Zagubione epitafium
Widzę pośród śnieżnobiałych łez
to światełko, które sieje w człowieku
same najpiękniejsze wspomnienia.
Dostrzegam między smutkami
ten jedyny sen, za jaki warto
powierzyć ostatni promień słońca.
Kończy się we mnie ufność,
że to, co nienarodzone, nosi w sobie
najczystsze gwiazdy.
Nie wrócę, dopóki miniona sekunda
nie zatrzyma czasu.
Rodzi się świetlista obietnica,
że to, co nastąpi jutro, pozostanie tylko
nienasyconym proroctwem.
Pękła w moich ramionach ostatnia łza,
powrócił bezkres, dla jakiego uwolnię
ze swoich płuc ostatni tkliwy oddech.
W ramach jeszcze jednego żalu
za grzechy, delektując się popiołem,
w który obróciły się słowa,
kończę dzisiejszy dzień, dzisiejsze jutro.
W duszy gra mi melodia,
jaką dedykuję ciszy.
Śpiewa we mnie życie,
które zgubiło nagle jedyne epitafium.
Na krawędzi wyspy
Zanim wyśnię najczystszy ze snów,
przyjdź z niebieskim dzbanem
świeżo zebranych łez.
Porównajmy nasze utracone myśli,
z którymi tak bardzo nam
do uśmiechu.
Ucałuję serdecznie
twój niedokończony poranek, zanurzę się
pośród ciszy, z jaką mogę udać się
na krawędź wyspy.
Nasze serca tworzą archipelagi,
do których nikt nie ma prawa wstępu.
Lśnij, gwiazdko, wykradziona
znienacka zagubionej nadziei,
jasnozielonemu niebu u smaku
twoich modlitw.
Odkąd przyjaźnię się ze smutkiem,
czekanie staje się nie do wytrzymania.
Schowana za pazuchą miłości,
nie spodziewam się nostalgii,
pławiącej się w uroczystych marzeniach
o niezwykle ciekawym zakończeniu.
Krótka droga do domu
Samotność przychodzi wtedy,
kiedy żadna z gwiazd nie dostrzega
swojego odbicia w lustrze.
Miłość przybywa, gdy zapach nieba
zaczyna przypominać woń
cynamonu i pomarańczy.
Zanim przepadnie bez sensu ostatnia łza,
obudźmy w sobie niewinność,
obudźmy czas, dla jakiego warto
odejść w nieznane.
Zamieńmy strach na urocze milczenie,
jakie tak trudno przekrzyczeć.
Rozkwita w nas światło, zesłane tutaj
przez twoje słońce.
Proszę, dotknij moją odludną myśl,
poczuj powiew duszy,
która jak zwykle szuka spełnienia
swojego niedokończonego snu.
A kiedy już zalśni w nas
jasnooka przyszłość, złóż na moje skronie
ten jeden jedyny moment,
kiedy droga do domu jest tak krótka.
Ukojenie zamiast koszmaru
Przynieś w swym otchłannym sercu
odrobinę dobrotliwego wiatru.
Kiedy umrze we mnie noc, podaruję ci
świt, dla którego mogłabym odejść
poza granice samotności.
Pogodne jest dziś niebo u moich stóp,
pozbawione ostatniego strzępu obłoku,
pozbawione ciężaru, który do niedawna
nosiliśmy w ciasnych duszach.
Niech obudzą się w nas poranki,
dla jakich możemy porzucić tutejsze bariery,
opuszczone boleśnie łzy.
Nie warto okłamywać snów, że przynoszą
ukojenie zamiast koszmaru.
Kwitną w nas smutki nie do pary,
zielenieją myśli, tak niewinne i lekkie
tego jedynego popołudnia.
Nie chciałabym, aby moje odrętwiałe życie
zamieniło się na role z odległością.
Anielskie pióro
Do bólu nieparzyste są dzisiejsze gwiazdy,
które przysiadły bez zaproszenia
na moim parapecie.
Osamotniony jest dziś księżyc,
bo nikt nie cieszy się ciepłem
jego wykradzionego blasku.
Serce jednak czerpie radość z cienia,
rozpościerającego się w moich myślach.
W snach zalęgła się przejrzysta naiwność,
obudziła się wiara, że to, co najpiękniejsze,
kiedyś musiało być najsmutniejsze.
Zmierzch, okraszony niewinnym uśmiechem
wiosny, pogrąża się w jasności gwiazd,
we łzach, które roni skrzywdzony czas.
Namalujmy na ścianie nasz prywatny raj,
otwórzmy na oścież drzwi, za którymi czai się
osamotniony pocałunek, lśniąca pieszczota,
która swą delikatnością przypomina
muśnięcie anielskiego pióra.
Jak wiele bólu potrzeba
Zrozumiałam, jak wiele bólu potrzeba,
aby pojąć samotność skradzionej łzy.
Zrozumiałam, ile słów brakuje, aby miłość
postawiła kolejny krok i ucałowała
twoje nieprzespane skronie.
