E-book
4.41
drukowana A5
43.79
Zagubione epitafium

Bezpłatny fragment - Zagubione epitafium

Poezja współczesna

Objętość:
245 str.
ISBN:
978-83-8351-063-7
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 43.79

Zagubione epitafium

Widzę pośród śnieżnobiałych łez

to światełko, które sieje w człowieku

same najpiękniejsze wspomnienia.

Dostrzegam między smutkami

ten jedyny sen, za jaki warto

powierzyć ostatni promień słońca.


Kończy się we mnie ufność,

że to, co nienarodzone, nosi w sobie

najczystsze gwiazdy.

Nie wrócę, dopóki miniona sekunda

nie zatrzyma czasu.


Rodzi się świetlista obietnica,

że to, co nastąpi jutro, pozostanie tylko

nienasyconym proroctwem.

Pękła w moich ramionach ostatnia łza,

powrócił bezkres, dla jakiego uwolnię

ze swoich płuc ostatni tkliwy oddech.


W ramach jeszcze jednego żalu

za grzechy, delektując się popiołem,

w który obróciły się słowa,

kończę dzisiejszy dzień, dzisiejsze jutro.


W duszy gra mi melodia,

jaką dedykuję ciszy.

Śpiewa we mnie życie,

które zgubiło nagle jedyne epitafium.

Na krawędzi wyspy

Zanim wyśnię najczystszy ze snów,

przyjdź z niebieskim dzbanem

świeżo zebranych łez.

Porównajmy nasze utracone myśli,

z którymi tak bardzo nam

do uśmiechu.


Ucałuję serdecznie

twój niedokończony poranek, zanurzę się

pośród ciszy, z jaką mogę udać się

na krawędź wyspy.


Nasze serca tworzą archipelagi,

do których nikt nie ma prawa wstępu.

Lśnij, gwiazdko, wykradziona

znienacka zagubionej nadziei,

jasnozielonemu niebu u smaku

twoich modlitw.


Odkąd przyjaźnię się ze smutkiem,

czekanie staje się nie do wytrzymania.

Schowana za pazuchą miłości,

nie spodziewam się nostalgii,

pławiącej się w uroczystych marzeniach

o niezwykle ciekawym zakończeniu.

Krótka droga do domu

Samotność przychodzi wtedy,

kiedy żadna z gwiazd nie dostrzega

swojego odbicia w lustrze.


Miłość przybywa, gdy zapach nieba

zaczyna przypominać woń

cynamonu i pomarańczy.


Zanim przepadnie bez sensu ostatnia łza,

obudźmy w sobie niewinność,

obudźmy czas, dla jakiego warto

odejść w nieznane.


Zamieńmy strach na urocze milczenie,

jakie tak trudno przekrzyczeć.

Rozkwita w nas światło, zesłane tutaj

przez twoje słońce.


Proszę, dotknij moją odludną myśl,

poczuj powiew duszy,

która jak zwykle szuka spełnienia

swojego niedokończonego snu.


A kiedy już zalśni w nas

jasnooka przyszłość, złóż na moje skronie

ten jeden jedyny moment,

kiedy droga do domu jest tak krótka.

Ukojenie zamiast koszmaru

Przynieś w swym otchłannym sercu

odrobinę dobrotliwego wiatru.

Kiedy umrze we mnie noc, podaruję ci

świt, dla którego mogłabym odejść

poza granice samotności.


Pogodne jest dziś niebo u moich stóp,

pozbawione ostatniego strzępu obłoku,

pozbawione ciężaru, który do niedawna

nosiliśmy w ciasnych duszach.


Niech obudzą się w nas poranki,

dla jakich możemy porzucić tutejsze bariery,

opuszczone boleśnie łzy.

Nie warto okłamywać snów, że przynoszą

ukojenie zamiast koszmaru.


Kwitną w nas smutki nie do pary,

zielenieją myśli, tak niewinne i lekkie

tego jedynego popołudnia.


Nie chciałabym, aby moje odrętwiałe życie

zamieniło się na role z odległością.

Anielskie pióro

Do bólu nieparzyste są dzisiejsze gwiazdy,

które przysiadły bez zaproszenia

na moim parapecie.

Osamotniony jest dziś księżyc,

bo nikt nie cieszy się ciepłem

jego wykradzionego blasku.


Serce jednak czerpie radość z cienia,

rozpościerającego się w moich myślach.

W snach zalęgła się przejrzysta naiwność,

obudziła się wiara, że to, co najpiękniejsze,

kiedyś musiało być najsmutniejsze.


Zmierzch, okraszony niewinnym uśmiechem

wiosny, pogrąża się w jasności gwiazd,

we łzach, które roni skrzywdzony czas.


Namalujmy na ścianie nasz prywatny raj,

otwórzmy na oścież drzwi, za którymi czai się

osamotniony pocałunek, lśniąca pieszczota,

która swą delikatnością przypomina

muśnięcie anielskiego pióra.

