E-book
2.94
drukowana A5
26.83
Zagubiona Strzała

Bezpłatny fragment - Zagubiona Strzała


3.5
Objętość:
130 str.
ISBN:
978-83-8245-389-8
E-book
za 2.94
drukowana A5
za 26.83

Prolog

Pośród brzozowego zagajnika, dwie postacie klęczały po kolana w wilgotnej poranną rosą trawie. Dwóch młodych mężczyzn. Wyłącznie po stroju dało się poznać różnicę w ich sytuowaniu. Może jeszcze po twarzach. Jeden ciemnowłosy, wąsaty o szlachetnych rysach i ziemistym, przenikliwym spojrzeniu. Drugi gołowąs o oczach koloru wody. Obydwaj złączeni we wspólnej, gorliwej modlitwie do jedynego boga — Elba, a konkretnie do jego postaci zwanej Elbem Pomocnym — zdaniem Wierzących tym, który przynosić miał nadzieję i ratunek z każdej opresji. Modlili się już od dobrej godziny. O przyjście rychłego świtu, z którego nadejściem wiązali nadzieję rychłego odnalezienia zagubionej ścieżki. Zgubili się już przed wschodem Słońca pośrodku lasu. Słychać już było pierwsze śpiewy ptaków. Świtało, lecz mimo oczywistego i jednoznacznego rozjaśnienia, domeną którego było wschodzące słońce — każde drzewo wydawało im się wciąż takie samo, każdy krzew podobny, a każda z dróg, które mogli za chwilę obrać — równie zdradliwą.

W ich sercach wciąż panowała nadzieja. Lecz trwoga wzbierała na sile, gdy znów usłyszeli coraz bliższe ich uszom końskie kroki. Nieznany jeździec zbliżał się. W porannej mgle dostrzegali zarys jego sylwetki. Nagi, długowłosy. W ręku dzierżył włócznię i wymachiwał nią niby bezwiednie rozganiając pajęczyny porozwieszane dookoła zagajnika w gałęziach drzew. Ku swej zgrozie zdali sobie też sprawę z faktu, że jeździec nie miał nóg. Nie dało się też poznać końskiego łba. Zdawało im się, jakoby jego tułów wyrastał bezpośrednio z bezgłowego końskiego ciała. Bo tak było w istocie. Zbliżający się intruz był centaurem.

Rycerz zamknął oczy w przerażeniu. Giermek — jego towarzysz w opresji, której tętent nadciągał w postaci rogatego jeźdźca, zrobił to samo. Śmierć zdawała się zbliżać końskim stępem. Po chwili otworzyli jednak zgodnie oczy, jak gdyby na komendę.. Poczuli błyskawiczny wzrost instynktu przetrwania. Modlitwa została przerwana. Nie zamierzali poddać się bez walki.

— Kto tam?! — krzyknął rycerz, a w jego głosie słyszalna była osobliwa mieszanina odwagi nadzwyczajnej i pospolitego strachu.

Centaur nie odpowiedział. Podszedł jedynie bliżej i wybałuszył na nich swe wielkie oczy.

— Czy wie pan może którędy dotrzemy na szlak prowadzący do miasta Avet? — odezwał się niespodziewanie giermek. Najpewniej uznał, że najlepiej jest zadać najgłupsze możliwe pytanie, niż bezczynnie czekać reakcji nieznajomego intruza. Dziwadła. W cichości ducha przyszły rycerz rozumiał nawet, że to oni byli w lesie intruzami. Być może nawet dziwadłami. Co jednak nie pozbawiało go ani o krztynę dumy człowieka cywilizowanego. Sługi i kandydata na rycerza. Oraz gorliwego wyznawcy Elba.

Centaur wybałuszył na nich oczy jeszcze szerzej. Zastrzygł szpiczastymi uszami. Odwrócił się zadem w ich stronę i po chwili namysłu pokazał gest ręką:

— Podążajcie za mną. — przemówił o dziwo uspokajającym głosem.

