Rozdział pierwszy
Czy możesz wyobrazić sobie gorszy dzień niż ten, w którym ze słodkiego snu wyrywa cię przeciekanie deszczu przez nieszczelne okno?
Halina nie otwiera oczu, ale już wie. Siła przyzwyczajenia sprawia, że wcale nie musi się budzić, żeby zrozumieć faktyczny stan rzeczy na dzisiaj, to znaczy na czwartek, przedostatni tydzień września. Nie trzeba też znać wyrywkowo praw fizyki ani zastanawiać się nad stanem technicznym zajmowanego lokalu. Nie ma o czym rozmyślać, szczególnie w okolicach godziny siódmej rano, czyli, umówmy się: w samym środku nocy.
Nie ma nic niezwykłego w tym, że ktoś urodził się pod złą gwiazdą. Dlaczego jednemu rodzą się złote dzieci, a drugi w bananie pestkę znajdzie?! Dlaczego jednemu byk się ocieli, a drugiemu ostatnia koszula rozedrze? Ot, zagadka.
Wojna? Wypadek? Apokalipsa? Nie.
Po prostu znowu się rozszczelniło to cholerne okno. Znowu. Się. Rozszczelniło. Cholerne. Okno. Ileż można! To nie pierwszy raz i zapewne nie ostatni… Halina powinna być już przyzwyczajona do tego stanu rzeczy, ale jak tu się przyzwyczaić do nienormalności? Jak można się do własnego nieszczęścia przyzwyczaić? Przecież to nie jest normalne, że średnio dwa razy w tygodniu człowiekowi leje się na łeb. Dodajmy, człowiekowi śpiącemu.
Kapie, kapie. To chyba prawdziwa ulewa. Zaraz wszystko zaleje. Podłoga w pokoju jest pokryta byle jak i byle czym, więc tylko czekać aż wejdzie pod nią wilgoć (byle tylko wilgoć).
Każdy normalny człowiek zerwałby się na równe nogi i ratował dobytek. Każdy, ale nie Halina. Może dlatego, że nie jest normalna, a może dlatego, że nie ma dobytku. Dobrze, niech pada. Bardzo proszę.
Dziewczyna leży nieruchomo. Oczy ma zamknięte, ciało rozluźnione, kołdrę ciepłą, a łóżko miękkie. Cóż więcej potrzeba człowiekowi do szczęścia? Przecież byle jaki kapuśniaczek nie wyprowadzi jej z równowagi i nie przerwie zasłużonego wypoczynku. Mżawka. To tylko mżawka. Halina wyobraża sobie, że leży na rozgrzanej słońcem trawie i kapie na nią przyjemny, letni deszczyk. Albo nie, inaczej — leży ciepłym w łóżku i pławi się w swoim bezpieczeństwie i w cieple, które wypływa nie spod cieplutkiej kołdry, tylko z głębi jej szczęśliwego serca. Jest Śmigus Dyngus, polewaniem ciepłej wody z glinianego garnuszka budzi Halinę wysoka, postawna pani o miłej aparycji, ciepłym uśmiechu i związanym w pasie kolorowym, kuchennym fartuszku. Urocza postać ma radosne iskierki w oczach i siwiejące włosy spięte z tyłu w wysoki kok. Mama. Każdy ma jakieś wyobrażenie, jak powinna wyglądać mama. Zdaniem Haliny, powinna wyglądać właśnie tak.
Rozważania o radosnym sercu przerywa dziewczynie gwałtowny wiatr, który mocnym szarpnięciem otwiera okno na oścież. Koniec, zepsute na amen, umarło na śmierć, nic nie pomoże reanimacja trupa. Tu i teraz. Tyle zostało z marzeń. Marzenia roztrzaskały się w drobny mak, niszcząc przy okazji stoicki spokój dziewczyny. I tak długo wytrzymała…
— A, do diabła z tym letnim deszczykiem! — Halina zrywa się na równe nogi szybko i energicznie. Impulsywność jest jedną z cech dominujących w naturze tej dziewczyny. A jednak się zdenerwowała, chociaż tak bardzo zależało jej na tym, żeby zachować spokój. Ale jak tu się nie zdenerwować, skoro człowiek śni o byciu niewinnym dzieckiem w bezpiecznym domu, a tymczasem budzi go deszcz padający na łeb w byle jakiej ochronce?!
— Cholera by to wzięła — podsumowuje Halina siarczyście, chociaż sama nie wie, co ma wziąć ta cholera: czy ten deszcz, czy tę ochronkę, czy może całe jej dotychczasowe życie? Rzuci jeszcze kilkoma nieeleganckimi słowami, a może raczej: zaklnie jak stary szewc, a potem w jednym kapciu doskoczy do okna.