Jak wiele bólu potrzeba

Zrozumiałam, jak wiele bólu potrzeba,

aby pojąć samotność skradzionej łzy.

Zrozumiałam, ile słów brakuje, aby miłość

postawiła kolejny krok i ucałowała

twoje nieprzespane skronie.


Dziś, kiedy ciemność jednoczy się

z blaskiem gwiazd, pozostało mi jedynie

przyśnić przeszłość, która nie ma prawa

wstępu do teraźniejszości.


Dostrzegam w tobie złociste refleksy nadziei,

dostrzegam serce, za jakim można udać się

za granicę światłocienia.

Wiem, że mogę zadedykować światu

tylko marny okruch naiwności.

Wiem, że jestem w stanie podziękować Bogu,

że zaprowadził mnie na manowce marzeń.


Dobrze jest mi na tym wrzosowisku,

które zna tylko strzępy rzeczywistości,

moje bezsenne łzy, które pragną deszczu.

Niebo w moich ramionach

Teraz wiem, że samotność również chadza

własnymi ścieżkami.

Wiem, że miłość — ta rodem ze wspomnień —

nie czeka, aż postawię ostatni krok

i oddam się niewolniczym marzeniom.


Niestety, przepełnia mnie cisza,

której nie sposób uratować,

której tak trudno ponownie zaufać.

Zgasł mój uśmiech, w niwecz obróciła się

wyblakła tęsknota za czymś, co nigdy

się nie obudzi.


Lepiej wybaczyć rzeczywistości niż udawać,

że to, co dotąd było skradzione,

ma jednak szansę, aby stać się

pokonanym czasem.


Najpiękniejsza miłość to taka,

która zamiast uśmiechu przynosi przepaść,

w którą zachłannie patrzę, lecz nie wiem,

ile warte jest niebo w moich ramionach.

Oswojone łzy

Do uchylonego okna zapukał

jeszcze jeden poranek.

Nie pamiętam, kiedy ostatnio marzyłam

tak zachłannie, tak niecierpliwie.


Nie mam ochoty obierać ze skórki

kolejnego zakazanego owocu, nie chcę oswajać

słów, które uroniło przypadkiem

moje bezludne serce.


Czy to, co przychodzi z własnej woli,

zawsze musi być lękiem,

któremu tak trudno wybaczyć?

Czy miłość, sprzedana po atrakcyjnej cenie,

powróci, by uśmierzać rany swym pięknem?


Nie chcę kłamać, mimo że wiatr

przetrącił mi skrzydła, mimo że czas

nie przyznaje się do winy.

Wołam, lecz nikt nie chce usłyszeć

mojego szeptu.

Płaczę, ale nie ma osoby, która oswoiłaby łzy.


Powróć, choć zamknięte drzwi

podwajają moją namiętną obcość.

Rozkrzyczane życie

Zmęczona oczekiwaniem na kolejny wstęp

do czasu, wyczerpana fanaberiami

własnego serca — odchodzę w ramiona światła,

przechodzę na drugi brzeg tej czarnej rzeki.


Nie, nie chcę zostawiać po sobie wspomnień —

niech zatracą się pośród dożywotnich marzeń,

niech oddadzą się wierze, że powrócą

kiedyś łatwopalne myśli.


Dręczy mnie uśmiech, którzy nie ma

nic wspólnego z radością.

Dokucza mi świat, z którym nie potrafię rozmawiać.

Bolesne są sny, które budzą we mnie

słodko-kwaśną nostalgię za czymś,

co nigdy nie odzyska sennego początku

i marnotrawnego zakończenia.


Nie kojarzysz mi się z duszą,

której nagle znudził się kolejny rozdział

tej autobiografii.

Unicestwiona, czekam na szept,

który oswoi moje rozkrzyczane życie.

Kwitną łzy

Wypełnij jasnozieloną tęsknotą pustkę

w moim czczym życiorysie.

Pozwól mi marzyć, choć światło gaśnie

pod powiekami.

W sercu tańczy bujna wieczność,

lecz wiem, że łzy są mi zakazane.


Pośród wszystkich marzeń gości takie,

któremu nietrudno odmówić piękna,

którego nie można pozbawić szczęścia.

Upadła we mnie nadzieja, wiara zgasła

jak łza na wietrze.


Nie chcę odchodzić, skoro mój smutek

prosi o krztynę dotyku, skoro twój czas

wypełnia sobą moje nadwerężone serce.

Nie mogę iść naprzód, gdy kroki

niosą mnie innym poboczem.


W oczach wciąż kwitną łzy,

wciąż płonie wolność, którą dedykuję

moim niespełnionym pragnieniom.

Łzy zderzają się ze sobą, rzeźbią

przerwaną linię życia.


Melancholia skuliła się w kącie serca,

czeka na porę, kiedy życie odwzajemni jej uśmiech.

Skrawek obłoku

Najjaśniejsza gwiazda rozprysła się

na wzór opuszczonej łzy.

Najcudowniejszy uśmiech zginął

pośród śpiewu tłumu.


