I. Pierwsze godziny wakacji
Było wczesne popołudnie ostatniego dnia roku szkolnego. Siedziałem na ławie w naszym jabłonkowym sadzie, za stołem, który ustawiono tam na stałe, by w dni lata móc spożywać podwieczorki w otoczeniu drzew i pośród świergotu ptactwa. Czytałem książkę „Łowcy wilków” Jamesa Curwooda. Otrzymałem ją przed kilkoma zaledwie godzinami z rąk samego księdza prefekta, jako nagrodę za bardzo dobre wyniki w nauce i wzorowe zachowanie. Jak co roku, po porannej mszy świętej odbyła się w naszej szkole akademia patriotyczna, a zaraz po akademii wręczone zostały świadectwa i nagrody. Wręczając należną mi nagrodę ksiądz prefekt powiedział: „– Oby ci ta książeczka posłużyła ku dobremu!” Wiedział, że uwielbiam czytać; żywił jedynie wątpliwości, czy dobieram „budujące treści”.
Zaznajomiwszy rodziców z otrzymanym świadectwem, natychmiast poszedłem z książką do sadu.
Było tu cicho i przyjemnie. Korona jabłonki wznosiła się nade mną niczym parasol i rzucała cień — na mnie, na stół i na książkę. Nieliczne promienie słońca, które zdołały przedrzeć się przez listowie, przystroiły ten cień drżącymi migotliwymi cętkami. Te żółte słoneczne plamki zdawały się tańczyć na kartach czytanej książki, jakby były gromadką świętojańskich robaczków. Ale byłem zbyt zaczytany, by miało mnie to rozpraszać.
Nie wiem doprawdy ile czasu minęło od chwili, kiedy przeczytałem pierwsze zdanie. Nie musiałem kłopotać się o czas: teraz już były wakacje, a na obiad i tak zostałbym zawołany.
I oto już rozpoczynałem rozdział trzeci, w którym mój rówieśnik Rod, kandydat na myśliwego (tak jak i ja), siedzi obok przyjaciela w łodzi z brzozowej kory i obaj unoszeni są po falach rzeki płynącej pośród dziewiczego krajobrazu bagnistej puszczy.
W tym miejscu odłożyłem książkę i odchyliłem się w tył, aż poczułem na plecach oparcie ławy, a pod głową chropawy pień jabłonki. Mój wzrok spoczął na koronie drzewa. A choć plątanina gałęzi, obfitość liści i zawiązków owoców miały w sobie coś z nieprzebranych gąszczów kanadyjskiej puszczy, to przecież wiedziałem, że wystarczy spojrzeć w bok, a złudzenie pryśnie. Pobielane wapnem pnie jabłonek w niczym nie przypominały odwiecznych drzew, a ledwie widoczna pomiędzy jabłonkami tylna ściana naszego dworku (ta z werandą), z pewnością nie należała do chaty kanadyjskiego trapera.
Westchnąłem.
A przecież znałem takie dziewicze krajobrazy. Żyłem wśród nich podczas minionych wakacji, przed rokiem, przed dwoma laty i przed trzema. Bowiem wujek Poldek mieszkał wtedy w Puszczy. Nie w kanadyjskiej, lecz w naszej, swojskiej, polskiej puszczy. A puszcza jest zawsze puszczą, czy tu, czy gdzie indziej.
— Ach, kiedyż nadejdzie zaproszenie od wujka? — zapytałem głośno sam siebie. — I czyż w ogóle zostanę w tym roku zaproszony?
Zaproszenie od wujka Poldka przychodziło bowiem jak dotąd dokładnie w ostatnim dniu roku szkolnego. Widocznie chciał wujek trzymać mnie w niepewności do ostatka. I to mu się — muszę przyznać — udawało. Tak było przez trzy kolejne minione lata: zaproszenia przychodziły pocztą, punktualnie co do dnia. Zawsze też zawierały datę, pod którą wujek miał mnie wyczekiwać na skraju Puszczy, a nawet dokładną godzinę spotkania. „Więc, broń Boże, nie spóźnij się” — ostrzegał wujek na zakończenie.
Pamiętam, że po otrzymaniu zaproszenia niezwłocznie rozpoczynałem pakowanie plecaka. A w oznaczonym dniu lokaj Antoni, który był zarazem szoferem naszego Fiata 508, zawoził mnie na sam skraj Puszczy. Wujek Poldek czekał tam już na mnie, a wraz z nim czekały dwa wierzchowce: brązowy (Kasztanka) i biały (Siwek). Witaliśmy się serdecznie i wylewnie, a potem wujek odprawiał Antoniego, sadzał mnie na Siwka i sam sadowił się na Kasztance. Bez koni byłoby nam ciężko. Mieliśmy bowiem do pokonania około siedmiu kilometrów.
Cóż to była za straceńcza szarża! Jak gdyby ułani pędzili na wroga!
Cwałowaliśmy i galopowali ciemną puszczańską ścieżyną, nierówną, wyboistą, najeżoną ostrymi kamieniami i wystającymi korzeniami. Pęd powietrza świstał w uszach, zapierał dech. Wujek gnał przodem. Na zakrętach ścieżki zad Kasztanki znikał mi sprzed oczu, a wtedy ponaglałem Siwka do szybszego biegu i znów miałem Kasztankę w zasięgu wzroku.
Kiedy przewrócone przez wiatr pnie tarasowały drogę, o przeszkodzie uprzedzał mnie wujkowy okrzyk:
— Hop, Kasztanka! Hop!
Widziałem jak zad Kasztanki wznosi się w podskoku i opada za przeszkodą. Wówczas i ja pochylałem się w siodle i krzyczałem ile sił w płucach do Siwkowego ucha:
— Hop, Siwek! Hop!
I braliśmy przeszkodę lekko i zgrabnie.
Ścieżyna kończyła się na polanie, gdzie stała wujkowa Samotnia.
Samotnia była na poły zruinowanym pałacykiem myśliwskim należącym uprzednio do hrabiego W. Nie nazywała się jeszcze wtedy Samotnią (dopiero wujek ją tak nazwał) i nie od razu była zruinowana. Kiedy jednak to nastąpiło (podczas działań wojennych w roku 1915), hrabia W. wolał ruinę sprzedać niż odbudowywać.
A że cena była dosyć niska, wujek Poldek niezwłocznie sprzedał swój folwark pod Drohobyczem i wkrótce potem stał się właścicielem Samotni. Z pomocą chłopów z najbliższej wsi zdołał odbudować południowe skrzydło i wieżyczkę, a później jeszcze zabudowania stajni. Mieszkał tam początkowo ze starym wiernym sługą Józefem, który jednak niedługo po wprowadzeniu się umarł na ślepą kiszkę. Odbudowana część pałacyku była wystarczająco pojemna, by pomieścić nie tylko dwie osoby, ale nawet dziesięć innych, więc moja obecność nie ograniczała wujkowi przestrzeni.
Mój pokoik znajdował się na pięterku. Miałem tam łóżko, stół, krzesło, szafkę nocną i stoliczek z miednicą. Podłoga wyścielona była skórą wilka, a skóra niedźwiedzia zwisała luźno ze ściany, pod którą stało łóżko. Były tam też ogromne poroża jeleni i wypchane ptaki trzymające się kołków wystających ze ścian. Miałem wrażenie, iż przebywam w leśniczówce.
Długi korytarz parteru przegrodzony był w połowie ścianą z desek rozdzielającą część odbudowaną od zruinowanej. Po lewej stronie znajdował się pokój wujka, dalej preparatornia (czyli pracownia) pełna wypchanych już zwierząt, i jeszcze trzy pokoje gościnne, a po stronie prawej wielka komnata biesiadna.