***

Sen-Nago’ath, bo tak miał na imię rogaty centaur o rudej brodzie, zaprowadził ich w końcu do dziwnego miejsca. Jakby kamiennego kręgu. Obozowiska, gdzie paliło się ognisko. A zupełnie ludzkie, zgarbione w większości postaci o długich szatach we wszystkich możliwych odcieniach zieleni i brązu siedziały podle niego.

Druidzi. Od lat zepchnięci na margines społeczeństwa czarownicy i obrońcy lasów. Zbłąkanych wędrownych rycerzy napojono, nakarmiono i pozwolono i się wykąpać w ciepłym źródełku.

— Cóż to za kadziło, Panie Caralcamie?

— Nie mów zbyt wiele i wdychaj, a potem… najlepiej też nie mów zbyt wiele. — uśmiechnął się Rycerz.

Druidów rozsierdził jedynie niedokonany fakt pozostawienia przez rycerzy po sobie szklanej, opróznionej butelki po winie w niedalekim pobliżu druidowego wiecu. Wypierani przez Nową Religię druidzi udzielali pomocy każdemu, kto nie zdenerwował ich na tyle, żeby musieli go zabić. Chętnie dzielili się swą mądrością, radą, a nawet zakazaną druidyczną magią. Bo wiedzieli, że ich działalność była może i zakazana jest w miastach, lecz w Lesie Grzybowym, zwanym przez cesarskich kartografów Gribbenweldem, nikt nie odważył się jak dotąd kwestionować suwerenności druidów. I miało tak być jeszcze przez co najmniej kilkaset lat.

***

Było lato, a właściwie sam jego środek. Rycerz jadący na białym koniu i jego giermek dosiadający kasztanka przypomnieli sobie o tym dopiero, kiedy wyjechali z lasu, bo gęsty bór, przez który podążali już od bez mała ośmiu dni, jak dotąd nie przepuszczał przez swe korony promieni piekącego słońca.

— Panie, czy wolno mi zadać Ci pytanie?

— Mów.

— A czy będę musiał się z tego spowiadać? Że byliśmy u druidów…

— Druidzi gościny nam tylko udzielili. — uśmiechnął się Caralcam — …i nic więcej. Nie musisz się z tego spowiadać.

— Lżej mi na duchu, Panie, kiedy to mówisz.

Rycerz uśmiechnął się po raz drugi. Sam był jeszcze młody. Lat miał niecałe trzydzieści. Jego giermek ledwie był pacholęciem, a już pojmował wielkość Elba Miłosiernego. Miał zbyt wrażliwe sumienie, ale wkrótce powinien je zahartować w boju, — pomyślał rycerz.

— Słońce cię praży, chłopcze?

— Nie, panie. — odpowiedział krótko giermek. Zbyt krótko i zbyt szybko. Rycerz wiedział, że chłopiec nie jest do końca szczery, ale chce jedynie pokazać swój chart ducha.

— Droga daleka przed nami. A gościniec wiedzie przez otwarte pole. W pobliżu wieś jest, co Kosy się zwie. W gospodzie się zatrzymiemy.

Rozdział I (Pod Zdechłym Koboldem)

Stoi pod latarnią

oparta o klasztorny mur.

Podwijając habit

zgubiła swój bielutki sznur.

Wtem podjechał rycerz

wzniesioną kopię w górę ma

— daj monety złote

albo konia sobie zwal…


..bo najlepsze dziewczynki, to są siostry Avetynki

i niewiele dać im trzeba, by zabrały cię do nieeeebaaa..!


— refren został dośpiewany przez wszystkich zgromadzonych tego wieczora gości gospody „Pod zdechłym koboldem”.

W przydrożnym zajeździe bawiło sporo gości, a byli to głównie wędrowni kupcy zmierzający do w przeważającej większości "z" albo "do" stolicy Królestwa Kelty.