Boję się zostawić raz na zawsze

ten bolesny cień, boję się odejść,

mimo że czas nie sprzyja dziś nadziei.


Pękła we mnie miniona godzina,

przeminęła sekunda, w której mieściła się

cała moja wieczność.


Proszę, odwiedź choć na moment

moją przyszłość, wskaż zakątek w niebie,

gdzie będę mogła znów oddychać.


Podaruj mi w czułym świetle księżyca

ten jeden jedyny skrawek obłoku,

podaruj smutek, abym mogła opłakiwać

utracone sny.


Nie, nie zapominaj o tym, że ból

zostawia ślady na policzkach.

Zatraćmy się przypadkowo

w tym krzywym zwierciadle,

udowodnijmy smutnym pocałunkom,

że wszystko kiedyś musi się zacząć

od środka.


Wyruszam w podróż, na końcu której

zasnę, uśmierzona dotykiem twoich ramion,

upojona smakiem oddechu.

Rzewne milczenie

Wyśniłam cię, zanim zrozumiałam,

jak wiele mi snu potrzeba, aby ukoić

nadszarpnięte zmysły.


Budzę się nagle, spazmatycznie.

Jestem zupełnie niegotowa

do pożegnania z uśmierconą czułością.


Proszę, ześlij mi chociaż krztynę

życiodajnego uśmiechu, chociaż odrobinę

spokoju, aby ucichł mój bolesny krzyk.


Nie chcę, aby moje serce

przyznało się do winy.

Dusza zaplątała się w myśli, które nie dają

pokornego życia.


Łzy, całe archipelagi łez, znaczą rysy twarzy.

Z nadzieją przyklejoną do ust,

błagam cię o jedyne pragnienie,

zastąpione przez wiatr.


Nie potrafię śnić, kiedy oczekiwanie

staje się jeszcze jedną pokutą,

odpuszczeniem grzechów, których nie żałuję.


Łzy, zderzając się z kroplami deszczu,

wsiąkają w kamień porzuconego serca.

Bo kamieniem stanie się miłość,

zanim zdążymy wręczyć sobie

rzewne milczenie.

Boli mnie gwiazda

Przychodzi do mnie sen, który zrodził się

w objęciach twojej odległości.

Odwiedza mnie cisza, za jakiej towarzystwem

tak żałośnie przepadam.


Niestety, zanim wybije ostatnia godzina,

zanim odzyskam utraconą przyszłość —

nakarmię pragnienia szczątkami

najpiękniejszych gwiazd, nasycę ciało,

tak do bólu nagie, obdarte z resztek duszy.


Wraz z końcem bezsennego poranka

powróci we mnie rzewna naiwność,

że to, co nieznane, zawsze musi być najtrudniejsze.

Boli mnie gwiazda, która od początku

zastępuje miejsce serca.


Boli mnie lewa myśl, tak bardzo dojrzała,

lecz wciąż niegotowa, aby ruszyć

w dalszą drogę, poza granice istnienia.

Proszę, rozpal ten jedyny raz skamielinę

słowa, co nigdy nie zastąpi mi łez,

nie podzieli się smutkiem, poza którym

nie pozostało mi nic, co jest najważniejsze.


Płonie we mnie strach, że odejdziesz,

zanim dobiegnie końca ta modlitwa,

zanim los ujarzmi stokrotne marzenia.

Przegrana odległość

Za plecami samotności czekają drzwi,

prowadzące na skraj nowo wybudowanego raju.

Tam, gdzie triumfuje miłość,

zazwyczaj brakuje ostatniego ciepłego słowa.


Proszę, nie przynoś mi więdnących

żonkili, nie wręczaj niespokojnej wiary

w to, co pozostaje tak samo idealne,

jak zawstydzona swą nagością

pierwsza gwiazda.


Lśni we mnie serce, w jego zwierciadle

nikt nie chce poszukiwać swojego czasu.

Zanim cienki lód pęknie pod ciężarem

moich łez, zanim życie okaże się oazą

dla światłoczułych — namaluj mi na ścianie

wykradzione słońce, namaluj ciszę,

której wciąż poszukuję w słowach.


Nie udaję, że melancholia jest świadectwem

istnienia cieplejszych dłoni, palców,

które zwinie wyplatają moje sny.

W mojej rzeczywistości zalągł się strach,

że to, co dobre, nie lubuje się w świetle

spadających gwiazd.


Przestałam udawać, że najlepsze wspomnienia

przynosi mi przegrana odległość.

Zziębnięte dłonie

Zaklęta w najwybredniejszy sen samotności,

powierzona dogorywającemu płomieniowi

w twoich oczach, kocham cię

w mojej niepamięci, lubuję się w marzeniach,

które nie noszą jeszcze imion.


Chciałabym, aby twój blask obłaskawił

mój natrętny cień, lecz wiem — miłość

nie nadejdzie, dopóki będę wierzyć

w obojętność moich obietnic.