Pokoje gościnne potrzebne były zwłaszcza w sierpniu, kiedy to wujek był gospodarzem wielkich łowów zaszczycanych obecnością samego hrabiego W., poprzedniego właściciela pałacyku. Miałem wtedy pełne ręce roboty, bo musiałem godnie zastąpić starego, wiernego sługę Józefa, który jak już wspomniałem umarł na ślepą kiszkę. Żeby mnie jednak goście nie wzięli za służącego, wujek przedstawiał mnie każdemu z osobna.
— To mój bratanek.
A wówczas taki na przykład hrabia W. wyciągał rękę i mówił:
— Hrabia W. Bardzo mi przyjemnie.
Potrząsałem hrabiowską ręką i szurając szarmancko obcasami odpowiadałem z godnością:
— A ja jestem Stefek. I mnie również jest bardzo przyjemnie.
Ale te wielkie Łowy odbywały się tylko raz w czasie całych wakacji i nie trwały dłużej niż trzy dni. Na co dzień „urzędowaliśmy sobie” z wujkiem sami. Czasem tylko zaglądnął do nas jakiś zagubiony myśliwy; no i raz na tydzień — piaszczystą drogą od północy — zajeżdżała furmanka z prowiantem. Towarzyszyłem wujkowi w jego wyprawach myśliwskich i uczyłem się odczytywania tropów. Upolowana zwierzyna trafiała do wujkowej preparatorni i tam — pod wprawną wujkową ręką — zamieniała się w cudowne eksponaty przyrodnicze, o które zabiegało kilka uniwersytetów. Tak więc w gruncie rzeczy pracowaliśmy na niwie naukowej. W czasie naszych myśliwskich wędrówek opowiadał wujek o obyczajach zwierząt, o ich instynktownych zachowaniach i sprycie; pokazywał mi wydeptane ścieżki do wodopojów i miejsca, gdzie zwierzyna zlizuje sól.
Zwykle polował wujek na drobniejszą zwierzynę, a najchętniej na ptactwo, od którego roiło się w koronach puszczańskich drzew i w sitowiu porastającym bagniste brzegi Strugi.
Jakże lubiłem wspominać tamte chwile! Karmiłem nimi swą wyobraźnię przez dziesięć długich miesięcy roku szkolnego i niecierpliwiłem się, póki nie zamieniły się w wakacyjną rzeczywistość.
Czyżby w tym roku miało być inaczej?
— Kiedyż nadejdzie to zaproszenie? — powtórzyłem z westchnieniem. — I czyż w ogóle nadejdzie?
Moja obawa była w pełni uzasadniona. Obecnie nie wynikała jednak z samego tylko braku ufności. To czego się obawiałem (tzn. iż zaproszenie nie nadejdzie) było całkiem prawdopodobne…
Otóż zdarzyło się, że zimą zapragnął wujek odwiedzić swe rodzinne strony, a że droga wiodła przez Lwów, stałym swym obyczajem wstąpił przy okazji do Muzeum Dzieduszyckich. Bywał tam w przeszłości wielokrotnie, za każdym razem znajdując coś nowego, szczególnego. Tym razem zachwycił go wypchany okaz puszczyka mszarnego (po łacinie Strix nebulosa), którego w Puszczy nie zdarzyło mu się widzieć ni razu. Uznał więc, że pora zmienić tereny łowieckie. Przejrzał oferty sprzedaży nieruchomości i dowiedział się, iż magistrat miasta powiatowego S. pilnie sprzeda budynek byłej Stacji Entomologicznej w Puszczykowym Mszarze.
Puszczykowy Mszar! — niemożliwe wręcz, by nie było tam puszczyka mszarnego!
Samotnia została wydzierżawiona oddziałowi Polskiego Związku Łowieckiego (na pięć lat), a meble i trofea myśliwskie zakupił prezes, któremu Zarząd Oddziału powierzył opiekę nad dobytkiem. Kasztankę i Siwka wzięła na roczne przechowanie warszawska ujeżdżalnia. Za uzyskane z tych transakcji pieniądze nabył wujek na własność dom na Puszczykowym Mszarze (w ciemno, przez pośrednika, nie widząc nawet tej nieruchomości, byle szybciej, bo jeszcze by go kto uprzedził). Magistrat miasta powiatowego S. nie żądał zresztą wiele, więc sporo pieniędzy zdołał wujek zaoszczędzić. Podobno poprzedni lokator wyjechał za granicę, wypowiadając umowę najmu; a że magistrat nie przewidział w swym budżecie środków na utrzymanie pustego domu, istniała obawa, iż po siarczystej zimie, po roztopach wiosny i w wilgotnym klimacie bagiennej okolicy drewniany dom spaczy się i zmurszeje — i trudno go będzie potem wyremontować. Dlatego zdecydowano się na pośpieszną sprzedaż i niską cenę.
Gdy śniegi stopniały, opuścił wujek Samotnię.
Czy rozumiecie? Koniec z Samotnią! Koniec z Puszczą! Coś się w moim życiu skończyło! Pozostaną tylko piękne wspomnienia. Czyż cokolwiek jeszcze będzie dla mnie równie przytulne jak Samotnia? Było to tak, jakby zamknął się za mną jakiś rozdział, a nie otworzył się zarazem żaden inny, równie obiecujący. Na nic zdały się moje prośby do rodziców, żeby wybili wujkowi z głowy to szaleństwo.
Wiedziałem więc już wcześniej, że w tym roku nie odwiedzę Puszczy. Ale żaden znak na niebie i na ziemi nie powiedział mi dotychczas, czy wujek Poldek zaprosi mnie do Puszczykowego Mszaru…
Pewnie jeszcze się tam dobrze nie zagospodarował.
Było bardzo prawdopodobne, iż zadowolić się będę musiał kanadyjską puszczą, która otwierała przede mną swe podwoje na kartach książki Curwooda.
Z ciężkim westchnieniem nachyliłem się nad odłożoną lekturą. Czytałem dalej:
Czasami otaczał ich las drzew liściastych, pełen purpury i złota; to znów nad samą niemal toń schodził ciemny sosnowy bór. Tu i ówdzie stały samotne modrzewie. Ogromną ciszę przerywały tylko głosy dzikich mieszkańców tej krainy. Kuropatwy nawoływały w gąszczu; gęsi porywały się z oczeretów, szumiąc potężnymi skrzydłami.
Wtem zdało mi się, że słyszę trzask złamanej gałązki. Wujek uczył mnie, iż może to oznaczać skradającego się zwierza. Podniosłem odruchowo głowę.
Klucząc pomiędzy jabłonkami zmierzał ku mnie Antoni. Ubrany był w swą odświętną liberię, którą przywdziewał w wyjątkowe dni, kiedy przyjmowaliśmy gości i w święta, gdy podawał do stołu.
W ręku trzymał srebrną tacę, na której leżał biały karteluszek.
Zatrzymał się i skłonił głowę.
— List do panicza — powiedział.
— List?
— Tak jest. Do panicza — wyciągnął rękę z tacą, bym mógł dosięgnąć.
— A od kogóż to?
— Nie moja rzecz wiedzieć — odrzekł z godnością. — Moja rzecz: podać i ukłonić się.
Była to kartka bez koperty, zgięta we dwoje. Rozłożyłem ją, a wtedy serce uderzyło mi w piersi mocniej i szybciej. U dołu strony widniał podpis: Twój wujek Poldek.
Drżącym ze wzruszenia głosem powiedziałem:
— Dziękuję Antoniemu. Może Antoni odejść.
Zapewne skłonił się i odszedł, ale ja już tego nie widziałem, bo oto pewien byłem, że trzymam w ręku upragnione zaproszenie.
II. List wujka Poldka
Puszczykowy Mszar, w czerwcu 193...roku
Kochany Stefciu, najlepszy mój Bratanku i Przyjacielu!
