gdy tylko kupili mieszkanie, byli bardzo szczęśliwi. Wybierali kolory farb, decydowali o rodzajach podłóg, o meblach i całej reszcie. Jednym słowem urządzali swoje małe szczęście. Pędzili autostradą radości i zdawało im się, że tak już będzie zawsze. Jednak z biegiem czasu ta droga szybkiego ruchu zamieniła się w lokalną nitkę, na której tworzyło się coraz więcej korków. Daniela pochłaniała praca. Przynosił pieniądze, które szybko wydawali, bo mieszkanie generowało coraz większe potrzeby. Rata kredytu rosła, więc musiał się starać o więcej i więcej. Sen stał się towarem deficytowym, tak jak i czas, który kiedyś spędzali razem. Dzień do dnia był łudząco podobny. Każdy kolejny różnił się jedynie cyfrą.

Jednym haustem wypiłem kolejny kieliszek wódki. Obiecałem sobie, że nie dopuszczę, żeby z powodu tego przeklętego kredytu nasze małżeństwo zamieniło się w przedsiębiorstwo produkcyjne.

Twarz mojej matki przybrała trupi kolor, gdy oświadczyliśmy, że jesteśmy zadłużeni w banku na trzy dekady.

— I co wy teraz zrobicie?

Próbowałem ją uspokoić, tłumacząc, że tysiące rodzin nie tylko w Polsce, ale i na świecie mają kredyty na mieszkanie.

— Przecież to nie jest tragedia, która spadła na nas niespodziewanie. — Powiedziałem, że podjęliśmy decyzję świadomie i dobrowolnie. — Przemyśleliśmy to dobrze, mamo — dodałem.

Matka pozostała jednak nieprzekonana.

— Szaleństwo. Zrobiliście coś zupełnie niemądrego. Czyj to był pomysł?

— Wspólny — odparłem, ale ona nie uwierzyła i rzuciła oskarżycielskie spojrzenie w kierunku Basi.

— Dlaczego nie konsultowaliście tego z nami?

Wzruszyłem ramionami, nic nie odpowiadając. Matka uważała, że w każdej sytuacji powinniśmy się radzić, a właściwie postępować tak, jak ona sądzi, i robić to, co było w jej opinii słuszne. Zawsze rościła sobie prawo do wyłączności na prawdę, jedyną i niekwestionowaną. Właściwie to nie wiedziałem, czy bardziej rozzłościł moją matkę fakt, że wzięliśmy kredyt, czy to, że nie zapytaliśmy o radę w tej sprawie.

Ojciec się nie odzywał. Wiedziałem, że waży argumenty za i przeciw. A kiedy wreszcie po kilku kwadransach pogratulował nam odważnej decyzji, kamień spadł mi z serca.

— Cieszę się, tato, że zrozumiałeś naszą sytuację.

Widziałem, że matka kiwała głową z dezaprobatą, a Basia na przemian czerwieniła się i bladła. Czułem, że wewnątrz kipiała ze złości, chociaż od początku wizyty moich rodziców nie powiedziała ani słowa. Przeczuwałem, że lada moment może dojść do wybuchu i w duchu modliłem się, żeby wydarzyło się coś, co rozładowałoby napięcie. Matka nie przepadała za synową. Uważała ją za sztywną, roszczeniową i nierodzinną osobę. Basia również nie darzyła teściowej sympatią, a obie nawet nie starały się maskować wzajemnej niechęci. Kiedy więc awantura wisiała w powietrzu, przypomniałem sobie, że o tej godzinie jest w telewizji serial komediowy.

— Komedia to ma miejsce w tym pokoju — rzekła moja żona w odpowiedzi na propozycję.

Matka zarumieniła się, a ja udałem, że nie usłyszałem komentarza Basi.

— O, zobaczcie! Jak nazywa się ten aktor? — zawołałem, chcąc odwrócić ich uwagę.

Nikogo nie interesował film. Co jakiś czas rozlegał się śmiech publiczności, a my siedzieliśmy jak na szpilkach. Znacie pewnie to uczucie, gdy wyobrażacie sobie, że to, co się dzieje, nie rozgrywa się naprawdę, że to tylko sen, że lada moment przebudzicie się i świat z powrotem okaże się miły i przyjazny?

Niestety, rzeczywistość wkroczyła do akcji i to brutalniej, niż mogłem przypuszczać. W pewnym momencie matka wstała i wycelowując wskazujący palec prawej dłoni w Basię, wyrzuciła z siebie:

— To ty jesteś wszystkiemu winna! Ja wiem, że to był twój pomysł z dużym mieszkaniem i kredytem! To przez ciebie Paweł będzie musiał tyrać od rana do nocy!

Basia zaniemówiła. Po chwili przełknęła ślinę i dość szybko odzyskała pewność siebie. Spojrzała odważnie na teściową. Krzyknęła:

— Nie chcę tego słuchać! To po prostu… wstrętne. Wstrętne i obrzydliwe! Zostawcie nas w spokoju!

— Co? Słyszałeś, co powiedziała twoja żona?! — Matka rozsierdziła się na dobre. — Ona wygania twoich rodziców! — Patrzyła na mnie roziskrzonym wzrokiem, a ja miałem ochotę zgasić światło i uciec stamtąd jak najdalej. Wiem, że ojciec czuł to samo. Najbliższe mi kobiety wyrzucały z siebie niszczące słowa niczym armatnie pociski. Dużo hałasu i dymu. Prawdziwa wymiana nienawiści.

— Chodź już. — Ojciec ciągnął matkę w stronę wyjścia, ale ta nie dawała za wygraną.

Schroniłem się w kuchni. Potem rozległ się trzask zamykanych drzwi i odgłos szybkich kroków na schodach. Zrobiło się cicho, tak jakby sytuacja, która przed chwilą się wydarzyła, w ogóle nie miała miejsca. Jedynie w pokoju wciąż unosił się zapach perfum matki, a na stole stały szklanki z niedopitą herbatą. Basia leżała na kanapie. Wtuliła głowę w poduszkę i płakała jak dziecko. Podniosłem ją. Nadal płakała. Kiedy wreszcie uspokoiła się, wbiła we mnie wzrok pełen złości. Była wściekła. Czuła się upokorzona i nie chciała słuchać żadnych moich tłumaczeń. Wyrzucała mi, że nie wstawiłem się za nią w starciu z matką, że nie wydusiłem z siebie ani jednego słowa w jej obronie. Tak, miała rację. Stałem na uboczu, unikając wejścia na linię frontu. Jak prowadzić walkę z własną matką?

Wiedziałem, że kilka następnych nocy spędzę na materacu w kuchni. Kiedy w ciemności walczyłem z bezsennością, a tykanie zegara bezlitośnie informowało o upływających minutach bezcennego wypoczynku, po raz pierwszy ucieszyłem się, że wzięliśmy kredyt i już za kilkanaście miesięcy wprowadzimy się do większego mieszkania. Przynajmniej podczas cichych dni będę spał na łóżku w drugim pokoju.

Patrząc na matkę, zauważyłem podobieństwo do Basi. Ten sam ruch ręką, gdy odgarniały włosy na bok, tak samo układały stopy, kiedy siedziały. Do środka, nigdy na zewnątrz. Nawet uśmiech miały podobny, choć w gruncie rzeczy rzadko się uśmiechały. Kiedy pewnego popołudnia, już po pamiętnej awanturze, odwiedziłem rodziców, uświadomiłem sobie, że w przyszłej żonie podświadomie szukałem cech swojej matki. Basia idealnie wpasowała się w moje oczekiwania.

Dziwnie się czułem. Moja żona obwiniała mnie o tę kłótnię. Podejrzewała, że z góry znałem scenariusz awantury, ba, nawet uknułem go wcześniej z matką i dokładnie wiedziałem, co się stanie. Kompletny absurd! Matka z kolei zarzucała mi, że wiążąc się z Basią, dokonałem najgorszego wyboru.

— Ta kobieta nigdy mi się nie podobała. Ja ci odradzałam to małżeństwo, ale ty zrobiłeś inaczej.

Nie przypominałem sobie, żeby kiedykolwiek próbowała wyperswadować mi pomysł ślubu z Basią. Owszem, zdawałem sobie sprawę z tego, że przyszła synowa nie przypadła jej specjalnie do gustu, niemniej nigdy nie ingerowała w nasze małżeńskie plany.

— Już dość, wystarczy — łagodził sytuację ojciec. — Co się stało, to się nie odstanie. Teraz jesteśmy rodziną. Trzeba jakoś ułożyć te nasze relacje, prawda?

Zgodziłem się z ojcem, chociaż powątpiewałem w to, czy uda nam się dojść do porozumienia.

— A ja uważam, że jesteście wyjątkowo fatalnie dobraną parą i nie pasujecie do siebie — wypaliła matka.

Basia nie miała najłatwiejszego charakteru, to fakt, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że do siebie nie pasujemy.

— Mylisz się, mamo.

— Matka się nie myli. Powiem ci coś jeszcze. Moim zdaniem powinniście się rozstać.

Przyznam, że tym zdaniem wbiła mnie w fotel. Dosłownie.

— Co masz na myśli? — Ojciec był nie mniej zdziwiony ode mnie.

— Powinni się rozwieść. Teraz rozwód to żaden wstyd. Po co mają się razem męczyć, skoro są nieszczęśliwi? No po co?

Zaprotestowałem:

— Ależ mamo, ja nie jestem nieszczęśliwy!

— Już ja widziałam to twoje małżeńskie szczęście. Synku, ta kobieta…

— Moja żona, mamo — wtrąciłem.

— Dobrze, twoja żona to egoistka. Widzi tylko czubek własnego nosa. Tak, tylko własnego nosa!

— Mamo, przestań!

— Nie szanuje ciebie i nie szanuje nas!

— Ja ją kocham!

Moje wyznanie nie zrobiło na matce wrażenia, bo po chwili dodała:

— No tak… tylko jak teraz się rozejść, skoro macie zobowiązania finansowe? Hm, ten dług w banku to pętla na twojej szyi, synku. — Okazało się, że dla mojej matki kredyt miał większą moc niż przysięga małżeńska składana przed Bogiem. — Ale nie martw się. Znajdziemy jakieś rozwiązanie — westchnęła.

Dopiłem kawę.

— Mamo, ja wcale nie mam zamiaru rozwieść się z Basią.

Szybko awansowałem, zostając menadżerem oddziału i jednocześnie trenerem, dzięki czemu mogłem sprawdzić się nie tylko w sprzedaży, ale i we wdrażaniu nowych pracowników. Na nowym stanowisku zaczęli mnie doceniać. Powiększyłem grono kontrahentów i szefostwo było ze mnie zadowolone. Dawałem z siebie wszystko, aby nikogo nie zawieść. Wiedziałem, że jeden nierozważny krok może skończyć się utratą zaufania. Na moje miejsce czekało wielu kandydatów. Ich podania o pracę codziennie zalewały skrzynkę mailową i biurko szefa. Z biegiem czasu polubiłem pracę, która okazała się mieć więcej zalet niż wad. Martwiłem się jednak o Basię. Uczenie dzieci wykańczało ją. Denerwowali ją uczniowie, a nie samo nauczanie. Może ona po prostu nie lubiła ich? Może gdyby pracowała z dorosłymi, byłoby inaczej?

Czasami zastanawiałem się, czy moja żona w ogóle chce mieć dzieci. Do tej pory nie rozmawialiśmy na temat potomstwa. Pomyślałem sobie, że poruszę tę kwestię, gdy tylko zadomowimy się w naszym nowym mieszkaniu.