Gdyby człowiek mieszkał normalnie, po bożemu, z kimś, to wtedy ten ktoś pomógłby człowiekowi w potrzebie. Dobrze być z kimś, lepiej niż samemu. Samemu to człowiek jest tak samotny jak ten palec… A przecież każdy człowiek chciałby, żeby ktoś czasami zrobił mu herbatę czy podgrzał zupę, na przykład tłuściutki barszcz ukraiński na kościach. Albo po prostu, po ludzku, najzwyczajniej na świecie pogłaskał po głowie, poprawił grzywkę, pocałował w czoło. Halina nie ma przecież dużych wymagań, ale ta samotność już ją dobija. Choćby za ścianą ktoś był. Chociażby współlokatorka, nawet obca zupełnie osoba, ale żeby była, nie mówiąc już o kimś bliższym, na przykład o mężu.
Mąż to sprawa przydatna ekonomicznie, wiadomo jak jest, ale Halinie jakoś nie spieszy się do małżeństwa, chociaż jej zdaniem już czas. Taka właśnie jest, pełna przeciwieństw, wewnętrznie sprzeczna. Mogłaby mieć już dzieci, ale chyba lepiej nie. Dzieci to zobowiązanie, takie prawdziwe zobowiązanie na całe życie, od którego nie wymiga się bólem głowy czy złym samopoczuciem. Matka — zawód bez prawa do emerytury. To ona sobie lepiej pobędzie sama, po cichutku, nie zawadzi nikomu, swoje zrobi, tak minie te kilkadziesiąt lat, a później — hop do tekturki. Chyba nawet o świnkę morską nie potrafiłaby zadbać jak należy.
Co z niej by była za matka? Z jej charakterem… Najpierw sama musi dorosnąć, dojrzeć, samą siebie po prostu zrozumieć. Jeszcze przyjdzie czas na rodzinę. Chociaż, właściwie, zawsze gdy myślała o rodzinie, wyobrażała sobie rodziców i siebie, nie w roli żony czy matki, tylko w roli dziecka. Zawsze w roli dziecka. Dom to dom, czyli matka, ojciec, rodzeństwo i ona. Mury ocieplone miłością. Rodzice i ona, gdy trzeba wysłuchana, gdy trzeba — schowana przed światem. Dom to miejsce, w którym jest zawsze dobrze. Zawsze dobrze, po prostu. Miejsce, do którego można wrócić. W którym można się schronić. Tak sobie to wyobraża.
A czas na rodzinę? Czy kiedykolwiek będzie dobry czas? I czy ona będzie potrafiła?
Czy ten przymus społeczny rozmnażania się musi objąć również ją?
Halina zamyka okno, uszczelnia szmatami, wyciera parapet, szafkę nocną, podłogę. Prostuje się, rozciera obolałe plecy. Musiała źle spać, bo całkiem zdrętwiała. Kłujący ból w lędźwiach może równie dobrze być oznaką zmiany pogody, w końcu nic nie zapowiadało tego deszczu, wczoraj jeszcze był w miarę niezły dzień, chociaż ponury i wietrzny. Widocznie ten porywisty wiatr przywiał ciężkie, ołowiane chmury deszczowe. Jak tu mieć dobry nastrój, skoro nawet pogoda jest przeciwko człowiekowi?!
Jednak porządnie napadało. Trzeba będzie powiadomić administrację, niech w końcu coś zrobią z tym oknem. Ile można czekać. Niech chociażby gwoździami zabiją, bo nie wymienią na pewno. Ona się już przyzwyczaiła do tego typu rozrywek, to prawda. Halina doskonale wie, że okno otwiera się samo; wie, że czasem trzeba wziąć prysznic w zimnej wodzie, że kaloryfery grzeją albo nie grzeją, jak chcą — ale to ona, a ona przecież opuszcza ten pokój już za tydzień i przyjdzie tu ktoś nowy. Temu nowemu warto byłoby zostawić ochronkę w przyzwoitym stanie. To przecież nic nie kosztuje — pomyśleć o drugim człowieku. Nic nie kosztuje, a ogrzewa na samą myśl, jak parujący rosół, jak piec kaflowy, jak uśmiech najbliższej osoby.
Halina szybko i sprawnie składa łóżko. Sprawdza, czy wszystko sprzątnięte. Tak, tak może być. Dziewczyna lubi porządek. Bałagan irytuje ją, wyprowadza z równowagi, zasiewa niepotrzebny niepokój. Z tym całym niepokojem to jest tak, że jak się raz zalęgnie, to potem już tylko kwitnie, wypuszcza zielone odnóżki w ludzkich żyłach i żyj sobie tak, żyj, człowieku, pełny lęku. W porządku lepiej się myśli. Najpierw robota, potem głupota, tak jest nauczona. Nie to, żeby była pedantką, ale porządek musi być.
