Dziękuję Piotrowi Ankowskiemu. Przewodnikowi w Ząbkowickiej Izbie Pamiątek Regionalnych. Dziękuję za spacer po starej części miasta i odpowiedzi na pytania, których nie zdążyłem nawet zadać, ponieważ odpowiedział na nie, kiedy o nich tylko pomyślałem..
Rozdział 1
14 styczeń 1946 roku, sporo przed 6 rano. Na stację w mieście Frankenstein wjeżdża powoli skład ośmiu wagonów towarowych, ciągniętych przez parowóz otoczony kłębami pary. Wagony bydlęce, z każdego wystaje komin, ale tylko w pierwszym wagonie z komina ulatuje dym. Jest mroźno, 18 stopni na minusie. Niebo zasnute ciężkimi chmurami, wieje lekki wiatr. Na peronie stoi tylko jeden człowiek, oficer milicji obywatelskiej. Kiedy skład się zatrzymuje oficer przechodzi na drugi tor otwierając drzwi. Wyskakuje z nich milicjant, jest młody i uśmiechnięty. Pomaga wysiąść kilkunastu osobom opatulonym we wszystko co utrzymuje ciepło przy człowieku. Kiedy kończy pomoc podchodzi do oficera, bez salutowania podają sobie dłonie. By nie trzymać ludzi na mrozie młody milicjant wskazuje palcem poczekalnie i prosi by wszyscy przyjezdni tam poszli. Oficer chwilę o czymś rozmawia z milicjantem, podchodzi też kolejarz, by coś powiedzieć maszynistom. Inne wagony są puste, skład ma stanąć na bocznicy, tyle z rozmowy usłyszeli milicjanci idący w spokoju do poczekalni. Przed wejście do niej jeszcze się zatrzymują, o czymś rozmawiają. Mimo wiatru nie wchodzą jeszcze kilka minut.
Kiedy są już wewnątrz oficer żegna się z milicjantem, po rozstaniu milicjant ogłasza.
— Kurceby idą ze mną. Reszta czeka na człowieka, który zaprowadzi was w miejsce dla was.
Rozlegają się pytania ile trzeba czekać i dokąd reszta grupy ma iść.
— Prawdopodobnie poczekać musicie do po siódmej. Tu jest cieplej jak na dworze. Tu jest chyba koniec waszej tułaczki. Poczekajcie spokojnie, wy za mną.
Pięć osób wychodzi z poczekalni drugimi drzwiami na podwyższenie i po kamiennych zaśnieżonych schodkach na ulicę. O ścianę budynku jest oparta tabliczka ulicy, podnosi ją młody chłopak, Bahnhofs Alee. Przed stacją kręcą się żołnierze patrolujący jej teren, nie byli przy wjeździe składu, ponieważ z każdej stacji dzwoniono ile osób w przybliżeniu jedzie do następnej. Do tego miasta przyjechało niewielu ludzi, wiadomo z poprzedniej stacji Kamenz, nie meldowano o jakimkolwiek nieporządku, więc żołnierze chodzili przy stacji i terenie przyległym, ogólnie był spokój. W oddali widać jeszcze światła odjeżdżającego auta odwożącego oficera.
Środkiem pustej drogi idzie sześć osób, wiatr nieco się wzmógł. Przyjezdni w ciemności, z jako taką ciekawością przyglądają się nowemu miejscu. Co prawda pochodzą z Dukli, tam architektura jest całkowicie odmienna, ale tam wrócić nie mogą, jedynie ziemie odzyskane czekają na takich mieszkańców. Tu przyjeżdża wielu ludzi z nowymi nazwiskami bez przeszłości, z nadzieją na przyszłość nową.
Spoglądają na wysokie domy z ciemnymi oknami, we wszystkich są szyby. Idą środkiem zaśnieżonej drogi ze śladami aut, to pojedyncze sztuki, więcej jest śladów butów i sań. Jest ciemno. Pierwszy idzie milicjant kapral Franciszek Tejchma, często w podróży się uśmiechał. W wagonie od początku wdał się w komitywę z rodziną Kurcebów. W pierwszym wagonie jest od początku, oni zdali się najlepszymi rozmówcami ze wszystkich podróżnych w pierwszym wagonie i chyba całym składzie. Chyba z powodu dzieci w których tkwi jeszcze jakaś nutka optymizmu, naiwności i takiej dziecięcej szczerości. Zna miasto do którego ich przywiózł, w czasie zimowej podróży zdążył się zorientować, że głowa rodziny pan Damian Kurceba jest dobrym zdunem, takich fachowców potrzeba.
— Panie Tejchma, dokąd nas pan prowadzi? — zapytuje Damian.
Milicjant zwalnia nieco, by rodzina się zbliżyła, tak by wszyscy słyszeli odpowiedź.
— Rozmawiałem z majorem Macherem, że w transporcie mamy zduna z doświadczeniem i młodego murarza matematyka, żona pana to krawcowa. Chwilę pomyślał i zdecydował, by zaprowadzić was natychmiast na kwaterę. Wczoraj zmarła pani Żurawiecka i mieszkanie zostało bezpańskie, no i jest wasze. Dziś za dnia przyjdą panowie do PUR-u by się zgłosić, tam już będzie czekał na was przydział. Otrzymacie czego wam trzeba i do roboty, a jej jest dużo.
Ruszają dalej. Po kilku krokach pani Maria się pyta.
— A nikt po tej pani z rodziny nie potrzebuje mieszkania?
— Była samotna. Mąż zmarł w połowie ubiegłego roku. Córka rozum postradała z przeżyć i w szpitalu dla obłąkanych ją umieścili. Teraz zmarła pani Żurawiecka. Nic nie wiadomo o kimkolwiek z rodziny. Mieszkanie puste stać nie może. Trzeba ludzi do pracy, a wy jak znalazł. Wyglądacie na uczciwych. Widziałem w podróży, stronicie od alkoholu to i chyba mieszkanie nie przepadnie i pomożecie stanąć miastu i ludziom na nogi.
— A niemców dużo tu? — dopytuje się pani Maria.
— A jakże. Są wytypowani fachowcy do pozostawienia, reszta fru z Polski. Odlecą stąd jak dzikie gęsi, tylko już nie wrócą. Tylko chwilę jeszcze poczekać trzeba.
Po tych kilku zdaniach idą bez słowa. Mijają duże skrzyżowanie tam też widzą ludzi gdzieś idących. W domach lampy naftowe się świecą, mrugają płomyki świec. Aura sprawia wrażenie ciężaru i przygniecenia do ziemi. Kurcebom idzie się raźniej po wiadomości, że idą już do mieszkania. Teraz muszą zejść z ulicy, jedzie kilka ciężarówek.
W tym kilkuosobowym pochodzie pani Maria jest najmniej obciążona. Niesie tylko plecak, reszta rodziny prócz plecaka w rękach niesie walizy, najmłodsi dziesięcioletni Florek i dziewięcioletnia Marynka mają w każdym ręku jakiś tobołek. Najmłodszym jest trudno, ręce zaczynają marznąć mimo rękawiczek. Jednak jest lżej z powodu ludzi przygarbionych idących chodnikiem i tych paru przejeżdżających aut, oraz napisów na murach. Co prawda po niemiecku, ale i jakiś Polski się przydarza, to odciąga ich uwagę od niedogodności. Niespodziewanie milicjant zatrzymuje się przed jakąś otwartą bramą obok dużego budynku.
— To jest miejsce gdzie wielu ludziom niesiona jest pomoc. Szpital na Hindeburg — Strasse. A tam -wskazuje palcem na prawo widoczne drzwi po drugiej stronie podwórza -Zamieszkała chwilowo pani Żurawiecka.
Odzywa się głos najmłodszej.
— To jednak gdzieś mieszka.
— To kostnica. — młody milicjant uśmiecha się w zamyśleniu.
Kiedy ruszają Florek jeszcze stoi i przygląda się budynkowi i drzwiom po drugiej stronie podwórza. W końcu rusza za rodziną, bojąc się ich zniknięcia i pozostania samotną zgubą, nigdy nie odnalezioną.
Dogania lekkim truchtem rodzinę, która rozmawia o czymś z panem Tejchmą. Kiedy dobiegł rozmowa się kończy, usłyszał tylko jakoby do ich mieszkania było już blisko. Zaczyna wiać jeszcze bardziej porywisty wiatr. Mijają kilkanaście osób mówiących po polsku i niemiecku, wszyscy kłaniają się milicjantowi. W wąskich uliczkach jest jeszcze ciemniej i bardziej przygnębiająco. Mimowolnie rodzina idzie bardziej zbliżona do siebie i milicjanta. Skręcaj gdzieś w lewo, wchodzą na jakieś podwórko, kilkadziesiąt metrów w ciemności i nagle stoją przed drzwiami. Milicjant wchodzi pierwszy, rodzina za nim. Dość obszerna sień i schody na piętro. Mijają pierwsze, kiedy są na drugim, drzwi jakiegoś pomieszczenia otwierają się i zza nich najpierw wyziera lampa naftowa, za sekundę postać, słychać głos.