Dziś, kiedy ciemność jednoczy się
z blaskiem gwiazd, pozostało mi jedynie
przyśnić przeszłość, która nie ma prawa
wstępu do teraźniejszości.
Dostrzegam w tobie złociste refleksy nadziei,
dostrzegam serce, za jakim można udać się
za granicę światłocienia.
Wiem, że mogę zadedykować światu
tylko marny okruch naiwności.
Wiem, że jestem w stanie podziękować Bogu,
że zaprowadził mnie na manowce marzeń.
Dobrze jest mi na tym wrzosowisku,
które zna tylko strzępy rzeczywistości,
moje bezsenne łzy, które pragną deszczu.
Niebo w moich ramionach
Teraz wiem, że samotność również chadza
własnymi ścieżkami.
Wiem, że miłość — ta rodem ze wspomnień —
nie czeka, aż postawię ostatni krok
i oddam się niewolniczym marzeniom.
Niestety, przepełnia mnie cisza,
której nie sposób uratować,
której tak trudno ponownie zaufać.
Zgasł mój uśmiech, w niwecz obróciła się
wyblakła tęsknota za czymś, co nigdy
się nie obudzi.
Lepiej wybaczyć rzeczywistości niż udawać,
że to, co dotąd było skradzione,
ma jednak szansę, aby stać się
pokonanym czasem.
Najpiękniejsza miłość to taka,
która zamiast uśmiechu przynosi przepaść,
w którą zachłannie patrzę, lecz nie wiem,
ile warte jest niebo w moich ramionach.
Oswojone łzy
Do uchylonego okna zapukał
jeszcze jeden poranek.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio marzyłam
tak zachłannie, tak niecierpliwie.
Nie mam ochoty obierać ze skórki
kolejnego zakazanego owocu, nie chcę oswajać
słów, które uroniło przypadkiem
moje bezludne serce.
Czy to, co przychodzi z własnej woli,
zawsze musi być lękiem,
któremu tak trudno wybaczyć?
Czy miłość, sprzedana po atrakcyjnej cenie,
powróci, by uśmierzać rany swym pięknem?
Nie chcę kłamać, mimo że wiatr
przetrącił mi skrzydła, mimo że czas
nie przyznaje się do winy.
Wołam, lecz nikt nie chce usłyszeć
mojego szeptu.
Płaczę, ale nie ma osoby, która oswoiłaby łzy.
Powróć, choć zamknięte drzwi
podwajają moją namiętną obcość.
Rozkrzyczane życie
Zmęczona oczekiwaniem na kolejny wstęp
do czasu, wyczerpana fanaberiami
własnego serca — odchodzę w ramiona światła,
przechodzę na drugi brzeg tej czarnej rzeki.
Nie, nie chcę zostawiać po sobie wspomnień —
niech zatracą się pośród dożywotnich marzeń,
niech oddadzą się wierze, że powrócą
kiedyś łatwopalne myśli.
Dręczy mnie uśmiech, którzy nie ma
nic wspólnego z radością.
Dokucza mi świat, z którym nie potrafię rozmawiać.
Bolesne są sny, które budzą we mnie
słodko-kwaśną nostalgię za czymś,
co nigdy nie odzyska sennego początku
i marnotrawnego zakończenia.
Nie kojarzysz mi się z duszą,
której nagle znudził się kolejny rozdział
tej autobiografii.
Unicestwiona, czekam na szept,
który oswoi moje rozkrzyczane życie.
Kwitną łzy
Wypełnij jasnozieloną tęsknotą pustkę
w moim czczym życiorysie.
Pozwól mi marzyć, choć światło gaśnie
pod powiekami.
W sercu tańczy bujna wieczność,
lecz wiem, że łzy są mi zakazane.
Pośród wszystkich marzeń gości takie,
któremu nietrudno odmówić piękna,
którego nie można pozbawić szczęścia.
Upadła we mnie nadzieja, wiara zgasła
jak łza na wietrze.
Nie chcę odchodzić, skoro mój smutek
prosi o krztynę dotyku, skoro twój czas
wypełnia sobą moje nadwerężone serce.
Nie mogę iść naprzód, gdy kroki
niosą mnie innym poboczem.
W oczach wciąż kwitną łzy,
wciąż płonie wolność, którą dedykuję
moim niespełnionym pragnieniom.
Łzy zderzają się ze sobą, rzeźbią
przerwaną linię życia.
Melancholia skuliła się w kącie serca,
czeka na porę, kiedy życie odwzajemni jej uśmiech.
Skrawek obłoku
Najjaśniejsza gwiazda rozprysła się
na wzór opuszczonej łzy.
Najcudowniejszy uśmiech zginął
pośród śpiewu tłumu.
Boję się zostawić raz na zawsze
ten bolesny cień, boję się odejść,
mimo że czas nie sprzyja dziś nadziei.
