Już nie tylko sklepowe półki: także mieszkania zaczynają świecić pustkami. Cztery miliony Wenezuelczyków właśnie uciekło z kraju.
Pamięci Daniela Alvareza
Czy powinnam
— To była duża, ciemnawa sala. Podzielono ją na niewielkie komórki dziurawymi zasłonami — opowiada Nelsyn. — Chorzy, dorośli i dzieci, leżeli na brudnych materacach, bez pościeli. Niektórym aplikowano jakieś lekarstwa, inni patrzyli w pustkę. Wielu z nich — w samotności. W ich oczach malował się ból.
Nelsyn ma 30 lat i czarne, ciasno poskręcane loki, które raz po raz odgarnia z jasnej twarzy. Ściślej: odgarniała je cztery lata temu w Caracas, gdy późnymi popołudniami kończyła prace administracyjne w Najwyższym Trybunale Sprawiedliwości. Kilkadziesiąt minut, które pozostawały do zmroku, wykorzystywaliśmy na rozmowy. Bo po zmroku, wiadomo: natychmiast do domu, kryj się, kto może.
— Mojżesz co chwilę wpadał w konwulsje — dodaje.
W tamtym czasie Mojżesz, syn znajomej Nelsyn, zachorował na AIDS i — dzięki kontaktom i błaganiom — trafił do Szpitala Uniwersyteckiego w Caracas. To tam chodziła go odwiedzać. Dziś mieszka w Urugwaju, półtorej godziny od stolicy, Montevideo. Zanim wyjechała, nabawiła się problemów z plecami.
— Wówczas okazało się, że moje ubezpieczenie wystarczało zaledwie na kilka godzin opieki w szpitalu prywatnym — wspomina. — Jasne, mogłeś iść do publicznego, ale tam nie mieli rękawiczek, strzykawek, bandaży, niczego. A w aptekach jakikolwiek lek kosztował cię trzy czwarte miesięcznej pensji.
Był rok 2017, w sklepach brakowało ryżu, mąki i papieru toaletowego, a Miguelowi* — młodemu studentowi architektury z Barquisimeto — nie starczało na kserówki.
— Któregoś dnia podeszła do mnie matka i powiedziała, żebym lepiej znalazł sobie pracę — mówi.
Jeszcze niedawno nie należeli do rodzin, którym by czegokolwiek brakowało. Matka Miguela, oprócz zajęć WF-u w okolicznej szkole, prowadziła cztery lokale handlowe: kafejkę internetową, sklep odzieżowy, warsztat rowerowy i restaurację. W kolejnych latach kryzysu zamykała je jeden po drugim.
— Pamiętam, jak rozdrabnialiśmy mięso kurczaka na coraz mniejsze porcje, żeby wystarczyło na dłużej — opowiada Miguel. — A potem jadło się już tylko ryż i smażone banany.
Siedzimy w kawiarni na rogu rynku w Santa Cruz de la Sierra na wschodzie Boliwii. Miguel odpowiada niemrawo, sennie. Pracuje na nocnej zmianie w magazynie kosmetyków i chociaż śpi osiem godzin w ciągu dnia, jeszcze się nie przyzwyczaił do nowego trybu życia. Ziewa, gdy opowiada, jak to wspólnie z mamą i babcią stali dwie doby w kolejce do spożywczego po butelkę oleju. Zmieniali się co kilka godzin.
— A dlaczego Boliwia? — pytam, bo Boliwia to dość mało popularny kierunek emigracji.
— Czytałem w internecie, że tu jest łatwiej — rzuca krótko.
— W jakim sensie łatwiej? — dopytuję.
— No, że jedzenie — Miguel zaczyna, zaraz urywa i precyzuje, że to o tym przede wszystkim myśli Wenezuelczyk, gdy wyjeżdża z kraju — że jedzenie jest najtańsze w Boliwii.