Bard ukłonił się i właśnie zamierzał zapowiedzieć kolejną wesołą balladę, a jego dziwaczny towarzysz — mały, skrzydlaty jaszczur zdjął swój żółty, filigranowy beret, aby zebrać miedziaki od uradowanej publiczności, gdy nagle drzwi zajazdu otworzyły się z hukiem i wszedł rycerz w towarzystwie giermka.

Rycerz nosił pełną zbroję płytową, a na tarczy niesionej przez giermka widniał grawerunek złotej głowy byka na błękitnym tle.

Goście zajazdu pobledli, szynkarz schował się pod ladą, a bard upuścił lutnię ze strachu.

— Jestem rycerz Caralcam herbu Byk! — przedstawiła się postać w pełnej zbroi i zdjęła garnkowy hełm z niebieskim pióropuszem. Gościom ukazała się młoda, acz poważna twarz o sokolich rysach i dość pokaźnym, ciemnym wąsie.

— Przejeżdżając nieopodal… — ciągnął dalej gromkim głosem Caralcam herbu Byk — Usłyszałem pieśń wielce plugawą, godzącą w cnotę zakonu sióstr Avetynek. Jako rycerz króla Kelty, miłościwie nam panującego Rejsława, a także całego elbiańskiego świata, złożyłem przysięgę, aby każdego rycerza, któren dopuści się tak zuchwałego bluźnierstwa na pojedynek wyzwać, zaś wszelki lud prosty za takowy sam występek do kata zaprowadzić. — spojrzał groźnie spode łba na wszystkich — Przeto pytam cię, trubadurze niecny, czyś szlachcic jest… czy kmiot?

— Jestem rycerzem. Rycerzem herbu! Herbu, eee… herbu… Żaba. — skłamał bard i przeczesał długie, niesforne włosy jedną dłonią. Drugą zaś pochwycił rękojeść swej krótkiej, zdobnej szabli. Jego mały, groteskowy towarzysz wskoczył mu na ramię i wyszczerzył swe ostre niemal jak igły kiełki.

Rycerz Caralcam herbu Byk rzucił rękawicę na podłogę.

— Zatem chodźmy na podwórze — zmierzył go wzrokiem — Rycerzu. Herbu. Żaba. — syknął kpiąco.

***

Na podwórzu zrobił się już tłum. Goście zajazdu, którzy jeszcze przed pięcioma minutami sami radośnie wyśpiewywali sprośne pieśni barda — teraz ustawili się w krąg gapiów oczekujących krwawego widowiska.

Rycerz Caralcam przebrany był już w lekką kolczugę, a giermek podał mu lekki miecz jednoręczny, po czym sam wtopił się w tłum wędrownych handlarzy, aby móc podziwiać swego pana w akcji.

Za to bard machnął kilka razy szablą w powietrzu dla rozgrzewki. Na ramieniu wciąż siedział mu mały, skrzydlaty towarzysz w żółtym nakryciu głowy typu beret.

— Powiedz temu diabelstwu, żeby sobie poszło, mości rycerzu herbu Żaba. — wycedził Caralcam. W odpowiedzi stworek tylko wywinął swój cienki, wężowy języczek w kierunku rycerza.

— Nie pozwolę, by takie „coś” obrażało mnie! — krzyknął rycerz.

— Zejdź, Nitoszczur. — szepnął po chwili bard.

— Daszsz sssobie radę sssam? — wysyczał nieco też popiskując stworek.

Bard uśmiechnął się krzywo i zdmuchnął sobie sprzed oczu niesforny kosmyk jasnych włosów.

— Dam radę. — szepnął.