Z szafki nocnej wyjmuje szczotkę do włosów i puchatą frotkę. Siada na łóżku, pochyla głowę do przodu. Szczotkuje włosy — zawsze sto pociągnięć szczotką. Codziennie rano. Sto. Codziennie. Tak, liczy do stu. Halina ma umysł ścisły, z zawodu jest księgową. Lubi planować, lubi wykonywać czynności w ściśle ustalonej kolejności działań. Najlepiej, najbezpieczniej i najpewniej czuje się w określonych schematach, lubi budować sobie kokon bezpieczeństwa. No, dobrze, koniec rozważań, teraz Halina wiąże włosy na czubku głowy i już może iść umyć zęby, ale jeszcze po drodze spojrzy w lustro.
Nic się nie zmieniło od wczoraj. Nie urosła, nie zmalała. Nie zbrzydła, nie wyładniała. Tak już ma, ocenia się szybko, krytycznie; nie stoi, nie ciumka, nie robi dzióbków i nie zachwyca się swoją urodą, ale też nie wyszukuje wad i brzydoty. Widzi przecież jak jest: świeża uroda i całkiem niezłe zdrowie.
Halina jest młodą kobietą średniego wzrostu, ale ze względu na naturalnie drobną, szczupłą sylwetkę wydaje się być niska. Figurę ma kształtną, zgrabną; nogi szczupłe i długie. Cera jasna, promienna, oliwkowa. Włosy proste, ciężkie, gęste i błyszczące, z grzywką uciętą równo nad brwiami. Grzywkę obcina sobie sama. Rozpuszczone włosy sięgają Halinie za łopatki. W cieniu wydają się ciemnobrązowe, w słońcu — ciemnorude z mocnymi, złotymi akcentami. Naturalny kolor, piękny, kasztanowy. Halina buzię ma okrągłą, ale jej rysy twarzy są mocne, ostre; z miejsca zdradzają upór i twardy charakter. Wysokie czoło pod prostą grzywką świadczy podobno o inteligencji. Usta małe, ładnie wykrojone, zacięte. Nos długi i prosty. Oczy duże, w kolorze butelkowej zieleni, głęboko osadzone pod ciemnymi, gęstymi brwiami, wyglądają całkiem jak jeziora w głębi gór. Spojrzenie Haliny jest ostre i inteligentne, przenikliwe. Nieprzyjemne. Widać od razu, że ta dziewczyna nie jest wesołym, towarzyskim człowiekiem. Charakterystyczne rysy sprawiają, że wygląda na znacznie starszą, niż jest w rzeczywistości. Chyba nikt nie oceniłby jej na mniej niż trzydzieści lat.
Widać na pierwszy rzut oka urodę Haliny. Całkowicie świadoma swoich atutów nie maluje się mocno, raczej tylko rzęsy tuszem, chociaż i tego tak naprawdę nie musi robić. Ubiera się raczej byle jak, w końcu nie planuje startować w konkursie miss — nie ta kategoria piękna. Na Halinę patrzysz i wiesz od razu: mocny człowiek, silny. Sobie poradzi, a i tobie pomoże.
A przy tym jest bardzo kobieca nawet w adidasach, które nosi aż do zdarcia zelówek. Hojna Matka Natura obdarzyła ją takim wyglądem, który nie wymaga poprawek. Jest bardzo ładna, ale wygląda antypatycznie. Ładniej będzie wyglądać dziewczyna obiektywnie brzydsza, ale za to wesoła i uśmiechnięta.
Gorzej z charakterem — o, tu by się przydały poprawki! Mnóstwo poprawek. Od małego zdana tylko na siebie, wyrobiła sobie pogląd konserwatywny, osobowość upartą i dumną, despotyczną. To do Haliny musi należeć ostatnie słowo, zapewne dlatego nie ma dużo znajomych. I dobrze. Woli książki. Ma zacięcie autorytarne i nie lubi ustępować. Wydaje jej się, że ustępują tylko ludzie słabi, a ona nie chce być słabym człowiekiem. Najbardziej boi się właśnie słabości, nie rozumie jej, a zatem nie potrafi jej zaakceptować. Zdecydowanie nie jest duszą towarzystwa, a z wiekiem i pod wpływem wrodzonej hardości staje się raczej odludkiem.
Rodzice Haliny zginęli w wypadku samochodowym w Limanówce, małym mieście pod Warszawą. Wiadomo o nich tylko tyle, że oboje byli przyjezdni, ze wsi. Poznali się, pobrali i zamieszkali w Limanówce prawdopodobnie z przyczyn ekonomicznych — w miasteczku była praca, pewnie na taśmie, bo w tamtych czasach Limanówka była miastem fabrycznym, co musiało kusić stałymi i regularnymi zarobkami wiejską, okoliczną ludność.