Kryzys w Wenezueli zaczyna nabierać rytmu krótko po śmierci Hugo Chaveza w 2013 roku. Trzy lata później cena baryłki ropy spada w okolicę 20 dolarów — to ogromna zmiana w porównaniu do ponad 140 dolarów w rekordowym roku 2008 — i naftowy gigant chwieje się na glinianych nogach. Lwią część produktów pierwszej potrzeby Wenezuela sprowadza z zagranicy i opłaca właśnie zyskami z ropy. Sprzedaż surowca to praktycznie jedyne źródło dewiz: według danych Banku Centralnego na rok 2012 — ostatnich, jakie opublikowano — ropa naftowa odpowiada za 96,1% wpływów z eksportu. W konsekwencji, gdy cena surowca spada, w sklepach zaczyna brakować wszystkiego: mydła, ryżu, mleka czy kawy.
Kawa nie pojawia się tu przypadkiem: jeszcze przed stuleciem Wenezuela żyła z jej sprzedaży. Wszystko zmieniło się po odwiertach w dnie jeziora Maracaibo w latach 20. XX wieku. Już w 1935 roku kraj wspina się na sam szczyt rankingu eksporterów czarnego złota, a 15 lat później rolnictwo — niedawny filar gospodarki narodowej — kurczy się do mizernych 10% PKB.
Lokalna waluta utrzymywana przez dziesięciolecia na stałym, wysokim kursie wobec dolara, nie pomaga w rozwoju produkcji krajowej: kupno wyrobów zagranicznych jest po prostu dużo tańsze. Jakby tego było mało, w latach kryzysu lat 80. i ponownie w 2003 roku — już za czasów Chaveza — rząd w Caracas wprowadza zróżnicowane kursy wymiany walut. W obu przypadkach importerzy dostają dolary po najniższym kursie na zakup żywności, przez co uprawa ryżu czy hodowla kurczaków w Wenezueli staje się jeszcze mniej opłacalna: producent krajowy nie jest w stanie konkurować z subsydiowaną żywnością z zagranicy. Gdy do tego dochodzą odgórnie narzucone ceny — często niższe od realnych kosztów produkcji — coraz większe rzesze producentów zmieniają branżę na handel zagraniczny, a konkretnie na import. Rzeczywiście: dziś na wenezuelskiej wsi zobaczymy więcej nieużytków niż pól i pastwisk. Niski poziom produkcji krajowej w połączeniu ze ścisłą zależnością eksportu od ropy naftowej od lat były bombą z opóźnionym zapłonem. Ta bomba właśnie wybuchła.
Dziś nie chodzi już tylko o braki na sklepowych półkach. W dużych miastach coraz częściej nie ma wody i prądu, szpitale nie dysponują elementarnymi lekami, a na ulicach dzieje się, co chce: mówimy o państwie w stanie rozkładu. Według szacunków Organizacji Narodów Zjednoczonych odsetek ubóstwa w Wenezueli wyniósł w 2018 roku 87% — to poziom nienotowany dotąd w historii kraju ani niespotykany w innych krajach regionu. Alarmujące wskaźniki notuje się także w przypadku przestępczości: Wenezuelskie Obserwatorium ds. Przemocy podaje, że w 2017 roku w Wenezueli każdego dnia dochodziło do 75 morderstw.
— Przy rabunku sprawa jest prosta — wyjaśnia Yohana — podjeżdżają, mówią: daj mi wszystko, co masz, i do widzenia.
Tamtym razem było inaczej: czterech mężczyzn na motorach śledziło samochód, którym jechała.
— Chodziło o porwanie — zapewnia. — Cudem udało nam się uciec: taksówkarz przyspieszył, skręcił w boczną uliczkę i zdołał zgubić napastników.
Ojciec Yohany miał mniej szczęścia: przyszło mu zobaczyć na własne oczy jak w drodze na wspólny obiad zamordowano jego przyjaciela.
— Po tych dwóch wydarzeniach zapytałam sama siebie: czy warto się tak narażać, zostając w kraju?
