Rozdział 1
W którym zbrodnia mierzy się w sekundach, a dowód rzeczowy ma zapach stęchlizny.
Zbrodnię popełniono we wtorek, dokładnie o godzinie dziewiątej zero-zero i siedemnaście sekund. Dla większości ludzkości te siedemnaście sekund nie miało absolutnie żadnego znaczenia. Słońce świeciło tak samo, tramwaje tak samo dzwoniły na zakrętach, a gołębie z tą samą nonszalancją zanieczyszczały parapety. Ale dla Teofila Kłębka, jedynego konserwatora w Miejskim Muzeum Techniki i Wynalazków Zapomnianych, te siedemnaście sekund stanowiło policzek wymierzony w twarz cywilizacji, porządku i zdrowego rozsądku.
Zegar stojący w głównym holu, majestatyczny, dębowy gigant z XIX wieku, spóźnił się. O całe siedemnaście sekund.
Teofil stał przed nim z miną prokuratora przyglądającego się recydywiście. W jego świecie, który składał się z idealnie spasowanych trybików, cykających zapadek i miarowo przesuwających się wskazówek, takie odstępstwo było aktem barbarzyństwa.
— To niedopuszczalne — mruknął pod nosem, notując coś w małym notesiku. — Wczoraj były tylko cztery sekundy. Ewidentna eskalacja.
Jego uporządkowany wszechświat, pachnący starym drewnem, oliwą i kurzem, miał zaraz zostać wstrząśnięty w posadach o wiele bardziej niż przez opieszałość starego zegara. Wstrząs przyjechał furgonetką miejskich służb komunalnych i miał postać pokracznego grata przykrytego szarą płachtą.
Dwóch zmęczonych życiem panów w roboczych kombinezonach wniosło to coś do jego pracowni, stawiając z głośnym stęknięciem na środku podłogi.
— Pan Kłębek? To dla pana — rzucił jeden z nich, wycierając pot z czoła. — Z darowizny. Jakaś posiadłość za miastem likwidowali. Dyrektorka kazała przywieźć prosto tutaj.
Po ich wyjściu Teofil ostrożnie zbliżył się do tajemniczego obiektu, jak saper do niewybuchu. Ściągnął płachtę. Pod spodem stał zegar. A właściwie to, co kiedyś było zegarem. Był wysoki, z ciemnego, niemal czarnego drewna, pokryty misterną snycerką przedstawiającą wijące się bluszcze i spłoszone sowy. Tarcza, niegdyś pewnie kremowa, pożółkła i popękała jak wyschnięta ziemia. Wskazówki, powyginane i pokryte rdzawym nalotem, zastygły na zawsze na godzinie trzeciej trzydzieści trzy. Całość wyglądała jak rekwizyt z horroru i pachniała stęchlizną, wilgotną piwnicą i czymś jeszcze… czymś niepokojącym.
— Skrzynia z trupem czasu — podsumował Teofil z niesmakiem i już miał iść po telefon, by zameldować dyrektorce, że nie będzie przeprowadzał reanimacji na tak beznadziejnym przypadku, gdy w drzwiach stanęła ona sama.
Pani Krystyna, dyrektorka muzeum, była kobietą energiczną, której praktyczne podejście do życia stanowiło idealne przeciwieństwo pedantycznej natury Teofila.
— I jak, Teosiu? Podoba ci się nasz nowy nabytek? — zapytała z uśmiechem, który Teofil z miejsca zaklasyfikował jako wysoce podejrzany.
— Pani dyrektor, z całym szacunkiem, ale to jest w stanie agonalnym — odparł, wskazując na zegar zdegustowanym gestem. — To profanacja. Mechanizm jest najpewniej jednym wielkim kawałkiem rdzy. Renowacja tego… obiektu przekroczyłaby nasz roczny budżet na oliwę do mechanizmów. O trzysta procent.
— Daj spokój, Teoś, nie przesadzaj. Darowanemu koniowi, a w tym przypadku zegarowi, nie zagląda się w zęby, czy tam w trybiki. Darczyńca jest anonimowy, ale bardzo hojny. Przekazał też pewną sumę na „bieżące potrzeby muzeum”. — Puściła do niego oko. — Więc potraktuj to jako wyzwanie. Masz przy tym wolną rękę. Nikt nie oczekuje, że zacznie chodzić co do sekundy.
To ostatnie zdanie zabolało Teofila bardziej niż widok powyginanych wskazówek. Nie musi chodzić co do sekundy? Co za herezja!