Przynaglam Cię stanowczo, byś niezwłocznie stawił się na Puszczykowym Mszarze. Aż się tu roi od ptactwa wodnego, wprost istne tu tego zatrzęsienie! Twoja umiejętność tropienia zwierzyny, zwłaszcza zaś wypatrywania dzikich kaczek kryjących się w trzcinach będzie mi niezwykle pomocna. Lecz najważniejsze myśliwskie zadanie, jakie nas czeka, sprowadza się do znalezienia bodaj jednego puszczyka mszarnego. Myślałem, że na Puszczykowym Mszarze jest tych puszczyków bez liku, a tu jak na złość ani ich słychu ani widu. Mszar okazał się być bowiem zupełnie pozbawiony drzewostanu, Rozciąga się dość szeroko za domem, zielony, niemal płaski, porośnięty mchem, niskimi porostami i kilkoma karłowatymi brzózkami — sam rozumiesz, że puszczyk nie miałby się tam gdzie schować. Pytałem więc, czemu nazwano mszar „Puszczykowym”. I cóż słyszę? Zanim ten spłachetek mokradeł przeszedł na własność magistratu w S., należał do tutejszego chłopa nazwiskiem Puszczyk. Ot i cała tajemnica. Nie uważasz, że to ironia losu?
Na szczęście mszar jest rzeczywiście mszarem.
A przy okazji: czy wiesz co to „mszar”? Jeśli nie, to śpieszę wyjaśnić. Z tego, co tu widzę na własne oczy, jest to mokradło pozbawione odpływu, przez co z biegiem lat pokryte zostało jak gdyby kożuchem mchu (podobnym do kożucha na mleku) i ubogą roślinnością. Czy rozumiesz? Na wierzchu gruba warstwa torfu porośnięta mchem, a pod spodem błoto lub woda (nie wiem na pewno, bo pod spód nie zaglądałem). Za sto albo dwieście lat będzie tu torfowisko. Podobno (tylko podobno) można po tym chodzić bez obawy, bo mech nie tylko człowieka zdolny jest utrzymać, ale i — jak mówią — krowę. Jednak przezornie wolałem się tam nie zapuszczać, by nie kusić licha.
Ciekaw jesteś pewnie, jaki jest ten mój nowy dom i jak mi się w nim mieszka. Wkrótce dowiesz się o wszystkim sam, gdyż spodziewam się ujrzeć Cię w najbliższy poniedziałek o godzinie siedemnastej na stacji kolejowej w Mokrem. Póki co, uprzedzam Cię tylko, że dość tu jeszcze u mnie ubogo. Nie spodziewaj się wygód, ani nawet pełnego umeblowania, ani nawet trofeów myśliwskich. Wszystko to zostało za nami w Samotni i trzeba nam będzie dorabiać się od nowa. Ale przygotowałem Ci już pokój na pięterku.
Zasiedliłem dom całkowicie pusty. Muszę przyznać, iż nie był zdewastowany, lecz niewielka to pociecha. Poprzedni lokator, entomolog (to taki co łapie motyle), mieszkał tam zaledwie przez rok, nawet nie cały rok — od wiosny do zimy. Był jakoby wdowcem; poza synem, który — jak się wydaje — nie miał więcej lat niż ty, nikt mu tam nie towarzyszył. Mówiono, że pomimo znacznej zamożności wiódł żywot raczej lichy (wiesz, jacy są ci naukowcy). Obaj, tzn. ojciec i syn, opuścili Puszczykowy Mszar w zimie, gdy rozlewiska Smętnej (to główna rzeka tego wodnego i podmokłego obszaru) skute były — jak podobno każdego roku — grubym lodem i ubitym śniegiem; cały dobytek zmieścił się na dwóch chłopskich saniach, którymi kazali się wieźć na stację kolei.
Jedyne, co po nich zostało, to połamane nogi stołu, które znalazłem w pokoiku na piętrze — tam właśnie, gdzie Ciebie umieszczę — oraz zeszyt szkolny, chyba do lektur, bo zawierał jedynie nazwiska sławnych pisarzy (należał zapewne do owego młodziana, bo i pismo dość było młodzieńcze). I to wszystko. Ale poczyniłem już pierwsze zakupy w Mokrem — kilka niezbędnych mebelków itp. — a kapitan statku pocztowego zechciał być tak uprzejmy, iż mi to podrzucił na moją przystań, choć nie całkiem po drodze mu było.
Osoba poprzedniego lokatora niewiele mnie zresztą zajmowała. Więc poza powyższym, wiem jeszcze tyle, że oficjalnym powodem opuszczenia przez niego Puszczykowego Mszaru był wyjazd naukowy do Gujany Francuskiej, gdzie spodziewał się skompletować kolekcję motyli egzotycznych. Jego syn miał mu w tej zamorskiej ekspedycji asystować. Ale tutejsi ludzie opowiadali, że ten nagły wyjazd poprzedzony został jakimś skandalem kryminalnym, jakąś kradzieżą, zatargiem z policją. Głównym podejrzanym był syn entomologa i z tej przyczyny dom został przez policję dokładnie zrewidowany. Nic więc dziwnego, że wyjechali.
Nie sądziłem jednak, że ta mroczna przeszłość domu mogłaby teraz w jakiejkolwiek formie odżyć.
A jednak. Nie dalej jak przed miesiącem przypłynął do mnie (do Puszczykowego Mszaru nie dojdzie się bowiem suchą nogą — można tylko przypłynąć łodzią) — no więc przypłynął do mnie policjant z posterunku w Mokrem, młodziak jeszcze, kawaler. Miał ze sobą — nigdy byś nie zgadł — blat stołu!
Gdy przypłynął, stałem na tarasie. Widziałem jak wyjął to z łodzi i dzierżąc pieczołowicie szedł po pomoście, a potem ścieżką wśród oczeretów i pod górkę, aż do stopni tarasu. Początkowo nie wiedziałem co niesie. Ale podszedł bliżej i cóż widzę? Blat stołu! Zwykły blat zwykłego stołu!
Zapytałem, jakiej to okoliczności zawdzięczam tak zaszczytną wizytę.
— Oddaję dowód, który już niepotrzebny — powiedział.
— Jaki dowód? — zdziwiłem się.
— Dowód rzeczowy.
Ponieważ i to było dla mnie niezrozumiałe, poprosiłem o wyjaśnienie.
Odmówił odpowiedzi, zasłaniając się „tajemnicą służbową i dobrem śledztwa”. Kiedy jednak wyciągnąłem rękę, by ten dowód od niego odebrać, wyminął mnie, wszedł do sieni i począł wspinać się schodami na piętro. Podążyłem za nim, nieco — muszę to przyznać — zbulwersowany.
— A dokąd to? Dokąd? — próbowałem zaprotestować.
— Skąd wzięte, tam musi być zwrócone!
I wszedł do pokoiku — tego, w którym masz zamieszkać. Ja oczywiście za nim. Było tam wtedy pusto. Tylko te cztery nogi stołowe i ten zeszyt do lektur; ot, maciupeńki stosik rupieci zgarnięty w kąt.
A on dorzucił do tego jeszcze blat.
— To nie był dobry ślad — powiedział. — Więc dowód musi być zwrócony.
Tym razem już o wyjaśnienia nie prosiłem, lecz wręcz ich zażądałem. Lecz nie na wiele to się zdało.
— Nie warto sobie tym głowy zaprzątać! — rzekł ostro, wyraźnie zniecierpliwiony. I powtórzył: — To nie był właściwy ślad.
Musiałem mu pokwitować odbiór blatu, po czym niezwłocznie odpłynął.
Gdy tylko plusk jego wioseł ucichł w oddali, powróciłem na pięterko, by dokonać dokładnych oględzin blatu. I cóż ujrzałem? No jak myślisz? Na wierzchniej stronie blatu wycięte były scyzorykiem jakieś tajemnicze inskrypcje układające się w napis, a po prawej ich stronie, jakby na marginesie, niewielkich rozmiarów płaskorzeźba — tym samym narzędziem wycięta — przedstawiająca jakiegoś chrząszcza czy też robaka (nie jestem pewien, bo to bardzo uproszczony wizerunek).
