Zakazane
Rym akustycznie
Możesz to wciągać prosto do umysłu
Zaraz po zażyciu wyostrzenie zmysłów
I palić
Puszczać z głośników dym
Nie zachłyśniesz się tym
Nie zadławisz się tym
Dożylnie, jak przez wenflon płyn
W krwiobiegu płynie akustycznie rym
Możesz przyłożyć do swej skóry
Uniesiesz się do góry w kosmos przez chmury
A jeśli wolisz, to w pigułkach dwunastu
Przekaż to miastu
Bo w handlu zastój
Więc pokaż to miastu
Więc pokaż to miastu
Niebawem to stanie się Twym pokarmem
Słodycz, jak najlepszy karmel
I bez oddechu i bez pośpiechu
Możesz słuchać bez grzechu
Zwężą się źrenice i w rytm zabije serce
Już nie zatrzęsą się ręce
Bo to oddane z sercem
Stworzone z myślą tylko o Tobie
Nie żałuj więc sobie
Nie zagrożone zdrowie
Więc miej to ciągle przy sobie
Więc nie żałuj sobie
Więc nie żałuj sobie
To dla Ciebie to robię
Bo najcenniejszy z ludzi
Jesteś dla mnie Ty — człowiek
Otwórz serce po zamknięciu powiek
To dla Ciebie, czy wiesz?
To dla Ciebie, więc bierz
Możesz to wciągać prosto do umysłu
Zaraz po zażyciu wyostrzenie zmysłów
I palić
Puszczać z głośników dym
Nie zachłyśniesz się tym
Nie zadławisz się tym
Dożylnie, jak przez wenflon płyn
W krwiobiegu płynie akustycznie rym
Możesz przyłożyć do swej skóry
Uniesiesz się do góry w kosmos przez chmury
A jeśli wolisz, to w pigułkach dwunastu
Przekaż to miastu
Bo w handlu zastój
Więc pokaż to miastu
Więc pokaż to miastu
Złe myśli odchodzą w zapomnienie
Niestraszne już cienie
Mroku się nie boisz
A to życie już tak nie boli
Rym akustycznie uspokaja wzburzona krew
Jak delikatny nocny szmer liściastych drzew
Lecz musi wezwać Cię wpierw
Byś nie zapomniał włączyć muzyki
Która lepsza, niż wszystkie narkotyki
Dźwiękowe iniekcje
Jak relaksu lekcje
Roztaczają protekcję
Nad Twą duszą i umysłem
Nad sercem i zmysłem
Podpisuję je swym pismem
I nie produkuję
Tylko z uczuciem rysuję ich szkice
Jak kredą rytm wrzucasz na tablicę
I maże, bo to nie jak tatuaże
Zawsze ciężar ich bezwzględny ważę
A jutro Ci pokażę
Dla krótkiej chwili marzeń
By zagłuszyć żal gorzkich codzienności zdarzeń
Byś miał siłę oko w oko stanąć z czasem
A czasem przerwał milczenie hałasem
Do tego wpisuję się jak znaczek w klaser
No name
Pożar przed oczyma zabiera mnie do gwiazd
W przestrzenie, w których mogę błądzić po omacku
To nie jest pierwszy wyskok, to nie jest pierwszy raz
Każdy oddech prowadzi z cienia w świat jaskrawych blasków
Zagłuszam głos sumienia, które mówi, że czas wiać
Zmienić przyzwyczajenia i uciekać z tonącego statku
Kamień na kamieniu budulcem, który trwa
Dlatego we krwi potrzeba mi tych dodatków
Angażować myśli, które błądzą gdzie się da
To najtrudniejszy projekt podpisany własną ręką
Choć tak bardzo pragnę, to nie mam więcej, choćbym chciał
Tamuję odpływ funduszu, gdy nie ma ich pod ręką
Smak rywalizacji bębni 0—1, 0—2
Zadyszka na półmetku zadaje wierze kłam
Stawiać czoła problemom do skutku raz po raz
Dlatego brnę w to G., bo kto jak nie ja
A anulowany przelew znowu mówi: „Nie masz szans”
Brak pieniędzy na życie, gasi w oczach blask
Trzask, prask i tak znowu lecisz z roboty
Masz drogi kolego zbyt duże z głową kłopoty
Praca daję kasę, kasa życiem rządzi
I błądzi ten kto sądzi, że tak sądzić równe błądzić
I znów chwytam się w nieformalny motyw