— Cześć Franek. Mówili, że ktoś może pojawić się z nowymi lokatorami.
Drzwi szeroko otwiera jakiś starszy milicjant, z nim pan Tejchma wita się serdecznie. Po powitaniu odzywa się.
— Proszę wchodzić. Bagaże zostawcie w przedpokoju. Prowadź Stefan, to nowi lokatorzy po pani Żurawieckiej. Oprowadź ich. To państwo Kurceby. — obszerny przedpokój jest ciemny, w kuchni świeci się gruba świeca, po odłożeniu bagaży i rozpatuleniu się czują ciepło dolatujące z kuchni. Kiedy są już gotowi Stefan spokojnie mówi.
— To chodźcie za mną. Zaczniemy od lewej strony. Prądu nie ma od wczoraj i chyba dzisiaj raczej nie będzie, ale zaraz jasno się zrobi. To chodźcie. — rusza do najdalej w lewo umieszczonych drzwi — otwiera je -Tu na zimę nieboszczka trzymała kilka króli i kilka kur, pięć worków zboża i jakiejś paszy i inne zapasy dla zwierząt. Bała się by po śmierci męża wszystko nie poginęło zimą. Zostawiła spory dobytek na rozmnożenie. Ja zamawiam pierwszego odhodowanego kurczaka. Franek wie gdzie mnie znaleźć.
Pokój jest bardzo obszerny i zimny pachnący kurnikiem i klatką dla królików. Taki widok nie dziwi Kurcebów. Odzywa się też pani Maria.
— Jak która zechce siąść na jajkach to i drugi dla pana Tejchmy będzie.
Wszyscy się uśmiechają wychodząc do przedpokoju. Stefan pokazuje dwa maleńkie pokoiczki, takie mikroskopijne. Są między kuchnią i pokojem ze zwierzętami. Państwo Kurcebowie komentują wygląd pokoiczków. Już wiadomo kto z nich skorzysta. Następna jest kuchnia z niewielką spiżarką za ścianą.
— Tu macie prawdziwą wygodę w przedpokoju. Kibel w mieszkaniu. Własny i prywatny. Najważniejsze, działa. — radośnie komentuje Stefan, wszyscy przyglądają się takiej wygodzie i luksusowi, dzieci w szczególności -Teraz pokój największy, ale zimny. Mąż pani Żurawieckiej popijał, do tego miał odpowiednie towarzystwo. Kiedyś zabrakło ecie pecie, dobrali się do pieca szukając złota. I nic. Nikt nie znał się na budowie czegoś podobnego. Pokój idealny jest na lato. Teraz zimno, tylko nie wieje.
Tu odzywa się Damian.
— Czuję, że pierwszy piec u siebie postawię. To jak będzie panie Tejchma? Można?
Młody milicjant uśmiechnął się szczerze i odpowiedział.
— Przeszkód nie widzę. Zobaczymy jak biura zareagują i czy są kafle na jakimś składzie.
— O, kafle to nie wszystko. Narzędzia. Jeszcze glina potrzebna, piach. Pomocnika mam. Ile obliczasz materiału?
Gienek w lot odpowiada.
— Jak taki zwykły pokojowy to ponad setka różnych kafli, cegły szamotki może być dwieście osiemdziesiąt, trzysta. Gliny i piachu tak, by zostało jeszcze po pół taczki każdego. — rozejrzał się zadowolony i natychmiast dodał -To taki zapas, żeby później nie trzeba szukać w razie czego.
Wszyscy przyglądają się miejscu gdzie stał piec. Stefan jeszcze dodaje.
— Trzeba zejść na parter. Tam jest piec do centralnego ogrzewania mieszkania poniżej. Niestety piec dla podgrzewania podkowy na ciepłą wodę do kąpieli działa, ale tak przeżarte rury są i konieczny hydraulik. — schodzą na parter by się temu przyjrzeć w świetle lampy naftowej -O widzicie tutaj przerdzewiałe rury. To jeszcze z tej pralni wyjdziemy na podwórze. O te klatki dla królików puste. Nie wiem gdzie są klucze do komórki. — wejście do nie jest w korytarzu — Tam i węgiel jest i drewno i kurnik. Taka spora komórka. A dziś jeszcze ma przyjść pani Stefania. Zabierze jakieś najlepsze ubrania dla pani Żurawieckiej na przebranie do trumny, to na razie nic z jej rzeczy nie wyrzucajcie. Moja mama też ją sobie zamówiła. Nie chce być łamana żeby ktoś ją ubierał. Pani Stenia ma dar i nieboszczyk miękki się robi jak ciasto i nic nie trzeba łamać.
Z ogromną ciekawością przysłuchuje się temu mały Florek. Dużo widział nieboszczyków, jak na swój wiek za dużo. Widział rannych partyzantów na polach minowych, po nich bano się pójść. Umierali nie po cichu. Widział martwych na polach bitewnych i na miejscach zabaw. Widział odkładanych na mrozie nieboszczyków dla stężenia, ale widział też wyłamywanie palców dłoni u kogoś martwego, by wyciągnąć z jego dłoni coś co w niej trzyma albo ma na palcu. O czymś takim, by nieboszczyk robił się miękki pod kogoś dotykiem, tego nie słyszał, ogromnie go to zaciekawiło.
Stefan postanawia już iść. Jego służba się skończyła, na zakończenie jeszcze dodał.
— Mogą tu któregoś dnia zajrzeć milicjanci, by sprawdzić jak się zadomowiliście. Mieszkacie na skrzyżowaniu Lange Gasse i Loch Gasse. Są też polskie nazwy, ale każda inna na tą samą ulicę. Dlatego warto jeszcze szwabskich nazw używać.
Kiedy odchodzi wszyscy zauważają początek nowego dnia. Pochmurnego, niechętnego ludziom zmieniającym tak bardzo swoje życie i swoich bliskich. Pani Maria zadaje Frankowi pytanie.
— Niemców tu dookoła wielu? — pyta z wyraźnym zalęknieniem.
Franek odpowiada.
— Za dnia nie trzeba się bać. Wszystkie sprawy załatwiać trzeba za jasnego nieba. Po ciemku może być różnie. Nawet niektórzy Polacy łazęgują. I młodzi bez broni nocą nie chodzą. O tym trzeba pamiętać. To co wszystko jasne, mogę już iść? — Damian zadaje pytanie.
— A jak do tego PUR-u trafić i o tą pracę spytać, gdzie tu sklepy? Targ jakiś. Kartki na żywność by się przydały.
— Jak wyjdziecie na miasto spytać każdego, a najlepiej milicjanta czy żołnierza, tylko nie ruskiego. Chociaż Nawet Polaków niektórych trudna zrozumieć.
Kiedy pan Tejchma odchodzi wszyscy wracają do mieszkania. Pani Maria bierze plecak i wypakowuje z niego chleb, boczek, coś jeszcze tam jest, ale na śniadanie wystarczy. W kuchni w szufladzie znajduje ostry nóż. Kroi chleb i boczek, każdemu po kilka kromek na zakończenie dodając.
— Możecie prosić o dokładkę. Może to koniec udręki. Ale dopóki tu niemcy i ruscy, trzeba uważać. Niech każdy pamięta co przysiągł.
Rozdział 2
Po dziesiątej pan Damian z Gienkiem wyszli na miasto dla załatwienia spraw. W tym czasie pani Maria z dziećmi zabrały się za robienie porządków. Zaraz po wyjściu mężczyzn mieszkanie odwiedza pani Stefania. Po szybkim przesortowaniu ubrań w szafie, wybiera te najodpowiedniejsze dla pani Żurawieckiej do przebrania przed pogrzebem. Czujnym okiem w tym czasie przygląda się jej mały Florek, nasłuchując też o czym rozmawiają obie kobiety. Kiedy pani Stefania szykuje się do wyjścia chłopiec chyłkiem wychodzi z domu.
Na szczęście pada gęsty śnieg i nie ma zbyt wielu ludzi na zewnątrz. Chłopiec ukrywa się za rogiem najbliższego domu. Bardzo szubko zauważa wychodzącą z domu panią Stefanię. Przechodzi ona blisko chłopca nie zwracając na niego uwagi. Teraz Florek idzie kilkadziesiąt metrów za kobietą starając się zapamiętać drogę do domu. Nie może zabłądzić w drodze powrotnej, to może się różnie skończyć. Kobieta niesie plecak, w nim ubrania. Plecak jest trudniej ukraść niż torbę, trzeba kogoś zatrzymać i zmusić do oddania, kiedy torbę z łatwością można wyrwać i błyskawicznie zbiec. Zapamiętuje, idzie Lange Gasse, ta krzyżuje się Stockstrasse. Dalej tabliczki pokryte są szadzią.