Pragnę przyjrzeć się z bliska

twoim cierpliwym łzom, pragnę ujrzeć

w świetle księżyca przepaść wszechświata.

Moje ciało, zaciśnięte w zarodek nostalgii,

nie sprzeciwia się dziś ścieżkom gwiazd,

szanuje ciemność, która wlewa się

wraz z nocą do snu.


A kiedy odrodzimy się

między nieproszonym dotykiem a chciwą śpiączką,

kiedy w naszych ustach zalęgnie się

odrobina cienia — odejdę na przekór

pragnieniom, odejdę poza krawędź jutra,

gdzie zaczeka na mnie przyszłość,

zaczeka wieczność, którą ofiaruję

moim zziębniętym dłoniom.

Droga powrotna

W moim sercu rozkwita wolność,

jakiej nie wolno mi obiecać.

W duszy podryguje strach,

że to, co utracone, nie zna drogi

powrotnej.


Chciałabym wrócić, ubrana

w przypadkowe pocałunki,

zakochana w świetle poprzecinanym

plastrami cienia.

Chciałabym pojawić się wbrew ciszy,

która zagłusza moje modlitwy

do zatracenia.


Niestety, najjaśniejsza z gwiazd otula

mnie ciepłem, jakiego nigdy dotąd

nie rozumiałam, jakim zachłannie gardziłam.

Wiem, czasem budzi się świadomość,

że naiwne słowa niosą wyrzuty czasu.


Pamiętam, że nikczemny poranek

nie służy pożegnaniu.

Rozkojarzona do granicy światłocienia,

kołyszę się na fali, która zaprowadzi mnie

tam, gdzie czeka twoja wyspa.


Zaginiona pośród archipelagów,

szukam takiej tęsknoty, co zastąpi mi

jutrzejszy sen. Senną marę, z jaką

tak mi nie do twarzy.

Zadedykuj myśl

Spełniona do granic światłocienia,

wypełniona po brzegi oddechem,

przymierzam wypożyczone od Boga myśli,

sprawdzam, czy wszystkie sny leżą

na swoich miejscach.


Wciąż poszukuję odpowiedzi

na twoje mgliste spojrzenie,

wciąż wypatruję serca, które mogłoby

czasem zatrzymać się na moment

i zamyślić. Wiem, przyniósł mnie

tu nieproszony wiatr, przyniósł moje łzy,

którymi nikt nie chce się zaopiekować.


Przybliż się, ucałuj łakomie

moje smutne pragnienia.

Pomyłka, którą popełniłam na wstępie

do nicości, pozostanie tylko skwaśniałą łzą.

Teraz pora na blask, na ciepło,

które niesie poszum twojego dotyku.


Nikt bowiem nie chce ukochać

mojej nostalgii. Nikt nie chce kołysać się

wraz ze mną na wietrze.


Nie zapomnę, dopóki świt igra

pośród ciemności. Namaluj mój szept,

zadedykuj tę jedną myśl.

Wiatr niosący zapomnienie

Wiem. Twoja dłoń karmi dziś czarne ptaki

moich zmysłów.

Wiem. Moje ciało szuka uśmierzenia

w twojej duszy. I cóż z tego?


Otwieram usta, spijam łakomie zabłąkane łzy.

Nie chcę uciekać przed burzą,

nie chcę szukać szczęścia

w wyobcowanym niebie.


Proszę, nie wyrzekaj się mojej samotności.

Proszę, nie objawiaj mi się

w najpiękniejszym przywidzeniu.

Zapatrzona w dal, czuję na plecach

szept twoich palców.

Oswojona z czasem, proszę Boga

o litość, proszę o miłość, abym mogła zaczekać

na kolejny zmierzch.


Wciąż ubywa mi smutku, a moje łzy

są zbyt duże. Nie, nie czekam

na malinową teraźniejszość, na truskawkowe ślady

po pocałunku.

Przybywam, aby ukazać ci odrobinę cienia,

krztynę uśmiechu, za jaki nie chcę

nic w zamian.


Szukam natchnienia na twojej łakomej skórze.

Szukam blasku, który pewnego razu

przyniesie wiatr niosący zapomnienie.

Przerośnie mnie cień

Istnieje w tobie takie światło,

którego smaku nigdy dotąd nie znałam.

Dostrzegam w twoim śnie ciszę,

na jaką nie zasługuję.


Moja samotność, przypieczętowana łzami,

przypatruje się z bliska płomieniowi

w twoich oczach, który nigdy

nie zapłonie dla mnie.


Napotkałam w marzeniach takich ludzi,

dla których warto sprzedać

najlepsze niebo.

Wszystko, co najpiękniejsze, kojarzy się

zwykle z nocą, której nie tłamsi

najwyższy krzyk, nie przeraża piętno

twojego dotyku.


To, co pozostaje, zwykle przynosi

zagubiony wiatr, ofiarowuje miłość,

dla jakiej mogę dotknąć dna,

dla jakiej potrafię pokonać lęk

przed lataniem.