Napiszę dla Ciebie za stawkę ledwie 8 złotych
Może w taki sposób dotnę nieco prostoty
Stałe z pieniędzmi kłopoty, to dla mnie całkiem zwykły motyw
A już dawno powinienem się ścigać
Po ulicach Monako śmigać
A ja wciąż buduje pre pre pre prototyp
Zasilany paliwem na rakietowy trotyl
Co ma ostre zęby jak Dundee Krokodyl
Lecz w kieszeniach wciąż zero złotych
I czy wyjdzie coś z niego, gdy wciąż zmieniam plan
Z nowym planem sam na sam, każdego dnia
Z nową siłą, z nową mocą, z mocnym wiatrem w żaglu
Zmieniam swe oblicze jak diabelskie Diablo
Zmieniam image na koszuli i wskakuje w nowe spodnie
Więc nie ma już nic z tego, co było tu pierwotnie
I choć nie raz się potknę, nieraz Słońca dotknę tarczy
Wciąż będę walczył, wciąż będę walczył, wciąż będę walczył
Niestety to nie wystarczy
Trzeba czasem z życiem pójść na kompromis
Niezależnie co robisz
Czy wiarę nową głosisz, czy stale o coś prosisz
Czy po prostu idziesz, byle dojść dalej
A może za karę, byle tylko nie obejść się smakiem
Uczepiony jednej ścieżki, jak pospolity Klakier
Podążać można zawsze jedną drogą z rabatem
Byle tylko nie skończyć gry pieprzonym patem
Gdybyś tylko tak naprawdę poszedł drogą swoją
Gdybyś to pojął, sam byłbyś swoją najlepszą zbroją
Bez potrzeby spoglądania w jaskrawe blaski
Które za trochę kaski imitują świat ludzi odważnych
Rzeczywisty i własny, tak całkiem osobisty
Jak Ty w czasie przyszłym
Czy go pokochasz, czy znienawidzisz
Czy chciałbyś się sobą brzydzić
Z samego siebie szydzić
Czy będzie może lepiej — myślisz?
Drżysz i śnisz. O! Królu złoty
Nie taki znowu złoty ten król biedoty
Tego jeszcze nie było
W śniegu tuż po kolędzie
Ten przybysz przybywa
Jak gdyby nigdy nic
Z zapasem kropidła
Zbrzydła mi mina
Na te widoki
Stanie na stacji
I całą zakropli
Zapachem konopii
Nie kłopocz się chłopie
My mamy konopię
Kropimy przechodnie
Z zapasów zdrowotnych
Pojedzonych i głodnych
By lepiej im było
By lepiej się żyło
Ach jak miło
Kropimy, by coś kropiło
I zdrowo się żyło
By tak w gardle nie paliło
By płuc nie nadwyrężyło
Kropidło po kolędzie
Na zdrowie człowieka
Przybysz odchodzi
Na niego nie czekaj
Nie czekaj na niego
Nie czekaj na niego
Nic w tym złego
Zielono wokół
Zbieram liście
Od mych proroków
Taki spokój
W zdrowiu i w ładzie
Sadzonki sadzę
I marzę by rosły
W harmonii i w sezonie
Zimą, latem i we wiosny
Taki krzaczek prosty
Porosły jak świnie
Zajęły mieszkanie
Nie mam już kołderki
Tylko busz obok poduszki
Odejdźcie złe duszki
Odejdźcie złe duszki
Wpierdalam konserwy z puszki
Plastikową łyżeczką
Bo ten wodospad
Z pokoju na piętrze
Nie daje dojść do lodówki
Pokojowe usposobienie
Wykazały próbki
A jednak wydupczyły
Mnie te dupki
Z własnego mieszkania
Jak wprawne prostytutki
Mizerne skutki
Powrotu do rzeczywistości
Mogę tylko palić i kosić
Ku własnej uległości
Mimo uszu
Biegnij ze mną
Nie przebiegnę poniżej 10 na 100 metrów
Nikt nie zliczy przetartych szlakiem kilometrów
I przez płotki pewnie nieraz się potknę
Serca matki nie zliczę czułych dotknięć
I nikt nie zliczy moich upadków
Na drodze do szczęścia — żołądkowych zatruć
I nie przeliczysz na wartość w złocie
Przeżytych chwil, udanych lądowań po szczęśliwym locie
I będę to robił, co stale robię
Nawet jeśli to się nie podoba tobie
I będę pił także twoje zdrowie