Przez resztę dnia, z ciężkim sercem, Teofil zabrał się do pracy. Najpierw delikatnie oczyścił obudowę. Potem, z chirurgiczną precyzją, otworzył tylną klapę, gotów na najgorsze. Widok, który zastał, zdumiał go. Mechanizm, w przeciwieństwie do obudowy, był w zaskakująco dobrym stanie. Mosiężne koła zębate były tylko lekko zaśniedziałe, a wahadło, choć nieruchome, nie nosiło śladów rdzy. Wyglądało, jakby ktoś o nie dbał, a potem nagle, z jakiegoś powodu, porzucił.
Po kilku godzinach ostrożnego czyszczenia i oliwienia, Teofil delikatnie poruszył wahadłem. Z wnętrza zegara dobiegł cichy, metaliczny zgrzyt, a potem… stało się. Mechanizm ruszył. Ale nie tak, jak powinien.
Zamiast majestatycznego, miarowego „tik-tak”, rozległo się suche, szurające „kat-kit”. I wskazówki… wskazówki drgnęły i ruszyły.
Do tyłu.
Teofil zamarł. Przetarł oczy. Spojrzał jeszcze raz. Nie było mowy o pomyłce. Duża wskazówka, zamiast piąć się w górę ku dwunastce, powoli opadała w dół.
— Niemożliwe… — szepnął. To było wbrew wszelkim zasadom mechaniki, wbrew logice, wbrew wszystkiemu, w co wierzył. To było… nienaturalne. Obraźliwe.
Zaintrygowany i oburzony jednocześnie, zaczął dokładnie oglądać każdy element mechanizmu. I wtedy to znalazł. Za główną sprężyną, w miejscu, gdzie nie powinno być absolutnie nic, jego palce natrafiły na małą, wystającą dźwignię. Gdy ją nacisnął, rozległo się ciche kliknięcie, a kawałek tylnej ścianki mechanizmu odsunął się, odsłaniając niewielką skrytkę.
W środku, na wyblakłym aksamicie, leżał mały, mosiężny cylinder, nie większy od kciuka, pokryty dziwnymi, wygrawerowanymi symbolami.
Teofil Kłębek ostrożnie wziął go do ręki. Cylinder był zimny i dziwnie ciężki. A zegar za jego plecami wciąż, bezszelestnie, cofał czas.
Rozdział 2
W którym dowód rzeczowy okazuje się być nutami, a klucz do zagadki leży w fałszowaniu.
Teofil Kłębek, człowiek, dla którego harmonia wszechświata zawierała się w miarowym tykaniu, a piękno w idealnie naoliwionym mechanizmie, poczuł głębokie, egzystencjalne rozczarowanie. Przez kilka godzin z chirurgiczną precyzją, używając pęsety, miniaturowego imadła i zestawu wytrychów dentystycznych, które sam skonstruował, walczył z mosiężnym cylindrem. Oczekiwał cudu inżynierii. Mikrofilmu z zaginionymi planami perpetuum mobile. Albo chociaż skomplikowanego mechanizmu szyfrującego.
A dostał… akcesoria do zabawki.
Na aksamitnej szmatce na jego biurku leżał maleńki, filigranowy kluczyk oraz zwinięta w rulonik metalowa taśma z perforacjami. Zapis melodii do pozytywki. Dla Teofila muzyka była chaosem. Zbiorem nieprecyzyjnych wibracji, które miały w niepojęty dla niego sposób wywoływać emocje. A emocje były wrogiem porządku.
— Pozytywka — mruknął z nieskrywaną pogardą, jakby to słowo pozostawiało w ustach smak zepsutego mleka. — Cały ten wysiłek dla jakiejś jarmarcznej melodyjki.
Już miał wrzucić znalezisko do szuflady z napisem „Anomalie niewyjaśnione” i wrócić do bluźnierczego, cofającego się zegara, gdy jego wrodzony pedantyzm wziął górę. Rozwinął metalową taśmę i przyjrzał się jej pod lupą. I wtedy zmarszczył brwi.
Układ otworów był… zły. Po prostu zły. Ktokolwiek to skomponował, musiał mieć słuch kowala i poczucie rytmu pijanego niedźwiedzia. Były tam nuty, które absolutnie do siebie nie pasowały, tworząc zgrzytliwe dysonanse. Pauzy wypadały w najdziwniejszych momentach, rwąc melodię jak zacinająca się piła. To nie była kompozycja. To był zamach na harmonię.