Nie mogłem słuchać jej ciągłych utyskiwań na szkołę, więc któregoś dnia podczas spaceru zaproponowałem, żeby rzuciła pracę. Była zaskoczona.

— Mówisz poważnie?

— Jak najbardziej.

— Paweł, przecież mamy kredyt!

Słońce oświetlało naszą ścieżkę w parku. Odparłem:

— Nie martw się. Poradzimy sobie.

— Z jednej pensji?

Przystanąłem.

— Posłuchaj, nie chcę, żebyś była nieszczęśliwa. Jeżeli uczenie dzieci jest dla ciebie nie do zniesienia, rzuć to w cholerę. Daj sobie czas i poszukaj innego zajęcia.

— Będzie nam ciężko. — Patrzyła na mnie jak mała zalękniona dziewczynka. To było spojrzenie bezradnego dziecka. Nie poznawałem własnej żony. Widocznie to prawda, że kobiety mają wiele twarzy.

— Tylko trochę. — Uśmiechnąłem się.

Wtuliła się w moje ramię. Zrobiło się cukierkowo. Nie zdradziłem się ani słowem, że ja również odczuwam lęk. Nasz most finansowy utraci jedno przęsło. Jeśli u mnie w pracy coś pójdzie nie tak, to wpadniemy do rzeki.

Nie wierzyłem, że Basia złoży to wypowiedzenie. Nie sądziłem, że zdobędzie się na taki krok. Przecież była nadzwyczaj rozważna. Taką ją znałem i z taką kobietą się ożeniłem. Cóż, nasze postrzeganie drugiego człowieka zawsze w jakimś stopniu opiera się na wyobrażeniach. Na urojeniach, fantazji i marzeniach. Dopiero w codziennym życiu z nieostrego obrazu, jakby z pary albo z mgły, stopniowo wyłaniają się prawdziwe rysy bliskiej osoby. W każdym razie moja żona przekuła słowa w czyn i w niedługim czasie rzuciła pracę w szkole. Zaczęła udzielać korepetycji. Do naszej kawalerki przychodzili ludzie, którzy planowali wyjazd za granicę. Gdy oni powtarzali angielskie słówka, ja zaciskałem zęby, siedząc w kuchni i zabijając czas kolejnymi kubkami kawy. Czułem się jak biblijny Hiob na zgliszczach własnego domu. Pocieszała mnie myśl, że za dwa miesiące odbierzemy wreszcie nasze większe mieszkanie. Większość uczniów nie miała za grosz zdolności językowych. Wydukanie najprostszego zdania było dla nich niczym wdrapanie się na najwyższe piętro drapacza chmur w Nowym Jorku. Słuchałem, jak kaleczyli język Szekspira, co jeszcze bardziej doprowadzało mnie do szału i sprawiało, że odkrywałem w sobie zaskakujące pokłady agresji. Nie wiem, czy to z powodu miernoty językowej uczniów Basi, czy z faktu, że zmęczony po pracy godzinami musiałem siedzieć na twardym krześle w kuchni, podczas gdy oni zajmowali wygodną kanapę w pokoju, coraz częściej łapałem się na tym, że mam ochotę przerwać lekcje, wyzwać ich od nieuków i kretynów, dać kopniaka w tyłek i wyrzucić z mieszkania.

Znosiłem to wszystko w milczeniu aż do pewnego popołudnia. Tego dnia praca mnie wykończyła. To był jeden z tych wieczorów, kiedy człowiek ma wszystkiego dosyć i jedyne, o czym marzy, to święty spokój. Pragnąłem ciszy, jak płuca łakną powietrza. Już w przedpokoju usłyszałem rozmowę. Znajomy głos. Kiedy przy wycieraczce zobaczyłem równie znajome buty, potwierdziły się moje obawy. Basia prowadziła lekcję z Tomaszem — najbardziej tępym uczniem, który na domiar złego miał donośny ton. Czekały mnie dwie godziny siedzenia w kuchni. Dwie godziny męki. Otworzyłem szafkę. Tomasz po raz nie wiem który z kolei powtarzał to samo zdanie. W tłumaczeniu na polski brzmiało: „Kiedy zjeżdżałem na nartach w górach, upadłem i złamałem nogę”.

— W górach. — Moja żona poprawiała jego wymowę. — Jeszcze raz. W górach.

W tym momencie wyciągałem coś z tyłu szafki, potrąciłem niechcący naczynia i cała zawartość dolnej półki wyleciała na podłogę. Talerze, kubki, miski… Kupa potłuczonej porcelany rozprysła się po całej kuchni. Basia przerwała korepetycje.

— Musisz tak hałasować? Nie widzisz, że mam lekcję?

— Stłukły się talerze. Nic na to nie poradzę.

Spojrzała ze złością na odłamki.

— Tyle naczyń! Posprzątaj i siedź cicho w tej kuchni.

Zagotowałem się.

— Od jakiegoś czasu nic innego nie robię, jak tylko cicho siedzę w kuchni!

— Uspokój się! W pokoju jest Tomasz!

— A w kuchni jestem ja! Twój mąż!

— Tss. To wszystko słychać.

Nie chciałem, żeby ten młody człowiek był świadkiem naszej awantury, więc zamilkłem. Punktualnie o dwudziestej lekcja się skończyła. O dwudziestej zero pięć Tomasz zawiązał sznurowadła i opuścił nasze mieszkanie. O dwudziestej zero siedem mogłem wreszcie się przebrać i usiąść na kanapie. Basia miała nadąsaną minę. Nie odzywała się do mnie. Nalałem sobie wódki.

— Nie zniosę więcej korepetycji w naszym domu. Wolałbym, żebyś wróciła do normalnej pracy.

— Przecież sam powiedziałeś, że mam rzucić ten etat w szkole!

— Ale nie mówiłem ci, żebyś udzielała korepetycji w mieszkaniu, do tego w godzinach, kiedy ja wracam z pracy i chcę odpocząć!

— Przecież odpoczywasz w kuchni.

Przechyliłem kieliszek do dna.

— Proszę cię, skończ z tymi lekcjami i poszukaj normalnej pracy.

— Do szkoły nie wrócę — oświadczyła.

— To szukaj pracy gdzie indziej. — Nalałem wódki. — Ale koniec korepetycji. Koniec!

— Śmierdzisz alkoholem!

Spojrzałem na żonę ze złośliwym uśmiechem.

— Bo oblewam koniec tych cholernych lekcji! Mojego siedzenia na twardym krześle po powrocie z pracy! Picia z nudów pięciu kubków herbaty i czterech kubków kawy!

Tamtą noc spędziłem na materacu rozłożonym pod kuchenką gazową.

Już wcześniej wspomniałem, że często zadawałem sobie pytanie, dlaczego związałem się właśnie z Basią. Ta myśl przychodziła do mnie zazwyczaj po awanturze, kiedy przez kilka dni żyliśmy obok siebie w absolutnym milczeniu. W moim otoczeniu było tyle innych kobiet, równie atrakcyjnych, a na pewno o mniej skomplikowanym, łagodniejszym usposobieniu niż ona. Udzielałem sobie różnych odpowiedzi, ale jedno pozostało faktem: kochałem moją żonę. Najbardziej uwielbiałem poranki, kiedy budziłem się wcześniej i w ciszy wpatrywałem się w jej policzek i ucho, i w lekko drżącą powiekę. Starałem się zapamiętać ich niepowtarzalność. Zanosiłem ten obraz do pracy. Był ze mną, gdy przemierzałem setki kilometrów samochodem, gdy prowadziłem rozmowy z klientami, wykonywałem dziesiątki podobnych telefonów czy prowadziłem służbową korespondencję.

Moja matka od samego początku twierdziła, że ożeniłem się z toksyczną kobietą o paskudnym charakterze. Cóż, Basia powiedziała to samo o niej. To ciekawe, jak kobiety szybko potrafią nazwać rodzaj energii, jaki przepływa między nimi. Nie wiem, skąd się to u nich bierze. I nie wiem, czy jest to dar, czy przekleństwo. Mężczyźni udzielają sobie w relacjach większego kredytu zaufania. Kobiety pozostają bardziej bezwzględne i jednoznaczne w ocenie. A może się mylę?

W każdym razie musiałem bronić Basię przed matką — przytaczałem argumenty, jaką jest wspaniałą żoną — i matkę przed Basią — snułem historie, jak bardzo ceni wykształcenie i urodę synowej.

Kiedy matka dowiedziała się, że Basia rzuciła pracę i pozostaje na moim utrzymaniu, nie zostawiła na niej suchej nitki. Pamiętam dobrze tę rozmowę. Siedziałem u rodziców w kuchni. Unosił się zapach pieczonej wołowiny. Opowiadałem o pracy, klientach, o szefie. W zasadzie nic nowego. Matka słuchała jednym uchem, od czasu do czasu potakując głową. Nakłuwała mięso. W pewnym momencie zapytała:

— A jak radzicie sobie z kredytem?

— Całkiem dobrze — odparłem. — Choć wiadomo, z jednej pensji jest trochę ciężej.

Odwróciła się i wbiła we mnie pytający wzrok.

— Jak to z jednej pensji?

Skuliłem się pod jej spojrzeniem.

— No… Wiesz, mamo. Basia teraz nie pracuje.

— Zwolnili ją?

— Nie. Sama się zwolniła.

— Co?!

— Ona już nie dawała rady w tej szkole, więc się zwolniła.

— Chyba nie mówisz poważnie!

Wzruszyłem ramionami.

— Sam jej to zaproponowałem.

Matka zesztywniała, a ja marzyłem, żeby zapaść się pod ziemię albo rozpłynąć się w oparach gotowanego obiadu.

— Kredyt w banku i żona, która rzuca pracę i przechodzi na utrzymanie męża! To się nie mieści w głowie. To się po prostu nie mieści w głowie! Mój Boże, coś ty narobił?!

Chciałem odpowiedzieć, że wszystko będzie dobrze, a nawet bardzo dobrze, że niepotrzebnie się martwi, ale się zaciąłem. Wykonywałem jakieś gesty, uśmiechając się głupio. Matka postawiła przede mną duży kawałek pieczonego mięsa.

— Jedz. Ona pewnie kiepsko gotuje. Albo wcale. Co ty w ogóle jadasz?

— W pracy coś kupuję.

— A w domu?

— W domu też jemy. Kanapki, parówki, jajecznicę.

— Czyli miałam rację. Nie gotuje.

— Mamo, ona nie ma na to czasu. Oboje nie mamy czasu na gotowanie.

— Przecież teraz nie pracuje.

— To fakt.

— I?

— I nic. Powiem Basi, żeby zaczęła gotować.

Poprawiła ręką włosy. Dopiero wtedy dostrzegłem, że mają identyczne fryzury. Gestem Basi odgarnęła niesforny kosmyk na bok. Na ten sam, lewy bok. Kroiłem wołowinę, słuchając o konieczności rozwodu. Na koniec matka stwierdziła, że nie spocznie, dopóki nie rozwiedzie mnie z tą kobietą, jak określiła swoją synową.