Pękła we mnie miniona godzina,
przeminęła sekunda, w której mieściła się
cała moja wieczność.
Proszę, odwiedź choć na moment
moją przyszłość, wskaż zakątek w niebie,
gdzie będę mogła znów oddychać.
Podaruj mi w czułym świetle księżyca
ten jeden jedyny skrawek obłoku,
podaruj smutek, abym mogła opłakiwać
utracone sny.
Nie, nie zapominaj o tym, że ból
zostawia ślady na policzkach.
Zatraćmy się przypadkowo
w tym krzywym zwierciadle,
udowodnijmy smutnym pocałunkom,
że wszystko kiedyś musi się zacząć
od środka.
Wyruszam w podróż, na końcu której
zasnę, uśmierzona dotykiem twoich ramion,
upojona smakiem oddechu.
Rzewne milczenie
Wyśniłam cię, zanim zrozumiałam,
jak wiele mi snu potrzeba, aby ukoić
nadszarpnięte zmysły.
Budzę się nagle, spazmatycznie.
Jestem zupełnie niegotowa
do pożegnania z uśmierconą czułością.
Proszę, ześlij mi chociaż krztynę
życiodajnego uśmiechu, chociaż odrobinę
spokoju, aby ucichł mój bolesny krzyk.
Nie chcę, aby moje serce
przyznało się do winy.
Dusza zaplątała się w myśli, które nie dają
pokornego życia.
Łzy, całe archipelagi łez, znaczą rysy twarzy.
Z nadzieją przyklejoną do ust,
błagam cię o jedyne pragnienie,
zastąpione przez wiatr.
Nie potrafię śnić, kiedy oczekiwanie
staje się jeszcze jedną pokutą,
odpuszczeniem grzechów, których nie żałuję.
Łzy, zderzając się z kroplami deszczu,
wsiąkają w kamień porzuconego serca.
Bo kamieniem stanie się miłość,
zanim zdążymy wręczyć sobie
rzewne milczenie.
Boli mnie gwiazda
Przychodzi do mnie sen, który zrodził się
w objęciach twojej odległości.
Odwiedza mnie cisza, za jakiej towarzystwem
tak żałośnie przepadam.
Niestety, zanim wybije ostatnia godzina,
zanim odzyskam utraconą przyszłość —
nakarmię pragnienia szczątkami
najpiękniejszych gwiazd, nasycę ciało,
tak do bólu nagie, obdarte z resztek duszy.
Wraz z końcem bezsennego poranka
powróci we mnie rzewna naiwność,
że to, co nieznane, zawsze musi być najtrudniejsze.
Boli mnie gwiazda, która od początku
zastępuje miejsce serca.
Boli mnie lewa myśl, tak bardzo dojrzała,
lecz wciąż niegotowa, aby ruszyć
w dalszą drogę, poza granice istnienia.
Proszę, rozpal ten jedyny raz skamielinę
słowa, co nigdy nie zastąpi mi łez,
nie podzieli się smutkiem, poza którym
nie pozostało mi nic, co jest najważniejsze.
Płonie we mnie strach, że odejdziesz,
zanim dobiegnie końca ta modlitwa,
zanim los ujarzmi stokrotne marzenia.
Przegrana odległość
Za plecami samotności czekają drzwi,
prowadzące na skraj nowo wybudowanego raju.
Tam, gdzie triumfuje miłość,
zazwyczaj brakuje ostatniego ciepłego słowa.
Proszę, nie przynoś mi więdnących
żonkili, nie wręczaj niespokojnej wiary
w to, co pozostaje tak samo idealne,
jak zawstydzona swą nagością
pierwsza gwiazda.
Lśni we mnie serce, w jego zwierciadle
nikt nie chce poszukiwać swojego czasu.
Zanim cienki lód pęknie pod ciężarem
moich łez, zanim życie okaże się oazą
dla światłoczułych — namaluj mi na ścianie
wykradzione słońce, namaluj ciszę,
której wciąż poszukuję w słowach.
Nie udaję, że melancholia jest świadectwem
istnienia cieplejszych dłoni, palców,
które zwinie wyplatają moje sny.
W mojej rzeczywistości zalągł się strach,
że to, co dobre, nie lubuje się w świetle
spadających gwiazd.
Przestałam udawać, że najlepsze wspomnienia
przynosi mi przegrana odległość.
Zziębnięte dłonie
Zaklęta w najwybredniejszy sen samotności,
powierzona dogorywającemu płomieniowi
w twoich oczach, kocham cię
w mojej niepamięci, lubuję się w marzeniach,
które nie noszą jeszcze imion.
Chciałabym, aby twój blask obłaskawił
mój natrętny cień, lecz wiem — miłość
nie nadejdzie, dopóki będę wierzyć
w obojętność moich obietnic.
Pragnę przyjrzeć się z bliska
twoim cierpliwym łzom, pragnę ujrzeć
w świetle księżyca przepaść wszechświata.