I właśnie ta niedoskonałość nie dawała mu spokoju. Tak jak cofający się zegar, ta melodia była obrazą dla porządku. A jeśli dwie obrazy spotykały się w jednym miejscu, to nie mógł być przypadek. To musiał być wzór.
Gdzie, na litość boską, w Muzeum Techniki i Wynalazków Zapomnianych, mogła znajdować się pasująca do tego klucza pozytywka? Przeleciał w myślach katalog eksponatów. Silniki parowe, maszyny do pisania, jeden z pierwszych telefonów z korbką… nic. Pozytywka była zbyt frywolna, zbyt… artystyczna.
I wtedy go olśniło. Artystyczny chaos. Frywolność. Było w muzeum jedno takie miejsce. Gabinet dyrektorki.
Pani Krystyna zastała go w progu swojego pokoju, gdy właśnie próbowała zmusić do współpracy drukarkę, uderzając w nią otwartą dłonią.
— Teoś, na miłość boską, nie strasz mnie tak! — powiedziała, biorąc głęboki oddech. — Myślałam, że to znowu ten pan z sanepidu w sprawie tych rzekomych grzybów w piwnicy. Czegoś potrzebujesz? Bo jak widzisz, toczę właśnie batalię z siłami zła i nowoczesnej technologii.
— Pani dyrektor — zaczął Teofil oficjalnym tonem, starając się ignorować stertę papierów na biurku i kaktusa w doniczce przebranej za pszczołę. — Prowadzę dochodzenie w sprawie nowego eksponatu. Tego… zegara.
— Ach, tak! Nasz upiorny staruszek. I co? Ożył i zaczął zjadać zwiedzających? Bo wiesz, przy naszym budżecie to nawet byłaby jakaś oszczędność na biletach…
Teofil nie podjął żartu. W jego świecie poczucie humoru było zbędną komplikacją.
— Wewnątrz mechanizmu znalazłem to. — Ostrożnie położył na skrawku wolnego biurka kluczyk i metalową taśmę. — Jestem przekonany, że to klucz i zapis nutowy do pozytywki. I mam uzasadnione podejrzenia, graniczące z pewnością, że pasują one do obiektu znajdującego się w tym gabinecie.
Wskazał palcem na stojącą na komodzie, obok zdjęcia uśmiechniętej pani Krystyny z jakimś politykiem, pękatą, drewnianą pozytywkę inkrustowaną masą perłową. Była to rzecz tak kiczowata i niepasująca do reszty, że aż bolały oczy.
Pani Krystyna spojrzała na pozytywkę, potem na Teofila, a potem znowu na pozytywkę.
— Mój Boże, Teoś. Ta rzężąca katarynka? To pamiątka po mojej ciotce. Straszy tu od lat. Ostatni raz grała na niej chyba „Dla Elizy” jakieś dziesięć lat temu, zanim połknęła kluczyk. Myślisz, że to ten?
— Jestem o tym przekonany — odparł z powagą Teofil.
— No dobrze. — Dyrektorka wzruszyła ramionami. — Zaskocz mnie. Ale jeśli to zagra „Lambadę”, to wylatujesz z pracy.
Z nabożną ostrożnością Teofil wziął pozytywkę. Kluczyk pasował idealnie. Z drżącymi rękami wsunął metalową taśmę w szczelinę mechanizmu. Nakręcił sprężynę i puścił.
Z wnętrza drewnianego pudła dobiegł pierwszy dźwięk. Był to piskliwy, zgrzytliwy ton, który sprawił, że Teofil skrzywił się, jakby ktoś przejechał mu paznokciem po tablicy. Potem nastąpił kolejny, równie okropny. Cała „melodia” była serią kakofonicznych brzdęków, chrobotów i pisków, przerywanych złowrogą ciszą. Nie było w tym żadnej logiki, żadnego piękna. To był muzyczny odpowiednik wypadku drogowego.
— Rzeczywiście koszmar — stwierdziła pani Krystyna, zatykając jedno ucho. — Moja ciotka miała gust doprawdy… specyficzny.
Teofil cierpiał. Każda fałszywa nuta wbijała mu się w mózg jak rozgrzany gwóźdź. Zacisnął zęby, czekając na koniec tej tortury. Gdy wybrzmiał ostatni, najbardziej rozdzierający zgrzyt, w gabinecie zapadła błoga cisza.