Dziś Yohana, trzydziestoletnia drobna brunetka, mieszka w Limie, stolicy Peru. W Caracas projektowała i szyła stroje kąpielowe. Z czasem import tkanin stawał się coraz trudniejszy, spadła sprzedaż i firma stanęła na krawędzi upadku: wariant emigracji zyskiwał coraz szersze uzasadnienie. Yohana postanowiła wyjechać w podróż, ale po kraju.
— Przez cztery miesiące odwiedzałam miejsca, w których nigdy wcześniej nie byłam — wspomina — karaibskie plaże, andyjską Meridę czy masyw Roraimy. I cały czas zastanawiałam się, czy rzeczywiście powinnam, czy potrafiłabym opuścić Wenezuelę.
Po powrocie Yohana spróbowała jeszcze otworzyć nowy sklep w centrum miasta, ale nieustające zamieszki i protesty w okolicy zmusiły ją do wycofania się z inwestycji.
— Decyzja została podjęta — mówi.
Poprosiła znajomych za granicą, by kupili jej bilet z Kolumbii do Peru. Połączenia bezpośrednie z Wenezueli były niemal dwa razy droższe, a samo opłacenie biletu lotniczego w kraju to ciąg niekończących się komplikacji związanych z brakiem dostępu do swobodnej wymiany walut. Yohana na granicę pojechała autobusem.
— Spojrzałam po raz ostatni na wenezuelskie Andy i tak to się skończyło.
Wenezuelczyk we Wrocławiu
Na tę relację przyszło mi czekać długo. Polska epoki kapitalizmu w rozkwicie nie zostawia Rafaelowi* dużo czasu wolnego.
— Rano pracuję na Bielanach, po południu w Sky Tower — tłumaczy się — a wieczorem trzeba jeszcze wygospodarować trochę czasu, żeby zobaczyć się z dziewczyną!
Wyjechał w 2012 roku, jeszcze zanim kryzys zaczął się na dobre.
— W tamtym czasie głównym problemem była przestępczość — wspomina. — Dało się żyć, owszem, ale nowe ubrania zostaw w szafie, telefon — głęboko w kieszeni. Od czasu do czasu w sklepach brakowało cukru czy mięsa — dodaje — ale nikt nie podejrzewał, że wkrótce miało być znacznie gorzej.
W Caracas Rafael studiował języki obce. Chciał zdobyć doświadczenie za granicą: szukał praktyk w krajach francuskojęzycznych za pośrednictwem organizacji studenckiej AIESEC. Nie znalazł we Francji, nie znalazł w Belgii: pojechał do Bielska-Białej.
— W tamtym czasie zaczęły się rozchodzić plotki o śmierci Chaveza — opowiada — i automatycznie przyszło mi do głowy: czy aby na pewno warto wracać do Wenezueli? Oczywiście nie martwiłem się o stan zdrowia prezydenta — śmieje się — raczej o możliwą destabilizację polityczną kraju. Na wenezuelskich uczelniach protestują, wstrzymują zajęcia na całe miesiące z byle powodu, a ja nie chciałem tracić czasu.
Zawiesił studia na uniwersytecie w Caracas i ukończywszy praktyki w Bielsku-Białej przeprowadził się do Wrocławia. Rodzice początkowo sprzeciwiali się nagłej zmianie planów, ale po zwycięstwie Nicolasa Maduro w wyborach z 2013 roku przyznali synowi rację. Rafael został w Polsce i czuł się tam dobrze. Do czasu.
— Nastawienie Polaków do imigrantów zmieniło się w 2015 roku i przyszło mi to odczuć na własnej skórze — wspomina. — Do 2015 roku było raczej spokojnie: ludzie patrzyli na mnie z pewnym zaciekawieniem i w zasadzie niewiele więcej. Jasne — przyznaje po chwili — zdarzyło się kilka nieprzyjemnych sytuacji: jacyś starsi ludzie spluwali na ziemię na mój widok, inni, młodsi, naśladowali odgłosy małpy, a w pewnym znanym klubie w Katowicach dwóch — jak to mówicie w Polsce: buraków — kilkukrotnie groziło mi pobiciem.