Coraz częściej zastanawiałem się, jaka jest przepaść między tym, co sami o sobie myślimy, co myśli o nas otoczenie, a tym, kim jesteśmy w rzeczywistości. Ideałem życia człowieka jest harmonia tych wszystkich wymiarów. U mnie, niestety, tej zgodności nie było. Jako jedyny syn swoich rodziców żyłem w uporządkowanym świecie, w którym reguły wyznaczała matka. Niekiedy udawało mi się uciec od rodzinnych zasad, ale po czasie łapały mnie wyrzuty sumienia, że wyrządzam krzywdę najbliższym mi osobom. Największym, nieświadomym buntem była moja miłość do Basi. Małżeństwo z nią zostało uznane za przewrót. Zbyt wygadana — a nawet wyszczekana, jak to określiła matka — i dominująca w żaden sposób nie wpisywała się w wizerunek idealnej synowej. Od samego początku naszej znajomości wbijano mi do głowy, że będę w tym związku nieszczęśliwy. Po kilku latach małżeństwa nic się nie zmieniło.

Tylko czy ja byłem z Basią szczęśliwy? Coraz bardziej męczyły mnie te wieczne przeskoki od szczęścia do nieszczęścia, od chwil euforii, kiedy najchętniej zaszyłbym się z nią sam na sam na pustyni, do momentów złości, gdy miałem ochotę zakopać ją w pustynnym piasku i uciec jak najdalej. Krążyłem po orbicie zmiennych emocji i myślę, że ona odczuwała to samo. Przyszło mi do głowy, że miłość przede wszystkim otępia. To taki zastrzyk znieczulający. Patrzysz i nie widzisz. Słuchasz i nie słyszysz.

Moje relacje z Bogiem były jeszcze bardziej skomplikowane niż z matką i żoną. Wierzący i wątpiący. Bardziej wątpiący niż wierzący. Chciałem, żeby świat kręcił się według moich potrzeb. Moje pragnienia, moje chciejstwa. Ja i ja. Skoro jestem wierzący, skoro jestem dla Boga ważny, to dlaczego on pozostaje głuchy na moje prośby? Niczego nowego nie odkryłem. Przecież już biblijny Hiob zadawał to samo pytanie. To samo pytanie krąży od wieków bez odpowiedzi. Teologowie próbują ją znaleźć, ale i tak zostajemy z pustką w głowie.

Czasami w wolnej chwili odwiedzałem pobliską kapliczkę. Podobno dwieście lat temu zdarzył się tam cud, objawienie Matki Bożej. Od tej pory ludzie przychodzą ze swoimi prośbami. Nie wiem, czy Bóg ich wysłuchuje, czy też zatyka uszy, gdy zaczynają przynudzać. Nie potrafiłem dobrze się modlić. Na przykład nie potrafiłem dziękować za to, co mam. Wydawało mi się to takie oczywiste. Moja modlitwa była zbyt roszczeniowa, ale nie umiałem inaczej. Prosiłem Boga o siły do spłaty kredytu. I żeby nic złego nam się na tej drodze nie przytrafiło.

Zbliżał się czas odbioru mieszkania. Prawie codziennie chodziliśmy na budowę. Oglądaliśmy wszystko, co tylko pozwolono nam zobaczyć. To były radosne chwile. Mieszkanie fizycznie już istniało, ale jeszcze nie mogliśmy wejść do środka. Cieszyliśmy się na widok balkonu i szyb w oknach, i dużych parapetów, na których Basia postawi skrzynki z roślinkami. Koszmar zaczął się, kiedy oficjalnie odebraliśmy klucze i przystąpiliśmy do wykończenia wnętrza. Pojechaliśmy do Castoramy i od razu się pokłóciliśmy. A właściwie skłóciły nas kafelki. I kabina prysznicowa. I krany. Mamy odmienny gust. Żadne z nas nie chciało ustąpić. Doszedłem do wniosku, że w naszym mieszkaniu powinny być dwie łazienki. Wtedy każdy urządzałby swoją według własnego zdania. Przy stoisku z kranami osiągnęliśmy etap, kiedy nic już do drugiej strony nie docierało. Przekrzykiwaliśmy się nawzajem. Dookoła kłębił się tłum ludzi, najczęściej pary. Spoglądali na nas. Właściwie nie, nie spoglądali. Spogląda się z dyskrecją, niezauważalnie, a oni bezczelnie gapili się jak na najlepsze widowisko. W pewnym momencie nie wytrzymałem:

— Wybieraj sama — wypaliłem.

Byłem gotowy zgodzić się na wszystko, byle tylko przestać się kłócić. Nie miałem już zdania. Czułem się odmóżdżony. Zakończyć konflikt, to było moje jedyne pragnienie.

Basia się zawahała.

— To w takim razie niech wybierze za nas sprzedawca.

Z obojętnością wzruszyłem ramionami. W końcu co za różnica, na jaki kolor kafelek będę patrzeć podczas kąpieli? Czy to ma znaczenie, jaki będzie kształt kabiny prysznicowej albo czy kran będzie satynowy?

Od tej chwili wszystko działo się za moimi plecami. Wybór łazienki dokonywał się między ekspedientem a moją żoną. Ja jedynie pchałem wózek, do którego posłusznie wkładałem paczki.

Nie wiem, jak mam wam opowiedzieć o dniu, w którym wprowadziliśmy się do wymarzonego mieszkania.

— Teraz przynajmniej będziemy wiedzieć, za co płacimy kredyt — powiedziała moja żona, wyjmując z torby kosmetyki.

Kiedy do nowego miejsca wnosisz osobiste drobiazgi i stawiasz je na półce w łazience, to nieomylny znak, że przeprowadzka się dokonała. Pożegnałeś stare mieszkanie i rozpoczynasz nowe życie.

To był jeden z najbardziej niezwykłych dni. Porównać go mogę z chwilą ukończenia szkoły średniej, z obroną pracy magisterskiej i z dniem ślubu. Są to chwile wymykające się zwyczajności, kiedy człowiek osiąga stan całkowitego zadowolenia. Chwile nieśmiertelne, które składają się na prywatną mitologię. Nie myślałem o trzydziestoletnim kredycie, o kłótniach, które kładły się cieniem na drodze do naszego nowego gniazdka. Jak dziecko dotykałem z czułością kafelek w łazience, bosymi stopami chodziłem po podłodze, moje palce napawały się delikatnością gładko wycekolowanych ścian. Rozbudzałem w sobie zmysłowe pragnienie. Wszystko mogło się zacząć od nowa i wszystko od nowa się zaczęło.

Znałem na pamięć ciało Basi. Po kilku latach życie erotyczne nieodwołalnie stawało się rutyną. Tamtego wieczoru jednak z niewielkiego płomyczka buchnął ogień. Basia nie była tą samą kobietą, którą znałem. Odzyskała dawny blask. Zwłaszcza jej usta. Oboje poczuliśmy się, jakbyśmy kochali się pierwszy raz. My i szczęście staliśmy się jednością. Wymknęliśmy się poza ściany mieszkania, poza ograniczoną przestrzeń naszego osiedla i miasta. Nie istniały dla nas żadne granice. Wtopiliśmy się w wieczność.

Do czasu tamtego feralnego wydarzenia, o którym wkrótce opowiem, wszystko toczyło się normalnym trybem. Wiedliśmy spokojne życie i byliśmy szczęśliwi. Naprawdę szczęśliwi. Odczuwaliśmy niemal błogostan. Kończyliśmy urządzać nasze gniazdko i nie było tygodnia, żeby Basia nie upatrzyła jakiejś nowej rzeczy. Kobiety mają skłonność do gromadzenia drobiazgów, które wnoszą do pomieszczenia ciepło. To takie kolorowe punkciki na białym tle. Po czasie jednak stają się zbiorowiskiem kurzu. Lubiłem się przyglądać, z jaką pieczołowitością moja żona ustawia na półkach malusieńkie filiżanki, z których nikt nigdy nie będzie pił kawy, i urocze talerzyki deserowe z różyczkami na brzegach, na których z ledwością zmieściłoby się ciastko. Uśmiechałem się do siebie i wracałem myślą do naszego pierwszego spotkania na urodzinach u znajomych, kiedy staliśmy naprzeciwko, śmiejąc się z jakiegoś kretyńskiego dowcipu. Spodobał mi się jej żywiołowy śmiech, który odsłaniał idealnie równe białe zęby. Po chwili dostrzegłem, że na mnie patrzy. Posłała mi powłóczyste spojrzenie. Potem kolejne. Bardziej zaczepne. Wiedziałem, że były przeznaczone tylko dla mnie. Odwzajemniłem je. Najpierw spojrzenie, a później uśmiech. Tajemny kod, który połączył nas w dwuosobowy krąg w gronie kilkudziesięciu osób. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać, oboje poczuliśmy, że oto właśnie stoimy przed progiem czegoś nowego. Tak rozpoczęła się nasza znajomość.

Pewnego razu szef wezwał mnie do gabinetu. Mój szef… Był młodszy ode mnie, szalenie ambitny, a jego kariera w firmie przebiegała wręcz wzorcowo: od przedstawiciela handlowego, poprzez kierownika sprzedaży, aż po dyrektora regionu. Miałem cichą nadzieję, że wkrótce przejdzie do centrali, a ja zajmę jego miejsce.

— Siadaj, Paweł. — Ze stosu papierów wyciągnął kartkę. — Moje gratulacje. Twój zespół uzyskał sto osiemdziesiąt procent normy sprzedażowej. Prawdziwi stachanowcy. — Uśmiechnął się, zakładając prawą nogę na lewą.

Spojrzałem na raport z wynikami i niemal przetarłem oczy ze zdziwienia. Osiągnięcia przerosły moje oczekiwania. Wiedziałem, że mogę spodziewać się niezłej premii. Krawat wpijał mi się w szyję, poluzowałem więc pętlę i odpowiedziałem:

— Nie masz pojęcia, jak się cieszę. Niedawno odebraliśmy nowe mieszkanie. Wydatków nie brakuje.

— Rozumiem, rozumiem. Rok temu kupiłem mieszkanie. — Uśmiechnął się. — Kto wie, może w następnym kwartale wypracujecie jeszcze więcej?

— Więcej?

Przełożył lewą nogę na prawą i postukując długopisem w blat biurka, odparł:

— Jeśli chcesz coś osiągnąć w tej branży, to musisz pędzić jak bolid. Gdy zwolnisz, wypadasz z wyścigów.

— To wiem.

— Motywuj zespół do pracy. Zresztą masz dobrą rękę i świetnie zarządzasz, więc nie powinieneś mieć problemów. — Mrugnął do mnie okiem.

Zaszalałem. Zamiast sprzętów czy mebli do mieszkania kupiłem dwa nowe markowe garnitury z wełny, trzy pary butów oraz wodę kolońską, o której od dawna marzyłem, kilka jedwabnych krawatów, najnowszej generacji GPS, bo pomyślałem, że latem będziemy jeździć na wycieczki rowerowe, więc urządzenie przyda się na leśnych duktach, mojej żonie sprawiłem zaś flakonik jej ulubionych perfum i kaszmirowy szal. Resztę pieniędzy przeznaczyłem na zakup dwóch kilogramowych paczek kawy w ziarnach do naszego ekspresu. W ten oto sposób pozbyłem się premii. Basia uznała, że jestem trwonigrosz i nazwała moje zachowanie wysoce nieodpowiedzialnym.

— Powinniśmy oszczędzać, a ty wyrzucasz pieniądze w błoto — stwierdziła z pretensją w głosie, oglądając GPS i moje przecudownie miękkie krawaty.