Chłopiec z łatwością przypomina sobie budynek szpitalny. Wchodzi w bramę gdy kobieta szybkim krokiem znika za rogiem na podwórzu. Podkrada się do narożnika za, którym zniknęła. Ostrożnie spogląda i widzi kobietę wchodzącą do budynku. Kiedy weszła do budynku, chłopiec szybkim krokiem przechodzi przez podwórze bacząc, by iść śladami zostawionymi przez ludzi. Nie przejmuje się tym, że jego ślady są świeże, wczorajsze są ledwie widoczne. Docierając do drzwi, otwiera je i wchodzi.
Wewnątrz jest wiele stołów, ale tylko jedno kobiece ciało. To na pewno to, zamyka drzwi przy nich stoi miotła brzozowa. Omiata sobie nią buty jak najdokładniej. Później ostrożnie podchodzi do stołu ze zwłokami, są nagie. Przygląda się im. Patrzy nieboszczce w oczy. Są nie całkiem zamknięte, jakby zerkające, przyglądające się otoczeniu zza lekko przymkniętych powiek. Źrenice są przymglone. Trup nie budzi we Florku obaw, jest cały nie uszkodzony kulą ani odłamkiem, nie porozrywany i nie śmierdzi. Zimą tak nie śmierdzą, jakby smród zamarzł z nimi. Pod murem na przeciwległej do drzwi ścianie zauważa zasłonę jak kurtyna teatralna, szybko idzie w jej stronę. Jest za nią trochę miejsca i znakomicie widać nieboszczkę, dosłownie kilka metrów. Zasłona daje półmrok między nią i murem.
Po kilku minutach otwierają się drzwi i wchodzą dwie kobiety. Pani Stefania z jakąś drugą, starszą od siebie. Podchodzą do stołu. Przyglądają się dłoniom nieboszczki.
— Widocznie trzyma to nadal jak obiecała. To co w prawej jest twoje, w lewej moje. Ale musisz wyjść. Trzeba ją rozmiękczyć. Przy świadkach nieboszczyk się wstydzi. Niektórzy dalej są sztywni, dlatego musisz wyjść.
Druga kobieta w milczeniu wychodzi niechętnie patrząc na panią Stefanię.
— Nie martw się. W takich sprawach jestem uczciwa. Coś obiecała tobie i coś mnie. Zobaczy się jak słowa dotrzymała. Dłoni nikt nie otwierał.
Kiedy tamta wyszła, pani Stefania zdejmuje plecak i płaszcz. Podchodzi do nieboszczki sprawdzając jej sztywność. Później obejmuje jej twarz za policzki patrząc jej w oczy.
— Witaj Czesławo. Jest jak umowa między nami świadczyła. Wiedziałaś o swoim umieraniu. Witam cię, czy słyszysz co mówię. — pomasowała nieco policzki nieboszczki, po kilku chwilach przestaje -Dobrze, robisz się miększa. Jakiś opór też czuję. Pokaże ci jakie ubrania mam dla ciebie.
Zza zasłony Florek patrzy oniemiały. Widział już rozpacz bliskich osób ich żale i pretensje za opuszczenie ich przez nieboszczyka. Błagania i ból. Nigdy nie słyszał takiej rozmowy i pokazywania ubrań w jakich nieboszczyk będzie zamknięty w trumnie. Nawet czerwony beret na głowę nieboszczka zaakceptowała stając się chyba jeszcze miększa?
— Dobrze kochaniutka. Dobrze wybrałam? Podoba ci się wszystko. — zaczyna gładzić i masować ciało, ale tak bez wysiłku rytmicznie oddychając -Jak dobrze. Przypomnij sobie lato i ciepłe dni. Kochana znamy się tyle lat, nic ci nie odmawiałam. Różne przysługi sobie robimy. Proszę zrób tą ostatnią. Zrób tą ostatnią. Nie masz nikogo, błagam, o córkę się nie martw. Ma opiekę. Jak dobrze, jak ci ciepło. Już nie ma żadnych hamulców.
Unosi nieboszczkę lekko za barki sprawdzając jej sztywność. Kiedy są uniesione niespodzianie, głowa nieboszczki obraca się w stronę zasłony i wzrok Florka spotyka się z jej martwym spojrzeniem i jednocześnie ze spojrzeniem pani Stefanii. Florka całkowicie zamurowało i teraz przez sekundę zdaje mu się, że to on jest nieboszczykiem. W czasach wojny takie oniemienie ratowało mu życie. Nie wiadomo po jak długim czasie zaczął oddychać wracając do świata żywych. W tym czasie pani Stefania sprawdza giętkość jej ramion. Swobodnie zginają się w łokciach i barkach. Teraz przyszła pora na rozprostowanie palców. Florek delikatnie oddycha, szczęściem nie zostaje zauważony.
— Dobrze przyjaciółko. Pokaż co masz dla swej bliskiej znajomej. Pozwól sobie rozprostować palce prawej ręki, jeśli chcesz jej to dać.
Palce spokojnie dają się rozprostować i z dłoni wypadają z brzękiem na betonową posadzkę dwie obrączki i łańcuszek, ze złota wszystko. Pani Stefania przechodzi na drugą stronę stołu by podnieść kosztowności.
— Teraz wyjdę do naszej znajomej dać jej to co dla niej masz.
Spokojnie oddala się do drzwi, uchyla je i moment czeka. Kiedy po drugiej stronie pokazuje się cień oddaje kosztowności zamykając drzwi. Wszystko odbywa się w ciszy. Wraca do lewej ręki nieboszczki, masuje ją, by po chwili rozprostować palce. Z jej dłoni wyjmuje coś okrągłego. Florek widział coś podobnego już kiedyś, to złota moneta. Jedna, ale ze złota, dzięki takiej można było wiele zdziałać. Nawet kupić życie kilku osób. Pani Stefania chowa monetę w kieszeni swetra, uśmiecha się do nieboszczki.
— Dziękuje przyjaciółko.
Podchodzi do stołu gdzie jest przygotowane ubranie dla nieboszczki. Szykuje majtki i pończochy. Wraca do nieboszczki sprawdzając giętkość nóg. Są bardziej sztywne od górnej części ciała.
— Co tam przyjaciółko droga. Trzeba cię bardziej rozmasować.
Masuje jej nogi. Stawy stóp i kolan są bardziej miękkie. Pani Stefania sięga po majtki, by je ubrać nieboszczce, idzie to zgrabnie. Gdy nagle panią Stefanię coś zamurowało. Stanęła na około minuty w bezruchu. Majtki były już w tym czasie założone. Kiedy kobiecie wraca przytomność sięga między nogi nieboszczce, jednocześnie widząc spod zasłony stróżkę wypływającej cieczy. Oniemiała ponownie, ale szybko wraca do przytomności. Podchodzi do zasłony i odchyla ją. Przed nią stoi absolutnie nieprzytomnie wystraszone dziecko. Poznaje chłopca, przed momentem nieostrożnie się wysikał i mocz spłynął za zasłonę. Bierze chłopca za rękę i podprowadza do drzwi.
— Niczego stąd nie będziesz pamiętał. — przesuwa mu dłoń przed oczami, otwiera drzwi -Idź sobie.
***
— Dzień dobry. Patrol milicji obywatelskiej.
Z kuchni do przedpokoju wychodzi na to powitanie pani Maria.
— Dzień dobry. Pan Tejchma mówił o możliwej wizycie milicji.
— Czy tylko panie są same w domu?
Ton przemowy odbiega silnie od charakteru pana Tejchmy, ale cóż, ludzie bywają różni. Milicjanci zaproszeni są do kuchni gdzie jeszcze pali się w piecu. Pani Maria tłumaczy.
— Pani Żurawiecka zmarła i mamy mieszkanie po niej. Jesteśmy nowymi lokatorami, nie rodziną żadną. Nie wiemy jaki klucz do komórki z węglem i drzewem. Jeszcze nie orientujemy się gdzie co jest. Dopiero poznajemy mieszkanie.
Milicjanci przyglądają się Marynce zerkającej na nich nieśmiało. Pani Maria ma zamiar pokazać milicjantom pomieszczenia.
— Czyli nie wie pani jeszcze nic co zostało po nieboszczce. A czy wy ze sobą macie dolary czy inne kosztowności.
To daje do myślenia.
— My? Nie, nic. Dziś przyjechaliśmy do miasta. Skąd u nas coś takiego.
— To rozejrzymy się. Najpierw w kredensie sprawdzimy, może jakieś srebra są.
Młodszy odsuwa Marię i zagląda do szuflad ze sztućcami. Sprawdza szafki. Marynka zaczyna tulić się do mamy.
— Nie ma, sprawdźmy pokój.
Maria wychodzi do przedpokoju i kieruje mężczyzn do zimnego pokoju bez pieca. Przechodząc zauważają ubikacje. Starszy otwiera ją.