Wiadomo też, że tego feralnego dnia samochodem kierował ojciec Haliny. Wiadomo, że oboje byli trzeźwi, za to pijany w sztok był kierowca ciężarówki, który najechał na nich czołem. Zginęli na miejscu. Kierowca ciężarówki przeżył i odpowiedział karnie. W dniu wypadku, to znaczy w dniu, w którym nagle straciła rodziców, Halinka miała trzy latka i była jedynaczką. Kilka minut, które ze szczęśliwego dziecka robią człowieka samotnego…
Dalszych krewnych Haliny poszukiwano sądownie. Odbywały się jakieś rozprawy w wydziale rodzinnym, zamieszczano też ogłoszenia w poczytnych gazetach o zasięgu ogólnopolskim… W wyniku tych poszukiwań udało się ustalić, że dziadkowie Halinki z obu stron już nie żyją, bliskiej rodziny nie ma, a wśród żywych pozostało tylko jakieś dalekie kuzynostwo.
Odnaleziono tych krewnych, ale nie wykazali żadnego zainteresowania losem małej sierotki, o której nigdy wcześniej nie słyszeli i której nigdy dotąd nie widzieli. Halinka była dla nich zupełnie obcą osobą. Wtedy właśnie, decyzją sądu, trzyletnią dziewczynkę umieszczono w domu dziecka. W Warszawie, bo tam znajdowała się najbliższa placówka wychowawcza dla sierot.
Tym sposobem Halina na dwadzieścia lat straciła kontakt z Limanówką. Rodziców nie zapamiętała, bo jak niby miałaby zapamiętać? Nie pamięta ich nawet przez mgłę. Trauma związana z nagłymi zmianami w życiu wyparłaby każdą myśl o rodzicach, oczywiście jeśli taka myśl powstałaby w ogóle w wyobraźni małej Halinki. Miała tylko trzy latka, gdy została sama, zatem nie ma nic dziwnego w tym, że nie posiada żadnych wspomnień z tego okresu.
Doskonale zaś pamięta, że wyraźnie odstawała od grupy rówieśników już we wczesnym dzieciństwie i nigdy nie miała bliskich znajomych. Przez całą młodość nie nawiązała żadnej głębszej relacji, wszystkie kontakty międzyludzkie traktując powierzchownie, a niektóre nawet użytkowo.
Niestety, wychowawczynie w domach dziecka nie mają zbyt wiele wolnego czasu. Nie biorą, przynajmniej w tamtych czasach nie brały, podopiecznych na kolanka, żeby okazywać im bliskość, czułość i wsparcie. Pierwszą osobą, która Halinę przytuliła, był dopiero jej chłopak, Piotr. Halina czekała na gest bliskości prawie dwadzieścia lat.
Co prawda, źle się to skończyło, głównie dla Piotra, bo z miejsca dostał w papę.
Halina nie lubiła dotyku. Człowiek wychowany bez okazywania bliskości nie potrzebuje dotyku, każdy przejaw czułości może wyprowadzić go z równowagi, wprowadzić niepokój, zamęt; obudzić nieznane dotąd uczucia, a w konsekwencji — spowodować lęk. Lęk będzie skutkował ucieczką.
Halinka broniła się przed emocjami, których nie znała i których nie umiała nazwać, postawiła mur. Tyle. Po co się otwierać, po co ryzykować, skoro można zawinąć się w koc. Byle tylko nie musieć uciekać. Byle nie uciekać. A przyjdzie przecież moment, w którym trzeba będzie uciec z krzykiem, zatrzasnąć drzwi, nie wrócić. Zapomnieć albo udawać, że się zapomniało.
Pamięć ludzka jest taka zawodna… Każdy dotyk można z czasem zapomnieć, każde spojrzenie w końcu straci na ostrości. Tak już jest, takie jest życie. Usta najbliższego człowieka, które teraz wydają się chlebem, które niemal podlegają przeistoczeniu, za kilkadziesiąt lat nie pozostaną nawet wspomnieniem. A pocałunki? Z motyli w żołądku zmienią się w ciężar przymusu, w brzemię decyzji i odpowiedzialności za własny wybór — w najlepszym przecież wypadku. Przyjdzie ten moment dojścia do ściany, kiedy człowiek przestanie sam siebie rozumieć i będzie miał wrażenie, jakby się dusił. I wtedy trzeba odwrócić się na pięcie, trzeba zagryźć wargi, trzeba zachłysnąć się powietrzem i żyć, po prostu dalej żyć, jakby nic się nie stało, jakby nic się nie wydarzyło. Nie angażować się w nic, nic. Wycofać się, obojętnie jakim i obojętnie czyim kosztem. Uchronić okruchy swojego szklanego klosza, choćby za cenę miłości życia.