— Nie w błoto, tylko na całkiem przyjemne rzeczy — odparłem. Wyjąłem z teczki torebkę, w której leżała pięknie zapakowana buteleczka z perfumami. — To dla ciebie. I jeszcze coś. — Wygrzebałem spośród paczek pudełko z kaszmirowym szalem w jej ulubionych kolorach. Błysk w jej oku wyraził wielką radość. — Następną premię odłożymy co do grosza — obiecałem.

Spojrzała na mnie pytająco.

— Pawełku, a myślisz, że druga premia… no wiesz, że będzie też tak wysoka?

— Myślę, że będzie nawet lepsza. Kochanie, w tej branży trzeba być jak bolid. A ja czuję, że nabieram prędkości.

Oczywiście musieliśmy oblać nowe mieszkanie. Dla znajomych zrobiliśmy suto zakrapiane przyjęcie, a dzień później zaprosiliśmy na obiad moich rodziców. To był błąd. Nie należy zapraszać rodziców w kilka godzin po skończonej imprezie.

Przyszli spóźnieni ponad godzinę, kiedy wszystko zdążyło już wystygnąć.

— O, jak tu ładnie! — Matka wyraziła zachwyt na widok naszego salonu. Ani słowem nie usprawiedliwiła braku punktualności.

Ojciec przytaknął i rozejrzał się z uznaniem.

— Mieliście dobrego fachowca — stwierdził, oglądając ściany i podłogi.

Potem obejrzeli sypialnię, kuchnię i łazienkę, a kiedy wreszcie usiedli przy stole, Basia zagadnęła:

— Pewnie jesteście głodni. — Spojrzała demonstracyjnie na zegarek. — Bo właściwie to my już…

Przeczuwając, do czego zmierza, przerwałem jej w pół zdania i pociągnąłem za sobą do kuchni.

— Co ty robisz?! — fuknęła.

— Ani słowa o spóźnieniu, słyszysz? Odgrzej ten nieszczęsny obiad i nie prowokuj awantur! Nie chcę dzisiaj żadnych kłótni!

— To nie ja prowokuję, tylko twoi rodzice.

— Przestań!

— Tak? To dlaczego…

— Proszę cię, przestań, do cholery!

— Paweł!

Spojrzała na mnie z wyrzutem. Nigdy nie podnosiłem głosu, ale w tamtej sytuacji nie miałem wyboru. Nie chciałem, żeby pierwsza wizyta rodziny naznaczyła nowe mieszkanie awanturą.

— Przepraszam. Ale to w końcu tylko spóźnienie. Nic wielkiego się nie stało. — Cmoknąłem Basię w policzek.

Wstawiliśmy obiad do mikrofalówki i po chwili danie kuchni włoskiej wjechało na stół.

Ojciec oglądał je z każdej strony. W końcu zapytał, co to takiego.

— Zapiekanka makaronowa z warzywami — wyjaśniłem, tłumiąc napierającą czkawkę żołądkową.

— Kto to przyrządził? — zapytała matka, wbijając widelec w parującą pieczarkę.

— Basia.

Moja żona uśmiechnęła się.

— Lubię czasami zrobić coś innego niż kotlety i kotlety.

— Basia w ogóle lubi pichcić. — Chciałem się pochwalić, że mam taką gospodarną żonę, mimo że wcale nie było to prawdą. Nie przepadała za gotowaniem. I zupełnie nie potrafiła przyprawiać potraw. Zawsze było w nich czegoś za dużo lub za mało. Czasem wychodziły mdłe, a najczęściej przesolone.

— Kotlety są pożywne. — Ojciec wydłubywał ze środka kawałek brokuła.

— Pożywne, ale nudne.

— Nudne? Hm, jak potrawa może być nudna? Pierwszy raz słyszę coś takiego.

Ojciec przeżuwał makaron. Po ruchu szczęki wiedziałem, że zapiekanka nie przypadła mu do gustu. Matka przestała się odzywać. Zabawiałem ich opowieściami z pracy. Basia uśmiechała się jak hostessa. Dla postronnego obserwatora tworzylibyśmy piękną, harmonijną kompozycję. Atmosfera zrobiła się niemal sielankowa, a kiedy nadeszła pora na deser i kawę, rodzice byli w wyśmienitym nastroju. Wtedy moja matka powiedziała coś, co rozmasowało mi ciepłem serce.

— Macie naprawdę piękne mieszkanie. Może to i nie była głupia decyzja. Jak myślisz? — skierowała pytanie do ojca.

Nie zrozumiał, co miała na myśli.

— Jaka decyzja?

— No ten ich kredyt.

— Ach to. Tak, chyba dobrze zrobiliście.

Matka odgarnęła włosy na bok.

— Ja też tak myślę — przyznała.

W pewnym momencie poczułem niepokojące drgania wewnątrz mojego ciała. Żołądek zbliżał się do gardła, a w głowie kręciło się jak na karuzeli.

— Coś taki blady? — Matka przyglądała mi się natarczywie.

— Blady? Nie, skąd. Może w tym świetle. — Udawałem, że wszystko jest w porządku. Zdołałem się nawet uśmiechnąć. Nagle w przełyku poczułem mój obiad.

— Muszę! — Zdążyłem krzyknąć i pognałem do łazienki.

Wyrzuciłem z siebie treść żołądka przesyconą zapachem przetrawionej wódki i kwasu. Wytarłem usta i usiadłem na desce klozetowej. W drzwiach pojawiła się Basia.

— Schlałeś się jak świnia, więc teraz masz!

— Ale… — Próbowałem podnieść głowę, ale znowu ścisnęło w żołądku. Nachyliłem się nad muszlą.

— Wypiłeś więcej niż Daniel! On nie był tak pijany. Zobacz, jak ty wyglądasz.

Po chwili spojrzałem w lustro. Zobaczyłem rozmyty obraz czegoś, co powinno być moją twarzą.

— Zgadza się — odparłem, wycierając usta papierem toaletowym. — Wypiłem więcej niż Daniel. W końcu to była moja parapetówa. Nie jego.

— Doprowadź się do porządku i wracaj do pokoju. Rodzice niepokoją się o ciebie.

— Powiedz im, że czymś się zatrułem.

— Wódką?

— Nie. Twoją zapiekanką.

Przyznaję, że to była idiotyczna odpowiedź. Basia rzuciła mi wściekłe spojrzenie i zostawiła mnie samego. Chciałem w zgrabny sposób pozbyć się rodziców z mieszkania, tyle że nic mądrego nie przychodziło mi do głowy. Zdałem się na los.

— Boże, jak ty okropnie wyglądasz, Pawełku. Natychmiast kładź się do łóżka! — Matka wydała rozkaz, który byłem gotowy skwapliwie wykonać.

— Zatrułem się — wyjaśniłem.

Sądząc po minach moich rodziców, zaniepokoili się na dobre.

— A co jadłeś? — zapytała matka.

— Nic szczególnego. Właściwie… to nic nie jadłem. To znaczy nic oprócz obiadu z wami.

— To na pewno ten włoski specjał — zakpiła matka.

Mogłem sobie wyobrazić minę Basi. Nie miałem odwagi spojrzeć w jej kierunku. Nie straciła rezonu, bo chwilę później usłyszałem:

— Paweł po prostu za dużo wypił na wczorajszej parapetówce. Wódką się zatruł i tyle.

Chciałem umrzeć, ale posłano mnie do łóżka. Byłem wdzięczny matce, że nie powiedziała więcej ani słowa. Ojciec poprosił o herbatę, a Basia zaproponowała, że włączy telewizję.

Myślę, że nieczęsto zdarzało mi się wypić tyle, ile poprzedniego wieczoru. Urządziliśmy tak zwaną parapetówkę. Śmieszna nazwa. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego parapetówka, a nie na przykład podłogówka. Po angielsku mówi się, że jest to impreza, która rozgrzewa dom. Uważam, że warto uczyć się języków obcych, bo każdy nowy poszerza świadomość człowieka. Nowy zawód też. I każde nowe doświadczenie. Również doświadczenie upojenia alkoholowego, gdy w pewnym momencie moja głowa potoczyła się po podłodze, a ja ugrzęzłem w ciszy i ciemności.

Tamtą noc spędziłem na podłodze w łazience.

W niedzielny poranek moje zmaltretowane ciało wciąż nie mogło odzyskać równowagi. Basia przygotowała śniadanie.

— Warto było wlać w siebie tyle wódki?

Co miałem odpowiedzieć? Oczywiście, że nie warto. Mój żołądek i skacowana głowa mogły to potwierdzić. Jest wiele rzeczy na świecie, których nie warto robić, a jednak ludzie je robią.

— Pamiętasz cokolwiek z tej imprezy?

— Pewnie — odpowiedziałem, biorąc spory łyk herbaty. — Pamiętam twoje sałatki. — Nie dodałem już, że wyrzuciłem je z żołądka jako pierwsze. — Pamiętam też, że zostaliśmy zaproszeni na urodziny Wiktorii.

— Mam nadzieję, że tam będziesz ostrożniejszy z piciem.

— Nie rób ze mnie alkoholika.

— Za alkoholika bym nie wyszła. Ale wódkę lubisz.

— Mylisz się.

— Gdybyś nie lubił, to byś wczoraj tyle nie wypił.

Jak jedno niefortunne zdarzenie potrafi zbudować fałszywy obraz człowieka! Myślę, że kobietom przychodzi o wiele łatwiej niż nam, mężczyznom, tworzenie takich nieprawdziwych sądów na podstawie jakiejś karkołomnej sytuacji. Później trzymają się swoich opinii i bronią ich niczym oblężonej twierdzy. W każdym razie nie jestem złym człowiekiem, a to, co się stało miesiąc po naszej imprezie, było pechowym zbiegiem okoliczności.

Czas, żebym przeszedł do wydarzenia, które zmieniło moje życie. A właściwie nasze życie. Wiem, że to, co za chwilę usłyszycie, wzbudzi w was niechęć. Może współczucie? Nie chcę jednak, żebyście patrzyli na mnie z mieszaniną niesmaku i pożałowania.

Początkowo ustaliliśmy, że pojedziemy do Wiktorii na urodziny taksówką, ale przed samym wyjściem Basia zmieniła zdanie.

— Właściwie po co jechać taksówką? Ja i tak nie będę pić.

— To w takim razie prowadzisz w drodze powrotnej?

— Tak — odparła.

Przyszło około dwudziestu osób, w większości koleżanki Wiktorii z pracy. Głównie singielki. Mężczyźni byli w zdecydowanej mniejszości. Kobiety dość szybko przeniosły się do barku w jadalni, odcinając się od męskiego grona. Moja żona też zniknęła, ale nie zwracałem na to uwagi. Fajnie jest posiedzieć od czasu do czasu z samymi mężczyznami, pogadać o samochodach, nietrafionych warsztatach czy o nowym oprogramowaniu komputerowym. Wiktoria przygotowała mnóstwo jedzenia. Były sałatki i zapiekana ryba, pieczony kurczak, śledziki i potrawy, których nazw nie znałem. Jadłem. Wszyscy jedliśmy. Nakładaliśmy na talerze takie ilości, jakbyśmy od tygodnia głodowali.

— Ależ ci apetyt dopisuje. — Usłyszałem tuż nad głową. Basia trzymała w ręku kieliszek z winem. Niemal nie zadławiłem się kawałkiem kurczaka.

— Miałaś nie pić! — Zacząłem gwałtownie kaszleć.

— Zmieniłam zdanie. — Uderzyła mnie mocno w plecy raz i drugi, aż poczułem ulgę.

— Kto będzie prowadzić?