W końcu więc mały, skrzydlaty stworek nazwany Nitoszczurem posłusznie sfrunął na ziemię, a rycerz Caralcam zmierzył go wzrokiem obrzydzenia. A po chwili ciszy…

…ich ostrza skrzyżowały się. Bard zatoczył okrąg wokół rycerza, a potem odbił drugie cięcie i wyprowadził kontratak od dołu. Rycerz również odbił i wyprowadził serię szybkich sztychów czubkiem swego miecza.

Bard całkiem srogo zmieszany impetem nagłego ataku swojego przeciwnika upadł i przeturlał się pod jego nogami. Rycerz wbił swój miecz w ziemię, tuż obok głowy leżącego barda, a następnie przygniótł jego tors ciężkim butem.

Tłum zawiwatował. Nitoszczur wybałuszył swe żółte, gadzie ślepka i już zamierzał szybko podlecieć w stronę swego towarzysza, aby mu pomóc, jednak bard sam dał sobie radę. Z pozycji leżącej odbił cięcie wycelowane w jego szyję i wyprowadził kontrę w kierunku głowy rycerza Caralcama.

Rycerz chcąc dokonać uniku, musiał cofnąć się o krok w tył, co dało bardowi szansę, aby wstać. Zanim jednak zrobić to zdążył, miecz Caralcama z prędkością błyskawicy przeciął mu wierzchnią część dłoni. Niewielka, ale zupełnie niespodziewana smuga krwi rozlała się w powietrzu i zrosiła przydrożny mech.

— Tylko nie po łapach! — krzyknął bard, zaś rycerz w jednej chwili słysząc te słowa zamarł bez ruchu.

— Co powiedziałeś, śpiewaku zawszony?!

— Tylko nie po łapach… — szepnął bard przecierając swe małe przecięcie drugą dłonią. Krótką chwilę obaj walczący zatrzymali się w pełnym zwątpienia bezruchu.

— Liro?!!!!

— Tak mam na imię! — krzyknął bard. — Nazywam się Liro Brob.

— Bić się, a nie gadać! — krzyknął w jego kierunku jeden z przyglądających się pojedynkowi gości przydrożnej gospody.

— Rozejść się, chamy! — krzyknął nagle rycerz Caralcam herbu Byk, ku ogólnemu zdziwieniu. — Rozejść się, powtarzam i więcej nie będę. Dość już widowiska na dziś.

Wędrowni kupcy wespół z szynkarzem niechętnie wrócili z powrotem do gospody.

— Ale co się stało, panie Caralcamie? — spytał wciąż nie rozumiejący całej sytuacji giermek.

***

— Nie po łapach, haha! — krzyknął jeszcze raz rozbawiony rycerz. Siedzieli już w gospodzie przy jednym stole — zarówno on, jak i bard Liro Brob, z którym jeszcze przed chwilą pojedynkowali się na śmierć i życie.

Szynkarz przyniósł kolejny dzban piwa i omiótł ich ciekawskim, a zarazem zlęknionym spojrzeniem, po czym powrócił do swego normalnego zajęcia, czyli wycierania pustych szklanic.

— Ile to już lat, Liro, od kiedyśmy ostatni raz się widzieli…?

— Nie pamiętam. — przyznał uczciwie bard i podrapał się po głowie. — ale będzie chyba ze dwadzieścia.

— Mniej. Chyba, mniej, Liro. Pomyślmy… Kiedy ojciec posłał mnie do Torvnuku, miałem lat jedenaście, a spędziłem tam chyba ze cztery.

— Ja miałem dziewięć, kiedy pierwszy raz zjawiłeś się w tym… przybytku.

— Przez te wszystkie lata myślałem, że nie przeżyłeś oblężenia!

— Ale jak sam dobrze widzisz: Przeżyłem. — bard uśmiechnął się w kierunku Nitoszczura, który odwzajemnił mu się mrugnięciem wyłupiastym oczkiem.