A potem rozległo się głośne „KLIK!”.
Dźwięk nie dobiegł z pozytywki. Dochodził zza pleców dyrektorki.
Oboje odwrócili głowy w tym samym momencie. Ogromny, ponury portret założyciela muzeum, brodatego przemysłowca o minie człowieka, który właśnie zjadł cytrynę, drgnął i powoli, z cichym zgrzytem, zaczął odchylać się od ściany.
Gdy obraz zatrzymał się, ich oczom ukazała się ciemna wnęka, a w niej masywne, metalowe drzwi starego sejfu z dużą, mosiężną gałką pośrodku.
Pani Krystyna opuściła rękę, którą uderzała w drukarkę.
— No proszę — powiedziała cicho, wpatrując się w sejf. — Wygląda na to, że ciotka Klotylda miała więcej tajemnic niż myślałam.
A Teofil Kłębek po raz pierwszy w życiu pomyślał, że chaos może jednak czasami prowadzić do czegoś interesującego.
Rozdział 3
W którym bohater przechodzi muzyczne tortury, a przeszłość puka do drzwi szyfrem zgrzytów.
— No dobrze — westchnęła pani Krystyna, opierając ręce na biodrach i wpatrując się w masywne drzwi sejfu. — Wygląda solidnie. Masz jakiś pomysł, Teosiu, czy dzwonimy od razu po ekipę z palnikiem acetylenowym? Boję się, że przy naszym budżecie stać nas co najwyżej na scyzoryk i dużo dobrej woli.
Teofil Kłębek zignorował jej defetystyczny ton. Podszedł do sejfu i z namaszczeniem dotknął zimnej, mosiężnej tarczy. Nie było na niej żadnych cyfr. Jedynie gładka powierzchnia i duża, ciężka gałka. Obrócił ją w prawo — cichy klik. Obrócił w lewo — ten sam klik.
— To nie jest standardowy zamek szyfrowy — stwierdził z mieszaniną szacunku i irytacji. — Żadnych zapadek, żadnych progów. Mechanizm jest… niemy.
— Może trzeba go postukać w odpowiednim rytmie? Albo zaśpiewać mu kołysankę? — podrzuciła dyrektorka. — Ciotka Klotylda miała różne dziwne pomysły. Kiedyś zamontowała w drzwiach dzwonek, który grał pierwsze takty V Symfonii Beethovena. Listonosz po tygodniu zagroził, że zacznie wrzucać jej awiza do studzienki kanalizacyjnej.
Teofil zamarł. Kołysanka. Melodia. Rytm. Spojrzał na kiczowatą pozytywkę stojącą na komodzie. Potem na niemy sejf. Potem znowu na pozytywkę. W jego pedantycznym, uporządkowanym umyśle właśnie rodziła się potworna, nielogiczna, ale przerażająco prawdopodobna hipoteza.
— Nie. O nie… To by było zbyt… barbarzyńskie — szepnął sam do siebie.
— Co, Teoś? Mów głośniej, bo przy tym sejfie czuję się, jakbym traciła słuch.
— Ta melodia — powiedział z trudem, jakby wymawiał wyrok. — Ta upiorna kakofonia z pozytywki. To nie jest melodia. To jest kombinacja.
Pani Krystyna spojrzała na niego z powątpiewaniem.
— Słucham? Chcesz powiedzieć, że żeby otworzyć sejf, musimy go torturować tą… muzyką?
— Gorzej. To my musimy być torturowani — jęknął Teofil, zdając sobie sprawę z czekającej go męki. — Muszę tego wysłuchać. Jeszcze raz. I robić notatki.
To, co nastąpiło później, Teofil Kłębek opisywałby (gdyby ktokolwiek go o to zapytał) jako swoje osobiste piekło. Usiadł przy biurku dyrektorki z notesem i ołówkiem. Pani Krystyna, teraz już zaintrygowana, stanęła obok, gotowa pełnić rolę asystentki kata.
Teofil nakręcił pozytywkę.
PIIIISK! CHRZĘST!
— Pauza! — krzyknął Teofil, zamykając oczy. — Kręcimy w lewo. A potem… dwa zgrzyty. Czyli w prawo, zatrzymać na dwójce! Znaczy… na drugim kliknięciu!
— Teoś, ja nic nie rozumiem, ale notuj, na litość boską, bo drugiego takiego koncertu nie przeżyję — dopingowała go dyrektorka.
BRZDĘK! ZGRZYT! PIIIIISK!