W moim niedokończonym sercu

wciąż lśni niepodważalny smutek,

melancholia — w jej imię mogę ocalić

wieczność, jestem zdolna zwieńczyć

wszechświat.


A gdy już przerośnie mnie cień,

wręcz mi odrobinę powietrza,

podaruj modlitwę bez adresata.

światłocień

jestem tym co kojarzy się okrutnie

błędnym wędrowcom

bezkrwistym cieniem padającym

ci do stóp

przypominam jutro któremu tak zimno

w obłąkane serce

tak trudno obrócić się

w popiół


moje linie papilarne nie dotyczą

tych smętnych przykazań

wystrugane pośpiesznie mięso

zanosi się płaczem

nad własnym istnieniem


moje przyszłoroczne powietrze

wciąż jasnozielone i pokorne

nie wystarczy czeluściom płuc

nie obróci się w karę

dla której będę musiała służyć tak

jak niebo poddaje się gwiazdom


zanim skóra uchyli rąbka porankowi

sprawdź czy na pewno

wygodnie ci w nowym światłocieniu

nieskromna gwiazda

chciałam tulić w milczeniu zatracone niebo

chciałam marzyć o tym co pozostanie

przeszkodą dla bólu

pragnęłam wyśnić

ciekawszą teraźniejszość


lecz nieskromna gwiazda przygarnęła

moje niepoprawne dłonie

nieoswojony podryg serca

zanurzył się w szkarłatnym widzeniu


odnalazłam na twojej napiętej skórze

oddech bez właściciela

odzyskałam niemoc która wiedzie

ku zatrutym porankom

a kiedy zastraszony czas odnajdzie

drogę powrotną

kiedy życie śmiertelnie się przestraszy

ruszę na poszukiwania

pośpiesznie skleconych iluzji

poematu bez lewej ręki


przeistoczysz się w sen

bez towarzystwa

bez serca które postukuje

z braku większego zainteresowania

lśnienie twego serca

chciałam przyrzec w obecności Boga

że kłamstwo jest czasem

bardziej wiarygodne niż światło

chciałam ci obiecać

że zasnuta chaosem przestrzeń

to tylko jedna wyschnięta melancholia

tęsknota której nie warto ufać


sam smak twojego imienia

przeraża samowystarczalne żądze

moje pominięte ciało

które pragnę wręczyć ci z okazji

letniego przesilenia


i znów podglądasz kąpiącą się noc

gwiazdy wypełniające jej serce

proszę cię powstrzymaj ból

przed naszym kolejnym spotkaniem

uprzedź czas że tym razem zrozumie

w czyją stronę lśnić


zaginęłam w twoim śnie

straciłam drogę powrotną do piekła

pozostanie mi wiara

że gdzieś w oddali lśni twoje serce

utracony człowiek

czy uwolnisz mnie od zastałej pokuty?

pokażesz wszechświat

jakiego jeszcze nie znam?


z prędkością życia

moje nieposłuszne słowa

szukają poczciwego wyznania niewiary

moje wspomnienia są szybsze

od przyszłości

zbuntowana miłość szuka schronienia

w lewym kącie


pomóż mi wyleczyć się ze śmierci

z suchej posoki ciała

które wie że przez przypadek

wyrosła mu dusza

że niezamierzenie urodziła się

pośród nieznanych zaciekawionych

zerknięć


jutro udam się tam gdzie czeka

na mnie niebo

gdzie odbywają się senne modlitwy

do utraconego człowieka

prosto w ciszę

zapomniałam dokąd udało się

moje ostatnie życzenie

głęboko zakorzeniona jest potrzeba

jeszcze jednej kropli

jeszcze jednego przypadkowego dotyku

na zbyt lazurowej skórze


odkąd doszukałam się zmierzchu

w twoich oczach

odkąd zrozumiałam

nie należy mi się czas

przestałam wierzyć w anioła stróża

przestałam zanosić się nadzieją


zanim wyłudzę od ciebie

jeszcze jedno jutro

popełnię dla urozmaicenia

kilka nieśmiertelnych grzechów

doznam na sobie nikczemnego szelestu

twoich skradających się rąk


pewnego wieczora uklęknę

przed niebem i przyobiecam

od dziś mój oddech należy także

do twojego strachu

do rozwarstwionych wynurzeń

prosto w ciszę

sparaliżowany cień

nie rozumiem przyszłości

kończącej się

przed zachodem słońca

nie potrafię usłyszeć dostatecznie

wielu słów

aby zacząć od nowa tę podróż

za granicę strachu


rozpadam się na urojone słowa

porównuję ciszę

do twojego nieokrzesanego krzyku

urodziłam się aby świecić

jaśniej niż słońce

odważniej niż wszechmogący cień


czy mógłbyś przynieść mi

kilka gwiazd

abym mogła wspominać twój powrót?