Moje ciało, zaciśnięte w zarodek nostalgii,
nie sprzeciwia się dziś ścieżkom gwiazd,
szanuje ciemność, która wlewa się
wraz z nocą do snu.
A kiedy odrodzimy się
między nieproszonym dotykiem a chciwą śpiączką,
kiedy w naszych ustach zalęgnie się
odrobina cienia — odejdę na przekór
pragnieniom, odejdę poza krawędź jutra,
gdzie zaczeka na mnie przyszłość,
zaczeka wieczność, którą ofiaruję
moim zziębniętym dłoniom.
Droga powrotna
W moim sercu rozkwita wolność,
jakiej nie wolno mi obiecać.
W duszy podryguje strach,
że to, co utracone, nie zna drogi
powrotnej.
Chciałabym wrócić, ubrana
w przypadkowe pocałunki,
zakochana w świetle poprzecinanym
plastrami cienia.
Chciałabym pojawić się wbrew ciszy,
która zagłusza moje modlitwy
do zatracenia.
Niestety, najjaśniejsza z gwiazd otula
mnie ciepłem, jakiego nigdy dotąd
nie rozumiałam, jakim zachłannie gardziłam.
Wiem, czasem budzi się świadomość,
że naiwne słowa niosą wyrzuty czasu.
Pamiętam, że nikczemny poranek
nie służy pożegnaniu.
Rozkojarzona do granicy światłocienia,
kołyszę się na fali, która zaprowadzi mnie
tam, gdzie czeka twoja wyspa.
Zaginiona pośród archipelagów,
szukam takiej tęsknoty, co zastąpi mi
jutrzejszy sen. Senną marę, z jaką
tak mi nie do twarzy.
Zadedykuj myśl
Spełniona do granic światłocienia,
wypełniona po brzegi oddechem,
przymierzam wypożyczone od Boga myśli,
sprawdzam, czy wszystkie sny leżą
na swoich miejscach.
Wciąż poszukuję odpowiedzi
na twoje mgliste spojrzenie,
wciąż wypatruję serca, które mogłoby
czasem zatrzymać się na moment
i zamyślić. Wiem, przyniósł mnie
tu nieproszony wiatr, przyniósł moje łzy,
którymi nikt nie chce się zaopiekować.
Przybliż się, ucałuj łakomie
moje smutne pragnienia.
Pomyłka, którą popełniłam na wstępie
do nicości, pozostanie tylko skwaśniałą łzą.
Teraz pora na blask, na ciepło,
które niesie poszum twojego dotyku.
Nikt bowiem nie chce ukochać
mojej nostalgii. Nikt nie chce kołysać się
wraz ze mną na wietrze.
Nie zapomnę, dopóki świt igra
pośród ciemności. Namaluj mój szept,
zadedykuj tę jedną myśl.
Wiatr niosący zapomnienie
Wiem. Twoja dłoń karmi dziś czarne ptaki
moich zmysłów.
Wiem. Moje ciało szuka uśmierzenia
w twojej duszy. I cóż z tego?
Otwieram usta, spijam łakomie zabłąkane łzy.
Nie chcę uciekać przed burzą,
nie chcę szukać szczęścia
w wyobcowanym niebie.
Proszę, nie wyrzekaj się mojej samotności.
Proszę, nie objawiaj mi się
w najpiękniejszym przywidzeniu.
Zapatrzona w dal, czuję na plecach
szept twoich palców.
Oswojona z czasem, proszę Boga
o litość, proszę o miłość, abym mogła zaczekać
na kolejny zmierzch.
Wciąż ubywa mi smutku, a moje łzy
są zbyt duże. Nie, nie czekam
na malinową teraźniejszość, na truskawkowe ślady
po pocałunku.
Przybywam, aby ukazać ci odrobinę cienia,
krztynę uśmiechu, za jaki nie chcę
nic w zamian.
Szukam natchnienia na twojej łakomej skórze.
Szukam blasku, który pewnego razu
przyniesie wiatr niosący zapomnienie.
Przerośnie mnie cień
Istnieje w tobie takie światło,
którego smaku nigdy dotąd nie znałam.
Dostrzegam w twoim śnie ciszę,
na jaką nie zasługuję.
Moja samotność, przypieczętowana łzami,
przypatruje się z bliska płomieniowi
w twoich oczach, który nigdy
nie zapłonie dla mnie.
Napotkałam w marzeniach takich ludzi,
dla których warto sprzedać
najlepsze niebo.
Wszystko, co najpiękniejsze, kojarzy się
zwykle z nocą, której nie tłamsi
najwyższy krzyk, nie przeraża piętno
twojego dotyku.
To, co pozostaje, zwykle przynosi
zagubiony wiatr, ofiarowuje miłość,
dla jakiej mogę dotknąć dna,
dla jakiej potrafię pokonać lęk
przed lataniem.
W moim niedokończonym sercu
wciąż lśni niepodważalny smutek,
melancholia — w jej imię mogę ocalić
wieczność, jestem zdolna zwieńczyć
wszechświat.