Wszystko to jednak, podkreśla Rafael, przypadki rzadkie i jednostkowe.
— Latem 2015 roku świat obiegła fotografia syryjskiego dziecka wyrzuconego na plażę w Turcji. Rozpoczął się kryzys migracyjny. Byłem wówczas na wakacjach we Francji autostopem. Sprawa poruszyła mnie do tego stopnia, że zdecydowałem się natychmiast wrócić do Polski: w końcu to jest obecnie mój kraj, mój dom, moja strefa komfortu. Ale gdy dojechałem do Wrocławia, wszystko się zmieniło. Ludzie patrzyli na mnie inaczej: ze strachem, niektórzy z nienawiścią. Rozumiałem już język polski, słyszałem, gdy mówili „on pewnie ma bombę” — wspomina.
— Teraz sytuacja nieco się uspokoiła, ale ledwie usłyszy się w telewizji, że terroryści islamscy zdewastowali, wysadzili czy zaatakowali w takim czy innym europejskim mieście, natychmiast wraca negatywne nastawienie do imigrantów o ciemniejszej skórze. Nieważne, czy jesteśmy z Turcji czy z Portugalii, z Argentyny czy z Wenezueli: naraz wszyscy stajemy się muzułmanami, żywym zagrożeniem dla polskich kobiet i dla bezpieczeństwa tego niewielkiego, katolickiego kraju — dodaje Rafael.
— Pamiętam, że nie rozumiałem, dlaczego ludzie zmienili się tak bardzo w tak krótkim czasie. Później dowiedziałem się, że kilka tygodni wcześniej do władzy w Polsce doszła partia głosząca hasła otwarcie antyimigracyjne. Wyglądało to tak, jakby wszyscy polscy rasiści nagle wyszli z podziemia i zaczęli otwarcie mówić o swoich przekonaniach.
Zaczęli nie tylko o nich mówić: także wcielać je w życie.
— Dochodziła jedenasta w nocy na jednej z bezsennych uliczek centrum Wrocławia — Rafael wprowadza w anegdotę. — Rozmawiałem ze znajomą Polką, kiedy podszedł do nas ubrany na czarno facet, wysoki i łysy, i zapytał ją, czy mnie zna. Potwierdziła, on ponowił pytanie, ona ponowiła odpowiedź. Zapytałem, czy ma jakiś problem. Mam, powiedział. Jaki, mówię, a on: że jesteś gównianym czarnuchem. Zdarzyło mi się już kilkakrotnie przechodzić przez podobne sytuacje, więc powiedziałem do niego spokojnie: wiesz co, ja myślę, że musisz wziąć do ręki książkę i nauczyć się nieco kultury, i wówczas nie będziesz miał tego typu problemów. Sekundę później leżałem na ziemi cały we krwi.
Ledwie Rafael kończy, zaraz dodaje:
— Ale nie zrozum mnie źle: dobrych i pomocnych ludzi zawsze było więcej. Moi studenci z Bielska-Białej wielokrotnie zapraszali mnie do domów na obiady, zabierali na wycieczki w góry — wylicza. — Znajoma z AIESEC wzięła mnie do swojej rodziny w maleńkim miasteczku, gdzie spędziliśmy Boże Narodzenie, i traktowano mnie wyśmienicie. Pamiętam, że do Polski przyjechałem jesienią, było bardzo zimno, i szefowa natychmiast kupiła mi w prezencie zimową kurtkę. Potem znaleźli się ludzie, którzy pomogli mi w przeprowadzce do Wrocławia, inni przygarniali do siebie, gdy nie miałem gdzie mieszkać, albo chodzili ze mną do urzędu wojewódzkiego załatwiać Kartę Pobytu.
I podsumowuje pół żartem, pół serio:
— Z mojego doświadczenie nastawienie Polaków do imigrantów nie jest obojętne: albo o ciebie dbają i pomagają, jak mogą, albo cię nienawidzą i najchętniej sami odwieźliby cię na granicę!