— Co za cymes, takie coś w mieszkaniu mieć. Szkoda, że tak późno dowiedziałem się o tym pustostanie. Trzeba będzie jeszcze potem posprawdzać gdzie jakie wolne mieszkania są z takim wyposażeniem. Ale luksusy wielmożni państwo. — te ostatnie słowa wypowiada w kierunku Marii, są zgryźliwe i złośliwe.
Przechodzą do zimnego pokoju.
— Widzę szykuje się pani do pierwszej nocy. Trzeba będzie zrezygnować z pierzynki. Takie delicje.
Zdejmuje plecak, z niego wyjmuje worek w który chowa pierzynę, młodszy robi podobnie z drugą pierzyną. Patrząc przez okno pośpiesznie zbierają się do wyjścia.
— To wszystko proszę pani. Mieszkanie i porządek w nim ważny. Trzeba będzie się tylko o piec w pokoju wystarać, bo zimno.
Po wyjściu milicjantów Maria zamyka drzwi na zamek, idzie do kuchni, siada przy stole biorąc na kolana małą Marynkę, tuli ją do siebie. Z oczu płyną łzy. Czyli to jeszcze nie koniec. Mogli się kryć przed niemcami czy ruskimi, ale wrogowie mówiący w ich języku, ubrani jak ludzie, z opaskami milicyjnymi, mający pilnować ładu. Okazują się drapieżcami gorszymi jeszcze od tych przed, którymi umykali tyle czasu. Komu ufać. Pan Tejchma wydaje się inny. Ufa mu. Czy ma się poskarżyć, a jak im powie i którejś nocy przyjdą i wymordują? Co ich dzieci będą obchodzić. Mało to widziała dotąd w życiu?
Ze stanu przygnębienia i niemocy Marię wyrywa pukanie do drzwi. Powoli podchodzi w zalęknieniu.
— Kto?
— Dopiero teraz wracamy.
To Damian z synem wracają z miasta. Jest przed zmierzchem, starali się zdążyć wrócić za dnia. Marynka zaraz też zdaje relację z wizyty milicjantów. Tłumaczy jak rodzina pozbyła się ciepłych pierzyn na zimne noce. Damian sprawdza czy jest światło. Brak. Gienek prędko wynajduje lampy i bańkę z naftą. Zostają napełnione. Pada też pytanie o Florka. Mama i córeczka tłumaczą jak z ranna gdzieś poszedł, akuratnie po wizycie pani Stefanii i dotąd go nie ma. Teraz dopiero jak robi się mrok zaczynają się martwić. Po wizycie milicjantów tylko oni im w głowach, o synu i bracie zapomniały całkiem. Tym większy lęk się teraz w nich obudził. Nie ma dziecka, co robić? Damian szybko decyduje.
— Póki jeszcze jasno idę z Gienkiem szukać. Znajdziemy albo nie. Sam drogę odnajdzie. Tu połowa takich jak my. Idziemy.
Zbierają się nie pijąc nawet gorącej herbaty. Wychodzą na coraz bardziej tężejący na noc mróz. Kiedy wracali do domu padał śnieg, teraz jest mgła. Zapewne kiedy się ściemni mgła opadnie i da się widzieć gwiazdy, jakby na wyciągnięcie ręki światełka ktoś pozapalał.
Mężczyźni chodzą zaułkami. Słyszą rozmowy po polsku, by po kilkunastu metrach słyszeć język niemiecki. Są miejsca gdzie języki się mieszają. Czasem kiedy zbliżają się do grupek ludzi ci cichną lub szeptać zaczynają. Czasem spod ronda kapelusza zerkają przebiegłe oczy, rzadziej zalęknione. Nie ważne jakie są, szybko kryją się w wysoko podniesionym kołnierzu czy golfie. Odwracają się. O tej porze wieczoru w mieście nie spotyka się porządnych ludzi o uczciwych zamiarach. W tym mrozie i początkującym mroku wyłazi z murów całe ludzkie robactwo, mówiące niezależnie w jakim języku. O takiej porze rozwiązuje się porachunki lub odpłaca, jeśli się przeżyło.
Damian się zamartwia. Mały Florek ma szanse nawet noc przetrwać. Gdyby to trafiło się Marynce, już nigdy by jej nie oglądali, nawet martwej. Mimo to zerkają do klatek schodowych, co chwila nawołują. Są na rynku, drogę poznali za dnia. Nikogo o nic nie pytają. Zaraz godzina milicyjna. W dzień spytać można każdego i każdy stara się pomóc. Teraz ludzkiego robactwa jest coraz więcej w korytarzach i zaułkach ulic. Słychać w mroku pijackie rzężenia i bełkot. W jakimś mieszkaniu wywracanie mebli. W oddali pada strzał. Robi się naprawdę niebezpiecznie. Ulice pokrywają się silnym mrozem i delikatną mgiełką, będącą pomocnicą tych którzy zamiast maski przybierają jej woal, pozwalający nadać im każde oblicze w zależności od potrzeby. Już wyszli z rynku. Idą w kierunku dla siebie nieznanym. Droga między budynkami opada w dół. To długa i pusta prosta. Żywego ducha. Tylko w kilku oknach jest jaśniej od świec lub naftowych lamp. Ktoś za murami żyje. Zaczynają się czuć zagubieni, brak nadziei. Mogą liczyć tylko na szczęście chłopca.
— Panie Kurceba! To pann?!
Damian staje zaskoczony. Z ciemnej drogi wyłania się milicjant w obecności dwóch rosyjskich żołnierzy. Za rękę prowadzi dziecko. Ojciec z synem jak oczarowani przyglądają się tej dziwnej czwórce. Dopiero kilka kroków przed nimi Damian się radośnie odzywa.
— Stefan. A skąd dorwałeś moje dziecko. Co tu robicie?
— Patrol panie Damianie. Małego już spisałem. Wydawał mi się znajomy, ale nie wiedziałem skąd. Tyle ludzi za dnia się widzi i zmęczenie służbą. To spisałem malca. Dopiero jak pana z synem zauważyłem. Widziałem was dzisiaj w ratuszu, to i łatwiej było poznać. Błąkał się chłopak po różnych miejscach. Szedł na Kamenz. Za miastem mógł zamarznąć, tu wiatry mocna potrafią dąć. Nic nie odpowiada, nawet nie zapłacze. Jakby się zatchnął. Proszę. — oddaje chłopca- godzina milicyjna się zbliża.
Chłopiec podchodzi do taty. Damian i Gienek żegnają się przez podanie ręki Stefanowi i dwom Rosjanom, rozchodzą się. Obyło się bez spisywania. Szybkim tempem wracają do nowego mieszkania. Dopiero w nim rozpacz i radość jednoczesna Marii, uściski Marynki i pierwsze łzy milczącego Florka. Pierwsze pytania i pierwsze nieporadne odpowiedzi, na które najczęściej pada odpowiedź nie wiem, lub nie pamiętam. Rodzice dochodzą do wniosku, że chłopiec coś musiał przeżyć i dlatego taka zmiana.
Okazało się, że pod ich nieobecność odwiedził ich pan Tejchma. Pani Maria poskarżyła się na jego kolegów. Poradził, by nikomu o tym nie wspominała. Wyszedł, by za około godzinę wrócić z piękniejszymi pierzynami.
Tak sobie porozmawiano, aż na zegarze ściennym dźwięcznie i poważnie dzwoniącym, niemal jak na jakimś ratuszu. Poważnie bez żartów i pomyłek oznaczających upływające życie. Bezlitośnie i beznamiętnie wybiła dwudziesta druga. O dwudziestej drugiej piętnaście Damian i Maria położyli się w na jednym sporym leniwie dźwięczącym sprężynami tapczanie. Na łóżku żelaznym z miękkimi sprężynami legła obok siebie trójka rodzeństwa. Damian zgasił lampę i wszyscy zamknęli oczy. Pierwszy raz od trzydziestego dziewiątego we własnym mieszkaniu, na które jest dokument i pieczątki. W ich myślach zapadła błoga i szczęśliwa noc.
Kiedy godziny snu są piękne i głębokie. Całą rodzinę wyrywa z niego seria z broni maszynowej tuż pod oknem. Potem kilka pojedynczych strzałów i znowu seria z automatu. W tej samej sekundzie przez pokój jakby przebiegło stado jakichś nikomu nieznanych dzikich zwierząt, by po kilku sekundach nastała cisza w pokoju i na zewnątrz. Zapaliła się zapałka, od niej knot lampy, która podniosła się w górę wraz ze wstającym Damianem. Przyświecił na łóżko dzieci. Jest puste. Lekko się nachyla. Spod zwisającego prześcieradła w stronę lampy spoglądają twarze przerażonych dzieci. Kiedy tato spokojnie mówi, że jest spokój i można wyjść, dzieci wyczołgują się spod łóżka. Okazuje się każde z nich posikało się ze strachu. Aż musiała wstać mama, która w lamentach i żalach wyjmuje czyste kalesony i rajtuzy poodkładane przez panią Żórawiecką.