Im bardziej ktoś otwiera się dla Haliny, im czulej próbuje wniknąć w jej świat, tym ona szybciej ucieka. Ten moment jest płynny, dla każdej relacji inny, ale zawsze jest. Nie trzeba być blisko. Z nikim. Halina tak ma, po prostu. Podobnie reaguje człowiek, którego granice intymności przekroczono bez jego wiedzy i zgody. Istnieją granice, których przekraczać nie wolno. Konsekwencje złamania czyjejś woli mogą położyć się cieniem na całym życiu, na wszystkich jego aspektach.
Dziewczynka zawsze dobrze się uczyła. Nie musiała zarywać nocy, mozolnie wkuwać materiału na pamięć. Przeciwnie, wszystko łapała w lot i zapamiętywała już na lekcji. Chyba nikt nie widział jej ślęczącej nad książkami. Analityczna, wnikliwa inteligencja pozwalała jej na naukę bez najmniejszego wysiłku. Ze wszystkich przedmiotów miała dobre oceny, ale zdecydowanie najlepsza była z matematyki. Potrafiła rozwiązać każde zadanie, nawet to najtrudniejsze. Cyferki pociągały ją, były schematyczne, a jednocześnie tajemnicze. Postanowiła zostać księgową. To dobry zawód, potrzebny. Zawsze znajdzie zatrudnienie. Nie bez znaczenia było też to, że za rzędami liczb i tabel mogła się skryć przed całym światem. Zupełnie tak samo mogła chować się za rzędami słów, zdań, akapitów, stron… Cyferki nie dawały Halinie możliwości kreowania rzeczywistości — to dały jej dopiero słowa.
Bez problemu skończyła technikum ekonomiczne i usamodzielniła się, dostając ochronkę — mieszkanie chronione — tymczasowy pokój. Ku zdziwieniu opiekunek i znajomych z domu dziecka, postarała się o przydział ochronki nie w Warszawie, tylko w Limanówce, małej miejscowości oddalonej od Warszawy o jakieś dwadzieścia kilometrów. To był jej sposób na powrót do miasteczka swoich rodziców.
Postępowanie Linki było niezrozumiałe dla opiekunek, owszem, ale znacznie trudniejszy do zrozumienia był jednak wybór studiów wyższych. Mądra, przezorna Halina znalazła stałą pracę księgową w Limanówce i nie musiała składać papierów na studia, tym bardziej, że nie po to przecież wyprowadziła się z Warszawy, żeby co drugi weekend do niej dojeżdżać. Wśród usamodzielnianych dzieci większość wybierała konkretny zawód — kończyli technikum, zasadniczą szkołę zawodową lub „ogólniak”, a potem doszkalające kursy zawodowe. Ci wychowankowie, którzy decydowali się na studia, wybierali zawody konkretne, dające wykształcenie, pracę i perspektywy lepszego życia. W ten sposób dwa lata starsze od Linki dziewczyny poszły na pedagogikę, Jańcia wybrała pielęgniarstwo, Maciej dostał się na prawo, a Monika wybrała stomatologię. Wszyscy myśleli, że Linka ze swoimi zdolnościami matematycznymi pójdzie na rachunkowość albo na ekonomię. Skoro już chce dojeżdżać, marnować weekendy… Lepiej by postąpiła, gdyby postarała się o uprawnienia samodzielnej księgowej, później głównej księgowej.
Halina, jak to ona, zaśmiała się wszystkim w nos i poszła na dziennikarstwo.
Na pytania „po co te studia?” odpowiadała: „żeby szkolić warsztat”. Jaki warsztat, samochodowy? Ludzie drodzy, spędziła kilkanaście lat w domu dziecka i nigdy nic nie mówiła o żadnym warsztacie! Ano, prawda, w ogóle mało mówiła. Zdarzały się dni, w których nie odezwała się ani słowem, do nikogo. Nawet do dziewczynek, z którymi dzieliła pokój. Z natury była małomówna, skryta. Po prostu nie czuła takiej potrzeby. Lepiej milczeć, niż gadać od rzeczy. Najpierw trzeba myśleć, a potem dopiero mówić. Ludzie na ogół dużo gadają, a myślą niewiele.
Gdy wychowawczyni wzięła Linkę na spytki, dziewczyna oddała jej na pamiątkę gruby zeszyt zapisany gęsto drobnym maczkiem. Opowiadania — w prezencie dla wychowawczyni. Wychowawczyni, przez kilkanaście lat z przymusu najbliższa Halinie osoba, nie miała zielonego pojęcia, że jej podopieczna pisze…
Następne pytanie: „za co te studia?”. Linka ospale wzruszała ramionami i odpowiadała: „przecież zarabiam”. Jeszcze tego brakowało, żeby decydowali, na co ma wydawać jej własne, ciężko zarobione pieniądze.