Po chwili konsternacji pierwszy odezwał się rycerz:

— No, ale ten herb Żaba… to sobie doprawdy nieźle wymyśliłeś. Zawsze byłeś taki mały krętacz, świętej pamięci ojciec przeor zawsze mawiał, że żaden z ciebie mnich nie wyrośnie.

— No cóż… z ciebie też żaden mnich nie wyrósł. Opuściłeś nas, nim minęły cztery wiosny.

— Ojciec mój — Caralcam łyknął porządnie z kufla. — wyciągnął mnie z klasztoru na trzy lata przed Powstaniem Czarnych Żmijów.

— No tak, już sobie przypominam, byłeś tam tylko dla nauki pisania i czytania.

— Nie lubiłem tego, bo ja zawsze wiedziałem swoje — rycerz musi dobrze władać mieczem i tyle.

— No i my razem zawsze ćwiczyliśmy sobie te miecze, pamiętasz? — bard również łyknął cienkiego piwa.

— Jako żywo! A pamiętasz, co zawsze krzyczałeś, gdy cię patykiem po ręce rąbnąłem?

— Nie po łapach, ha ha! Gospodarzu, piwa nam dolej, ale takiego lepszego!

— A grosz macie? — zawołał szynkarz.

— To jest rycerz, herbowy! Jego się nie godzi o takie rzeczy pytać! — krzyknął bard radośnie i wskazał na swojego kompana.

— Pięć sztuk srebra nawet dam, dla uczczenia tej chwili! — uspokoił szynkarza rycerz. — I kwaterę jaką na noc nam przyszykuj, gospodarzu!

— I dziewkę! — krzyknął bard.

— Co to, to nie. — rzekł stanowczo rycerz.

— Do klasztoru jadę, do Avetu — wyjaśnił, to jest pielgrzymka żałobna.

— Żałobna? — zdziwił się Liro.

Rycerz westchnął i zwrócił swe oczy ku górze, jak gdyby zamiast sufitu i świec stojących na zawieszonej pod nim desce potrafił dostrzec teraz letnie niebo pełne gwiazd.

— Ojciec mój… zmarł, trzy tygodnie to już jutro będą od kiedy do wiekuistego królestwa Elba wstąpił, a w testamencie zamek Regog mi zapisał, jeno z takim dopiskiem, że wpierw miejsce święte odwiedzić muszę i tam dar za jego duszę złożyć.

— Czyli zapewne jutro, skoro świt, wyruszysz w dalszą drogę, do Avetu.

— Jako żywo. A zalecił bym ci zrobić to samo, bo grzechy twoje, przyjacielu…

Bard parsknął śmiechem, obryzgując dębowy stół piwem, którego jeszcze nie zdążył połknąć. Zaksztusił się. Mały, skrzydlaty gad Nitoszczur poklepał go po plecach.

— Z czego tak rżysz? Drwisz sobie? — rzekł z lekkim gniewem Caralcam.

— Z niczego, doprawdy, z niczego. Przepraszam, muszę wyjść, by się odlać.

***

Nitoszczur wyleciał przez okno, narażając się na gniewne spojrzenie handlarza relikwiami oglądającego szyld gospody „Pod zdechłym koboldem”. Usiadł na ramieniu barda, który podciągał właśnie spodnie.

— Idziemy sss tym ponurakiem? Do Avetu? — syknęło stworzonko.

— Czemu nie? Przecież najlepsze dziewczynki…

— ...to są siostry Avetynki! — krzyknął wesoło handlarz relikwiami i zdecydował się w końcu wejść do środka, by załapać się na nocleg.

Rozdział II (W Drogę!)

Jechali starym traktem, we czwórkę, na trzech wierzchowcach. Nitoszczur wciąż siedział na ramieniu Liro Broba. Gospodę „Pod zdechłym koboldem” dawno już zostawili za plecami.