Największy problem ma Florek. Przeważnie dwa, trzy razy w tygodniu w nocy sika pod siebie. Teraz takie nieszczęście spotyka trójkę. Przed położeniem się z powrotem do łóżka Gienek rzuca w zamyśleniu zdanie.
— Chyba długo będziemy odzyskiwać te ziemie.
Rozdział 3
Po śniadaniu Marynka truchta wokół stołu radośnie podśpiewując, że nocą ich nie trafiło i jej kochany braciszek się odnalazł, zrobił to kochany tatuś z bratem, mama zadbała, by w nowym miejscu dobrze im się spało. Chwaliła kury i króliki za to, że są i że wreszcie świeci słońce.
Damian przed śniadaniem zakomenderował o swoim wyjściu na miasto. Idą z Marynką i Florkiem. Mama i Gienek zostają porządkować mieszkanie. Mają się zamknąć i byle kogo nie wpuszczać.
— Dzieciarnia gotowa? Czapki i rękawiczki ubrane?
Podchodzi do żony, by ją na pożegnanie ucałować i ścisnąć dłoń Gienkowi. Będąc na pierwszym piętrze widzą kobietę wychodzącą z mieszkania. Pierwsza odzywa się Marynka.
— Dzień dobry pani, -natychmiast też kładzie sobie dłoń na usta i robi wielkie oczy, kobieta odpowiada w czystej polszczyźnie.
— Dzień dobry sąsiadom. Strzelanina nie wystraszyła?
Damian odpowiada.
— Dzieci lekko.
— Teraz to rzadko się zdarza, ale jeszcze jest. I to nie o niemców idzie. Są inni.
— A szkoła? — pyta z zaciekawieniem Damian.
— Mam dorosłego syna i o szkole nic nie wiem. W ratuszu pytać. Dziś pogrzeb pani Żurawieckiej.
— Nawet nie spytaliśmy się milicjantów. Cmentarz i kościół tu gdzie?
— Oo, o. Czasem i po pięć pogrzebów dziennie. Niedola i wspomnienia ludzi zabijają. Najlepiej w szpitalu pytać, albo na cmentarz pójść u grabarzy się dowiedzieć. Tylko ani dla mnie, ani dla was, żadna to rodzina. Po co plątać się po cmentarzu. — kiedy wyszli na podwórko -O cokolwiek pytajcie ludzi. Do widzenia.
Sąsiadka poszła w swoją stronę. Florek z uśmiechem, pierwszym dzisiaj dodaje.
— Wystraszyłaś się, że niemka? Przecież mają opaski.
Chwilę po wyjściu z budynku zauważają jak silny jest mróz i czyste powietrze. Przyglądają się budynkom. Wszędzie mnóstwo śniegu, wiszących sopli, zamarznięte okna i dym z kominów. Droga odśnieżona, podobnie chodniki. Pracą tą zajmują się niemcy mający na prawym ramieniu opaskę z literą N. Marynka pyta.
— Tatusiu. Czy dziś będziemy mogli zapalić w piecu. W kuchni już chłodno było.
Wtrąca się Florek.
— Najpierw trzeba rozbić starą kłódkę do komórki.
Tak szli w milczeniu. Damian nie odpowiadał na pytania dzieci. Są już spokojniejsze. Florek jeszcze za ręką go trzyma, ale Marynka podbiega kilka kroków do przodu. Wchodzi na śnieżną górkę usypaną przez niemców, nieco się zapada. Podskakuje Florek by pomóc jej wykaraskać się z problemu.
Niespodziewania dla dzieci pojawiają się na Ringu. Tu jest więcej ludzi. Nawet na jakiejś ślizgawce kilkoro ich jeździ. Marynka podbiega w tamtym kierunku, Florek jest bardziej ostrożny, patrzy na tatę, który kiwnięciem głowy zezwala mu podejść, sam zatrzymuje się.
Przygląda się miejscu gdzie stoi. Lekko podnosi głowę, nad nim jest dużo przestrzeni. Błękitne niebo z kilkoma rozwianymi na nim chmurkami. Na dachach siedzą gołębie. Jest ich niewiele, są nieufne. Pewnie są na nie polowania. Przy ratuszu stoi kilka ciężarówek i kręcący się przy nich ludzie w mundurach, kilku po cywilnemu. Po rynku chodzą ludzie, właściwie przechodząc przez rynek dokądś idąc, każdy po coś. Kilka osób ciągnie sanki z drewnem. Na ich tle zauważa kilku ludzi snujących się bez celu wokół rynku, z pewnością są zmuzułmanieni. Pewnie budzą się z odrętwienia, próbują dojść do siebie albo siebie odnaleźć, po doświadczeniach w obozach. Jakby mróz miał wymrozić z ich wspomnień te najcięższe chwile. Sam wreszcie zauważa jak stoi i pewnie ktoś inny bierze go też za kogoś w powojennej dekompresji. Jakby doszedł do siebie i odczuwa coś jak zadowolenie, nie wie skąd ono się bierze. Dopiero za moment odnajduje przyczynę swego samopoczucia. Dzieci pierwsze odczuły wolność. Jeszcze wczoraj nocne strzały, wcześniej niepewność co z synkiem. Teraz biegają, ślizgają się. Pierwsze poczuły mroźną swobodę. Nie muszą już być blisko dorosłych, najlepiej dla nich dotąd było stopienie się z nimi w jeden organizm. Teraz interesuje je tylko ślizgawka i nowi koledzy.
Nagle między dzieci wchodzi ktoś dorosły, robi to z impetem takim, że rusza to Damiana. Ten ktoś szarpie jakiegoś chłopczyka, aż ten wywraca się. Zauważają to też inni dorośli, idą w tą stronę. Chłopiec leży, dzieci zaskoczone patrzą cofając się o krok. Malec dostaje kilka kopniaków od dorosłego. Będąc już blisko nich Damian zwalnia. Na ramieniu chłopca jest opaska z literą N. Mężczyzna coś wykrzykuje w stronę dziecka w łamanej niemczyźnie, później już po Polsku. Jeden z dorosłych dochodzi do niego odciągając go od chłopca. Od strony ciężarówek dobiegają milicjanci odbezpieczający broń. Nie wiedzą czy będzie potrzebna, później mogą nie zdążyć, jeśli naprawdę taka potrzeba ich zaskoczy. Florek biegnie ku tacie, tu jest bezpieczny i może się przyglądać. Teraz Damian jest na tyle blisko, że słyszy co wykrzykuje mężczyzna. To pomieszane ze sobą nienawiść, żal i bezdenny ból. Żale za to, że jego dziecko leży nawet nie pochowane. Wyrzuca całe cierpienie na dziecko bawiące się z rówieśnikami. Milicjanci odciągają człowieka na bok coś mu tłumacząc. Ludzie patrzą i rozumieją rozgoryczonego człowieka. Skopany chłopiec podnosi się i powoli odchodzi, nie oglądając się za siebie. Damianowi nie jest go żal.
Milicjanci odchodzą od zawodzącego płaczem człowieka, ktoś podchodzi i uspokaja, coś mówi. Damian ponownie patrzy w niebo i świat znowu staje się większy, mimo mrozu dla niego i jego dzieci jest to świat przyjazny. Dla skopanego chłopca, świat wrogi. Pewnie ma kolegów pośród dzieciaków, gdyby było inaczej nie podchodziłby do zabawy tak spokojnie.
Pora iść załatwiać sprawy, urzędnik w ratuszu czeka. Właściwie to sporo spraw udało się załatwić jeszcze w PUR. Macha w stronę dzieci. Muszą być przy nim, nawet jeśli będą się nudziły. Robiąc krok do przodu zaczepia przechodnia, do którego podchodzi jakiś chłopczyk.
— Przepraszam pana.
Mężczyzna podenerwowany odwraca się w stronę pytającego.
— Pan ma dziecko. Jest tu czynna jakaś szkoła w mieście? Nie spytałem w PURze.
— Po nazwach ulic pan trafi?
— Bardzo krótko tu jesteśmy. Chociaż niech pan naprowadzi.
— To tak. Pan przyszedł stamtąd? — Damian kiwnął głową — To najlepiej nie cofać się tylko o, w tamtą drogę pójść to Kirchstrase. Tam dalej jest taka wieża. Wygląda jakby lada dzień miała runąć. Podejdzie pan do niej jak najbliżej i po jej lewej stronie będzie przejście i pójdzie pan kawałek, aż trafi pan do wyjścia na następną ulicę. I nią pójdzie pan w prawo i za węgłem skręci w lewo i po kilkudziesięciu metrach z lewej flanki będzie szkoła. To ulica Freiheit. Dziś szkoła nieczynna przez mrozy, ale ktoś powinien być.
— Dobrze, to dziękuję. Bardzo panu jestem wdzięczny.
— A państwo skąd? Czemu Frankenstein?