nie chcę wciąż bawić się

w nostalgię nie chcę podglądać

życiodajnej nocy


moja samotność przypomina

tobie jedność

dla jakiej można odejść

bez sparaliżowanego cienia

elementy

to co jest lśnieniem

kolejnego tragicznego poranka

jest również ścianą

tyle że białą

to co oddaje piękno

twojego serdecznego ciała

podobne jest do wykradzionych proroctw


nie chcę pogrążać się

w twojej lazurowej krwi

nie chcę płynąć pod prąd

wszechświata

miłość zrodzona

z niedopasowanych elementów

przygląda się łakomie moim łzom

porównuje ciszę

do namiętnego uśmiechu


pewnego razu dawno temu

moja łza spadła z okna

roztrzaskała się o chodnik twojego serca

kiedy miłość skończy pisać

moje epitafium

stanę się popiołem

przemienię się w strach

zamiast przestrzeni

cały zewnętrzny świat

przeobraża się w ciszę bez złudzeń

całe niekochane życie poszukuje

cierpliwie drogi powrotnej

od dawna pragnęłam odnaleźć

w tobie dość nieba

aby rozjaśniło moją samotność


zakochałam się

w twoim obojętnym świetle

w uśmiechu którego nigdy

mi nie zadedykujesz

marzyłam żebyś choć raz mnie pokochał

ale twój strach pozostał nieokrzesany


zaplątałam się w słowa

bez znaczenia

odszukałam drugą stronę wspomnień

wyruszyłam w tę bezsensowną podróż

twój spokój miał stanowić

mój prywatny drogowskaz


zamiast przestrzeni poznałam

pustkowie gdzie królem jest

twój własny cień

niemile widziana miłość

pewnego przyziemnego poranka

wręczyłam ci

moje najwykwintniejsze serce

miało twój jasnozielony uśmiech

i nieskazitelne spojrzenie


od początku wiedziałam

nie jesteś mi dedykowany

ale moje pragnienie już szukało

drogi powrotnej


otworzyłam szerzej usta

aby dostrzec na parapecie księżyc

zapatrzył się w mój lęk

kiedy wymagałam gwałtownie

odrobiny porzeczkowego pocałunku


cały mój kieszonkowy wszechświat

nie przypomina już

tej zmęczonej epoki

kiedy sny chadzały spać parami

kiedy nadmierne spojrzenia

rozbierały się do naga


powróć zanim zrobi to za ciebie miłość

niemile tutaj widziana

iluminacja

fałszywy jest posmak

twoich porzeczkowych pocałunków

niemiłe jest pragnienie aby wiatr

wiał we wszystkie strony naraz


wszędobylskie drogowskazy

nie powstrzymają mnie

przed powrotem

przed nadmierną iluminacją

w twoich bezsennych dłoniach


wszystkie moje urojenia

przerwane w połowie

szukają urzeczywistnienia wśród myśli

twardych jak serce

przypadkowego bezdomnego


to co pozostało mi po rzeczywistości

jest bezsensownym skomleniem

o odrobinę więcej powietrza

o krztynę rozkoszy

której nie wolno opuszczać ciała


zatrzasnęłam za sobą usta

pustka legła w gruzach

zostanie kilka niewykształconych dotknięć

dotyk nieprzystosowany do życia


szept zagłuszy wołanie o pomoc

idealny widok

przysięgam serdecznie że ból

zrodzony w pustce

twoich zaciśniętych słów

już nigdy nie wskaże drogi

za margines przeklętej opatrzności


obiecuję nie przyznam się do winy

dopóki kolidują w nas

złowróżbne pocałunki

zderzenia naskórków dla jakich opłaca się

nieposłusznie śnić


pod znoszonymi powiekami mieszka

dostatecznie wiele spojrzeń

prosto w zarodki uśmiechu

co do niedawna było półpłynną krwią

dziś stanowi źródło kradzionego strachu

zmartwychwstałego jutra

w którym pragnę dostrzegać

zmęczone do bólu ciało

smutek błękitny niby niebo

w twoich ustach


zrozumiałam że ból zadany niepewnie

pewnego razu stanie się nadzieją

wiarą że mam stąd

idealny widok na życie

na różańcu

od wielu tysiącleci idę pod prąd

tej samej czarnej rzeki

kołyszę się pośród fal zrodzonych

przez twoje zwiewne objęcia


mijają setki słów

kończą się marzenia

jakie nigdy nie miały początku

wyczerpana agitacją pięknych myśli

powierzam się

nadpobudliwemu muśnięciu serca