Napis okazał się całkowicie dla mnie niezrozumiały, jako że użyto tu nieznanego dla mnie języka obcego. Nie przytaczam całości napisu, bo wkrótce zapoznasz się z nim sam, lecz możesz mi wierzyć, że jest to albo zupełnie egzotyczny język, może papuaski, a może eskimoski), albo po prostu pozbawione to jest jakiegokolwiek sensu. Niechaj wystarczy Ci na razie, iż zaczyna się to w ten sposób: Izandh rvck gp Ajcćmćzedbzh…
Przyznasz, że nie sposób tego zrozumieć. Dziwi mnie jednak występowanie w napisie takich liter jak ć, ś. Przecież w żadnym innym języku nie znajdziesz wyrazu z literą ś czy ć, jak tylko w naszym polskim i w niektórych słowiańskich, do których tenże z pewnością się nie zalicza.
Ja w każdym razie nic z tego nie rozumiem. Wyczuwam w tym jednak jakąś podejrzaną sprawę lub bodaj tajemnicę.
Jednak chyba dobrze się stało, że został mi ten „dowód” dostarczony. Mając blat i cztery nogi stołowe, mogłem bez trudu przywrócić połamany stół do dawnego wyglądu, a tym samym przywrócić mu właściwą funkcję. Tak więc stołu w Twym pokoiku nie zabraknie.
Żyję tu trochę jak pustelnik, oddzielony od ludzkich spraw. Lecz czy inaczej było w Samotni? Być może brakować mi będzie owych wielkich sierpniowych łowów, któreśmy wspólnie wyprawiali tam dla okolicznego towarzystwa. Ale za rok, za dwa, gdy mocniej się już tu osadzę, gdy rozbuduję tę moją mizerną chałupę — może i tu rozlegnie się dźwięk myśliwskiego rogu, a ogary pójdą w las… Na razie — ale i to rzadko — towarzystwa dotrzymuje mi jedynie doktor Bielecki, zacna dusza, choć w polowaniach zupełnie nie gustujący. Ma on stałą praktykę lekarską w Mokrem, a że tutejsze wsie szeroko są rozrzucone nad Smętną i jej licznymi odnogami, i że innego doktora na tych mokradłach nie uświadczysz, objeżdża czółnem całą okolicę aż do Głębokiego. Dowiedziawszy się o moim zamieszkaniu na Puszczykowym Mszarze, przy okazji takiego objazdu „ambulansem”, zaglądnął i do mnie, by się przedstawić. Dobrze zresztą wtedy utrafił, bom akurat miał dreszcze i nawet myślałem, iż zdążyła mnie już dopaść malaria. Więc też mi lekarz jakby z nieba spadł.
Uspokoił mnie, że to pewnie odezwała się rana postrzałowa z Wojny Światowej (przy badaniu od razu ją wykrył) i że niechybnie szykuje się większa zmiana pogody. Tak też w istocie było: następnego dnia rano lunął deszcz, jakiego od lat nie widziałem. Doktor obiecał pojawiać się u mnie częściej, gdyż wedle jego najlepszej wiedzy (tak się wyraził) dreszcze mogą znamionować również inną przyczynę. Rozwiał jednak stanowczo moje obawy, że to malaria.
Od tamtego spotkania bywa u mnie od czasu do czasu. Przywozi medykamenty przeciwreumatyczne i gazety; i zostaje na partyjce szachów (a muszę powiedzieć, że gracz z niego niepośledni). Szkoda tylko, że nie pozwala się wyciągnąć na polowanko. Zapraszałem go kilkakrotnie, lecz wymawiał się kategorycznie. Jest przyjacielem (tak twierdzi) wszelkiego żywego stworzenia, ot co. Poza tym jedynym punktem, co do którego różnimy się zasadniczo, jest on jednak niezrównanym kompanem.
Wkrótce po wizycie, jaką złożył mi tamten policjant, mogłem więc zapoznać doktora z przebiegiem rozmowy i oczywiście pokazałem mu ów blat. Na jego twarzy dostrzegłem wyraźne podekscytowanie. Stwierdził, że to bez żadnej wątpliwości blat stołu, który należał do poprzedniego lokatora — jedyny przedmiot zabrany podczas przeprowadzonej swego czasu rewizji.
— Dlaczego więc nie zabrali całego stołu? — zdziwiłem się.
Okazało się, że odpowiedź była mu znana. Policjanci z Mokrego poprosili go bowiem wówczas, by zechciał być świadkiem rewizji (by nikt potem nie mówił, że coś przy okazji ukradli). Na wszystko więc patrzył własnymi oczyma. Przerzucono cały dom, lecz niczego nie znaleziono. Przez cały czas poprzedni lokator (zacny podobno człowiek, dobrze znany w sferach naukowych) głośno protestował przeciwko najściu i obiecał, że posłuży się swoimi warszawskimi znajomościami, by ukrócić „karygodne metody miejscowej policji”. A oni na to: „– Nas proszę nie straszyć. Od straszenia to my jesteśmy”. Syn owego zacnego zbieracza motyli nie zabierał w tym czasie głosu, tylko się szelmowsko uśmiechał. Na koniec policjanci rozbili stół. Podejrzewali, że w nogach — na spojeniu z blatem — mogą znajdować się wywiercone otwory, gdzie ukryto skradziony dokument (bo ktoś ukradł jakiś dokument). Schowków w nogach nie było. Kiedy zamierzali już odejść, syn lokatora, ten smyk, wskazał na blat i wyraził zdziwienie: „– A blatu panowie nie wezmą? Przecież tu są tajemnicze napisy. To przecież może być tajny szyfr!” I roześmiał się. Przyjrzeli się blatowi bliżej i widocznie uznali, iż rzeczywiście wycięte na nim inskrypcje mogą być zaszyfrowaną wiadomością. Na wszelki wypadek wzięli to ze sobą.
Tyle dowiedziałem się od doktora. Również jego zaczęła ta sprawa intrygować.
Zapytałem, co o tym wszystkim sądzi. Odpowiedział, że jeszcze za wcześnie, by mógł mieć jakieś zdanie, lecz pewien był, iż tkwi w tym jakaś zagadka. Kto wie — powiedział — może właśnie jemu uda się ją rozwiązać. Zapisał sobie w notesie treść inskrypcji (jeśli owe „Izandh rvck gp itd.” można w ogóle nazwać jakąś treścią). Zapewnił mnie, że wytęży umysł, a wtedy „w Mokrem zapanuje wreszcie spokój i przywrócone zostanie zaufanie”.
Nie koniec na tym.
W kilka dni później, z samego rana, zauważyłem na mszarze ślady butów. Wiodły hen, na mszar, i wracały tą samą drogą. Ktoś chodził tam po nocy! Gdybym miał psa, zbudziłoby mnie szczekanie. Ale nie mam, więc spałem jak suseł. Musiał ten ktoś przypłynąć czółnem (mają je tu niemal wszyscy) i przybić do mego pomostu. Innej drogi nie ma. Potem przeszedł ten ktoś obok domu, na tyły, gdzie jest skraj mszaru, i ruszył wprost przed siebie. Wyobrażam sobie, że musiał mieć latarkę, bo w ciemnościach strach po tym chodzić. Czego tam szukał? Nie podążyłem tamtymi śladami, gdyż — jak już pisałem — na mszar nie chodzę, lecz pokazałem je doktorowi, gdy odwiedził mnie następnego dnia. On także nie odważył się tam zapuścić. Wyraził przypuszczenie, że to ślady kłusownika, który gdzieś tam, u końca śladów, zastawiał sidła czy samołówki.