— Trzy dźwięki! W prawo, do trzeciego kliknięcia! — notował Teofil, a jego ręka drżała. Jego słuch absolutny, duma i przekleństwo jego życia, przeżywał właśnie inwazję Hunów. Każdy fałszywy ton, każda chropowata nuta, raniła go fizycznie. Miał wrażenie, że ktoś próbuje mu stroić fortepian bezpośrednio w uchu, używając do tego młotka i przecinaka.
— A teraz co? — spytała Krystyna, gdy pozytywka zamilkła na dłuższą chwilę.
— Długa pauza… bardzo długa… a potem jeden, przeciągły jęk… Znaczy w lewo, a potem w prawo na jeden!
Po pięciu pełnych odtworzeniach tej symfonii zniszczenia, Teofil był blady i spocony. Wyglądał jak człowiek, który właśnie obejrzał wszystkie odcinki brazylijskiej telenoweli za jednym posiedzeniem. Ale na kartce przed nim widniał ciąg cyfr i strzałek. Bełkotliwy, ale potencjalnie genialny.
Z kartką w drżącej dłoni podszedł do sejfu.
— W lewo, aż kliknie. Potem w prawo, dwa kliki… stop. Znowu w lewo, aż kliknie. Potem w prawo, trzy kliki… stop.
Pracował w milczeniu, skupiony jak saper. Pani Krystyna wstrzymała oddech. Po ostatnim obrocie gałki, zgodnie z zapisaną torturą, wewnątrz sejfu rozległ się głęboki, satysfakcjonujący, metaliczny KLANK!
Drzwi ustąpiły.
Zajrzeli do środka. Początkowe uczucie triumfu szybko ustąpiło miejsca lekkiemu rozczarowaniu. Sejf nie był wypełniony sztabkami złota, plikami banknotów ani nawet kolekcją jajek Fabergé. Był niemal pusty.
Na środkowej półce, wyłożonej wyblakłym, zielonym suknem, leżały tylko dwie rzeczy. Pierwszą był gruby, oprawiony w cielęcą skórę pamiętnik z wytłoczonymi inicjałami „K.Z.”. Drugą — duży, ciężki, żeliwny klucz, pokryty rdzawym nalotem. Taki, jakim sto lat temu można było otworzyć bramę zamku lub drzwi do lochu.
— I to wszystko? — mruknęła pani Krystyna. — Całe to cierpienie dla starego pamiętnika i klucza do wychodka? Twoja ciotka miała specyficzne poczucie humoru, Teoś, muszę przyznać. A nie, czekaj, to moja ciotka. To wszystko wyjaśnia.
Teofil ostrożnie wziął do ręki pamiętnik. Otworzył go na pierwszej stronie. Pismo było staranne, lekko pochyłe, typowe dla osoby starszej daty. Pod datą „12 maja 1978 roku” widniał pierwszy wpis.
„Nuda. Znowu nuda. W telewizji znowu festiwal piosenki żołnierskiej, a sąsiadka z naprzeciwka kupiła sobie identyczną paprotkę jak moja, czysta prowokacja. Pan Zenon z kontrwywiadu, ten z sympatycznym wąsikiem, mówił, żebym była cierpliwa. Cierpliwa! Łatwo mu mówić. Ja tu mam mikrofilm z listą wszystkich ich agentów w Bonn, który podwędziłam temu śmiesznemu attaché kulturalnemu na przyjęciu w ambasadzie, a oni każą mi czekać. Schowałam go w bezpiecznym miejscu. W końcu po coś są te skrytki na Dworcu Centralnym. Klucz jest w sejfie. Jak się nie pospieszą, to chyba sama pojadę do tego Bonn i zrobię tam porządek.”
W gabinecie zapadła cisza, przerywana jedynie cichym buczeniem starej lodówki. Teofil podniósł wzrok znad pamiętnika i spojrzał na dyrektorkę. Pani Krystyna wpatrywała się w żeliwny klucz z szeroko otwartymi oczami.
— Teosiu… — powiedziała bardzo, bardzo wolno. — Chyba właśnie zostaliśmy spadkobiercami szpiega-amatora. I jego bomby z opóźnionym zapłonem.
Rozdział 4
W którym pamiętnik okazuje się być lepszy od kryminału, a bohaterowie poznają wroga, zanim on pozna ich.