Kolejny raz postawiła na swoim i kolejny raz wyszła na swoje — na drugim roku studiów publikowała już artykuły w uczelnianych gazetkach i w Internecie, uczyła się dobrze i nie zaniedbywała pracy. A potem koleżanka z pracy Haliny wyszła za mąż za świetnego faceta i kupili na kredyt dwupokojowe mieszkanie. Kasia, bo tak ma na imię koleżanka, zapytała, czy może Linka nie chciałaby zamieszkać z nimi? I tak przecież musi niedługo „oddać” ochronkę, a po co ma się tułać po obcych ludziach, skoro ona szuka pokoju, a oni chcieli komuś pokój podnająć? Jeśli Halina się zgodzi z nimi zamieszkać, to jej część opłat znacznie pomoże młodemu małżeństwu w spłacie kredytu. Wilk syty i owca cała. Oni szybciej uporają się ze spłatą, ona znajdzie kąt dla siebie. Lepiej wynająć Lince, niż komuś obcemu z ulicy.
Dzisiaj, w tym nieszczęśliwym dniu spod znaku rozwalonego okna, zaczął się ostatni tydzień Linki w ochronce. Wreszcie zacznie żyć pełną piersią, po swojemu.
Halina skończyła myć zęby, spłukała szczoteczkę, odłożyła ją na półkę. Rozpuściła włosy, które ciężką, śliską taflą spłynęły jej po plecach. Spojrzała w lustro z zadowoleniem i nieukrywaną satysfakcją. Jeszcze tylko tydzień! Och, oby zleciał jak najprędzej…
Mieszkanie Kaśki i Jacka jest nowe, czyściutkie. Co prawda w przygnębiającej Linkę, nowoczesnej tonacji biało-szarej, ale przecież to o wiele lepsze, niż ta musztardowa, odpadająca lamperia w łazience. O ile można to nazwać łazienką…
Pomieszczenie dwa metry na dwa metry, a w nim: prysznic z ceratową zasłonką (i ciepłą wodą na bojler, który albo grzeje, albo nie grzeje), sedes z lat siedemdziesiątych, taki z podwieszaną spłuczką, umywalka. Pralkę Halina kupiła sobie sama, używaną, bardzo tanio. Zostawi następnym lokatorom ochronki, niech mają na dobry start, jej przecież w ten sposób niczego nie ubędzie. A ta niby lamperia na ścianach to tak naprawdę farba olejna. Nagroda Nobla należy się temu, kto nazwał to ohydztwo lamperią. No cóż, można przecież sobie wyobrazić, że ten obrzydliwy kolor to słoneczna, radosna musztarda z Dijon, chociaż tak naprawdę to raczej musztarda po obiedzie. A jak już mamy być szczerzy do bólu, to ten kolor kojarzy się jednak z czymś zupełnie innym. Bujna wyobraźnia to mocna strona Linki, ale nie ukrywajmy, jej wyobraźnia też ma swoje granice. Z całą pewnością jedną z tych nieprzekraczalnych granic stanowi obrzydliwy kolor farby w łazience.
Pokój, w którym obecnie mieszka Halina, jest pomalowany na biało. Linka nie lubi białych ścian. Gdyby to od niej zależało, pomalowałaby pokój na jakiś jasny, słoneczny kolor. Nie będziemy się czepiać, biały też może być. Lepszy niż musztardowy. Nie ściany są w tym pokoju najgorsze, tylko to zepsute okno, które otwiera się samoistnie zawsze wtedy, gdy ma na to ochotę. Stary tapczan z wiśniową kapą jest całkiem w porządku, można się na nim porządnie wyspać. Poza tym Halina ma w pokoju jeszcze szafkę nocną i dużą szafę ubraniową. Nie są to warunki luksusowe, prawda, raczej skromne, ale i tak dobrze. Pierwszy w życiu własny pokój, który zawsze będzie wspominać z sentymentem po latach tułaczki.
No, często nie taki własny, tylko dzielony z Piotrem.
O Piotrze to lepiej ani słowa. To było bez sensu i skończyło się bez sensu. Szkoda tylko, że tak długo trwało, bo niedobrze rozmieniać się na drobne. Ale z Piotrem żyć nie chciała. Nie, to na pewno nie. Halina jest zdania, że lepiej odejść, niż być z kimś na siłę. Szczególnie, jeśli nie jest się do tego kogoś za bardzo przywiązanym, a ona do Piotra przywiązana nie była. Lubiła go, owszem, miło razem spędzali czas, ale nie była zakochana i na pewno nie planowała z nim wspólnej przyszłości. Dobrze, że to się skończyło, lepiej późno niż za późno.