Zdziwisz się pewnie, gdy ci powiem, iż nie zrobiliśmy gipsowego odlewu tych śladów. Więcej ci powiem — nawet ich nie zmierzyliśmy. Otóż na mszarze ślady są natychmiast zalewane przez wodę, która wysącza się z mchu. Nie są więc tak wyraźne jak te, które zostawia się na zwykłym miękkim gruncie; i nie mają wyraźnych obrzeży. Są to właściwie takie małe kałuże. A pomiędzy pomostem a mszarem żadnych śladów nie znalazłem, bo ścieżka wiedzie po wzniesieniu i jest utwardzona.
Tydzień temu znalazłem nowe ślady, biegnące obok tych wcześniejszych. Ktoś znowu chodził tam po nocy. Nie było mnie wówczas w domu, bom wyszedł na nocne łowy na borsuka.
Za dnia poprzedzającego ową noc, korzystając z obecności doktora, pochwaliłem mu się, iż wkrótce przybędzie do mnie znakomity mój bratanek, pojętny czeladnik w szlachetnej sztuce myśliwskiej. Doktor zaproponował, by powierzyć ci rozwiązanie zagadki blatu (bo istotnie wyglądało to na zagadkę). Masz świeższy umysł i możesz wpaść na trop, którego my, starzy, nie potrafiliśmy dostrzec. Doktorowi bowiem nie udało się tej zagadki rozwikłać. Ponieważ byłem zdania, że nie należy cię obarczać niebezpiecznym zadaniem (myśliwska intuicja mówi mi, że istotnie może to być niebezpieczne), odpowiedziałem, iż najpierw chcę cię tu widzieć całego i zdrowego, a potem zobaczymy. Tradycyjnie zaproponowałem Doktorowi, by towarzyszył mi na polowaniu, ale i tym razem się wymówił, mimo iż roztoczyłem przed jego wyobraźnią pełnię uroku, jaką nocne polowanie na borsuki niewątpliwie posiada.
Tak więc w nocy polowałem na borsuki i jednego upolowałem.
Powróciwszy rankiem do domu znalazłem na mszarze te nowe, świeże ślady.
Wtedy zdecydowałem się. Proszę cię więc usilnie, byś zechciał podjąć się tej sprawy. Przyznam się, że bardzo na ciebie liczę.
Być może znajdziesz tu nawet rówieśnicze towarzystwo. Raz w tygodniu przypływa do mnie czarnookie dziewczę imieniem Hanula, przywożąc prowiant na cały tydzień. Ot, tyle co potrzeba staremu kawalerowi: mleko (część wypijam od razu, resztę daję na skwaśnienie), dwa bochny chleba, masło, ser, słoninę, no i świeże ryby (nie mam bowiem czasu na połów, choć wędkę posiadam). W składziku jest worek ziemniaków. Wyżywienie więc podobne do tego, jakie było w Samotni. Na obiad będą ziemniaki ze spyrkami i kwaśnym mlekiem. Nie zabraknie też dziczyzny i ptactwa.
Ale wracając do Hanuli: pochodzi ona z tutejszego ludu, jest córką Fiodora, przewoźnika z Mokrego. Na jej miłym dla oka obliczu rysuje się bezbrzeżny smutek tych stron i zarazem ich łagodność. Jest w niej zarówno powolność tutejszych rzek, jak i płochość, a nawet pewna dzikość, tutejszych lasów i trzcinowisk. Miesza się to wszystko w jej naturze jak jaki alchemiczny odwar w tygielku. Jeśli zdołasz ją oswoić, to znajdziesz w niej wierną towarzyszkę przechadzek. Ale od razu chciałbym cię prosić, byś nie mieszał jej w sprawę, którą ci powierzyłem. Mogłoby to być dla niej zbyt niebezpieczne, a że jest najukochańszym dzieckiem Fiodora, nigdy by on nam nie darował, gdyby ją co złego spotkało.
Książek u mnie do czytania nie znajdziesz, bo zostawiłem je w Samotni. Ale znając twój zapał do czytania, nie wyobrażam sobie, że mógłbyś wytrzymać tu bez książek (i to mimo wszystkich atrakcji, jakie cię w boru czekają), więc uprzedzam cię o tym. Co prawda od niedawna jest w Mokrem biblioteka, lecz nie wiem co tam mają i czy zechcą ci pożyczać. Najlepiej będzie, jeśli przywieziesz książki ze sobą — jedną, dwie, czy ile tam ci będzie potrzeba. Mnie niczego przywozić nie musisz. Mam tu Pismo Święte, i jak na razie zupełnie mi to wystarcza.
Na tym kończę i wypatrując niecierpliwie dnia twego przyjazdu ściskam Cię serdecznie.
Twój wujek Poldek
Złożyłem list, porwałem ze stołu „Łowców wilków” i pobiegłem ku dworkowi tą samą krętą ścieżką, po której przed chwilą dreptał przez sad lokaj Antoni.
Rodzice siedzieli na werandzie przy popołudniowej herbacie. Tato zagłębiony był w lekturze gazety, rozłożysta szpalta zasłaniała go aż po czubki włosów. Mama napełniała filiżankę pod kurkiem samowara.
— Hura! Hura! Hura! — krzyknąłem.
Tato wyjrzał zza gazety, nie wiedząc co mogą znaczyć moje okrzyki, a Mama drgnęła, rozlewając przez to nieco herbaty.
— Mamo! Tato! Jadę do Puszczykowego Mszaru!
I przebiegłszy przez werandę zatrzymałem się dopiero w swoim pokoiku na górze.
Najpierw wyjąłem z szafy plecak, a następnie zacząłem gorączkowo przeszukiwać szuflady. Nałożone na moje barki zadanie detektywistyczne wymagało specjalnych pomocy. Wkrótce leżały wszystkie na stole: lupa, drabinka sznurowa, latarka, pistolet–korkowiec, a także ciemne okulary i sztuczna broda.
Do czytania wziąłem „Łowców wilków” (należało przecież skończyć, co zacząłem) i „Tropiciela śladów” Jamesa Fenimore’a Coopera.
Wtedy usłyszałem delikatne pukanie do drzwi. To mama.
— Czy nie zapomniałeś o ciepłym swetrze i wełnianych skarpetkach?
Musiałem przyznać ze wstydem, że o swetrze i skarpetkach zapomniałem.
III. Wąskim torem do Mokrego
Pociągiem pospiesznym dojechałem do miasta powiatowego S. Tam miałem się przesiąść. Z otwartych drzwi pociągu wysypała się pokaźna rzesza pasażerów, co pomnożyło panujący na peronie harmider. Tłoczyły się już na nim bowiem żydowskie chałaty i białe chłopskie koszule. Być może trafiłem na dzień targowy, bo w wielkich koszach gdakały kury i gęgały gęsi. Pod zegarem peronowym stały klatki z królikami, jedna na drugiej.
Zanim wszedłem we wrota budynku stacyjnego, pociąg zdążył ruszyć w swą dalszą podróż na wschód, ku granicy państwowej, która przebiegała gdzieś za widocznymi na horyzoncie lasami, może trochę dalej.
Przy okienku pokazałem swój bilet i zapytałem o godzinę odjazdu pociągu do stacji Mokre.
Kasjerka poleciła mi iść główną ulicą, aż za ostatnie zabudowania miasta. Kolejka wąskotorowa do Mokrego odjeżdża za jakie dwie godziny, na pewno zdążę. Tam trzeba iść — na wąskotorówkę.
— Tutaj jeżdżą tylko prawdziwe pociągi, duże, osobowe i pospieszne — dodała. — Ale nie do Mokrego. Do Mokrego jest wąski tor. Ale twój bilet jest ważny do stacji docelowej.
Podziękowałem i nie zwlekając udałem się we wskazanym kierunku. Plecak ciążył mi nieco, lecz — jak to mówią — nie ma róży bez kolców. Wkrótce zabudowa miasta została za mną i wyszedłem na rozległą łąkę przeciętą na pół torem kolejowym.