— Do Warszawy? Tak od razu? — Pani Krystyna spojrzała na Teofila z miną osoby, której właśnie zaproponowano spontaniczny lot na Księżyc z międzylądowaniem na stacji kosmicznej Mir. — Teosiu, ostatni raz na Dworcu Centralnym byłam w osiemdziesiątym dziewiątym. Zgubiłam tam parasolkę i godność, kiedy próbowałam kupić bilet na pociąg do Kołobrzegu. Do dzisiaj mam traumę.
— To nierozsądne — odparł Teofil, wsuwając na nos okulary do czytania, co nadawało mu wygląd wyjątkowo zasadniczej sowy. — Nie wiemy nic. Kim był ten attaché? Kim jest pan Zenon z wąsikiem? Czy skrytka w ogóle jeszcze istnieje? Porywanie się z motyką na słońce jest nielogiczne i prowadzi do statystycznie wysokiego prawdopodobieństwa porażki.
— Mówisz jak instrukcja obsługi odkurzacza — mruknęła dyrektorka, ale usiadła w swoim fotelu. — Dobra. Masz rację. Najpierw wywiad, potem akcja. Czytajmy. Co tam jeszcze nabroiła ta moja zwariowana ciotka?
Teofil odchrząknął i z powagą godną lektora odczytującego testament otworzył pamiętnik na przypadkowej stronie.
„2 czerwca 1978. Nuda. Pan Zenon kazał mi obserwować sąsiada z parteru, pana Gienka, bo rzekomo odbiera jakieś dziwne sygnały radiowe. Spędziłam trzy godziny na parapecie w kuchni z lornetką. Okazało się, że pan Gienek nie jest szpiegiem, tylko zapalonym filatelistą, a te »sygnały« to odgłosy jego walki z nowym ekspresem do kawy »Zosia 2000«. Zenon musi zainwestować w lepszy sprzęt albo w lepszych informatorów. Dla zabicia czasu podmieniłam mu znaczki z Piłsudskim na te z Królewną Śnieżką. Zobaczymy, kiedy się zorientuje.”
Pani Krystyna parsknęła śmiechem. — To cała Klotylda. Miała więcej jadu w małym palcu niż cała rodzina węży w terrarium. Czytaj dalej.
Teofil przewrócił kilka kartek.
„15 sierpnia 1978. Spotkałam dziś tego śmiesznego attaché z ambasady NRD, Herr Fuchsa. Znowu próbował ze mną flirtować, komplementując moją »słowiańską melancholię«. Wyglądał przy tym jak przerośnięty jamnik próbujący recytować Goethego. Zapytałam go, czy w jego kraju wszystkie wąsy są reglamentowane, czy tylko te najbardziej absurdalne. Obraził się i poszedł pić koniak z radzieckim generałem. Amatorzy. Mikrofilm, który mu zwinęłam, wciąż leży bezpiecznie w skrytce. Czasem się zastanawiam, czy ktoś go w ogóle szuka.”
— Herr Fuchs… — powtórzyła zamyślona dyrektorka. — A więc to był Niemiec. I do tego kiepski podrywacz. To wiele wyjaśnia. A co z drugą stroną? Był ktoś jeszcze?
— Chwileczkę… tak, jest coś. Kilka miesięcy później. — Teofil odszukał odpowiedni fragment.
„3 marca 1979. Dzisiaj wpadł do mnie ten Amerykanin z ambasady. Mówi, żebym zwracała się do niego »Jim«, ale wygląda jak skrzyżowanie kowboja z księgowym. Przyniósł mi w prezencie puszkę masła orzechowego i nylonowe pończochy. Próbował mnie przekonać, żebym oddała mu »przesyłkę«. Obiecywał złote góry, nowy samochód i willę na Florydzie. Powiedziałam mu, że wolę moje mieszkanie w bloku, bo mam lepszy widok na panią Malinowską, która regularnie kradnie kwiaty z klombu. I że masło orzechowe przykleja mi się do podniebienia. Wyszedł z miną, jakby połknął całą puszkę na raz. Chyba też się obraził. Ci szpiedzy są strasznie delikatni.”
Teofil zamknął pamiętnik i zdjął okulary. Spojrzał na dyrektorkę.
— Pani dyrektor, obawiam się, że sytuacja jest bardziej skomplikowana, niż zakładaliśmy. To nie jest sprawa jednego wywiadu. To wygląda na… międzynarodowy przetarg na skradziony towar, w którym pani ciotka była jednoosobową komisją przetargową, która ostatecznie nie wybrała żadnej oferty.