— Jak to kto? Ty. Po prostu nie będziesz pić.

Wtedy zrozumiałem przewrotny plan mojej żony. Chciała, żebym wyszedł z tej imprezy trzeźwy. Wzięła na mnie odwet za parapetówkę.

— Przyznaj się. Zrobiłaś to celowo!

Uśmiechnęła się i odparła:

— Idę sobie nalać wina. Jest wspaniałe. Czerwone, półsłodkie. Takie, jakie lubię.

— Nie martw się, stary. Kobiety uwielbiają rozkoszować się perwersją. Jeśli trafisz na taką, która nie znajduje w tym przyjemności, to tak jakbyś ustrzelił szóstkę w totka — pocieszał mnie Daniel.

— Skąd to się u nich bierze?

— Pewnie po pramatce Ewie. Ale i tak wąż był od niej sprytniejszy.

Nie wiem, czy to z przekory, czy też ze złości na Basię, faktem jest, że nie powstrzymałem się od alkoholu. Wypiłem dwie butelki piwa. Potem trochę wódki. Nie było tego dużo, ale jednak. Byłem naprawdę wściekły. Do końca imprezy unikaliśmy swojego towarzystwa. Mieszkanie naszych znajomych opuściliśmy w milczeniu i w napiętej ciszy wsiedliśmy do samochodu.

— Przepraszam za ten nagły zwrot akcji. Głupio wyszło — powiedziała Basia, żeby rozładować atmosferę. Pocałowała mnie najrozkoszniej, jak potrafiła. Kobiety dobrze wiedzą, jak można wkupić się w łaski. Obiecała pokutę, zadośćuczynienie i poprawę. Wiedziałem, że tej nocy otworzą się przede mną bramy nieba.

Odpaliłem silnik. Chciałem jak najszybciej znaleźć się w domu. Jechaliśmy trasą, którą znałem na pamięć. Każdy zakręt, skrzyżowanie, przejście dla pieszych. W zasadzie mógłbym jechać z zamkniętymi oczami.

Zbliżaliśmy się do świateł. I wtedy… Nie pojmuję, jak to się stało. Chwila rozproszenia myśli. A może zgubna rutyna? Hamulce zapiszczały, dając z siebie wszystko, ale było już za późno. Stuknąłem w auto stojące przed nami. Usłyszałem odgłos zgniatanej blachy i brzęk tłuczonych lamp. Pasy napięły się i wbiły w klatkę piersiową. Zamknąłem oczy.

Basia pierwsza odzyskała zimną krew.

— Nic ci nie jest? — zapytała.

— Nie.

— A tamci?

Nikomu na szczęście nic się nie stało. Dziewczyna wysiadła o własnych siłach. Jej pasażerka też czuła się dobrze.

— Dzwonię po policję!

Widziałem, że kobieta z rozbitego auta trzęsła się z nerwów. Rozdygotanymi palcami wyciągnęła z torebki telefon. Oparłem się o przód swojego rozwalonego samochodu. Pozostało mi tylko czekać.

Wszystko potoczyło się bardzo szybko. Zupełnie jakby czas wypadł ze swojego normalnego toru i wskoczył do rollercoastera, którym gnał bez opamiętania. Policja, dokumenty, badanie alkomatem, protokół. I zdziwione oczy Basi, która była w stanie wydukać tylko jedno zdanie:

— Paweł, przecież ty nic nie piłeś!

Bez prawa jazdy stałem się w pracy zbędny. Pracownik kaleka, z którego nie ma żadnego pożytku. Musiałem złożyć wypowiedzenie. Szef wypytywał o powód. Nie powiedziałem prawdy. Patrzył na mnie przenikliwie, próbując wyczytać z oczu powód mojej decyzji. Na koniec zaproponował niewielką podwyżkę.

— Może tym cię przekonam?

Co miałem mu odpowiedzieć? Zostałem bez pracy. Z kredytem mieszkaniowym. Pocieszałem się myślą, że statystyczny Amerykanin zmienia pracę co dwa, trzy lata, więc dlaczego ja, Polak, nie miałbym też tak zrobić? Na domiar złego czekała mnie sprawa w sądzie za spowodowanie wypadku pod wpływem upojenia alkoholowego.

Musieliśmy z czegoś żyć. Szukałem nowego zajęcia. Basia zacisnęła zęby i wróciła do szkoły na pół etatu. Nie było dla niej więcej godzin. Nosiłem w sobie potworny ciężar winy, od którego nie potrafiłem się uwolnić i nie znajdowałem żadnych okoliczności łagodzących. Potknąłem się o kamień, który sam sobie postawiłem na drodze.

Nasze relacje się zmieniły. Pogubiliśmy się. Basia, zupełnie słusznie, miała do mnie żal, że nie powiedziałem jej prawdy. Zarzucała mi brak odpowiedzialności. Lekkomyślność. Niedojrzałość. I coś tam jeszcze, o czym nie będę wam wspominać. Początkowo kajałem się jak pokutnik, ale ileż można chodzić z głową przy ziemi? Po jakimś czasie, gdy tylko zaczynała wymieniać litanię moich win, udawałem się do drugiego pokoju.

Nie zatraciłem wiary w Boga. Utraciłem wiarę w jego życzliwość. Bo przecież gdyby Bóg był życzliwy, to nie przytrafiłaby mi się ta nieszczęsna stłuczka. A jeśli już zdarzyłaby się, to nie tamtego wieczoru, a w zupełnie innym czasie, bardziej dla mnie odpowiednim. Do kapliczki chodziłem jednak częściej niż dotychczas. Jakaś siła ciągnęła mnie do tego miejsca.

Ludzie wierzący za swoje niepowodzenia mogą przynajmniej obwiniać Boga i jest to niewątpliwa przewaga nad tymi, którzy nie wierzą. Ja też nie potrafiłem milczeć. Kipiała we mnie złość, którą wylewałem na Stwórcę. Złość, żal i bezsilność. Za każdym razem opuszczałem kapliczkę pokonany. Pokonany jego milczeniem. Przegrywałem z ciszą sacrum i odchodziłem ze spuszczoną głową. Po to, żeby wkrótce ponownie tam wrócić.

Za spowodowanie wypadku w stanie nietrzeźwym dostałem pięcioletni zakaz prowadzenia samochodu. Do tego doszła kara pozbawienia wolności na rok, na szczęście w zawieszeniu. Miałem nieposzlakowaną opinię. Nie byłem recydywistą. Wyrok przyjąłem bez słowa, a w czasie rozprawy sądowej siedziałem ze spuszczoną głową. Zalewał mnie wstyd. Ja, wykształcony człowiek z dobrej rodziny, poczułem się jak pospolity przestępca. Szukałem pracy, wysyłając dziesiątki aplikacji. Jest to jedno z najbardziej frustrujących zajęć w życiu. Czujesz się jak żebrak, który skamle o miskę strawy. Miska jest jedna, a żebraków dziesiątki. Czasami nawet setki, w zależności od rodzaju strawy. Zdajesz sobie sprawę, że tylko jeden będzie mógł się najeść. Reszta obejdzie się smakiem.

Najtrudniej było robić dobrą minę przy rodzicach. Nie mogli się dowiedzieć, że przez własną głupotę straciłem prawo jazdy, pracę i reputację. Do tego deptał nam po piętach bank. Dopominał się rat za kredyt. Najpierw nie zapłaciliśmy jednej. Wkrótce kolejnej i następnej, aż wreszcie uzbieraliśmy całkiem sporą sumę zadłużenia. Przekroczyliśmy granicę, poza którą pozostały nam tylko negocjacje z wierzycielem i pokorne przyjęcie jego warunków. Byliśmy tak zmęczeni tą sytuacją, że nawet nie mieliśmy siły się kłócić, co może akurat wyszło nam na zdrowie. Zmagałem się z bezsennością, a jeśli jakimś cudem udawało mi się zasnąć, dręczyły mnie koszmary. Zbliżaliśmy się do krawędzi i wiedziałem, że muszę coś zrobić, żeby nie stoczyć się w przepaść. Najwyższy czas, żebym wziął się wreszcie w garść i za wszelką cenę ruszył do przodu. Nie mogłem dalej żyć na garnuszku żony, wyginać szczękę w sztucznym uśmiechu przy rodzicach i łykać tabletki nasenne. Wtedy z pomocą przyszedł mój dawny kolega ze szkoły średniej. Czy spotkanie z człowiekiem, który uratował mnie znad przepaści, nie było znakiem od Boga? Z pewnością niektórzy tłumaczyliby to teorią prawdopodobieństwa czy szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Dla mnie jednak stanowiło to przejaw ingerencji Stwórcy w moje życie. Nie potrafię racjonalnie wyjaśnić, dlaczego tak uważałem. Po prostu w tamtym momencie poczułem obecność Boga.

Spotkaliśmy się na cmentarzu w rocznicę śmierci dziadka. Andrzej, który kilkanaście lat temu przeprowadził się do innego miasta, przyjechał w odwiedziny do krewnych i przyszedł na grób swojej babci. Tego samego wrześniowego dnia, o tej samej godzinie, natknęliśmy się na siebie na cmentarnej alejce. Wymieniliśmy przelotne spojrzenia. I wtedy…

— Paweł, to ty?!

Andrzej uściskał mnie. Nie przepadam za tymi formami męskiej zażyłości, ale było coś wzruszającego w tym geście i w świadomości, że spotkaliśmy się po wielu latach w tak niezwykłych okolicznościach. W szkole średniej siedzieliśmy w jednej ławce, podrywaliśmy te same dziewczyny i razem chodziliśmy na wagary. W czasie studiów nasze drogi pomału się rozchodziły, aż w końcu zupełnie straciliśmy siebie z oczu.

Grób rodzinny Andrzeja, ku mojemu zaskoczeniu, mieścił się tylko dwa tarasy niżej od grobu moich dziadków. Wykonywaliśmy te same czynności: umyliśmy pomniki, postawiliśmy znicze i doniczki z chryzantemami. Razem ruszyliśmy w drogę powrotną.

— Nie możemy tak po prostu się rozstać. Zapraszam cię na piwo — powiedział Andrzej.

Od czasu feralnego wypadku słowo „piwo” wzbudzało we mnie psychiczny wstręt. Zamówiłem herbatę. Andrzej popatrzył ze zdziwieniem.

— Mam nadciśnienie — skłamałem. — Lekarz mi zabronił.

Nie wiem, czy uwierzył, ale o nic nie pytał. Słuchałem szczegółów z jego życia. Z jego uporządkowanego życia, w którym mieściła się żona, dziecko, praca w firmie ubezpieczeniowej, bliźniak na przedmieściach. Zamilkł i zamówił kolejne piwo.

— A co u ciebie?

Przez moment tkwiłem w zawieszeniu. Nie miałem pojęcia, jak określić swoją sytuację. Andrzej spojrzał na mnie badawczo. Nie wiem, czy wyczuwał, że przeżyłem coś bolesnego i że w moim życiu były szczeliny, przez które sączyły się nieszczęścia.

— Nie mam roboty.

— Co ty mówisz? Serio?

— Tak. Szukam pracy. Jakiejkolwiek pracy — westchnąłem. — Zalegam z ratami za mieszkanie.

Nie mógł się nadziwić. Zupełnie jakby bezrobocie było czymś nienormalnym. Mogłem skłamać i powiedzieć, że pracuję w korporacji i właśnie otrzymałem awans. Mogłem, tylko po co miałbym to robić? Poza tym brakowało mi siły na zmyślanie czegokolwiek. Moja wyobraźnia była wypłukana z inwencji twórczej. Była wyjałowiona, wypełniona pustką.