— Tak wypadło. Jak tu się żyje?
— Da się wyżyć. W nocy jakaś strzelanina była.
— Akurat pod naszymi oknami.
— Szkoda gadać. — tu się nachyla i szeptem dodaje na ucho Damiana -Możliwe, że z ruskimi się postrzelali. Barachło, niemcy spokojni zostali potulni. Ci najgorsi jak najszybciej wyjechali. Pan rozumie, tylko cicho.
— Dziękuje. Szkoda tylko chłopca skopanego. — tłumaczy Damian.
— Ja panie do dzieci nic nie mam. Nie szkodzą mi, ale ci co mordowali i się znęcali, też kiedyś byli dziećmi i ktoś na takich rzeźników ich wychował. Jak by się dało, to też bym paru zatłukł. Wie pan ile w Auschwitz ludzi wymordowali? Sześć milionów. Razem z dziećmi. Wierzyć się nie chce, ja to zasnąć nie potrafię kiedy o tym pomyślę.
— Dziękuję panu.
Odchodzą w stronę wskazaną przez rozmówcę, urzędnik w ratuszu poczeka. Podchodząc do wskazanej uliczki dzieci okazują swe zdziwienie. Pierwszy odzywa się Florek.
— Jaka wieża! Ogromna!
W jej stronę biegnie Marynka, im jest bliżej tym jej głowa zadziera się wyżej. Damian miał krzyknąć, by dalej nie biegła, ale ona sama się zatrzymuje przyglądając się ogromowi budowli. Kiedy Marynka się zatrzymuje w jej stronę biegnie Florek. Mija siostrę podbiegając do jej ścian. Najpierw patrzy czy jest tato, później dotyka kamieni. Sprawdza jak jest prawdziwa i jak bardzo jest krzywa. Tamten pan coś mówił o jej zwaleniu, ale wygląda solidnie, choć się już krzywi. Kiedy Florek chce skręcić za róg wieży Damian krzykną.
— Ani mi się waż! Musicie być na oku, nieustannie.
Kiedy dochodzi do nich spokojnie i ostrożnie szukają tego przejścia na inną drogę. Teraz już w prosty sposób docierają pod samą szkołę. Damian otwiera drzwi. Za nimi pani sprzątaczka informuje, by jutro przyjść. Będzie dyrektor i sekretarka. Najlepiej być po dwunastej.
***
Kiedy sporo rzeczy jest powyjmowanych z szaf po pani Żurawieckiej i przygotowanych do wyniesienia słychać pukanie do drzwi. Maria podchodzi pytając.
— Kto to?
— Dzień dobry. Dobrze trafiliśmy? — pyta jakiś głos z drugiej strony, drzwi zostają otwarte, za nimi człowiek wyglądający na robotnika.
— To zależy z czym pan przychodzi. — odpowiada Maria.
— Pan Damian Kurceba tu mieszka? Mamy kafle, cegły, piach i glinę. Jak w domu jest jakiś mężczyzna, to dobrze by pomógł to nosić.
Gienek bardzo szybko się ubiera. Prócz mężczyzny jest jeszcze trzech innych, Polak i dwaj niemcy. Z Gienkiem jest pięciu. Mama szybko szykuje miejsca w zimnym pokoju na materiały budowlane przestawiając rzeczy po pani Żurawieckiej. Szybko docierają na górę kafle, Gienek pokazuje gdzie je układać, które w jakiej kolejności. Następnie cegły, glina i piach. Noszenie wszystkiego zajmuje sporo czasu. Maria jest zafrasowana, nawet gorącą herbatą nie może się odwdzięczyć, w piecu się nie pali. Wyjmuje resztki chleba, kroi boczek w grube plastry i po kromce z boczkiem kładzie na stole.
Po zakończeniu Maria zaprasza do kuchni na skromny poczęstunek. Tłumaczy się z braku klucza do komórki i powoli kończące się zapasy. Niemcy siedli do stołu szef brygady się odzywa. Drugi Polak poszedł w swoją stronę.
— Macie tu jakiś problem z hydrauliką. Możesz pokazać gdzie to.
Gienek natychmiast schodzi na parter, majster za nim. Wchodzą do pralni. Gienek pokazuje o co chodzi. Majster przygląda się, ogląda rury. Na zakończenie mówi.
— Jutro czy po jutrze zajrzy tu niemiecki hydraulik. Nazywa się Hans Frank. Złota rączka i na razie wraz rodziną nie przewidziany na wysyłkę. Ogólny talent. Polski podłapał w mig i rozumie co się do niego mówi i ważne, co chce, czy mu potrzeba.
Będzie z rana, tak że nie zdziwcie się.
Uśmiechnięci wracają do mieszkania. Majster siada do stołu, sięga po kromkę. Spokojnie ją przeżuwa, niemcy siedzą przy stole rozglądając się po mieszkaniu. Są młodzi, może ponad dwadzieścia lat. Nieczęsty to widok gdziekolwiek. Są pomocni, choć Maria czuje się nieswojo w ich obecności. Lęka się czy i ten drugi pomocnik nie zejdzie na dół zostawiając ją samą z nimi.
Kiedy majster kończy swoją porcję wszyscy wstają żegnając się, niemcy po niemiecku, jeden nawet ze szczerym uśmiechem. Zaraz kiedy wychodzą rozlega się pukanie do drzwi, otwiera Gienek mówiąc.
— Zapraszamy. To pan Tejchma z kolegą.
— Dzień dobry. Co panów sprowadza. Wczorajsza strzelanina? — pyta Maria, nieco zmieszana poruszeniem tej sprawy -Zapraszamy.
— Dzień dobry. — odpowiada pan Tejchma — Tak, właśnie to. Możecie coś powiedzieć o tym.
— Nic panie Tejchma. Wszyscy w łóżku byli. Po wystrzałach dzieci wystraszone, nie mówiąc już o nas. Pierwsza noc i taka przeraźliwa. — mówi to tak szczerze, że nie można jej nie wierzyć.
Milicjanci kierują się ku wyjściu. Pan Tejchma odzywa się.
— A mąż gdzie?
— Z dziećmi na spacer poszedł. Niech poznają nowe miejsce.
— To dziękuję. Do zobaczenia.
Po ich wyjściu i zamknięciu drzwi, we dwójkę kończą sortowanie.
— Część tych rzeczy jest dobra, ale mi nie pasująca. Inne wymiary ta pani miała. Gdzieś się to położy. Przeszukiwałeś dobrze kieszenie. Coś jest? Nic? Biedna była, tylko ubrań wiele miała i prawie wcale po mężu. — zauważa Maria.
— Do tygodnia czasu w piecu będzie się paliło. Posprząta się i hydraulik wodę zrobi. Wreszcie się wykąpiemy. — z uśmiechem stwierdza Gienek.
— Jak ludzie będziemy. Dobrze, że wszy nie ma. Ostatnio był problem. Wyspać się nie można było. Będzie ciepła woda, to i pranie się zrobi.
— A kiedy otworzy się komórkę, zobaczy się w niej co tam jest. Ciekawe czy prąd będzie. Ważne by był węgiel. W takie mrozy dobre pierzyny i ciepło wspólne. Powoli będzie dobrze.
Pani Maria starannie układa ubrania sortując je spojrzeniem krawcowej. Trzeba będzie się ogłosić jako krawcowa. Nici i igły są, jakby jeszcze maszyna się znalazła. Teraz mimo ciemności Gienek sprząta te maleńkie pokoiki nie mające okien.
— Jak dla krasnali dosłownie. Nasi tu będą pasować. Miejsce na łóżko, stolik z krzesłem, jakaś szafka i lustro. Jest płaskie. Im będą starsi, tym bardziej trzeba by nocą podkurczali nogi. — śmieje się.
W czasie tych porządków Gienek coś robi w zapamiętaniu i milcząc mieli w głowie wspomnienia nie pozwalające na zapomnienie. Czasem załka. Teraz jest całkowita swoboda. Nie trzeba się pytać o każdy krok i oddychać, by nikt nie wiedział o jego istnieniu. Wielokrotnie przez głowę przelatuje myśl o zemście. Gdyby tylko można było to każdego z literą N by wykończył. Jeszcze chętnie takiego z czerwoną gwiazdą, o tym nawet myśleć głośno nie można.
Myśli Marii są nieco inne. Więcej w nich lęku i obaw i jednocześnie sporo zaufania do męża i najstarszego syna. Ważne też by ta drobnica oniemiała po przeżyciach, porzuciła je. Niedługo będzie się robiło ciemno, a tej trójki jeszcze nie ma. Coś może ich zatrzymało? Coś na kolację by trzeba. Chleba i boczku na dziś i śniadanie starczy. Co będzie dalej? W workach jest zboże. Kury i króliki. Ale je trzeba najdłużej przy życiu zachować. Najlepiej już teraz, by Gienek wziął lampę i posprawdzał czy jajka gdzieś są pochowane.