Zderzenie
Szacuje się, że granicę z Kolumbią w Cucucie przekracza od trzech do pięciu tysięcy emigrantów z Wenezueli. Codziennie. Dziś trzy, jutro pięć, pojutrze cztery i pół tysiąca. W dwa miesiące przez to jedno tylko przejście graniczne przetoczyłaby się cała Bielsko-Biała. Lokalna prasa pokazuje zdjęcia mostu granicznego imienia Simona Boliwara pełnego ludzi: od lewej do prawej, od Wenezueli do Kolumbii.
— Dzień w dzień widzę Wenezuelczyków idących z granicy w stronę miasta — mówi Carlos Mario — z plecakami, z torbami, starzy i młodzi, źli i dobrzy.
Carlos Mario mieszka w Villa del Rosario, niewielkiej miejscowości w połowie dziesięciokilometrowego dystansu, który dzieli granicę i miasto Cúcuta.
— Na początku kryzysu, gdy pierwsi Wenezuelczycy zaczęli rozbijać namioty na ulicach i w parkach, Kolumbijczycy organizowali się, by pomagać: przygotowywali im śniadania, gotowali obiady — opowiada Carlos.
Dzielić ludzi na Wenezuelczyków i Kolumbijczyków nie przychodzi mu łatwo: sam jest colombovenezolano, Kolumbo-Wenezuelczykiem, to znaczy: ma rodzinę po obu stronach granicy. Jak wielu w regionie.
— Ale to nie dzieje się wyłącznie w Cucucie czy Bucaramandze — zaznacza. — Cały kraj — Carlos przeciąga wszystkie samogłoski, bym miał czas wyobrazić sobie skalę problemu, c-a-ł-y kraj — cała Kolumbia jest dziś pełna Wenezuelczyków.
Wenezuelska płaca minimalna to obecnie kilka dolarów na miesiąc, więc kto nie ma rodziny za granicą, nie ma też jak zapłacić za samoloty czy autobusy w sąsiedniej Kolumbii. Tysiące ludzi idą więc piechotą: 200 km do Bucaramangi, 600 km do Bogoty czy Medellinu, 1000 km do Cali. To już nie emigracja, to rozpacz.
Czasem kierowcy zatrzymują się: podwożą, gdy mogą, dzielą się jedzeniem, częstują kawą. Albo kręcą krótkie filmiki i umieszczają je w internecie, jak ten z górzystych okolic Pamplony, na którym z gęstej mgły Andów wychodzi czterech dwudziestoparolatków w szalikach i czapkach. Ciągną za sobą obszerne walizki na kółkach.
— Z czasem po posiłki rozdawane przez mieszkańców Cucuty zaczęły się formować kolejki — ciągnie Carlos Mario. — Powiedzmy, że przywieziono 100 obiadów, a w kolejce stało 120 osób. Gdy się okazywało, że dla tych 20 nie starczy, zaczynały się kłótnie.
Pojawiły się też przypadki kradzieży, napadów dokonywanych przez Wenezuelczyków, i darmowe posiłki w Cucucie się skończyły.
— W każdym kraju istnieją dobrzy i źli ludzie — mówi Carlos. — Jasne, tych pierwszych jest znacznie więcej. Problem w tym, że media wolą mówić o tych drugich.
Tylko w 2018 roku kolumbijskie władze odnotowały blisko 800 000 nowych migracji z Wenezueli: to liczba porównywalna z 950 000 tych, którzy w 2015 roku przekroczyli Morze Śródziemne, by dostać się do Europy, i wywołali sławny kryzys migracyjny na kontynencie.
Znaczna część Wenezuelczyków ruszyła dalej, na południe.
— Widziałam kobiety z opuchniętymi stopami — mówi Maria Fernanda — i mężczyzn w butach bez podeszwy.
Z granicy w Rumichaca do Quito jest 250 kilometrów. W stolicy Ekwadoru Wenezuelczycy gromadzą się w okolicach dworca Carcelén. Tam usiłują załapać się na transport w kierunku innych regionów kraju lub do Peru.