Wtedy zaproponował mi, że skontaktuje mnie ze swoim kuzynem, który prowadzi firmę budowlaną.

— Z tego co wiem, ostatnio potrzebuje solidnych ludzi na budowę. Jest podwykonawcą u jakiegoś dewelopera.

— Tylko że ja nigdy nie pracowałem w tej branży.

— Trzeba się trochę poschylać i pobrudzić. Reszty można się szybko nauczyć.

Nie, nie mogłem odmówić. Musiałem wyjść z matni, ruszyć wreszcie do przodu. Uzgodniliśmy, że Andrzej porozmawia z kuzynem i wszystkiego się dowie.

Wieczorem przekazałem wiadomość Basi. Przyjęła ją z zadowoleniem.

Andrzej na serio przejął się moją sprawą, bo już dwa dni później zadzwonił i podał mi adres, pod który miałem się zgłosić. Wzruszyła mnie jego życzliwość. Nie wiedziałem, jak mu dziękować. Okazał się przecież prawdziwym przyjacielem.

— Jeśli dobrze ci pójdzie w nowej robocie, to postawisz mi piwo, gdy znowu spotkamy się na cmentarzu — roześmiał się.

Po raz pierwszy od dawna poczułem, że odzyskuję szansę na normalne życie. Pełen dobrych myśli poszedłem na rozmowę kwalifikacyjną. Kuzyn Andrzeja nie odpowiedział na moje powitanie. Wskazał mi ręką krzesło, na którym posłusznie usiadłem, a następnie powiedział coś o budowie. Nie mogłem go zrozumieć, bo mówił szybko i niewyraźnie. Nie patrzył na mnie, tylko odwracał wzrok do ściany albo oglądał swoje palce. Gdy pomyślałem, że od tego człowieka będzie zależeć moja najbliższa przyszłość, że w jego rękach pozostaje mój los, poczułem niesmak. Miał pospolitą twarz. Basia pewnie powiedziałaby, że to twarz prostaka.

— Czy mógłby pan powtórzyć, bo nie dosłyszałem.

— Mówię, że nie zatrudniam ludzi takich jak pan. Z wyższym wykształceniem — powiedział nieco głośniej. — Z prostej przyczyny. Nie nadają się do pracy fizycznej. — Palce były nadal przedmiotem jego uwagi. Niemiły człowiek o pospolitej twarzy.

— Przepraszam, że zapytam, ale czy dużo takich osób szuka pracy w pana firmie?

Nie odpowiedział od razu.

— Przychodzą różni. Desperaci, frustraci życiowi.

— Aha.

— No dobrze. — Stuknął palcami o blat biurka. — Zatrudnię pana ze względu na Andrzeja. Zacznie pan od poniedziałku. Odpowiada?

Przytaknąłem. Z pokorą wobec majestatu pracodawcy.

— W poniedziałek przed siódmą rano stawi się pan na budowie.

To był koniec rozmowy. Czułem się, jakbym przerzucił tonę węgla. Żadnej radości, że nareszcie mam szansę poluzować pętlę, która coraz bardziej zaciskała się na mojej szyi.

Nie wiedziałem, czy podołam nowemu wyzwaniu, ale Basi nie wspomniałem o swoich obawach.

— Od poniedziałku będziesz miała męża robotnika budowlanego — próbowałem zażartować, żeby ukryć rozterki, które wypełniały myśli.

Moja żona skwitowała to krótko:

— Najważniejsze, że będziesz rano wstawał, chodził spać o normalnej porze, no i znowu zaczniesz zarabiać pieniądze.

Rozumiałem ją. Chciała, żebym był aktywny, żeby moja, a właściwie nasza sytuacja się ustabilizowała. Mając kredyt na prawie trzydzieści lat, trzeba myśleć pragmatycznie. To absolutna konieczność. Tydzień wcześniej była nasza rocznica ślubu. Rano wstąpiłem do kwiaciarni, żeby kupić dla Basi bukiet. Uprzejma florystka skomponowała prześliczną wiązankę. Kwiaty wyglądały zjawiskowo i pachniały cudownie czymś nieokreślonym i ulotnym.

— Czterdzieści pięć dwadzieścia. — Pani wystukała na kasie cenę.

Wymacałem w kieszeni spodni portfel. Miałem tam pieniądze na jedzenie. Mniej niż czterdzieści pięć złotych.

— Bardzo przepraszam, ale nie wziąłem z domu gotówki. Jeszcze raz przepraszam — bąknąłem, szybko wycofując się z kwiaciarni.

Wieczorem w domu zająłem się reperowaniem szafki na buty i zapomniałem o rocznicy. Wyleciało mi to z głowy. Dopiero przed pójściem spać przypomniałem sobie incydent z kwiatami.

— Wiesz, że dzisiaj nasza rocznica ślubu? — Objąłem czule Basię. — Chciałem ci sprawić niespodziankę, ale…

Moja żona przerwała mi w pół słowa:

— Największą niespodziankę byś mi sprawił, gdybyś wreszcie znalazł pracę. Przyszło ponaglenie z elektrowni. Zalegamy za prąd.

Pamiętam, że poniedziałkowy poranek był przenikliwie zimny. Stałem przed ogrodzeniem budowy, trzęsąc się. Przed wyjściem z domu wciągnąłem na siebie flanelową koszulę i gruby sweter, a mimo to odczuwałem chłód. Byłem przyzwyczajony do ciepłych pomieszczeń biurowych i przegrzanego samochodu. Patrzyłem na wciąż jeszcze uśpione dźwigi, rusztowania sięgające nieba, ubłoconą ziemię z brudnymi kałużami na placu budowy. Nie miałem odwagi przekroczyć bramy.

Z kontenera wyszedł niemłody już mężczyzna i zbliżył się do mnie.

— Pan do kogo?

— Ja? — Zdziwiłem się zadanym pytaniem, ale po chwili uświadomiłem sobie, że przecież ten człowiek wcale nie musi wiedzieć, że jestem nowym pracownikiem. Zreflektowałem się i odparłem: — Dzisiaj mam zacząć tutaj pracę. Właśnie przyszedłem.

Rozbawiło go moje stwierdzenie, bo lekko się uśmiechnął.

— Widzę. Niech pan uda się do tamtego niebieskiego blaszaka. — Wskazał mi ręką kierunek.

Przemierzałem plac budowy, omijając kałuże, ale i tak po chwili miałem całe buty uwalane błotnistą mazią. Wydawało mi się, że wdepnąłem w jakąś surrealistyczną historię, z której nie było wyjścia. Musiałem przeć do przodu. Zapukałem do drzwi. Otworzył mi wysoki mężczyzna. Chudy dryblas o mocno przerzedzonych włosach.

— Słucham?

Przedstawiłem się i wyjawiłem cel porannego przyjścia. Wydawał się zaskoczony.

— Hm, nic o tym nie wiem. Niech pan wejdzie.

Wyjął z kieszeni telefon. Z drugiego pomieszczenia dobiegały mnie dźwięki rozmowy, z której jednak nic nie mogłem wywnioskować. Potem usłyszałem śmiech, a po chwili…

— No. To wszystko się zgadza. Dostanie pan bluzę, spodnie i kask. — Spojrzał na moje buty. — W takich butach długo pan nie popracuje. — Roześmiał się. — Robocze musi pan sobie kupić. — Przejechał palcami po wystającej szczęce. — Jaki ma pan rozmiar?

— Czterdziesty trzeci.

— Dobra, może coś się znajdzie w magazynie. Maciak jestem. Janek Maciak. — Podał mi rękę. Poczułem ciężar jego dużej dłoni.

Ubranie, które wygrzebał dla mnie z magazynu, pachniało wilgocią i nikotyną. Dwa sprzeczne zapachy, które jedynie na budowie idealnie komponowały się ze sobą. Buty były za duże, więc poradził mi, żeby włożyć do środka kawałki gazety.

— Załóż kask. I pod żadnym pozorem go nie zdejmuj. Załatwiłeś lekarza?

— Nie.

— To załatw jak najszybciej. Dzisiaj ciebie przeszkolimy. Pracowałeś wcześniej na budowie?

— Właściwie to… — Przez moment zawahałem się. Chciałem skłamać, ale szybko uświadomiłem sobie, że nie miałoby to najmniejszego sensu. Przecież moje doświadczenie było zerowe! — Nie.

Janek oprowadził mnie po placu budowy.

— Narzędziownia, kible, biuro kierownika. — Pokazywał. — Teraz podejdziemy do rusztowania.

Zbliżała się ósma. Budowa kipiała życiem. Rusztowanie oblepione było dziesiątkami postaci w niebieskich kombinezonach. Żółte kaski niczym jasne punkty na tle smutnego zachmurzonego nieba żwawo poruszały się we wszystkich kierunkach.

— Maciek! — Janek krzyknął do jednego z robotników stojących przy betoniarce. — Podejdź na chwilę! To jest Paweł. Będzie u nas robił.

Chłopak zdjął rękawicę i podał mi dłoń. Przede wszystkim rzuciła mi się w oczy jego niezdrowa cera. Był blady, niemal przezroczysty. Chyba nigdy wcześniej nie spotkałem człowieka o tak bladej skórze. Jego usta były bez koloru, zupełnie odbarwione, jakby ktoś wylał na nie butelkę wody utlenionej.

— Przyjmiesz go do betoniarki?

Obaj się roześmiali.

— No jasne. Chodź, pokażę ci wszystko. — Maciek skinął głową. Miałem wrażenie, że od tej chwili zostałem przyjęty do ich świata. Do świata budowy.

Janek klepnął mnie po ramieniu.

— Oddaję cię w dobre ręce. Kup sobie buty robocze. Aha, no i zgłoś się do biura po papiery.

Oddałem się więc w ręce losu, czekając na szczęśliwe rozdanie kart.

Rozpocząłem nowy rozdział mojego życia zawodowego. Pierwsze dni były najtrudniejsze. Ciągle marzłem i chodziłem z sączącym się nosem. Nie byłem w stanie fizycznie się pozbierać. Powtarzałem sobie, że to tylko kwestia czasu, że wkrótce oswoję się i zaakceptuję świat pracy na budowie. Początkowo pomagałem obsługiwać betoniarkę. W zasadzie nic wielkiego, prosta robota. Jeśli znasz kolejność czynności i wszystko wykonujesz zgodnie z instrukcją, to nie musisz główkować. Zresztą byłem robotnikiem niewykwalifikowanym, więc stałem najniżej w budowlanej hierarchii. Miałem tylko wykonywać zadania i stosować się do poleceń. Nie wymagano ode mnie myślenia, kreatywności czy rozwiązywania problemów. Od tego byli inni. Chyba nikt na budowie nie miał w sobie entuzjastycznego zapału. Ta praca nikogo nie rozpalała. Wszyscy chodziliśmy w butach uwalanych błotem i cementem, z twarzami ściśniętymi od zimna. W poprzedniej pracy ludzie komunikowali się, żeby ubić interesy albo wymienić informacje. Tutaj po prostu rozmawialiśmy ze sobą. Opowiadaliśmy anegdoty i grubiańskie żarty. O sobie mało mówiłem. Nie przyznałem się, że jestem archiwistą i handlowcem. Nie przyznałem się do swojego upadku. Chciałem uniknąć pytań, na które wstydziłbym się odpowiedzieć.