— I zostawiła fanty w przechowalni bagażu — dokończyła Krystyna, masując skronie. — Czyli mamy na karku potencjalnie Niemców i Amerykanów. Co prawda emerytowanych, ale jednak. Po tylu latach pewnie nadal szukają tego mikrofilmu. Fuchs, żeby zatrzeć ślady swojej niekompetencji, a Jim… bo Amerykanie już tak mają.
W tym momencie w gabinecie rozległ się przenikliwy dzwonek telefonu. To nie był melodyjny dzwonek komórki, ale ostry, wibrujący dźwięk starego, kremowego aparatu Telkom RWT, który stał na biurku dyrektorki od niepamiętnych czasów i służył głównie jako przycisk do papieru.
Pani Krystyna i Teofil spojrzeli po sobie. Ten telefon nie dzwonił od lat. Nikt, absolutnie nikt, nie znał jego numeru.
Z wahaniem dyrektorka podniosła słuchawkę.
— Słucham? Muzeum Techniki…
Przez chwilę słuchała w milczeniu, a jej twarz powoli tężała. Teofil widział, jak jej oczy rozszerzają się ze zdumienia.
— Ale… skąd pan…? Nie, nic nie znaleźliśmy… — mówiła do słuchawki, a jej głos był nienaturalnie piskliwy. — Oczywiście, że nie. To pomyłka. Do widzenia.
Z trzaskiem odłożyła słuchawkę. Była blada jak ściana.
— Teoś… — wyszeptała. — To był jakiś mężczyzna. Mówił po polsku, ale z twardym, niemieckim akcentem.
— Co powiedział? — zapytał cicho Teofil.
— Zapytał, czy podobała nam się melodia. A potem dodał, żebyśmy nie robili nic głupiego, bo „Herr Fuchs nie lubi, gdy ktoś grzebie w jego starych nutach”. I że wkrótce złoży nam wizytę, żeby „omówić warunki zwrotu jego własności”.
Gdzieś na korytarzu skrzypnęły drzwi. Zapadła głucha cisza. Właśnie zdali sobie sprawę, że nie są już tylko czytelnikami starego pamiętnika. Stali się jego ostatnim rozdziałem.
Rozdział 5
W którym logika bierze urlop, kaktus zostaje zakładnikiem, a plan ucieczki jest równie niezawodny, co stary Polonez.
W gabinecie dyrektorki zapadła cisza tak gęsta, że można by ją kroić tępym nożem i smarować nią przypalone grzanki. Teofil stał nieruchomo, trzymając w ręku pamiętnik niczym relikwię. Pani Krystyna wpatrywała się w milczący telefon, jakby ten miał zaraz wyrosnąć kły i ją zaatakować.
Gdzieś na korytarzu, w czeluściach muzeum, rozległo się przeciągłe, złowrogie skrzypnięcie.
To wystarczyło.
— Oni tu są! — pisnęła pani Krystyna, zrywając się z fotela. Jej spokój i ironiczny dystans wyparowały w ułamku sekundy. Zastąpiła je czysta, nieskrępowana panika.
— To nielogiczne — zaczął Teofil swoim zwyczajem, ale jego głos drżał. — Skrzypnięcie mogło być spowodowane zmianą wilgotności powietrza, co wpływa na rozszerzalność cieplną starych desek podłogowych. Prawdopodobieństwo, że to wróg, wynosi…
— Teoś, na litość boską, schowaj swoją suwmiarkę! — przerwała mu dyrektorka, gorączkowo rozglądając się po pokoju. — To nie jest czas na wykład z wytrzymałości materiałów! Oni przyjdą po pamiętnik! I po klucz! A potem pewnie i po nas, żebyśmy nie opowiadali o ich śmiesznych wąsach! Musimy uciekać!
Plan ucieczki powstał w ogniu paniki i był równie spójny, co okropna melodia z pozytywki.
— Ty bierzesz dowody rzeczowe! — zarządziła Krystyna, wskazując na Teofila. — Ja biorę rzeczy niezbędne do przetrwania!
Teofil, potraktowawszy rozkaz śmiertelnie poważnie, natychmiast owinął pamiętnik i klucz w kawałek irchy, której używał do polerowania szkiełek w zegarach, i schował pakunek do wewnętrznej kieszeni swojej marynarki. Z roztargnieniem do drugiej kieszeni wsunął jeszcze mały śrubokręt i lupę zegarmistrzowską. Nigdy nie wiadomo.