Gienek poszedł i znalazł pięć jajek. Trzeba je będzie na surowo wypić. W kuchni w kredensie jest sól i pieprz, ale brak masła, smalcu czy jakiegoś oleju. Po przyniesieniu jajek Maria sprawdza ich ilość, wraca do zimnego pokoju porządkować szafy. Po kilkunastu minutach nie zauważa krzątania się syna. Nasłuchuje, cisza. Wstaje i idzie do kuchni. Gienek siedzi na brzegu krzesła z nieprzytomnym wzrokiem. Znowu wpadł w ten dziwny stan. Podchodzi do niego z tyłu. Przytula. Chłopak szybko wraca do siebie. Wstaje i pyta co teraz? Jakby ta kilkuminutowa nieobecność myślowa dla niego nie istniała.
Maria jeszcze zagląda do pokoju za zwierzętami. Jak przyjdzie odwilż trzeba będzie to wszystko zanieść na dół, na szczęście tu też jest kaflak. Pukanie do drzwi.
— Mamusiu to my. — radosny głos Martynki.
Gienek podskakuje do drzwi energicznie przekręcając zamek. Rumiane rodzeństwo wchodzi do mieszkania, tato z pełnym plecakiem idzie od razu do kuchni, też ma rumianą twarz.
— Ale zimna noc będzie. Znalazłem warsztat od dorabiania kluczy. Dostaliśmy konserwy, puszki z prowiantem i tabliczkę prawdziwej czekolady i kawę.
Wyjmuje skarby z plecaka i w tej chwili wraca światło. Nagle włączyli prąd. Teraz można w przyjrzeć się wnętrzom w całej okazałości. Przedpokój oświetlony wcale się nie zmniejszył. Zimny pokój, w nim zaskakuje powracających skład kafli, cegieł, gliny i piachu. Mama tłumaczy.
— Przynieśli wcześniej.
Tato uśmiecha się.
— Jutro po śniadaniu zaczynamy, tak do dwunastej porobimy. Później pójdę z mamą na spacer. Musi zobaczyć gdzie żyjemy. Dziś piękne słońce świeciło i jutro chyba będzie podobnie. Radio by się przydało.
Marynka z okrzykiem, korzystając krótkiej przerwy.
— Idziemy do szkoły! Idziemy do szkoły. Całą trójkę tato zapisał. Gienek z nami.
— Jaka szkoła? Z tatą mamy stawiać piec! — rozżalony pokrzykuje Gienek.
— Co za szkoła, jak ją znaleźliście? — pyta mama.
— Całkiem blisko, jutro pójdziemy. — odpowiada tato.
Mama tuli Florka mówiąc.
— Do szkoły idziesz z siostrą i bratem. Cieszysz się?
Florek odpowiada.
— Dziś pierwszy raz byłem.
Mama gładzi go po głowie. Całkiem nowy etap życia zacznie się u dzieci. Wszystko się zmieni. Sama Maria jest po czterech klasach. Za to jest wyśmienitą krawcową. Jej mąż skończył siedem klas i jest wybornym zdunem. Taki piec jak w zimnym pokoju postawi sam. Pewnie dla przyspieszenia zechce by Gienek mu pomógł te kilka dni, później trzeba iść do szkoły. Rodzice będą musieli zarobić nie tylko na chleb, ale i na atrament i pióra, książki. Wykształcenie jest ważne. Dzieci sobie poradzą.
Wszyscy zadowoleni siadają do stołu. Tato zabiera się do czekolady. Łamie równe części i towarzystwo zajada się ze smakiem. Po zakończeniu tato zadaje pytanie.
— Czy słyszeliście kogoś schodzącego z piętra wyżej.
Natychmiast odpowiada Gienek.
— Nie, ale z piętra niżej też chyba nie.
Marynka zauważa.
— A myśmy spotkali z rana panią z piętra pod nami. Taka trochę opryskliwa się zdaje.
— Ma taką rezerwę. O nic się nie zapytała. Ot taka pogaduszka. — wtrąca tato tłumacząc tym samym, że jednak w domu ktoś prócz nich żyje. Po namyśle dodaje.
— Ciekawe jak ze strychem jest. Warto tam zajrzeć.
— Ja mogę, mogę nawet teraz. — ożywia się Florek, mama się uśmiecha na taką reakcję dziecka.
— Ja ci pójdę. — hamuje go tato -Będzie czas to razem pójdziemy. Jutro nie, ale po jutrze. Jak nic nie przeszkodzi, to po śniadaniu.
Florek okazuje swój entuzjazm zacierając dziecięce dłonie i smutek na czas oczekiwania.
— Tato, a może jutro??? — podpuszcza Florek.
— Nie ma mowy. Najpierw dorosły musi tam zajrzeć. Nie wiadomo co tam jeszcze może być. Choć przypuszczam może być przeszabrowany.
Wtrąca się Marynka.
— Widziałam jak dziś na ślizgawce podszedł pan jeden do chłopca i krzyczał na niego. Jak ten leżał to zaczął go kopać.
— Tak. Widziałaś co miał naszyte na rękawie. Pan rozlewał swoją rozpacz na chłopca. — tłumaczy Florek.
Marynka kontynuuje.
— Tak, bawił się z nami i nikt do niego pretensji nie miał. Dopiero jak ten pan przyszedł to chłopiec poszedł.
— Daj spokój. Z czasem zrozumiesz. Dzieci to dzieci. Ogólnie spokój jest. — kończy tato.
Gienek dodaje swoje.
— Jutro, albo pojutrze przyjdzie ktoś do pralni naprawić rurę. Będzie ciepła woda w wannie.
Zamyśla się. Dla niego kąpiel to też marzenie. Mama przerywa.
— Jest światło, a na dworze ciemno. Myć ręce, szyję i uszy i jeszcze nogi i do spania. Czekolada na noc starczy. Jutro zobaczymy co tato jeszcze przyniósł.
Wszyscy wstają od stołu. Za piecem jest taboret, na którym stoi miska, obok zlew. Gienek podnosi miskę i przestawia taboret.
— No nie. — schyla się i pokazuje klucze -To na pewno od komórki. Pójdę zajrzeć.
— Zrobisz to rano. — lekko hamuje go tato -Teraz myć się i spać.
Pierwsza do mycia startuje Marynka. Mama rozdaje znalezione w szafach ręczniki. Dzieci są niezwykle uradowane mogąc korzystać z czegoś co tylko jest ich od teraz, po co będą mogły sięgnąć kiedy zechcą. Marynka zatapia buzię w ręczniku pachnącym czystością. Jak to bardzo odmienny zapach od dotychczasowych. Nalewa wody do miednicy, jest jeszcze za mała by mogła się umyć nad zlewem. Tato podaje też świeże mydło dziecku. Marynka mydli rączki w zimnej wodzie, nie jest to jakoś dla niej straszne. Inna do mycia najczęściej nie często się zdarzała. Gorąca woda jest w zupie czy herbacie i łaźni, do czego innego może się przydać w domu? Teraz przychodzi pora na buzię szyję i uszy. W ostatniej kolejności stopy. Nie są białe. Pokryte są jakby nalotem czegoś szarego. Mama wchodząc do kuchni mówi.
— Oj na stópkach to rzepę można siać. — dziecko nie odpowiada, zastanawia się co to może znaczy, jaka rzepa, dla niej potrzebne pole.
Kiedy kończy wylewać wodę myje miskę. Następny jest Florek. On pamięta jeszcze zalety ciepłej, nawet gorącej wody do mycia w domu. Teraz zimna mu nie przeszkadza. Tyle lat minęło od kiedy ciało jego rzadko korzystało z ciepłej wody i jej zalet. Kiedy kończy, biegnie do łóżka wskakując pod pierzynę. Tam jest Marynka i zaczynają się przekomarzanki i pytania z dziecięcymi odpowiedziami. Coś takiego dzieje się pierwszy raz w ich życiu. Mimo, że nigdy tego nie robiły, teraz robią to jakby dzień wcześniej było podobnie.
Mama myśli o potrzebie kupienia kapci, zacerowania skarpet, zszycia rozerwanych fragmentów ubrań i pierwszym praniu, kiedy to zrobi łatwiej pozbędą się wszy, w razie gdyby się przyplątały. Dzieci cieszą się z prądu. Mimo ciemności na dworze, w mieszkaniu jest jasno. Po chwili dołącza do nich Gienek kładąc się przy ścianie, jemu rodzeństwo daje spokój. Jest zmartwiony potrzebą pójścia do szkoły. Za chwilę przychodzi mama, podchodzi do dzieci. Utula je pierzyną jak najdokładniej, później całuje każde dziecko w policzek. Ostatni do łóżka kładzie się tato. Po wejściu do pokoju gasi światło. Jest zimno, w pomieszczeniu pachnie glina, jakby w jakiejś piwnicy byli. W ciemności dzieci szybko się uspokajają. Teraz radosne myśli sprzed kilku chwil zastępowane są przez te ciemne. Jeszcze nie raz tej nocy i kolejnych będą miały koszmary, będzie krzyk budzący rodzinę. Będzie rozpacz wychodząca z ich głębi, domagająca się uwagi.