Linka przeszła do kuchni, nastawiła wodę na herbatę. Chyba zrobi jakieś jajka, jest potwornie głodna. Podobno śniadanie to podstawa, podobno daje energię na cały dzień. Energii to Linka nigdy za dużo nie miała, ale coś w końcu trzeba zjeść, zanim uczucie ssania w żołądku wyprowadzi ją całkowicie z równowagi. Z równowagą też miała problem — zarówno z tą fizyczną, jak i z tą mentalną.
Na ścianach w kuchni, niewiele większej od łazienki, króluje niepodzielnie farba olejna w kolorze PRL-owskiej pistacji, czyli odcień kojarzący się z kolorem szpitalnych ścian na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Kuchenka działa, dzięki Bogu, bo na pewno nie dzięki administracji osiedla. Okno nie przecieka — zatem warunki niemal luksusowe. Kolor można wybaczyć, w końcu jest znacznie lepszy niż ta gówniana musztarda z Dijon.
W celu poprawy humoru, Linka zaczęła wyobrażać sobie różne obrazy kojarzące się z hasłem „gówniana musztarda z Dijon”. Widocznie zabawa była dla niej przednia, bo wybierając numer administracji była już w doskonałym nastroju.
— Dzień dobry, z tej strony sekretariat osiedla…
— Wiem gdzie dzwonię — przerwała Linka rzeczowo i z dobrego serca darowała sobie poinformowanie sekretarki, że sekretariat jako pomieszczenie nie jest w stanie odbierać połączeń. — Dzień dobry, Halina Mielniczuk. Proszę o rozmowę z panem technicznym.
— W jakiej sprawie? — Zaszczebiotała słodko sekretarka.
— Przecieka mi okno — zeznała Halina pokornie, grobowym tonem, i dopiero wtedy zdała sobie sprawę z tragikomicznego brzmienia wypowiedzi. „Przecieka mi okno”.
— Proszę zapisać numer…
— Nie mam na czym, powiem pani szczerze — Halina westchnęła głęboko, żeby zbudować odpowiednie napięcie emocjonalne u rozmówcy. — Nie mam na czym, gdyż ostatnią czystą kartkę przed chwilą zjadłam na śniadanie — wyznała tajemniczym szeptem, po czym spojrzała kontrolnie w stronę kuchenki, na której powoli smażyła się jajecznica. Co za zapach! Wspaniały, szczególnie dla tak potwornie głodnego człowieka, jakim w tej chwili była Halina.
— Dzwonię zgłosić awarię, połączy mnie pani z technicznym, czy mam bezpośrednio z kierownikiem rozmawiać?
— Nie ma pana Miecia — wobec tego obrotu spraw, sekretarka postanowiła na wszelki wypadek wyznać wszystko. Konspiracyjnym szeptem. Jakaś wariatka w końcu dzwoni, kto normalny jada papier na śniadanie? — Pan Miecio jest w terenie — wyznała cicho, z pewną subtelną dozą nieśmiałości.
Linka już dobrze zna ten słynny „teren” pana Miecia. Zapewne stoi sobie z jakimś drugim panem Mieciem, albo z czteroma innymi panami Mieciami, pod budynkiem administracji i „w terenie” palą sobie papierosy. Albo i co gorszego.
— Wobec tego proszę zadzwonić do pana Miecia na komórkę i pilnie zgłosić, że na ulicy Partyzantów osiemnaście przez cztery znowu przecieka to cholerne okno. Za godzinę wychodzę do pracy i nikogo już nie będzie w domu. Dziękuję.
— Oczywiście, zadzwonię — zaszczebiotała sekretarka z wyraźną ulgą w głosie i odłożyła słuchawkę. Oczywiście, nie zadzwoni. Halina zna te sekretarki bardzo dobrze. Z taką sekretarką to jest po prostu krzyż Pański i złamane życie. Analizując to wszystko, czyli krzyż Pański i złamane życie, ale głównie złamane życie, Halina w milczeniu zjadła jajecznicę drewnianą łyżką prosto z patelni. Do analizy krzyża Pańskiego nie miała jakoś weny. Cóż, może innym razem.
Ciekawe, czy sekretarka powie Mieciowi, że „ta dziewczyna z ochronki” jada kartki papieru na śniadanie.
W oczekiwaniu na pana Miecia, Linka zebrała swoje dokumenty, nośnik z ostatnim artykułem, który chciała opublikować na internetowej grupie Limanówki, ubrała się i wyszła, oczywiście nie doczekawszy się pana technicznego. Trudno. Zrobiła co mogła…
Rozdział drugi
Limanówka to malutkie, podwarszawskie miasteczko.
Ludzie z miasta powiatowego lubią sobie żartować, że Limanówki w ogóle nie ma na mapie. Oczywiście, że jest, ale kto by sobie zawracał głowę takim klasycznym zadupowiem?