Bo najważniejszy jest każdy jeden człowiek
Biegnij ze mną
Za mną i przede mną
Choć w drodze nieraz ciemno
Nie pozwól światłu zblednąć
Biegnij ze mną
Truchtem, marszem, w pełnym pędzie
Choć światła gasną
Na pewno dobiegniesz
Biegnij ze mną, choć droga wyboista
Biegnij ze mną, bo to nie nasza przystań
Droga zawsze prowadzi pod górę
Nie zbiegaj, bo ja też nie kapituluje
Nie toń we łzach, gdy zszedłeś ze ścieżki
Na powrót patrz — wskazują drogę dla pieszych
Smutek i żal są częścią Ciebie
Nie daj się, walcz. Choć dokąd nie wiesz
Zwolnij, gdy czas nabrać znów tchu
Przyspieszenie daj, gdy trzeba znów
Nie lękaj się bezpowrotnych dróg
Posłuchaj mnie i przejdź przez próg
Biegnij ze mną
Za mną i przede mną
Choć w drodze nieraz ciemno
Nie pozwól światłu zblednąć
Biegnij ze mną
Truchtem, marszem, w pełnym pędzie
Choć światła gasną
Na pewno dobiegniesz
Szachanamata
Żelbetonowa głowa
Okoniem stają słowa
Mówię kolejne zdrowaś
Nim jesteś gotowa
Żelbetonowe słowa
Na dachu stonoga
Łeb grzecznie chowa
Gdy brzydka jest pogoda
Między nami zgoda
Gdy dola i niedola
Porażeni prądem
Swój plan dnia wolą
Ogolone głowy
Inne głowy golą
Za stodołą stoją
I niczego się nie boją
A ja szachuję króla
Znów pragnę go wyciulać
A on zrobiony w ciula
Zezuje na mnie tutaj
Zezuje na kelnera
Szachownicę zbiera
Mówi znów: “Jasna cholera”
Trzeba było grać kiera
Z mlekiem pod nosem
Koń skacze ukosem
Czasem można krzyczeć ciszej
A nieraz nieco głośniej
Tak intrygujący są
Zwykli ludzie prości
Szczęśliwy, gdy się cieszy
I zły, gdy się złości
Niby można mówić prościej
Do zagranicznych gości
Żelbetonowa stonoga
Pogryzie wszystkim kostki
A ja szachuję króla
Znów pragnę go wyciulać
A on zrobiony w ciula
Zezuje na mnie tutaj
Zezuje na kelnera
Szachownicę zbiera
Mówi znów: “Jasna cholera”
Trzeba było grać kiera
Żelbetonowy schowek
Urodzinowy torcik
Z żelbetonową głową
Można porachować kości
A zaproszonych gości
Pozbierać do kupy
Z kieszeni grosik
Na wspólne zakupy
Na stację po mleko
I ciastka dla humoru
Choć wciąż jesteś kaleką
To wcale się nie boisz
Haftowane statki
Czy wreszcie znajdę w swoim życiu jakiś cel
Czy uniesie mnie jak haftowane statki w przestworza hel
Jest zima, wokół świata biel
A mrok wszechobecnej połaci
Sprowadza do mnie moich braci
Spoglądam w ich facjaty
I rozumiem, że być może będą dzisiaj straty
Zabieram swe graty
Które towarzyszą mi, jak lampion dziecku na roraty
Wychodzę
Innych spotykam w drodze
I idę po lodzie
W tym pieprzonym chłodzie
Ucieka młodzież
No i dobrze
Bo to rap dla tych, którzy już wyrośli
Jeśli nie dorosłeś, to wreszcie dorośnij
Podążamy w mroku
Wokół spokój
A grono jednookich cyklopów
Nie spuszcza z nas swego lśniącego wzroku
Nie potrafię zatrzymać czarnych myśli mych potoku
Myślę — blokuj i banuj
Ciemność wypływa zewsząd, jak woda z kranu
Wszędzie dominuje kolor i dźwięk zgaszonego ekranu
Czy ktoś mógłby sprawdzić, czy w gniazdku prąd płynie
Czerń przestrzeń wypełnia, jak ciesz przepełnia naczynie
To minie i myślę o przyczynie
O karze i winie
Ktoś dziś zaginie
I przepłynie
Na drugą stronę rzeki
Zapomnimy o nim na wieki
Już można go wykreślić ze szpitalnej kartoteki
Nie pomogą żadne zagraniczne leki
Już dopadają go lęki
Dochodzą wszystkich szmerów dźwięki
Staje się taki miękki
Za to dzięki