oddaję się osieroconej gwieździe

by lśniła w moich płucach

modliła należycie

na wytartych paciorkach różańca


wierzyłam

uda mi się zerwać kawałek nieba

uda mi się dotknąć sercem szczytu

niestety nie wiem co zrobić

gdy każdy przypadkowy pocałunek

nosi twoje imię

niezamierzony dotyk


chciałabym odejść posłusznie

na złość Bogu

na złość martwym owocom

które wydała twoja wyobraźnia

pokonać ciszę

nie umiem żyć bez twojego powietrza

nie potrafię umierać

wbrew świeżo upieczonym myślom

żeby świat stał się odrobinę ciekawszy

żeby krew płynęła wartko

pod prąd

namaluję twój autoportret

narysuję poszept

najrozkoszniejszych znaków zapytania


pewnej zimy zakwitną wstydliwe sny

odrodzi się ból tak rzadko widywany

moje wadliwe ciało

podąża za niewyspaną duszą

moje zdziwione poranki ubierają się

w głuchonieme mgły


rozrastasz się we mnie

niby wschodząca nawałnica

prowadzisz za rękę przeklęty sen

bez towarzystwa


ufam życiu że to co przypomina

subtelną bajkę jest wyłącznie błaganiem

o krztynę człowieka

jego bezsennej przyszłości


urodzę się jutro na znak że serce

czasem pokonuje ciszę

ktoś bardzo samotny

wołanie niedokończonych śladów

na mojej pomiętej skórze

przeobraża się w subtelną nicość

bez zbędnego tchnienia


nikczemna miłość jest zadedykowana

dla tych którzy wciąż czekają

na swój cień

chciałabym obrócić się w sen

przed jakim nie ma ucieczki

który nie liczy się

z moim zakłamanym śpiewem

prosto w ciszę


wraz z twoim świeżym pragnieniem

powróci życiodajne epitafium

odnajdzie się sumienie

ktoś przetrącił mu pokutę


zanim krzyk zamknie mi usta

odejdę na drugą stronę wszechświata

odnajdę słońce które będzie czekać

tylko na mnie

na mój nieplanowany świt


i zbiegną się wszystkie skarby

które przyniósł tu ktoś bardzo samotny

to ostatnie słowo

ból i samotność jak zwykle

nie mogą dojść do zgody

cisza i powątpiewanie kojarzą się

z sekundą

zbyt prędko przebrzmiałą


zatracam się w twoim chciwym zapachu

w melancholii którą dobrowolnie dźwigasz

w swoim bezmiarze

nie potrafię oddychać

kiedy powietrze jest tak delikatne

nie umiem marzyć kiedy życie

nie przyznaje się do winy


nie mam pojęcia gdzie kwitną

jasnozielone łzy

nie wiem gdzie ukryłam przed sobą

moje przerażone katharsis

pozostaję w twoim niespełnionym życzeniu

koloruję na czarno

twoją świeżo wyremontowaną tęczę


zanim wrócisz ze spotkania z myślą

wyszarpnij spomiędzy ust

to ostatnie słowo


spisuję na twoim szeroko zamkniętym sercu

mój ostatni list otwarty

przestrzenie światła

jestem wystarczająco jasnozielona

i kwaśna

żeby nazywać mnie dojrzałą

jestem wyjątkowo obecna

i cieniolubna

żeby zatracić się

w miękkości twoich słów

pogrążyć się w owocowym cieście

zmierzchu


nie zamierzam długo czekać

na kolejną teraźniejszość

na obupłciowy lęk z którym chadzam

wciąż pod rękę

bawię się w chowanego


zbliż się do moich czystych zamiarów

do posłusznego mruczenia

skazanego na dożywocie serca

odnajdź wśród konstelacji

tę jedną pestkę

odszukaj leciwą pozytywkę

której melodia nie pasuje

do współczesnych przestrzeni światła


do zamyślonych wieszczy

którzy wciąż kochają się buntowniczo

w przyszłości nie do pary

odświętny świat

w moim odświętnym świecie

roi się od bliskoznacznych przywidzeń

w moim pobliskim niebie

planety obracają się

pod prąd


nawracające gwiazdy

czy jesteście żeby wesprzeć mnie

w poszukiwaniach utraconej dorosłości?

czy kochacie tak jak ja kocham

moje niecierpliwe łkanie?


tańczę dziś cichą samotność

do lazurowego poranka

tańczę miłość która nie ma od dawna

poczucia rytmu


mógłbyś podać mi nieparzyste szczęście

żeby spotkał nas czas

wieczność nie do końca tajemnicza?