Przy niskiej rampie przeładunkowej stały dwa wagoniki pasażerskie i tyleż towarowych; ciągnąć to miała urocza zielona lokomotywka. Rozpalano właśnie ogień w palenisku. Maszynista uwijał się przy łopacie, wrzucając węgiel, łopata za łopatą. „– Hej–rup! Hej–rup!” — dodawał sobie sił i animuszu. Jego pomocnik biegał ociężale pomiędzy składem węgla a tendrem, obciążony dwoma wiadrami.
Nie był to dworzec we właściwym tego słowa znaczeniu. Brak było peronu, a nawet ławek. Nie przewidziano też budynku stacyjnego ani kas. Widocznie bilety kupowało się na Dworcu Głównym w S. lub bezpośrednio u konduktora (jeśli w ogóle był tu jakiś konduktor). Na rampie przeładunkowej leżały sągi nieoheblowanych belek. Zarówno rampa jak i szopa na węgiel zostały postawione całkiem niedawno, o czym zaświadczały wszechobecne znamiona świeżości. Kamienie tłuczkowe, na których ułożono podkłady toru, nie zostały jeszcze pokryte rdzawym nalotem, a na bocznicy służącej do przetaczania lokomotywy wyglądały jakby je dopiero wczoraj usypano.
W wagonie przyczepionym do tendra, ponad dolną framugą otwartego okna, widać było głowę mężczyzny w słomkowym kapeluszu.
Kiedy pomocnik maszynisty mijał mnie w swej drodze po węgiel, zagadnąłem go:
— Przepraszam, o której odjazd?
Odpowiedział nie zatrzymując się:
— A za jaką godzinkę.
Odczekałem aż będzie wracał z pełnymi wiadrami.
— Czy może mi pan powiedzieć, który wagon jest dla niepalących?
Tym razem zatrzymał się. Spojrzał na mnie badawczo, podejrzliwie, jakby w obawie, że padnie ofiarą żartu czy złośliwości. Po tym zawahaniu wskazał jednak głową na pociąg:
— A o, wszystkie. Ten i tamten. Dla palących i dla niepalących — powiedział. Postawił wiadra na trawie i zatoczywszy ręką szerokie koło, jak gdyby chciał pokazać piękno krajobrazu, dodał: — U nas nie ma lepszych i gorszych, palących i niepalących. U nas wszyscy równi. Palący i niepalący. I sława Bohu.
— Szybciej tam, szybciej! — ponaglił go głos maszynisty. — Bo mi w piecu gaśnie!
Wyjąłem „Łowców wilków” i zrobiwszy z plecaka prowizoryczny zagłówek oparłem się na nim siedząc na trawie.
Choć godzina była już zdecydowanie popołudniowa, słońce stało wysoko. Na czystym błękitnym niebie nie było ani jednej chmurki. Jedynie na zachodnim horyzoncie przepływało kilka pierzastych obłoczków — były zapowiedzią pogodnych dni.
Zagłębiony w lekturze, zapomniałem wkrótce gdzie jestem. Oczyma wyobraźni widziałem przepiękne krajobrazy nieprzebytej kanadyjskiej puszczy i wydawało mi się wręcz, że nie ma innego świata. Dlatego, gdy po niejakim czasie usłyszałem przeraźliwy gwizd lokomotywy i ostry okrzyk maszynisty: „– Odjazd! Odjazd!”, musiałem rozejrzeć się najpierw wokół, by powrócić do rzeczywistości. Ale nawet wówczas, gdy w te pędy biegłem do pociągu, myślałem, że lepiej będzie usiąść koło jegomościa w słomkowym kapeluszu niż w pustym wagonie — bo we dwóch łatwiej się obronić, gdy zaatakują Indianie. Usiadłem więc nieopodal niego, na ławie skleconej z gładkich żółtych deseczek; jego głowa nakryta kapeluszem widoczna była ponad oparciami, lecz starałem się w tamtą stronę nie patrzeć.
Ruszyliśmy.
Wiał boczny wschodni wiatr, więc kłęby dymu z komina rozpraszały się z lewej strony pociągu, nie dosięgając wagonów. Czyniło to niewątpliwie podróż lżejszą do zniesienia.
Początkowo krajobraz za oknem nie był zbyt ciekawy. Pojedynczy tor biegł pośród łąk i dopiero gdy zabudowania miasta S. zniknęły w oddali, i widać było tylko wieżę kościoła (a i ona była mała jak paznokieć), wysokie trawy zmalały, a rzednąc odsłoniły piaszczyste łachy. Wtedy też pojawiły się drzewa. Obok toru widać było wyraźne koleiny wyżłobione przez koła chłopskich wozów. Była to chyba droga do Mokrego. Zdaje się jednak, iż niezbyt często z niej korzystano, bo w zagłębieniu kolein zdążyła już pojawić się trawa.
Wkrótce potem pociąg wjechał w krajobraz, który — jeśli nie nazwać go wprost dzikim — na pewno był surowy i ponury. Zaczęły się mokradła i trzęsawiska. Nasyp kolejowy przecinał je, jakby był groblą wedle stawu. Przyglądałem się koleinom drogi, ciekaw, czy nie znikną nagle pod wodą; bo wtedy — cóż by to była za droga. Ale zauważyłem, że na podmokłym gruncie ułożono w poprzek drogi nieokorowane bale ściętych drzew; leżały ściśle obok siebie, przykryte płytką warstewką wody. Było to coś w rodzaju mostu. W każdym razie furmanka mogła tamtędy bezpiecznie przejechać.
W pewnym oddaleniu od szlaku kolejowego bagienna roślinność rosnąca w sklepionych kępkach wyraźnie rzedła i pomiędzy kępkami pojawiały się szerokie kałuże, i tak na przemian, aż po gładką toń rozlewisk obrębionych piaszczystymi łachami, na których skąpo wyrastały karłowate sosenki. Jednak na horyzoncie, nie bardzo zresztą dalekim, widać było gęstą zbitą ścianę lasu porastającego wzniesienia. Co jakiś czas las podchodził do samej drogi, a wówczas dało się w wagonie odczuć błogi chłód rzucanego przez drzewa cienia. Widziałem kilka rybackich czółen, pewnie łowiono raki. Pomachałem raz, lecz mi nie odpowiedziano.
Powróciłem do przerwanej lektury.
Ale nie przeczytałem nawet pół strony, gdy usłyszałem nad sobą:
— Pozwoli kawaler, że się przysiądę. We dwójkę podróżować zawsze raźniej.
Zadarłem głowę. Stał nade mną ów jegomość w słomkowym kapeluszu. Musiał mieć już dobrze po pięćdziesiątce (świadczyły o tym siwiuteńkie kosmyki spadające spod kapelusza na spocone czoło), lecz wesoła pucułowata twarz bez zmarszczek i zarostu zdawała się być młodsza od niego. Sprawiał wrażenie osoby dobrodusznej i pełnej radości życia. Nie wiem dlaczego przyszło mi na myśl, iż pod słomkowym kapeluszem kłębi się rój pomysłów, planów i zamierzeń. Jego zwalista korpulentna postać odziana była w nieco wymięty jasny garnitur; węzeł krawata był rozluźniony, a górny guzik koszuli rozpięty. Z całą pewnością nie pochodził z ludu.
— Proszę uprzejmie — powiedziałem. Wskazałem miejsce przed sobą. — To miejsce jest wolne.
Usiadł.
— Pozwoli kawaler, że się przedstawię: magister Tadeusz Zabiełło. Rodem z Poniewieża. Obecnie kierownik Domu Ludowego w Mokrem. Bardzo mi przyjemnie.
— Stefek Powieliński. I mnie również jest bardzo przyjemnie.
Uścisnęliśmy sobie dłonie.
Miałem nadzieję, że po tych ceremoniach da mi spokój i będę mógł wreszcie poczytać (jazda pociągiem doskonale sprzyja czytaniu, i czas biegnie przy tym szybciej). Nie dane mi to jednak było, choć spróbowałem. Tym razem nie przeczytałem nawet trzech zdań.