A gdy już przerośnie mnie cień,
wręcz mi odrobinę powietrza,
podaruj modlitwę bez adresata.
światłocień
jestem tym co kojarzy się okrutnie
błędnym wędrowcom
bezkrwistym cieniem padającym
ci do stóp
przypominam jutro któremu tak zimno
w obłąkane serce
tak trudno obrócić się
w popiół
moje linie papilarne nie dotyczą
tych smętnych przykazań
wystrugane pośpiesznie mięso
zanosi się płaczem
nad własnym istnieniem
moje przyszłoroczne powietrze
wciąż jasnozielone i pokorne
nie wystarczy czeluściom płuc
nie obróci się w karę
dla której będę musiała służyć tak
jak niebo poddaje się gwiazdom
zanim skóra uchyli rąbka porankowi
sprawdź czy na pewno
wygodnie ci w nowym światłocieniu
nieskromna gwiazda
chciałam tulić w milczeniu zatracone niebo
chciałam marzyć o tym co pozostanie
przeszkodą dla bólu
pragnęłam wyśnić
ciekawszą teraźniejszość
lecz nieskromna gwiazda przygarnęła
moje niepoprawne dłonie
nieoswojony podryg serca
zanurzył się w szkarłatnym widzeniu
odnalazłam na twojej napiętej skórze
oddech bez właściciela
odzyskałam niemoc która wiedzie
ku zatrutym porankom
a kiedy zastraszony czas odnajdzie
drogę powrotną
kiedy życie śmiertelnie się przestraszy
ruszę na poszukiwania
pośpiesznie skleconych iluzji
poematu bez lewej ręki
przeistoczysz się w sen
bez towarzystwa
bez serca które postukuje
z braku większego zainteresowania
lśnienie twego serca
chciałam przyrzec w obecności Boga
że kłamstwo jest czasem
bardziej wiarygodne niż światło
chciałam ci obiecać
że zasnuta chaosem przestrzeń
to tylko jedna wyschnięta melancholia
tęsknota której nie warto ufać
sam smak twojego imienia
przeraża samowystarczalne żądze
moje pominięte ciało
które pragnę wręczyć ci z okazji
letniego przesilenia
i znów podglądasz kąpiącą się noc
gwiazdy wypełniające jej serce
proszę cię powstrzymaj ból
przed naszym kolejnym spotkaniem
uprzedź czas że tym razem zrozumie
w czyją stronę lśnić
zaginęłam w twoim śnie
straciłam drogę powrotną do piekła
pozostanie mi wiara
że gdzieś w oddali lśni twoje serce
utracony człowiek
czy uwolnisz mnie od zastałej pokuty?
pokażesz wszechświat
jakiego jeszcze nie znam?
z prędkością życia
moje nieposłuszne słowa
szukają poczciwego wyznania niewiary
moje wspomnienia są szybsze
od przyszłości
zbuntowana miłość szuka schronienia
w lewym kącie
pomóż mi wyleczyć się ze śmierci
z suchej posoki ciała
które wie że przez przypadek
wyrosła mu dusza
że niezamierzenie urodziła się
pośród nieznanych zaciekawionych
zerknięć
jutro udam się tam gdzie czeka
na mnie niebo
gdzie odbywają się senne modlitwy
do utraconego człowieka
prosto w ciszę
zapomniałam dokąd udało się
moje ostatnie życzenie
głęboko zakorzeniona jest potrzeba
jeszcze jednej kropli
jeszcze jednego przypadkowego dotyku
na zbyt lazurowej skórze
odkąd doszukałam się zmierzchu
w twoich oczach
odkąd zrozumiałam
nie należy mi się czas
przestałam wierzyć w anioła stróża
przestałam zanosić się nadzieją
zanim wyłudzę od ciebie
jeszcze jedno jutro
popełnię dla urozmaicenia
kilka nieśmiertelnych grzechów
doznam na sobie nikczemnego szelestu
twoich skradających się rąk
pewnego wieczora uklęknę
przed niebem i przyobiecam
od dziś mój oddech należy także
do twojego strachu
do rozwarstwionych wynurzeń
prosto w ciszę
sparaliżowany cień
nie rozumiem przyszłości
kończącej się
przed zachodem słońca
nie potrafię usłyszeć dostatecznie
wielu słów
aby zacząć od nowa tę podróż
za granicę strachu
rozpadam się na urojone słowa
porównuję ciszę
do twojego nieokrzesanego krzyku
urodziłam się aby świecić
jaśniej niż słońce
odważniej niż wszechmogący cień
czy mógłbyś przynieść mi
kilka gwiazd
abym mogła wspominać twój powrót?