pragnę lśnić jak uśmiech w twoim oku

czekam na moją wszędobylską duszę

która jak zwykle musiała napotkać

rozłożysty sens


nie kalecz dzisiejszej tęsknoty

przyjdzie na to właściwa pora

roku

w prywatnym sercu

wszystko o wschodzie staje się

wyrzeczeniem najpiękniejszych lat

kiedy zmierzch lęgnie się w żyłach

znikome wspomnienia szukają

uwolnienia z tej matni


jest w nas dostatecznie wiele

samotnej krwi

żeby porzeczkowe miłowanie

nie miało wstępu do nietaktownych intencji


moje kłamliwe spojrzenia

nikomu niepotrzebne

szukają żarliwie otuchy

dla swojego źródła

dla odległości którą wciąż dopasowuję

do zeschniętych rąk

do powietrza o jakiego obecności

wszyscy zapomnieli


w moim prywatnym sercu

kłębi się czasoprzestrzeń

panoszy się świt dla którego nie ma nadziei

który umrze zanim zdążysz

spojrzeć w twarz bólu

przedwczorajsze życie

co stanowiło bezbłędnie niedokończony

słoneczny czas

dziś jest tylko przypadkiem

przed którym udało mi się uciec

pielęgnuję łapczywie

najukochańsze godziny

przypatruję się skłębionym pocałunkom

od dziś mój oddech

jest także twój


nie chciałam

żeby w przedwczorajsze życie

włamała się literówka

pomyłka do której wstyd się przyznać

gonitwa myśli wciąż nie usypia

wyczerpanych znaków na palcach

nadmiar istnienia przeobraża się

w strach w jakim opłaca się zakochać

uronić kilka życzliwych poematów


zanim podniosę moje przestarzałe serce

przypomnę sobie jak wiele

jasnoniebieskich kamieni spoczywa

na tutejszym dnie

jak wiele skaz dźwiga moja zachłanność

samotność zgasiła światło

pojaśniało na horyzoncie

mojego znakomitego humoru

niebo uśmiechnęło się serdecznie

do chmur


chciałabym uwierzyć w bliskość marzeń

przekonać się

jak świetliste potrafią być wspomnienia

w jakie tak trudno uwierzyć

którym tak łatwo się oprzeć


rumiankowe słońce pogrąża się

w krystalicznych myślach

nadgryziony księżyc pielęgnuje

swoją ciszę w cieniu twoich słów


nie mogę śnić

dopóki nie powróci poranek

nie mogę wierzyć zanim łzy okażą się

zbyt łaskawe

odkryłam twój uśmiech w kolejnym dniu

pośród milczenia

które zasiał tu ktoś z powołania


moja samotność zgasiła światło

i poszła śnić gdzieś indziej

szczęśliwsza melodia

rozłożyste słowa znów pukają

do uchylonych drzwi

nieposkromione formy szczęścia

podrygują w rytm

szczęśliwszej melodii


jestem dostatecznie blisko nieba

aby usłyszeć szept porzeczkowej nadziei

zakładam na usta

najlepszy z uśmiechów

i idę pod prąd światła

idę zgodnie z echem

które przetacza się pomiędzy

jasnoniebieskimi promieniami

mojego prywatnego słońca


przypadkowo rozsypałam

ostatnie gwiazdy w tych stronach

przyśniłam ucieleśnione pragnienia

przekonałam zmierzch

aby w końcu odetchnął z ulgą


przyjrzyj się moim myślom

kwitną dziś tylko dla ciebie

życie nigdy nie jest pomyłką

choć często rodzi się nie w porę

spojrzenie nadziei

rosną we mnie posrebrzane sny

rozprzestrzeniają się poranki

w kolorze spokojnych myśli

porzeczkowe usta kryją w sobie

moc pocałunków

pilnują tajemnicy która usiłuje

zakwitnąć tej zimy


twój przedwczorajszy czas

skarży się na brak ciszy

strach skrada na miękkich łapach

prosto w świeżo malowany świt


wplatam palce w myśli

zielone jak spojrzenie nadziei

niech przepastne znaki zapytania

staną się niebezpiecznym pragnieniem

myślą bez zbędnych słów


oddaję spokój powierzam ciało

sennej oazie tam gdzie można spotkać

nienasycone bicie serca

niecierpliwe niebo

przynoszę ci szmaragdowy dzban

pełen żarliwości

i świeżo zerwanych łez

przynoszę ci kubek światła

aby jego mrok rozjaśniał słotny sen


jestem tu aby zliczać słowa

szeptane przez obojętność

słowa pełne ciszy i samotności

mój podeptany uśmiech zrodził się

żeby trwać w twojej bezsenności

przynosić wspomnienia

podarte na kawałki


spijam twój malinowy poszept

z niecierpliwego nieba

rozkoszuję się balladą którą dedykujesz mi

o długo oczekiwanym poranku


pośród żywych głazów

mieszka skrzywdzona niewinność

nawrót szczęścia rozprasza

moje postradane dni

biała róża

powracasz żeby po raz ostatni

odkryć zmiennocieplne pragnienia

skłócone słowa które nie pasują

do białej róży twoich ust


jesteś znów aby uwolnić mnie

z oków niespełnionego nieba

aby wskazać bezdomne życie

które czasem opłaca się przygarnąć


wiatr wplata zielone palce

w jasne pasma twoich włosów

głodny zmierzch przegląda się

w pękniętym zwierciadle

gdzie czeka na swoją kolej

opuszczona pośpiesznie dusza


proszę przyjdź zanim skończę

oddzielać sny od popiołu

wróć i chwyć mnie za oddech

tak żebym jeszcze raz przyśniła

znikome muśnięcie namiętności

doszukała się miłości tam

gdzie wciąż trwa biała noc

spadające gwiazdy

trwa w tobie noc

o szmaragdowych gwiazdach

rozlega się świt o samotnym spojrzeniu

poranek taki sam jak w dniu

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 43.79