— Pozwoli kawaler, że zapytam: co kawaler czyta?
Podniosłem książkę, by mógł spojrzeć na tytuł.
— „Łowców wilków” Jamesa Curwooda — powiedziałem dla pewności.
— Znam, znam, a jakże, czytało się kiedyś. I to, i inne. A i teraz mamy to w bibliotece. Bo musi kawaler wiedzieć, że od niedawna mamy w Domu Ludowym w Mokrem bibliotekę. Wcześniej nie było, a teraz jest. Tak więc jako kierownik Domu Ludowego pełnię zarazem obowiązki bibliotekarza. Nie jest to oczywiście jakiś pokaźny księgozbiór, lecz bez wątpienia złożony jest z dzieł wybitnych. Zostało to nam ofiarowane przez pana Żaboklickiego z Puszczykowego Mszaru…
— Z Puszczykowego Mszaru? — przerwałem. — Właśnie tam jadę. Do wujka. Ale wujek nie nazywa się Żaboklicki tylko Powieliński, tak jak ja. Bo to właściwie nie wujek a stryj, brat mojego taty…
— Słyszałem, słyszałem, a jakże. Doktor mi opowiadał. Podobno kawalera wujek to zapalony myśliwy.
— Tak, to chyba ten sam.
— Przyznam się, że jeszcze szanownemu wujkowi nie złożyłem wizyty. A jako sąsiad chyba powinienem. Owszem, stanowczo powinienem. No ale jak tu czas na to znaleźć, kiedy jest się kierownikiem Domu Ludowego. Dom Ludowy to wielki obowiązek, a teraz jeszcze biblioteka.
— Myślę, że wujek może poczekać — uspokoiłem go, po czym — na jego prośbę („– O czym to ja mówiłem?”) — przypomniałem mu, o czym mówił: — Mówił pan o panu Żaboklickim.
— A tak, tak, właśnie, o Żaboklickim. Oczywiście. No cóż, pamięć nie ta — usprawiedliwiał się przez chwilę nim podjął przerwaną opowieść: — Przed kawalera wujkiem zamieszkiwał w tym domu pan Żaboklicki, znany entomolog. Czy wie kawaler, co to „entomolog”?
— Łapacz motyli — odpowiedziałem.
— Hm. „Łapacz” — to chyba nie jest najlepsze słowo. Ale widzę, że kawaler rozumie. No więc zamieszkiwał tam, wraz z synem. Syn pana Żaboklickiego był w wieku szkolnym, taki duży jak kawaler, ale nauki pobierał u ojca, w domu. Potem miał jeździć na egzaminy do S. Czy jeździł, czy nie — nie wiem, bo krótko u nas mieszkali, rok tylko. Zdarzyło się bowiem, że w Mokrem (tak, tak, w naszym spokojnym Mokrem) dokonano zuchwałej kradzieży i podejrzenie padło na młodego Żabokliczusia, że się tak wyrażę. Przeprowadzono śledztwo, była nawet rewizja. Pan Żaboklicki bardzo się wtedy denerwował. Podobno powiedział, że jego noga więcej w Mokrem nie postanie, że wyjeżdża — byle dalej stąd. Ale ochłonąwszy z oburzenia tłumaczył, że wzywają go obowiązki naukowe w Gujanie Francuskiej, i że zamierza tam skompletować kolekcję motyli Morpho. Czy słyszał kawaler o motylach Morpho?
— Może trochę. Troszeczkę.
— To przepiękne motyle. Niebieskie, o połyskliwych skrzydełkach. Można się w tych skrzydełkach przeglądać jak w lustrze. Żyją jedynie w Ameryce Południowej. Ale do rzeczy: zanim obaj — ojciec i syn — wyjechali, podarowali Domowi Ludowemu cały swój księgozbiór (oczywiście bez podręczników). Nie było tego dużo. Wszystkiego kilkadziesiąt powieści i słownik języka polskiego.
— A te powieści — przerwałem jego wywód — to ciekawe jakieś?
— Najciekawsze. Szczytowe osiągnięcia literatury XIX wieku. Perły literatury. „Łowcy wilków” też tam są, choć to chyba późniejsze. Zapraszam kawalera serdecznie.
Nie pamiętam jak długo jechaliśmy. Straciłem rachubę czasu. Magister Tadeusz Zabiełło miał bowiem jeszcze wiele do powiedzenia, a ja — ucieszony zaproszeniem do biblioteki — starałem się bardzo, by nie okazać najmniejszej oznaki zniecierpliwienia. Dowiedziałem się więc, że Dom Ludowy (którego jest kierownikiem) „ma do spełnienia doniosłą misję cywilizacyjno–oświatową, a oddziaływanie tego przybytku cywilizacji i oświaty ogarnie z pewnością nie tylko Mokre, lecz i dalszą okolicę, może nawet przekroczy nurty Smętnej i dotrze na przeciwległy brzeg, do Głębokiego”. Potem zwrócił moją uwagę na linię kolejową, którą właśnie jechaliśmy. Przeprowadzono ją dopiero przed dwoma laty, by rozwinąć w Mokrem przemysł drzewny. Drzew wokół Mokrego mnóstwo, a nie było ich jak transportować do S. I proszę: przeprowadzono kolej i od razu powstał tartak. Ludność miejscowa oderwała się od ponurego (tak się wyraził: od ponurego) rybołówstwa, znajdując zatrudnienie w tartaku i przy wyrębie. Czyż nie są to znamiona postępu? Droga biegnąca wzdłuż nasypu prawie jest nieużywana…
Do lektury nie zdołałem już powrócić. Naszą rozmowę przerwał ostry krzyk maszynisty.
— Mokre! Wysiadać!
Pociąg stał przy tartaku. Na kamiennej rampie przeładunkowej, takiej samej jak na stacji wąskotorówki w S., ułożone były sągi nieoheblowanych tarcic. Czekały pewnie na załadowanie. Z długiego drewnianego budynku dochodził nieprzerwany, przeraźliwy, zgrzytliwy jazgot pił tarczowych. Na wprost lokomotywy, za barierką buforową, na której kończył się tor, ulica rozszerzała się ku czworokątnemu placowi obrębionemu niską kolorową zabudową, ale nie był to rynek, bo też Mokre nie miało w sobie nic miejskiego. Rzucił mi się w oczy szyld: POCZTA W MOKREM.
Magister Zabiełło mówił coś do mnie, lecz jazgot pił tarczowych doniośniejszy był od jego głosu. Musiał nachylić się do mego ucha i krzyknąć ze wszystkich sił:
— Dom Ludowy jest tam! — wskazał za siebie, na drogę do S.
W oddali, na skraju Mokrego, dostrzegłem piętrowy murowany budynek. Łatwo go było zauważyć. Inne domy były drewniane, malowane i całe w kwiatach, ogrodzone koślawymi płotami, jakby wybudowane tą samą ręką. Tylko tamten murowany miał w sobie coś urzędowego. Chyba tam kierował się palec pana Zabiełły.
— Zapraszam kawalera! — wykrzyczał mi do ucha.
Uścisnęliśmy sobie dłonie i poszedł swoją drogą.
Pozostałem sam wśród jazgotu krajzeg. Maszynista gdzieś zniknął.
Dostrzegłem go po chwili, gdy schyliłem się, by zajrzeć w prześwit pod wagonami. Szedł wzdłuż pociągu i żelaznym drągiem stukał w koła. Czystość oddźwięku miała go upewnić, że nic się nie obluzowało, nie pękło — lecz wątpiłem, czy poprzez tartaczny hałas mógł coś usłyszeć. Chyba czynił to z przyzwyczajenia lub obowiązku.
Wujka Poldka nigdzie nie było.
Może zapomniał, może gdzieś poszedł i nie zdążył wrócić na czas. A może mu się co złego przytrafiło?