Któregoś dnia pośliznąłem się przy narzędziowni. Leżałem jak długi na ziemi w ogromnej kałuży błota, bezwiednie wpatrując się w niebo. Stado chmur pędziło do tylko im znanego celu. Chciałbym go odkryć.

— Lepiej nie gap się w niebo, bo możesz się rozczarować. — Usłyszałem głos tuż nad uchem. Odwróciłem głowę i zobaczyłem rozbawione oczy młodego chłopaka.

— Wstawaj. — Podał mi rękę. — Wszystko w porządku?

— Jasne. Dzięki. Paweł jestem.

— Jacek. Niedługo wchodzimy razem na rusztowanie. Kierownik mi powiedział. Jak masz czas po robocie, to możemy iść do baru. Wszystko ci powiem.

Po południu w barze spotykali się ludzie z budowy. Pomieszczenie było niewielkie. Pachniało w nim piwem i smażonym olejem, a właściciel znał swoich gości z imienia. Zamówiłem dwa drinki. Jacek mówił prostymi słowami. Prosty, jasny przekaz, bez upiększeń, metafor, aluzji, niedopowiedzeń. Podobał mi się taki język. Transparentny, bez ukrytego dna. Ludzie z mojego otoczenia wykorzystywali słowa. Jacek korzystał ze słów. Miał żonę i dziecko. Właśnie spodziewali się drugiego. Pokazał mi zdjęcie córki.

— Słodka, prawda? — Nie wiem, czy dziewczynka z fotografii była słodka. Dla mnie była po prostu zwyczajna, ale nie chcąc urazić jego ojcowskich uczuć, na wszelki wypadek przytaknąłem. — Drugi będzie chłopak — powiedział z dumą. — Masz dzieci?

— Nie.

— Ale pewnie będziesz miał.

— Pewnie tak — odparłem bez przekonania. Basia miała dziesiątki innych rzeczy na głowie. Macierzyństwo było na którejś z ostatnich pozycji w jej hierarchii ważnych spraw życiowych. Zresztą czy ja sam byłem gotowy na ojcostwo?

Mieli kredyt na mieszkanie. Tak samo jak my. I tak samo jak my drżeli, czy będą w stanie go spłacić.

— Najgorzej, gdy stracisz robotę.

— Nie, Jacek. Najgorzej jest, gdy nie możesz jej znaleźć.

Nie pamiętałem dokładnie, ile drinków wypiłem. Na pewno za dużo. Tamtego dnia poczułem chęć ucieczki przed trzeźwym myśleniem. Chciałem widzieć rozmazany obraz, skurczyć się w sobie i na chwilę zapomnieć o wszystkim.

— Co ty właściwie budujesz? — zainteresowała się któregoś dnia Basia.

Mówią, że lepiej późno niż wcale. Moja żona egzemplifikuje to powiedzenie. Dotychczas mało interesowało ją moje nowe zajęcie. Może dlatego że podobnie jak ja nie traktowała tego poważne? Oboje wyobrażaliśmy sobie, że wsiadłem nie do tego autobusu, ale za chwilę go opuszczę i przesiądę się na właściwą linię. Hm, co ona właściwie wiedziała o mojej budowie? Na pewno, że rozpoczynam pracę o siódmej, w związku z czym budzik ryczy punktualnie o piątej rano, co doprowadzało ją niemal do łez. Niedogodności rekompensowała wysokość pensji, którą obiecywała umowa i która wywoływała błogi uśmiech na twarzy mojej żony. Wiedziała o betoniarce. I właściwie to wszystko, bo za każdym razem, gdy wspominałem o budowie, Basia zaczynała demonstracyjnie ziewać. Opowiedziałem jej, jak wyłożyłem się na zabłoconym gruncie. Uśmiechnęła się i wyszła do łazienki, więc po prostu przestałem mówić o mojej pracy. Czasem zastanawiałem się, czy między nami była jeszcze miłość, czy może utknęliśmy w miejscu i zatraciliśmy zdolność do ucieczki z zamkniętego świata naszego małżeństwa.

Tym razem wyjaśniłem jej, że stawiamy budynek mieszkalny. Kilkadziesiąt nowych kredytobiorców. Takich ja my. Spragnionych kawałka własnego nieba i dla tego nieba gotowych na założenie straceńczej pętli na resztę życia.

— Może niedługo znajdziesz normalną pracę, prawda?

Miałem taką nadzieję. Cały czas przeglądałem ogłoszenia i rozsyłałem podania o pracę. Moi rodzice przez długi czas nie wiedzieli o naszej trudnej sytuacji. Nie przyznałem się nawet do tego, że straciłem prawo jazdy. Któregoś dnia zadzwonili akurat w momencie, gdy zaczynał się w telewizji ulubiony serial Basi.

— Właśnie się do was wybieramy.

— Świetnie — odparłem, kierując wzrok na moją żonę.

Domyśliła się, co się święci. Miała tak zrezygnowaną minę, że zrobiło mi się jej żal.

— Nie posiedzą długo. — Starałem się ją pocieszyć.

Rodzice wrócili z wczasów w górach. Przynieśli zdjęcia i wspomnienia z wędrówek po szlakach. Byli wypoczęci i uśmiechnięci. Szczególnie matka. Dawno nie widziałem jej w tak wyśmienitym nastroju.

Ojca rozpierała duma.

— Przeszliśmy nawet Czerwone Wierchy. O, proszę! Tu jesteśmy na szczycie Krzesanicy. — Pokazał fotkę objętej pary. Nigdy nie przypuszczałem, że moi rodzice potrafią jeszcze okazywać sobie czułość. Wyglądali na szczęśliwych.

Potem matka opowiadała o spotkaniu z kozicami, o deszczu, który przemoczył ich do bielizny, o szarlotce w schronisku, a my słuchaliśmy i uśmiechaliśmy się. W samym środku tych tatrzańskich opowieści ojciec nagle zapytał:

— Jak tam, Paweł, w pracy?

— Cały czas pracuję przy betoniarce, ale od przyszłego tygodnia wchodzę na rusztowanie.

Zapadła cisza. Ojciec ściągnął brwi i wlepił we mnie zdziwiony wzrok.

— Przy jakiej betoniarce? Rusztowanie? O czym ty mówisz, synu?

Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że przecież oni nie mają pojęcia, co się stało. Sypnąłem się. Niestety było już za późno.

— To znaczy, chciałem powiedzieć… — Popatrzyłem na Basię, szukając u niej ratunku. Ale moja żona zasznurowała usta.

Pod przynaglającym spojrzeniem ojca wiedziałem, że nie wymigam się od wyjaśnień. Gdybym był artystą, pewnie potrafiłbym wymyślić na poczekaniu jakąś historyjkę. Niestety moja wyobraźnia świeciła pustką.

— Czy powiesz wreszcie, co miałeś na myśli, mówiąc o betoniarce? — Ojciec nie odpuszczał.

— I o rusztowaniu! — dodała matka.

Nie wiem, jaki kolor przybrała moja twarz, ale piekła mnie, jakby ktoś oblał ją wrzątkiem.

— No więc dobrze. — Wziąłem głęboki oddech. — Nie pracuję już w firmie handlowej.

— Dlaczego? Co się stało?

— Powiedz, synku, zwolnili cię? — Matka nachyliła się w moją stronę. — Nie wstydź się. Teraz przecież to się często zdarza.

Widziałem, jak policzki Basi robiły się coraz bledsze. Wbiłem palce w siedzisko kanapy i po chwili odparłem:

— Nie. Sam się zwolniłem.

— Co?! Ale dlaczego?!

— Nie miałem wyjścia. Straciłem prawo jazdy.

Opowiedziałem przebieg tamtego nieszczęsnego wieczoru. Mówiłem też o poszukiwaniu pracy. Moja wypowiedź nie zajęła więcej niż kilka minut, ale miałem wrażenie, że trwała całą wieczność. Policzki Basi zaczęły odzyskiwać normalny kolor, za to twarz matki bladła z szybkością światła.

Moja żona wstała.

— Teraz już Paweł pracuje. Nie jest źle. — Uśmiechnęła się albo raczej jej usta wygięły się w sztucznym uśmiechu. — Może zrobię kawę? — Starała się rozluźnić atmosferę. Byłem jej za to wdzięczny.

— Nie powiedziałeś nam jeszcze, gdzie pracujesz.

— No tak, faktycznie, nie powiedziałem.

— No więc gdzie?

— Na budowie.

To ostatnie zdanie rozbiło się o ogłuszającą ciszę. Zastygliśmy w milczeniu. Sięgnąłem po pistacje, żeby zachować zimną krew.

— Może obejrzymy film? — zaproponowałem.

— Jaki film? — zapytała Basia, wnosząc do pokoju kawę. — Mój serial już się skończył.

— Na jedynce leci dobra komedia albo…

— Poczekaj. Musimy porozmawiać. — Ton ojca zdradzał poirytowanie, co było u niego niezwykle rzadkim zjawiskiem.

— No właśnie — wtórowała matka. — Po tak długim czasie dowiadujemy się, że masz problemy, a ty chcesz oglądać telewizję? Paweł, przecież ty pogrążyłeś się w błocie!

Pewnie nie miała pojęcia, jak trafnie określiła pracę na budowie.

— Jak wy sobie teraz poradzicie?! I jeszcze ten nieszczęsny kredyt! Ja wiedziałam, że to nie może się dobrze skończyć! — Spojrzała z wyrzutem na Basię.

Przeczuwając, co się święci, szybko odparłem:

— Mamo, cały czas szukam innej pracy. Nie będę tkwił na budowie do końca życia. Poza tym Basia wróciła do szkoły.

— Całe szczęście!

— Nie spodziewałem się, to znaczy nie spodziewaliśmy się z mamą… Przecież jesteś osobą wykształconą. — Ojciec westchnął. — Ja wiem, że w obecnej sytuacji nie miałeś wyboru, ale…

No tak, po raz kolejny zawiodłem swoich rodziców. Ja, magister historii i archiwista, spadłem do poziomu zwykłego robotnika fizycznego. Robotnika niewykwalifikowanego. Zawiodłem ich, kiedy rzuciłem pracę w IPN-ie i zatrudniłem się w firmie handlowej, żeby lepiej zarabiać. Zawiodłem, żeniąc się z Basią. Czy w takim razie warto posiadać dzieci, jeśli one w przyszłości mają przynieść nam zawód?

Wiedziałem, że matka nie będzie mogła spać całą noc, a ojciec usiądzie w fotelu i do późnych godzin będzie rozmyślać, jak można mi pomóc. Wypali przy tym papierosa, wypije dwie lampki wina i zaśnie w ubraniu. Naturalnie nic nie wymyśli, bo nie posiada znajomości, które ułatwiłyby mi znalezienie lepszego zajęcia. Martwiłem się, że wplątałem rodziców w nasze kłopoty. Mimo to czułem ulgę, że o wszystkim się dowiedzieli i nic nie muszę już przed nimi ukrywać. No tak, prawda was wyzwoli. Tamtego wieczoru poczułem na własnej skórze mądrość i prawdziwość tych słów.

Jackowi urodził się syn. Staliśmy na rusztowaniu na wysokości czwartego piętra, a on opowiadał o porodzie żony i o tym, jak drżały mu ręce, kiedy odcinał pępowinę.

— Byłeś przy porodzie? — zapytałem lekko przerażony.

Przytaknął z dumą.