Pani Krystyna tymczasem przeprowadziła desant na własne biurko. Zgarnęła do torebki kluczyki do samochodu, portfel i… nadgryzionego pączka, który leżał na spodeczku. Jej wzrok padł na kaktusa w doniczce przebranej za pszczołę.
— Nie mogę go zostawić — wyszeptała z determinacją. — Zostanie sierotą. Albo go wezmą na przesłuchanie.
Chwyciła nieszczęsną roślinę i przycisnęła do piersi, starając się unikać kolców.
— Główne wyjście odpada. Na pewno obstawione — szepnęła. — Idziemy przez magazyn. Wyjściem awaryjnym, obok kotłowni.
Przemknęli przez cichy korytarz jak para najbardziej nieudolnych włamywaczy w historii. Teofil poruszał się sztywno, jakby połknął kij, a każdy krok stawiał z matematyczną precyzją. Pani Krystyna pędziła przodem, ściskając w jednej ręce torebkę, a w drugiej uzbrojonego kaktusa, którym wymachiwała jak buławą.
W magazynie eksponatów wielkogabarytowych panował półmrok i zapach kurzu. Musieli lawirować między starymi maszynami parowymi, prototypem pierwszego odkurzacza i ogromnym modelem ludzkiego ucha. W pewnym momencie Teofil o mało co nie stracił głowy, wchodząc prosto pod skrzydło jakiegoś przedwojennego szybowca. Pani Krystyna z kolei wpadła na woskową figurę Marii Skłodowskiej-Curie, która stała zapomniana pod ścianą.
— Przepraszam najmocniej, pani profesor! — szepnęła i pobiegła dalej, zostawiając podwójną noblistkę z lekko przekrzywioną fryzurą.
W końcu dotarli do małych, metalowych drzwi. Wyjście awaryjne prowadziło na tyły muzeum, prosto na opustoszały parking dla pracowników. Stał tam tylko jeden samochód. Wiśniowy Polonez Caro, rocznik ’96. Duma i utrapienie pani Krystyny.
— Szybko, wsiadaj! — rzuciła, próbując trafić kluczykiem w zamek. Ręce trzęsły jej się tak, że przez chwilę wyglądało to, jakby próbowała otworzyć auto za pomocą szydełkowania. W końcu zamek puścił.
Wrzucili kaktusa na tylne siedzenie, zatrzasnęli drzwi i dyrektorka przekręciła kluczyk w stacyjce.
Rozległ się dźwięk, który mógł opisać tylko ktoś obeznany z agonią starych maszyn. Kaszel, charkot, potem żałosne wycie i… cisza.
— No nie… Błagam cię, Poldziu, nie teraz — jęknęła Krystyna, uderzając w deskę rozdzielczą. — Obiecuję ci nowy akumulator. I te ładne, futrzane pokrowce na siedzenia, co ci się tak podobały!
Spróbowała jeszcze raz. Silnik zakrztusił się, kichnął, ale za trzecim podejściem, z rykiem rannego bizona, ożył.
— Udało się! — krzyknęła triumfalnie pani Krystyna i z piskiem opon, którego nie powstydziłby się kierowca rajdowy, wyjechała z parkingu.
— Dokąd jedziemy? — zapytał Teofil, próbując zapiąć pas, który zaciął się i odmawiał współpracy.
— Potrzebujemy bezpiecznej kryjówki! Miejsca, gdzie nikt nas nie znajdzie! Gdzie będziemy mogli spokojnie przeanalizować sytuację i opracować kontruderzenie!
— Posiada pani dyrektor taką lokalizację? — zapytał z nadzieją Teofil.
— Oczywiście! — odparła, gwałtownie skręcając w boczną uliczkę. — Mam genialny pomysł! Jedziemy na działkę mojej siostry pod Grójcem! Nikt nas tam w życiu nie znajdzie. Ostatni raz był tam listonosz pięć lat temu i do dziś leczy się z nerwicy po spotkaniu z psem sąsiadów o wdzięcznym imieniu „Brutus”. To idealne miejsce!
Polonez z głośnym hukiem wystrzału z rury wydechowej pomknął w stronę zachodzącego słońca, zostawiając za sobą muzeum, uporządkowane życie i bardzo zdezorientowanego nocnego stróża, który właśnie przyszedł na zmianę i zastanawiał się, dlaczego z gabinetu dyrektorki zniknął kaktus.
Rozdział 6