nie chcę wciąż bawić się
w nostalgię nie chcę podglądać
życiodajnej nocy
moja samotność przypomina
tobie jedność
dla jakiej można odejść
bez sparaliżowanego cienia
elementy
to co jest lśnieniem
kolejnego tragicznego poranka
jest również ścianą
tyle że białą
to co oddaje piękno
twojego serdecznego ciała
podobne jest do wykradzionych proroctw
nie chcę pogrążać się
w twojej lazurowej krwi
nie chcę płynąć pod prąd
wszechświata
miłość zrodzona
z niedopasowanych elementów
przygląda się łakomie moim łzom
porównuje ciszę
do namiętnego uśmiechu
pewnego razu dawno temu
moja łza spadła z okna
roztrzaskała się o chodnik twojego serca
kiedy miłość skończy pisać
moje epitafium
stanę się popiołem
przemienię się w strach
zamiast przestrzeni
cały zewnętrzny świat
przeobraża się w ciszę bez złudzeń
całe niekochane życie poszukuje
cierpliwie drogi powrotnej
od dawna pragnęłam odnaleźć
w tobie dość nieba
aby rozjaśniło moją samotność
zakochałam się
w twoim obojętnym świetle
w uśmiechu którego nigdy
mi nie zadedykujesz
marzyłam żebyś choć raz mnie pokochał
ale twój strach pozostał nieokrzesany
zaplątałam się w słowa
bez znaczenia
odszukałam drugą stronę wspomnień
wyruszyłam w tę bezsensowną podróż
twój spokój miał stanowić
mój prywatny drogowskaz
zamiast przestrzeni poznałam
pustkowie gdzie królem jest
twój własny cień
niemile widziana miłość
pewnego przyziemnego poranka
wręczyłam ci
moje najwykwintniejsze serce
miało twój jasnozielony uśmiech
i nieskazitelne spojrzenie
od początku wiedziałam
nie jesteś mi dedykowany
ale moje pragnienie już szukało
drogi powrotnej
otworzyłam szerzej usta
aby dostrzec na parapecie księżyc
zapatrzył się w mój lęk
kiedy wymagałam gwałtownie
odrobiny porzeczkowego pocałunku
cały mój kieszonkowy wszechświat
nie przypomina już
tej zmęczonej epoki
kiedy sny chadzały spać parami
kiedy nadmierne spojrzenia
rozbierały się do naga
powróć zanim zrobi to za ciebie miłość
niemile tutaj widziana
iluminacja
fałszywy jest posmak
twoich porzeczkowych pocałunków
niemiłe jest pragnienie aby wiatr
wiał we wszystkie strony naraz
wszędobylskie drogowskazy
nie powstrzymają mnie
przed powrotem
przed nadmierną iluminacją
w twoich bezsennych dłoniach
wszystkie moje urojenia
przerwane w połowie
szukają urzeczywistnienia wśród myśli
twardych jak serce
przypadkowego bezdomnego
to co pozostało mi po rzeczywistości
jest bezsensownym skomleniem
o odrobinę więcej powietrza
o krztynę rozkoszy
której nie wolno opuszczać ciała
zatrzasnęłam za sobą usta
pustka legła w gruzach
zostanie kilka niewykształconych dotknięć
dotyk nieprzystosowany do życia
szept zagłuszy wołanie o pomoc
idealny widok
przysięgam serdecznie że ból
zrodzony w pustce
twoich zaciśniętych słów
już nigdy nie wskaże drogi
za margines przeklętej opatrzności
obiecuję nie przyznam się do winy
dopóki kolidują w nas
złowróżbne pocałunki
zderzenia naskórków dla jakich opłaca się
nieposłusznie śnić
pod znoszonymi powiekami mieszka
dostatecznie wiele spojrzeń
prosto w zarodki uśmiechu
co do niedawna było półpłynną krwią
dziś stanowi źródło kradzionego strachu
zmartwychwstałego jutra
w którym pragnę dostrzegać
zmęczone do bólu ciało
smutek błękitny niby niebo
w twoich ustach
zrozumiałam że ból zadany niepewnie
pewnego razu stanie się nadzieją
wiarą że mam stąd
idealny widok na życie
na różańcu
od wielu tysiącleci idę pod prąd
tej samej czarnej rzeki
kołyszę się pośród fal zrodzonych
przez twoje zwiewne objęcia
mijają setki słów
kończą się marzenia
jakie nigdy nie miały początku
wyczerpana agitacją pięknych myśli
powierzam się
nadpobudliwemu muśnięciu serca