— Pokażę ci zdjęcie. Śliczny, prawda?

— Uhm. — Nie znałem się na urodzie noworodków, ale wierzyłem młodemu ojcu na słowo.

— Odwiedzisz nas któregoś dnia?

Po raz pierwszy w życiu z bliska zobaczyłem niemowlaka. Śmiesznie marszczył nos, poruszał palcami, fikał nóżkami i nie myślał o tych wszystkich sprawach, które zaprzątają umysły dorosłych. Jego światem były zjawiska fizjologiczne. Odważyłem się go dotknąć. Miał miękką, jedwabistą skórę. Trochę pozazdrościłem Jackowi. Dziecko wyzwala w człowieku czułość i pozwala poczuć konkretne zakorzenienie. Myślę, że byłbym dobrym ojcem.

Żona Jacka wzięła synka na ręce i przytuliła chłopca do piersi. Dwie istoty stopiły się ze sobą, tworząc idealnie symbiotyczny układ.

Wróciłem do domu oszołomiony nadmiarem wrażeń.

— Dziecko? — zdziwiła się Basia, kiedy napomknąłem, że moglibyśmy pomyśleć o powiększeniu rodziny. — To chyba nie jest najlepszy czas na dziecko — odezwał się głos rozsądku i trudno było się z nim nie zgodzić. — Jeszcze nie teraz. — Siedziała przede mną dziwnie zamyślona. Widziałem, że próbuje skupić się na rozmowie, ale tak naprawdę jej myśli krążyły po innej, nieznanej mi planecie. Ta sama twarz, te same rozpoznawalne gesty, a jednak miałem wrażenie, że znalazłem się obok obcej kobiety.

— Tak. Masz rację. Jeszcze nie teraz — powtórzyłem jak echo. Wpatrywałem się w Basię. Zegar pracowicie pchał do przodu minuty, a my tkwiliśmy w bezruchu i ciszy obok siebie jak dwa manekiny. Jedynie za oknem w ciemności wieczoru słychać było jakieś głosy. Przez głowę przemknęła mi dziwna myśl: co by było, gdyby odebrało nam mowę i zostalibyśmy skazani na milczenie do końca naszych dni? — Kochanie, czy coś się stało? — zapytałem wreszcie.

Nie odpowiedziała. Wstała z kanapy. Długa spódnica okręciła się jej wokół nóg.

— Masz. Czytaj. — Podała mi jakiś papier.

Ujrzałem duży, wyraźny druk. I najważniejsze: kilka cyfr, które od tej chwili zmieniały naszą codzienność. Bank podwyższył nam ratę kredytu.

— Paweł…

— Tak?

W jasnej, powłóczystej spódnicy przypominała postać z obrazów Moneta.

— Sama już nie wiem, czy dobrze zrobiliśmy.

— Z czym?

— Z tym kredytem. Chyba nie powinniśmy kupować większego mieszkania.

Poczuliśmy, jak teraźniejszość zaczyna nam coraz bardziej deptać po piętach. Pracowałem po godzinach, a i tak ledwo nam starczało na bieżące sprawy. Basia wróciła do udzielania korepetycji. Codziennie po powrocie z pracy widziałem w przedpokoju buty i kurtki uczniów. Czułem w mieszkaniu zapach obcych ludzi. Zamykałem się w sypialni, żeby nie słyszeć tej dukaniny w języku angielskim, tych obcych głosów, które nachalnie rozpychały się w naszej prywatnej przestrzeni. Dusiłem się z bezsilności. Byłem zły, że nie potrafię stworzyć warunków dla silnej rodziny. Co prawda nie przestałem śledzić ogłoszeń, czasem nawet byłem zapraszany na rozmowy kwalifikacyjne, ale co z tego, skoro pieniądze, które pracodawcy mi oferowali, były dużo gorsze niż na budowie i w najlepszym wypadku pozwoliłyby nam przetrwać dwa tygodnie?

Na szczęście na rusztowaniach nie miałem czasu myśleć ani o przeszłości, ani o przyszłości. Umysł zaprzątała mi teraźniejszość. Chwila tu i teraz. Kładąc zbrojenia pod kolejne stropy, od czasu do czasu zerkałem z góry na świat, który rozpościerał się przede mną. Ulice, samochody, chodniki. I zminiaturyzowane ludzkie postacie poruszające się jak w jakiejś animacji. Z góry wszystko wydawało się proste, przejrzyste. Rzeczywistość sprawiała wrażenie układu uporządkowanych elementów, które człowiek był w stanie ogarnąć i opanować. Wrażenie, które rozsypywało się, kiedy z powrotem stawałem na zabłoconym placu budowy, kiedy zrzucałem z siebie upaprane buciory i robocze ubranie. Świat wracał do swojej chaotycznej formy, a ja próbowałem odnaleźć w nim swoje miejsce. Nie wiedziałem, że życie szykowało kolejne przykre wydarzenie.

Czasami budzę się w nocy i nasłuchuję odgłosów. Oddech śpiącej spokojnie Basi, kapanie z niedokręconego kranu w łazience. Za ścianą przemyka winda, zatrzymuje się kilka pięter wyżej. Zamykam oczy, chcę zasnąć, ale moja pamięć odtwarza obraz, który chciałbym wymazać.

Z wysokości szóstego piętra jego ciało wyglądało jak niekształtny przedmiot, jakaś brezentowa płachta, którą ktoś nieostrożnie rzucił na ziemię. Dopiero z bliska dojrzałem podkurczone z bólu palce i stróżkę krwi na twarzy. Miał wpół otwarte oko, jakby do końca nie mógł uwierzyć, że leci na spotkanie śmierci. Twarz zastygła w strachu i żalu za życiem, które zostawił na rusztowaniu. Szybko zszedłem na dół. Jacek leżał nieruchomo. Kask potoczył się aż pod drzwi biura. Otoczył go tłum ludzi.

— Nie żyje — powiedział ktoś.

Spojrzałem w stronę tego człowieka i zobaczyłem prawdę w jego oczach. Prawdę, w którą nie potrafiłem uwierzyć. Próbowałem dopatrzeć się oznak życia. Nad nosem Jacka unosiła się lekka mgiełka. Para wodna. Oddycha. Tak, oddycha.

Ktoś inny nachylił się nad ciałem.

— Wydaje ci się. — Popatrzył na mnie. Nie, nie wydawało mi się. Widziałem wyraźnie mały obłoczek. Może to nie był oddech ciała, może dusza Jacka właśnie rozpoczęła swoją wędrówkę do nieba?

Potem w milczeniu staliśmy nad nieruchomym ciałem, każdy w ciszy zastanawiał się, jak doszło do wypadku. Zastygłem w oczekiwaniu na cud zmartwychwstania. Nie, wciąż nie docierało do mnie, że człowiek, którego przed chwilą widziałem na rusztowaniu, który stał zaledwie kilka metrów ode mnie, po prostu nie żyje. Wtedy podszedł do mnie Maciek.

— Pracowaliście na tej samej wysokości, prawda? Jak to się stało?

Odtwarzałem w pamięci całą sytuację. Montowaliśmy te gówniane pręty. Jacek wychylał się poza poręcz balustrady na tym przeklętym rusztowaniu, bo inaczej się nie dało. To znaczy razem się wychylaliśmy. Od kilku dni tak pracowaliśmy. Musiał stracić równowagę. Pośliznął się?

— Może gdyby miał szelki albo linkę bezpieczeństwa, to by do tego nie doszło, nie sądzisz?

Maciek ściągnął brwi.

— Nie rozpowiadaj o tym. Dobrze ci radzę.

W jego skupionych oczach dostrzegłem lęk. O nic więcej nie pytałem. Ktoś krzyknął, żebyśmy wracali do pracy. Zginął człowiek, a my mieliśmy dalej wykonywać swoje obowiązki. Na miejsce Jacka przyjdzie ktoś nowy. Przecież budowa nie mogła zostać wstrzymana. Budowa to życie, a nie śmierć. Życie nie znosi pustki, więc za chwilę wszystko ruszy pełną parą.

— Idź do szefa. Jest w baraku. W tym na końcu. — Usłyszałem, kiedy właśnie zamierzałem wrócić na rusztowanie, w to samo miejsce, gdzie rozstałem się z Jackiem. — Natychmiast! — rzucił głosem, który nie przyjmował sprzeciwu. Znałem tego mężczyznę z widzenia. Mijaliśmy się codziennie w pracy, chociaż nie przypominam sobie, żebyśmy ze sobą rozmawiali. — To pilne — dodał. Przyglądał mi się natarczywie.

Słowo „pilne” w tamtym momencie nie robiło na mnie wrażenia, skoro kilkanaście metrów dalej leżało ciało mojego kolegi. Odwróciłem się. Wciąż czekali na prokuratora. Z północy zaczynał wiać przenikliwy wiatr. Ciął jak ostra, zimna kosa. Pod butami chlupały błotniste kałuże.

W progu pomieszczenia buchnęło na mnie gorące powietrze. Zamknąłem starannie drzwi. Kuzyn Andrzeja stał przy oknie, obserwując, co się dzieje na miejscu wypadku.

— Niech pan wejdzie. — Miał czerwoną, nabrzmiałą twarz. — Niech pan posłucha… — Kiedy podszedłem bliżej, poczułem kwaśny zapach potu. — Niech pan mnie posłucha. To, co się dziś stało… Cholerne nieszczęście. — Odsapnął i odgarnął na bok przetłuszczone włosy. — Życia mu nie wrócimy, a na robocie panu zależy, prawda? — Spotkaliśmy się wzrokiem. — Więc niech pan nie opowiada nikomu o żadnych szelkach czy linkach bezpieczeństwa. Już coś tam pan próbował gadać, ja wiem.

— Zginął człowiek.

— Niech pan wreszcie posłucha. — Widziałem, jak nabrzmiały mu żyły na szyi. — Wróci mu pan życie? Nie. Pracować pan chce? Tak. To wszystko w temacie. Rozumiemy się? Nic pan nie wie, nic pan nie widział i będzie okej — powiedział szorstko. Wręcz obcesowo.

— To był mój kolega. Miał rodzinę.

Nie wytrzymał i krzyknął:

— Chce pan tu pracować, do kurwy nędzy, czy nie?!

W spontanicznym odruchu miałem ochotę trzasnąć go w twarz i do dzisiaj żałuję, że tego nie zrobiłem. Po prostu wyszedłem bez słowa jak przegrany człowiek. Założył mi na szyję pętlę dyshonoru, a ja przyjąłem ją z pokorą.

Budowa stanęła w miejscu. Nie pracowała ani betoniarka, ani dźwig. Policja zabezpieczała miejsce wypadku. Przyjechał karawan i zabrali nim czarny worek z ciałem mojego kolegi. Wiatr nie dawał za wygraną, rozdymał foliowe płachty, które łopotały niczym flagi, huśtał metalowymi wiadrami zwisającymi z rusztowania. Przy bramie minąłem Maćka. Zatrzymałem się, dając mu do zrozumienia, że chciałbym z nim porozmawiać, ale udał, że nie rozumie, o co chodzi, i w jednej chwili przyspieszył kroku. Każdy z nas poszedł w swoją stronę, tak jakby ten straszny wypadek nie był rzeczywistością, tylko wyreżyserowanym elementem fabuły dramatu, a my uczestniczyliśmy w spektaklu teatralnym. Przedstawienie skończone, publiczność bije brawa, a my schodzimy ze sceny cali i szczęśliwi.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 46.08