— Nie rozumiem cię. — przyznał rycerz Caralcam. — Mieszkamy w królestwie Kelty, najdalej wysuniętym na wschód bastionie elbowej cywilizacji i cesarstwa Nuvanu. Tuż za tymi bagnami jest Draakwortar, imperium jaszczuroludzi. Nasi ojcowie i nasi dziadkowie walczyli z tymi gadami od stuleci, a ty nosisz sobie na ramieniu tę wstrętną jaszczurkę, jak gdyby nigdy nic.

Jego giermek też spojrzał na barda, oczekując jakiejś odpowiedzi. To nie był głupi chłopiec.

— Są czasy pokoju. — stwierdził lakonicznie Liro.

— Pokoju, ha! Cesarz Noctus Dwunasty wciąż sposobi się do krucjaty, a Czarne Żmije znów grasują po gościńcach Kelty. I ty to zwiesz pokojem, ta?

— Czarne Żmije, to nie są gady. To są bojówki jakiejś sekty, to są ludzie. — rzekł bard.

— To są ludzie, którzy zrównali z ziemią nasz klasztor. Nasz Torvnuk, pamiętasz? Czarny Żmij, to ich znak. Żmij, to jest wiwerna. Wiwerna, to jest gad. Oni oddają cześć jaszczurowi. I to wystarczy cesarzowi, aby zwołać trzecią krucjatę.

— Pojedziemy na wojnę? — spytał nieśmiało giermek.

— Jeszcze nie teraz, chłopcze, ale rychło się na krucjatę wyprawim. — uśmiechnął się rycerz Caralcam wznosząc czarny wąs niemal do oczu.

— Wczoraj, kiedy wszedłeś do gospody, rycerzu. — rzekł bard. — Upuściłem lutnię.

— Ze strachu. — uśmiechnął się giermek z satysfakcją.

— Lutnia rosssbita. — syknął Nitoszczur, łypiąc gniewnie wyłupiastym oczkiem.

— Odkupisz mi nową, rycerzu. Grosza wszak ci nie brak. — stwierdził bard Liro Brob.

— Odkupię. — powiedział po chwili zastanowienia rycerz herbu Byk. — W Avecie, na jarmarku.

— To nie była byle jaka lutnia. Chcę równie dobry instrument. Wiem, gdzie taki znaleźć.

— W stolicy? W Kelcie? To nie po drodze. Jedziemy do Avetu, do klasztoru.

— Tak się składa, że osobnik posiadający najlepszą lutnię w Kelcie, a najpewniej i na świecie mieszka całkiem niedaleko.

Nitoszczur syknął złowieszczo. U tej małej jaszczurki był to najprawdopodobniej grymas uśmiechu. Żółty berecik spadł z jego małej główki i Nitoszczur odleciał na chwilę, by go poszukać.

Bard wyciągnął swą zdobną szabelkę z pochwy. Wskazał na gęsty zagajnik oddzielony od drogi błotnistym trzęsawiskiem.

— Tam pojedziemy. — rzekł i uśmiechnął się krzywo.

— Konie nam ugrzęzną, panie. — powiedział giermek.

Rycerz wpatrzył się w miejsce wskazane przez barda.

— Głupiś jest. — stwierdził.

Nitoszczur usiadł na ramieniu. Ale nie na ramieniu barda, lecz na ramieniu rycerza. Poprawił sobie na główce odnaleziony przed chwilą żółty berecik. Zatrzepotał czarnymi skrzydełkami.

— Sssam jesssteś głupi. — syknął rycerzowi w ucho.

— Zabierz ode mnie tę wiwernę! — wrzasnął rycerz.

— Obraziłeś mojego pana! — krzyknął giermek, łapiąc się za rękojeść miecza.

— Nie jessstem wiwerną. — syknął gniewnie stworek i odleciał spokojnie na ramię barda.

— Spokojnie. — powiedział Liro.

— Spokojnie. — przedrzeźnił go rycerz, podnosząc czarny wąs.