Rozdział 4
Rano jeszcze przed śniadaniem, kiedy dzień i ludzie rozpoczynają dalszy ciąg wędrówki przez życie. Gienek bierze znalezione klucze i węglarkę, zbiega na dół by sprawdzić czy faktycznie są od komórki pani Żurawieckiej. Florek w tym czasie wybiera popiół z pieca, ze schowka pod nim wyciąga naręcz drewna do rozpałki. W schowku zostało go jeszcze może na dwa razy. Mnie niemieckie gazety, na to kładzie drewno, w tym czasie wraca uradowany Gienek.
— Huraa! Mamy węgiel. Tam go sporo jest i drewno, dużo miejsca w środku. Tylko światła nie ma, ale to nic.
Kładzie węglarkę przy piecu. Cieszy się, mama odpala gazety. Wszyscy w jakimś dziwnym napięciu oczekiwania jak dalej potoczy się sytuacja, choć już wcześniej palili w nim. Czy od gazet odpali się drewno porąbane przez zmarłą gospodynię. Z początku lekki dymek wypływa między przerwami w płytach kuchennych, później przez wypaczone lekko drzwiczki, napięcie rośnie. Nagle coś w piecu obudziło się. Jakby piec wziął głęboki oddech i drewno zapłonęło radosnym płomieniem.
— Dobry ciąg. To postawcie czajnik, herbaty się napijemy. — podpowiada tato.
Teraz dopiero mają wrażenie, że naprawdę są u siebie. Kiedy drewno zajęło się na dobre, mama podkłada węgiel. Po chwili piec oddaje ciepło stworzone przez węgiel. Twarze domowników stają się bardziej rozluźnione. Po krótkiej chwili woda w czajniku wrze. Mama rozkłada szklanki. Do każdej wsypuje liściastą herbatę, na środku stawia cukierniczkę, mąż wczoraj przyniósł dwa kilo cukru. Przyniósł też trzy kilo mąki. Sucharów ponad miarę i dużą puszkę marmolady.
— W komórce są jeszcze kartofle i marchewka. — dodaje radośnie Gienek.
Mama natychmiast komentuje.
— Marchewka dla królików. Kurom troszkę ziarna i skorupek jaj. Już teraz trzeba wymyślić co tam jest i tu przynieść i kiedyś to wszystko na dół znieść. Gienek musi mieć swój pokój, żeby miał gdzie lekcje odrabiać.
Kiedy kończą się rozmowy przy herbacie tato odzywa się do Florka.
— Wiadro ze śmiećmi pełne. Wynieś zanim mama śniadanie zrobi.
Florek ubiera płaszcz i czapkę. Po oknach widać jak mróz nadal trzyma. Florek wraca błyskawicznie szybko, ale wiadro nadal jest pełne. Nie wraca do kuchni, do której drzwi zamknął wychodząc. Po chwili drzwi kuchni się otwierają. Florek wchodzi, wszyscy widzą jak bardzo jest przejęty, podchodzi do taty bardzo blisko.
— Tatusiu. W pralni są niemcy. Mogą po nas przyjść. — mówi to niemal przerażony.
Mówiąc to wsuwa mu do ręki coś zawiniętego w szmatę przyniesionego z pokoju zwierząt. Gienek dodaje.
— To pewnie Hans Frank przyszedł rurę zrobić.
W tej chwili wszyscy zamilkli. Daje się słyszeć jak po schodach ktoś idzie na górę. Wszyscy wstrzymuję oddech. W piecu strzela węgiel. Tato rozwija zawiniątko, w którym jest pistolet, wkłada go do plecaka postawionego przed momentem obok swoich nóg nóg. Florek chowa się za firankę, słychać pukanie do drzwi. Tato ruchem głowy pokazuje Marynce by otworzyła. Dziewczynka rusza śmiało do drzwi wejściowych, otwiera je. Zza nich słychać męski głos.
— Dzien dobrry. Rrodzice sąą?
— Tak, w kuchni.
Po pierwszych słowach wiedzą, że to niemiec, głos córeczki wskazuje na całkowity brak lęku. W drzwiach do kuchni staje dość wysoki mężczyzna lekko przy kości. Ma pociągłą twarz bardzo wyrazistą, na której namalowane są koleiny, którymi życie prowadzi go. W olbrzymich dłoniach trzyma czapkę.
— Dzien dobrry.
Wszyscy mu odpowiadają, tato wstaje zapraszając, by wszedł dalej, wskazuje wolne krzesło obok.
— Nie, dzienkuje. Przyslali mnie z rratusza tu. W prralni jest rrurra zepsuta. Z kolegąą naprrawimy jąą.
— Zjedzą panowie śniadanie? — pyta tato.
— Nie dzienkuje. Muszimy naprrawicz to.
Wychodzi. Tato wyjmuje pistolet z plecaka, zawija w szmatkę mówiąc.
— Nie ruszać tego bez potrzeby.
Po śniadaniu zabierają się za stawianie pieca. Mama z drobnicą idzie do komórki sprawdzić jej zawartość. Okazuje się jest dobrze zaopatrzona. Zabierają trochę ziemniaków na obiad i marchewek dla królików. Najbardziej zaskakującym znaleziskiem jest kawałek boczku wiszący pod stropem. Żaden szczur, kot czy kuna nie zdołały tego sięgnąć. Przynoszą zdobycz do mieszkania. Dzięki boczkowi, który okazuje się świeży, mama ma pomysł na obiad. W komórce jest jeszcze jedno znalezisko, nie mogli go teraz przynieść. To fotel na biegunach. Jest pokryty pyłem węglowym. Później Florek ma zejść ze szmatką, przetrzeć go i wtachać na drugie piętro.
***
Po obiedzie, na którym była kasza gryczana z boczkiem i po jednym jajku. Tato już umyty szykuje się na wyjście z mamą na spacer. Dzieci zostają same. Mogą otwierać tylko panu Frankowi i panu Tejchmie. Pomimo południa mróz jest tęgi. Wraz z żoną kierują się ku szkole, teraz nie tak jak z drobnicą przez Ring, ale prostszą drogą. Śnieg skrzypi pod butami, z ust bucha para. Mroźno jest i bezwietrznie, Maria tuli się do męża. Szybko dochodzą do wieży. Żona komentuje jej monumentalizm.
— Jest ogromna. Jak przyszliśmy pierwszego dnia było ciemno, nie widziałam jej. Jaka budowla. Ciekawe kto ją zrobił?
— Nie wiem? Jacyś ludzie dawno.
Mąż przechodzi w takie miejsce gdzie najbardziej widać jej krzywiznę. Dookoła pusto. Teraz kieruje się jak poprzednio z dziećmi. Furtą obok wierzy w lewo i są już na terenie kościelnym.
Dosłownie po kilku krokach Maria staje jak wryta. Zaskakuje to męża, który teraz patrzy w kierunku dokąd patrzy żona, która w tej chwili z bólem i rozpaczą żachnęła się w stronę mężczyzny katującego pałką małego chłopca, może pierwszoklasisty. Trzyma go w powietrzu za jedną nogę, by ten nie uciekł. Nogą wdeptuje w zaspę inne dziecko. Oboje katowanych dzieci jest chyba tak pobitych, że płakać już nie mogą. Maria z bólem niemiłosiernym odzywa się do mężczyzny.
— Boże! Co pan robi tym dzieciom???
Mężczyzna słysząc ton głosu upuszcza chłopca na śnieg i zdejmuje nogę z tego wciskanego w zaspę. W chwili milczenia pobite dzieci i ich kat wpatrują się w tą dwójkę absolutnie zaskoczonych przybyszów. Damian zauważa opaski jakie noszą na ramieniu mali niemcy i jednocześnie rozpoznaje mężczyznę z rynku. Jest na tyle blisko niego, że widzi szare oczy, jakby są za szklaną taflą. Są nieobecne.
Natychmiast pyta.
— To pana dzieci!?
Kiedy ten nie odpowiada mówi.
— Laf nach hause.
Teraz dopiero dzieci niezdarnie utykając zrywają do ucieczki. Damian przez moment widzi ich pusty z przerażenia wzrok. Uciekają ledwo uchodząc z życiem. Tamten robi krok w ich stronę. Damian robi krok w jego stronę jeszcze raz pytając, choć zna odpowiedź.
— To pana dzieci!?
Mężczyzna nie przytomnieje, ale odpowiada.
— Nie mam już moich przez nich. Przez te potworki. Oni rosną w kokonikach jak motyle, wykluwają się z nich od razu mordercy.
— Pan bredzi. — już teraz Damian mówi bez nacisku rozumiejąc niewyobrażalny ból rodzica i człowieka.