oddaję się osieroconej gwieździe
by lśniła w moich płucach
modliła należycie
na wytartych paciorkach różańca
wierzyłam
uda mi się zerwać kawałek nieba
uda mi się dotknąć sercem szczytu
niestety nie wiem co zrobić
gdy każdy przypadkowy pocałunek
nosi twoje imię
niezamierzony dotyk
chciałabym odejść posłusznie
na złość Bogu
na złość martwym owocom
które wydała twoja wyobraźnia
pokonać ciszę
nie umiem żyć bez twojego powietrza
nie potrafię umierać
wbrew świeżo upieczonym myślom
żeby świat stał się odrobinę ciekawszy
żeby krew płynęła wartko
pod prąd
namaluję twój autoportret
narysuję poszept
najrozkoszniejszych znaków zapytania
pewnej zimy zakwitną wstydliwe sny
odrodzi się ból tak rzadko widywany
moje wadliwe ciało
podąża za niewyspaną duszą
moje zdziwione poranki ubierają się
w głuchonieme mgły
rozrastasz się we mnie
niby wschodząca nawałnica
prowadzisz za rękę przeklęty sen
bez towarzystwa
ufam życiu że to co przypomina
subtelną bajkę jest wyłącznie błaganiem
o krztynę człowieka
jego bezsennej przyszłości
urodzę się jutro na znak że serce
czasem pokonuje ciszę
ktoś bardzo samotny
wołanie niedokończonych śladów
na mojej pomiętej skórze
przeobraża się w subtelną nicość
bez zbędnego tchnienia
nikczemna miłość jest zadedykowana
dla tych którzy wciąż czekają
na swój cień
chciałabym obrócić się w sen
przed jakim nie ma ucieczki
który nie liczy się
z moim zakłamanym śpiewem
prosto w ciszę
wraz z twoim świeżym pragnieniem
powróci życiodajne epitafium
odnajdzie się sumienie
ktoś przetrącił mu pokutę
zanim krzyk zamknie mi usta
odejdę na drugą stronę wszechświata
odnajdę słońce które będzie czekać
tylko na mnie
na mój nieplanowany świt
i zbiegną się wszystkie skarby
które przyniósł tu ktoś bardzo samotny
to ostatnie słowo
ból i samotność jak zwykle
nie mogą dojść do zgody
cisza i powątpiewanie kojarzą się
z sekundą
zbyt prędko przebrzmiałą
zatracam się w twoim chciwym zapachu
w melancholii którą dobrowolnie dźwigasz
w swoim bezmiarze
nie potrafię oddychać
kiedy powietrze jest tak delikatne
nie umiem marzyć kiedy życie
nie przyznaje się do winy
nie mam pojęcia gdzie kwitną
jasnozielone łzy
nie wiem gdzie ukryłam przed sobą
moje przerażone katharsis
pozostaję w twoim niespełnionym życzeniu
koloruję na czarno
twoją świeżo wyremontowaną tęczę
zanim wrócisz ze spotkania z myślą
wyszarpnij spomiędzy ust
to ostatnie słowo
spisuję na twoim szeroko zamkniętym sercu
mój ostatni list otwarty
przestrzenie światła
jestem wystarczająco jasnozielona
i kwaśna
żeby nazywać mnie dojrzałą
jestem wyjątkowo obecna
i cieniolubna
żeby zatracić się
w miękkości twoich słów
pogrążyć się w owocowym cieście
zmierzchu
nie zamierzam długo czekać
na kolejną teraźniejszość
na obupłciowy lęk z którym chadzam
wciąż pod rękę
bawię się w chowanego
zbliż się do moich czystych zamiarów
do posłusznego mruczenia
skazanego na dożywocie serca
odnajdź wśród konstelacji
tę jedną pestkę
odszukaj leciwą pozytywkę
której melodia nie pasuje
do współczesnych przestrzeni światła
do zamyślonych wieszczy
którzy wciąż kochają się buntowniczo
w przyszłości nie do pary
odświętny świat
w moim odświętnym świecie
roi się od bliskoznacznych przywidzeń
w moim pobliskim niebie
planety obracają się
pod prąd
nawracające gwiazdy
czy jesteście żeby wesprzeć mnie
w poszukiwaniach utraconej dorosłości?
czy kochacie tak jak ja kocham
moje niecierpliwe łkanie?
tańczę dziś cichą samotność
do lazurowego poranka
tańczę miłość która nie ma od dawna
poczucia rytmu
mógłbyś podać mi nieparzyste szczęście
żeby spotkał nas czas
wieczność nie do końca tajemnicza?