***


„Pod zdechłym koboldem” karczmarz Wurst wciąż wycierał brudne szkło. I przyglądał się nowym gościom.

Siedzący przy najbliższym od szynku stoliku handlarz relikwiami próbował mu tego dnia desperacko sprzedać coś, co nazywał „Zwęgloną czaszką Bororilla”. Oczywiście bezskutecznie, bo karczmarz nie był przesądny. Karczmarz Wurst swój rozum miał.

Handlarz relikwiami siedział teraz sam w ciemnym kącie gospody. Przed chwilą chciał sprzedać „flakonik krwi Elba” trójce wolnych kmieci. Bez skutku, bo trzech starców, zwanych w okolicznej wsi „Kosynierami” też swój rozum miało.

Kosynierzy trochę przesądni byli, ale Wursta to nie dziwiło. Gdyby przeżył to wszystko, co oni w trakcie Drugiej Krucjaty Przeciw Jaszczuroludziom, też byłby przesądny. Tak mu się przynajmniej wydawało.

Kosynierzy grali teraz w karty, a dokładnie w „Tysiąca”.

— Melduję sto! — krzyknął jeden z dziadów.

— Nie sto, ino osimdziesiąt, ty jepie ciemny! — krzyknął drugi.

— Że jak?

— Doma i król łogiń, to jest osimdziesiąt. Doma i król powitrze, to jest sto, nie inacy!

— Aaaa… — udał zaskoczenie pierwszy.

— Ach, ta sklyroza kureska… — mruknął trzeci dziad.

Przyglądający się rozgrywce karczmarz Wurst sam też lubił grę w „Tysiąca”. Miał nawet zamiar przy następnym rozdaniu przysiąść się do Kosynierów, kiedy nagle drzwi gospody otworzyły się z trzaskiem, wpuszczając odrobinę powiewu powietrza w duszną atmosferę gospody „Pod zdechłym koboldem”.

Próg przestąpił jakowyś chudzielec. Smukła postać w czarnej opończy z twarzą owiniętą równie czarną chustą. Z razu i nie rozglądając się dookoła dłużej niż ułamek sekundy usiadł przy stole karczmarza. Przy barze.

— Co podać? — spytał nieufnie Wurst.

— Nic nie podać. — odpowiedział czarno odziany, zielonooki chudzielec. Duże, hipnotyzujące oczy o szmaragdowo-turkusowych tęczówkach widoczne były przez otwory w czarnej kominiarce.

— To czego tu? — Wurst miał jakieś złe przeczucia. Nie podobał mu się głos przybysza.

— Szukam kogoś.

— Hę?

Trzech Kosynierów zapomniało przez chwilę o grze w karty. Przyjrzeli się srogo przybyszowi w czerni. Nie mieli jednak jakoś motywacji, ani tym bardziej odwagi, aby pomyśleć o wyciągnięciu swoich kos spod stołu. Handlarz relikwiami też okazał się wyjątkowo niegłupi. Nie podszedł do przybysza z propozycją sprzedaży „Fallusa Grigera”.

Przybysz w czerni obrzucił swym przenikliwym spojrzeniem wszystkich zgromadzonych gości, jak gdyby robił w głowie zdecydowaną, błyskawiczną wyliczankę. Po chwili ciszy rozpostarł dużą kartę papieru z dość wiernie odwzorowaną podobizną groźnie mającego wyglądać człowieka.

— To jest Verlor. Rozbójnik grasujący w tych okolicach. Od Kelty, aż po Hissbrok, przez cały Las Grzybowy, wszędzie nieomal już znajduję ten list gończy. Czy widział go ktoś?

Handlarz relikwiami przełamał po chwili strach przed tajemniczym przybyszem. Łowca nagród — pomyślał. — Będzie można zarobić na informacji.

— Był tu — zająknął się handlujący świętymi relikwiami człek w końcu. — Był tu taki i… eee… wyjechał dziś. Z rana.