IV. Aresztowanie
Po kilkuminutowym bezskutecznym oczekiwaniu, nie mogąc znieść jazgotu pił, zdecydowałem się pójść na Pocztę, by tam zasięgnąć języka.
Za długim kontuarem dzielącym pomieszczenie na pół siedziała młoda czarnobrewa kobieta. Ubrana była w jasną sukienkę w poziome czarne pasy, co nadawało jej wygląd zebry afrykańskiej. Kurtka służbowego munduru pocztowego przewieszona była przez oparcie krzesła. Gdy wchodziłem, nad framugą drzwi rozległ się dźwięk dzwonka, ale kobieta nie podniosła głowy. Zajęta była lakowaniem dużej osznurowanej paczki. Pałeczka laku topiła się w płomieniu świeczki i na szary papier paczki skapywał pospołu lak i wosk.
Byłem w tej chwili jedynym interesantem.
Podszedłem do kontuaru, a nie śmiąc przeszkadzać w lakowaniu odczekałem chwilę. Dopiero kiedy metalowa pieczęć odcisnęła się na miękkim lakowym kleksie, odezwałem się:
— Dzień dobry pani. Do Puszczykowego Mszaru to którędy?
Podniosła głowę.
— Łodzią! — odpowiedziała ostro i jak gdyby pogardliwie. — No przecież nie na piechotę!
— A do kogo mógłbym się w tej sprawie zwrócić?
— W jakiej znowu sprawie?
— W sprawie przewiezienia mnie łodzią.
— A, to trzeba mówić od razu — ofuknęła mnie. — Do Fiodora. Do Fiodora trzeba się zwrócić. Bo przecież nie do mnie!
Nie czekając na dalsze moje pytania, najwyraźniej zniecierpliwiona, podeszła do okna i otwarłszy je szeroko zakrzyknęła w przestrzeń podwórza:
— Fiodor! Fiodor! — po czym zamknęła okno.
Usłyszałem ciężkie, szybkie kroki, ktoś biegł przez podwórze, kury podniosły wrzask i chyba rozbiegały się w popłochu, bo słychać było jak trzepoczą skrzydłami. A kogut zapiał przeciągle.
Tylne drzwi poczty otworzyły się tak gwałtownie, że drewniana konstrukcja budynku zadrżała.
— Szczo ty choczesz, Stasia?
Do izby pocztowej wszedł wysoki mężczyzna o pobrużdżonej twarzy pokrytej gęstym ciemnym zarostem. Pod długimi krzaczastymi brwiami, które czesał do góry (a i tak odstawały) połyskiwały białka dużych ciemnych oczu. Nie mógł mieć więcej niż czterdzieści lat, lecz skojarzył mi się z wiekowym patriarchą. Nosił to samo imię, co ojciec Hanuli, o którym pisał w swym liście wujek. I był przewoźnikiem, tak jak ojciec Hanuli. Byłem niemal pewien, że to ten sam, we własnej osobie.
— Szczo ty choczesz, Stasia? — powtórzył i postąpił naprzód.
Choć miejscowy język nie był mi znany, domyśliłem się, że pyta o powód, dla którego został przez panią Stasię wezwany. Nie wiem jednak, czy dobrze zapisuję, ale tak zapisuję jak usłyszałem, albo podobnie.
Pani Stasia wskazała na mnie i wypowiedziała kilka zdań w tym samym języku, których wszakże nie zrozumiałem. Pan Fiodor skinął głową. Ale nim zdążył cokolwiek powiedzieć (a chciał zapewne określić wysokość zapłaty za przewóz), dzwonek nad frontowymi drzwiami zadźwięczał powtórnie.
Do pomieszczenia wszedł młody umundurowany policjant. Kiedy przestępował próg, spod daszka czapki skierowało się ku pani Stasi spojrzenie, które — nie wiem dlaczego — wydało mi się nieszczere lub złe. Wrażenie to spotęgowało się w chwilę później, gdy ów fałszywy płomień w jego oczach jaskrawo skontrastował z udawaną dziarskością ruchów i równie sztuczną wesołością. Pomyślałem wtedy, że pod zasłoną wesołości kryje się jakaś tajemna udręka duszy, wyrzut sumienia lub po prostu wstyd.
Na mnie i na pana Fiodora nawet nie spojrzał, jakbyśmy nie istnieli.
Długim krokiem (podkute oficerki zastukały głośno w deski podłogi) przemierzył izbę i nachylił się nad kontuarem sięgając po rękę pani Stasi.
— Całuję rączki panny Stanisławy! Moje uszanowanie. Panna Stanisława zawsze taka świeżutka… Jak pączuszek wiosennego drzewka.
Pani (a właściwie — panna) Stasia zarumieniła się mocno i niby to wyrywając rękę broniła się słabo.
— Co też pan. Daj pan spokój.
— Co tu u panny Stanisławy słychać? — dopytywał się. — Spokój? Porządek? Żadnych utrudnień w pracy? Żadnych zakłóceń?
— Daj pan spokój. Gdzie by tu na poczcie jakie utrudnienia…
Odczekałem kilka chwil w nadziei, że sprowadziła tu policjanta jakaś urzędowa sprawa, po której załatwieniu odejdzie. Oczywiście nie podobało mi się, że przedstawiciel władzy wepchał się do kolejki przede mną, lecz — by nie oskarżać go zaraz o brak dobrego wychowania — złożyłem to na karb przywilejów, jakie policja niewątpliwie posiada. Jednakże z treści rozmowy (panna Stasia co rusz chichotała) nie wynikało, by sprawa była rzeczywiście urzędowa.
Przez wrodzony takt nie chciałem im przeszkadzać, jednak miałem swoje własne sprawy, a one nie powinny były czekać. A ponieważ nie znałem miejscowego języka, pomoc panny Stasi była mi niezbędna w rozmowie z panem Fiodorem, jeśli miałem się z nim dogadać. Więc przypomniałem głośno o swej obecności. Zwróciłem się do pana Fiodora, wyłącznie do niego, lecz zarazem uczyniłem to na tyle głośno, by i tamtych dwoje usłyszało.
— No to jak będzie, panie Fiodorze?
Policjant drgnął. Przerwał wpół zaczęte zdanie i zwrócił się gwałtownie ku mnie, jakby właśnie padła komenda „w lewo zwrot!”. Zdaje się, że dopiero teraz raczył mnie zauważyć.
— O! — zawołał. — O!
Jego twarz wyrażała zaskoczenie. Cała fałszywa uprzejmość i przymilność, którą oczarowywał pannę Stasię, znikła gdzieś, uleciała. Chyba się nad czymś gorączkowo zastanawiał. Miało się wrażenie, że jego mózg za chwilę przegrzeje się i pocznie dymić.
A pan Fiodor, nie wiedzieć czemu, milczał zakłopotany, jakby obawiając się udzielić odpowiedzi na moje pytanie.
W nastałej ciszy słychać było bzyczenie dużej muchy krążącej wokół lepu zwisającego z żyrandola.
Nie zdążyłem domyślić się, co miało oznaczać owo zdziwione „O!”, dwukrotnie wypowiedziane, bo oto policjant jednym susem przyskoczył do mnie, chwycił za górną klapę mojego plecaka i unosząc plecak w górę podniósł mnie wraz z plecakiem. (Przyznam się, że i mnie zdarzyło się kilkakrotnie w podobny sposób przenosić szczenięta, z tym że oczywiście nie trzymałem ich za plecak tylko za skórę na szyi).
— Młody Żabokliś cię przysłał! — usłyszałem. — Gdzie dyplom? Gdzieście go schowali?
Usiłowałem postawić nogi na podłodze, lecz nie sięgnęły i tylko mogłem przebierać nimi w powietrzu, szarpiąc się przy tym na boki, by uwolnić się z szelek plecaka. Na próżno.
— Przynajmniej temu by pan dał spokój — próbowała obronić mnie panna Stasia. — To nietutejszy.