pragnę lśnić jak uśmiech w twoim oku
czekam na moją wszędobylską duszę
która jak zwykle musiała napotkać
rozłożysty sens
nie kalecz dzisiejszej tęsknoty
przyjdzie na to właściwa pora
roku
w prywatnym sercu
wszystko o wschodzie staje się
wyrzeczeniem najpiękniejszych lat
kiedy zmierzch lęgnie się w żyłach
znikome wspomnienia szukają
uwolnienia z tej matni
jest w nas dostatecznie wiele
samotnej krwi
żeby porzeczkowe miłowanie
nie miało wstępu do nietaktownych intencji
moje kłamliwe spojrzenia
nikomu niepotrzebne
szukają żarliwie otuchy
dla swojego źródła
dla odległości którą wciąż dopasowuję
do zeschniętych rąk
do powietrza o jakiego obecności
wszyscy zapomnieli
w moim prywatnym sercu
kłębi się czasoprzestrzeń
panoszy się świt dla którego nie ma nadziei
który umrze zanim zdążysz
spojrzeć w twarz bólu
przedwczorajsze życie
co stanowiło bezbłędnie niedokończony
słoneczny czas
dziś jest tylko przypadkiem
przed którym udało mi się uciec
pielęgnuję łapczywie
najukochańsze godziny
przypatruję się skłębionym pocałunkom
od dziś mój oddech
jest także twój
nie chciałam
żeby w przedwczorajsze życie
włamała się literówka
pomyłka do której wstyd się przyznać
gonitwa myśli wciąż nie usypia
wyczerpanych znaków na palcach
nadmiar istnienia przeobraża się
w strach w jakim opłaca się zakochać
uronić kilka życzliwych poematów
zanim podniosę moje przestarzałe serce
przypomnę sobie jak wiele
jasnoniebieskich kamieni spoczywa
na tutejszym dnie
jak wiele skaz dźwiga moja zachłanność
samotność zgasiła światło
pojaśniało na horyzoncie
mojego znakomitego humoru
niebo uśmiechnęło się serdecznie
do chmur
chciałabym uwierzyć w bliskość marzeń
przekonać się
jak świetliste potrafią być wspomnienia
w jakie tak trudno uwierzyć
którym tak łatwo się oprzeć
rumiankowe słońce pogrąża się
w krystalicznych myślach
nadgryziony księżyc pielęgnuje
swoją ciszę w cieniu twoich słów
nie mogę śnić
dopóki nie powróci poranek
nie mogę wierzyć zanim łzy okażą się
zbyt łaskawe
odkryłam twój uśmiech w kolejnym dniu
pośród milczenia
które zasiał tu ktoś z powołania
moja samotność zgasiła światło
i poszła śnić gdzieś indziej
szczęśliwsza melodia
rozłożyste słowa znów pukają
do uchylonych drzwi
nieposkromione formy szczęścia
podrygują w rytm
szczęśliwszej melodii
jestem dostatecznie blisko nieba
aby usłyszeć szept porzeczkowej nadziei
zakładam na usta
najlepszy z uśmiechów
i idę pod prąd światła
idę zgodnie z echem
które przetacza się pomiędzy
jasnoniebieskimi promieniami
mojego prywatnego słońca
przypadkowo rozsypałam
ostatnie gwiazdy w tych stronach
przyśniłam ucieleśnione pragnienia
przekonałam zmierzch
aby w końcu odetchnął z ulgą
przyjrzyj się moim myślom
kwitną dziś tylko dla ciebie
życie nigdy nie jest pomyłką
choć często rodzi się nie w porę
spojrzenie nadziei
rosną we mnie posrebrzane sny
rozprzestrzeniają się poranki
w kolorze spokojnych myśli
porzeczkowe usta kryją w sobie
moc pocałunków
pilnują tajemnicy która usiłuje
zakwitnąć tej zimy
twój przedwczorajszy czas
skarży się na brak ciszy
strach skrada na miękkich łapach
prosto w świeżo malowany świt
wplatam palce w myśli
zielone jak spojrzenie nadziei
niech przepastne znaki zapytania
staną się niebezpiecznym pragnieniem
myślą bez zbędnych słów
oddaję spokój powierzam ciało
sennej oazie tam gdzie można spotkać
nienasycone bicie serca
niecierpliwe niebo
przynoszę ci szmaragdowy dzban
pełen żarliwości
i świeżo zerwanych łez
przynoszę ci kubek światła
aby jego mrok rozjaśniał słotny sen
jestem tu aby zliczać słowa
szeptane przez obojętność
słowa pełne ciszy i samotności
mój podeptany uśmiech zrodził się
żeby trwać w twojej bezsenności
przynosić wspomnienia
podarte na kawałki
spijam twój malinowy poszept
z niecierpliwego nieba
rozkoszuję się balladą którą dedykujesz mi
o długo oczekiwanym poranku
pośród żywych głazów
mieszka skrzywdzona niewinność
nawrót szczęścia rozprasza
moje postradane dni
biała róża
powracasz żeby po raz ostatni
odkryć zmiennocieplne pragnienia
skłócone słowa które nie pasują
do białej róży twoich ust
jesteś znów aby uwolnić mnie
z oków niespełnionego nieba
aby wskazać bezdomne życie
które czasem opłaca się przygarnąć
wiatr wplata zielone palce
w jasne pasma twoich włosów
głodny zmierzch przegląda się
w pękniętym zwierciadle
gdzie czeka na swoją kolej
opuszczona pośpiesznie dusza
proszę przyjdź zanim skończę
oddzielać sny od popiołu
wróć i chwyć mnie za oddech
tak żebym jeszcze raz przyśniła
znikome muśnięcie namiętności
doszukała się miłości tam
gdzie wciąż trwa biała noc
spadające gwiazdy
trwa w tobie noc
o szmaragdowych gwiazdach
rozlega się świt o samotnym spojrzeniu
poranek taki sam jak w dniu