Rozdział III (Domek Na Bagnie)

Końskie kopyta grzęzły w błotnistej breji.

— Jakem ci obiecał, bardzie, tak też obietnicy dotrzymam. Kupię ci nową lutnię. — powiedział rycerz. — Ale nadal nie rozumiem, dlaczego musimy jechać przez te błota. To na pewno nie jest najszybsza i najbezpieczniejsza z dróg, jakie mogliśmy obrać kierując się na Avet przecie.

— W takich błotach żyją straszne stwory. Gohule, goby, bazyliszki… — dopowiedział jego giermek.

Nitoszczur, siedząc na ramieniu barda syknął kpiąco:

— Błędne ogniki teszsz tu sssą. I co ssstego?!

— To już nie jest zwykła odwaga, bardzie. — Powiedział rycerz. — To już jest głupia brawura, aby tłuc się tak po tych ciemnych, bagnistych dziczach.

— Jesteśmy już prawie na miejscu. — rzekł rezolutnie bard Liro Brob.

— Skąd u waści ta pewność? — spytał rycerz Caralcam herbu Byk.

— Błędne ogniki nas prowadzą. Mówię poważnie. Widzisz te jasne światełka pośród mgły?

— Gówno tam widzę. — przyznał szczerze rycerz.

Była już noc, a czerni nocy nie rozświetlała nawet blada poświata księżyca. Niebo osnute było czarnymi chmurami. Bagnisko ciemne, a na dodatek zamglone. I tylko błędny ognik — jasna, świetlista kuleczka, zjawa z pogranicza rzeczy namacalnych i urojonych zawieszona nad taflą mętnej wody — wskazywał im drogę poprzez konary niskich, małych, powykręcanych drzew moczarów.

***

— To tu. — Powiedział bard i wyrwał giermkowi rycerza pochodnię z rąk. Wskazał przy jej pomocy małą, glinianą chatkę zbudowaną na wysepce suchego lądu. Stali przy jej niskich, drewnianych drzwiach zdumiewająco dobrze zamaskowanych do tej pory w mroku bagiennej okolicy.

Liro Brob zapukał do drzwi, a po dłuższej chwili te rozchyliły się powoli, a ich oczom ukazał się do żadnej z innych ras rozumnych niepodobny stwór i przemówił pękatym dziobem:

— Czekaaałem na ciebie. Baaardzie. Wiedziaaałem, że w końcu mnie… odwieeedzisz. — Caralcam i jego giermek nie wiedzieli wtedy jeszcze, iż stojący u progu glinianki gadzi osobnik był diomem — przedstawicielem jednej z najstarszych, według większości uczonych wymarłych już gadzich ras. Miał fizjonomię żółwia stojącego na dwóch, tylnych łapach. Na plecach dźwigał skorupę. Ciemnozieloną i pomarszczoną twarz dioma zdobiły okulary.

— Zapraaaszam do śrooodkaa. — Powiedział w końcu diom i otworzył drzwi szerzej.

Wnętrze sprawiało wrażenie bardzo przytulnego. Był tam kominek, wygodne, ciepłe kanapy i mnóstwo ksiąg piętrzących się na półkach oraz tak samo wiele, a może nawet i więcej poza nimi. Wszędzie. Głównie na podłodze. O dziwo też, chatka była relatywnie sucha wewnątrz.

— Kolejny gad… Liro! Czy ty masz tylko takie towarzystwo? — zagadnął zgryźliwie rycerz.

— Aaa, zapomniaaałem się przedstaaawić — powiedział tubalnym głosem diom. — Jestem Daaazu Beryl, tak mnie zwooą. Czy zechcecie zapalić faaajkę wodną?

— Zjedz swój ogon, Dazu. No pewnie, że chcemy! — krzyknął radośnie bard.

— Choodźcie, choodźcie zaaa mną.

***

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 2.94
drukowana A5
za 26.83