Z Limanówki można żartować jak, z nieprzymierzając, Wąchocka. Możemy zatem przyjąć, że faktycznie miasteczka nie ma na mapie.
Halinie, po wyprowadzce z Warszawy wydawało się, że trafiła na zapadłą wieś albo że cofnęła się w czasie o kilkadziesiąt lat… Kontrast był wyraźny, może nawet zbyt wyraźny.
Jakiż inny krajobraz, jakie inne powietrze! Nieutwardzone drogi, polne i żwirowe. Dworzec kolejowy nie remontowany od lat, trzy razy dziennie przejeżdża tędy pociąg do Warszawy i nawet się zatrzymuje. Pod dworcem zielony kiosk Ruchu, w którym można kupić gazety, ołówki, podpaski z watą i siatką, papier toaletowy.
Przejechał podmiejski autobus. Jeden… Podmiejski autobus łączy Limanówkę z miastem powiatowym i jedzie — a jakże! — do samej Warszawy, aż pod Dworzec Centralny. Europa… Ludzie się śmieją, że skoro w Limanówce jest kościół i ratusz — to miasto, naturalnie! A kościoły są w miasteczku aż dwa, w tym jeden zabytkowy. Poza tym: cmentarz, ośrodek zdrowia (dwie lekarki rodzinne, pielęgniarka, położna), dwie szkoły podstawowe (ludzie w Limanówce mówią: szkoły powszechne) i jakaś jedna szkoła średnia, ale zdolniejsza i bardziej ambitna młodzież dojeżdża jednak do liceum do miasta powiatowego albo do Warszawy, oczywiście jeśli rodziców stać na bilet miesięczny. Społeczeństwo Limanówki jest raczej biedne i nie każdego stać na takie fanaberie, jak edukacja dzieci.
Co jeszcze można powiedzieć o Limanówce? Burmistrz, od wielu lat ten sam, rada miejska… Nie wiadomo, czy od wielu lat ta sama, bo właściwie nikt się tym nie interesuje. Nikt nie zna swojego radnego ani nawet swojego dzielnicowego. Po co zwykłym ludziom za dużo wiedzieć? Im mniej wiesz, tym lepiej śpisz.
Limanówka ma prawa miejskie, jest zwyczajnym, malutkim miasteczkiem jakich wiele. Najbliższy szpital w mieście powiatowym. Do miasta powiatowego można się dostać pociągiem albo autobusem. Albo na piechotę. Podobno wcale nie tak daleko, szczególnie jak jest ładna pogoda i dużo wolnego czasu. Pipidówa! Szaro, buro i ponuro. To pierwsze wrażenie. W błocie można zakopać się powyżej kostki, w szpilkach można złamać sobie nogę. Nauczycielki, wychodząc do pracy, biorą ze sobą buty na zmianę, bo te czółenka „uliczne” już po wyjściu z domu mają brudne po kostki. Pięknie! Dwudziesty pierwszy wiek, Unia Europejska, samo serce Europy, do Warszawy rzut beretem, a takie warunki…
Następne wrażenia Haliny były jednak znacznie lepsze: gdy już wygrzebała się z błota ulicy i błota złośliwych myśli, które było jeszcze trudniejsze do zniesienia, niż warunki w Limanówce, powoli zaczęło do niej docierać, że zamieszkała w uroczej miejscowości, w otoczeniu zieleni. Parki, łąki, lasy, zagajniki… Wszędzie można dojść spacerkiem.
Powietrze jakie inne! Powietrze ma słodki zapach — tu, w Limanówce, powietrze naprawdę pachnie. Wdech — wydech. Spokój. Wdech — wydech. Spokój. Coś na kształt szczęścia? Gdzieś pod żebrami łaskocze człowieka radość. Takie mocne, spokojne uczucie, które w obieg puszcza krew. W Warszawie tego nie czuła. Nigdy. Jakże inny rytm dnia, zupełnie inny rytm życia! Można oddychać tak głęboko, wręcz zaciągać się tym limanowskim powietrzem. W maju szumi w głowie słodki bez, wieczorami nad jeziorem śpiewają świerszcze, a już najpiękniej jest wtedy, gdy dojrzeje zboże na okolicznych polach. Święta Zofija kłosy rozwija… I tak blisko do Warszawy.
Drukarnia, dwa prywatne biura rachunkowe — w jednym z nich Linka znalazła pracę. Biblioteka. To bardzo ważne dla Haliny, dostęp do książek stanowił niemalże podstawę jej egzystencji. Od dzieciństwa.
Jednak przesadziła na początku. Niepotrzebnie. Halina ma, niestety, wyraźne skłonności do przesady. Da się tutaj żyć i to da się żyć tak, jak zawsze chciała Linka — spokojnie. Tutaj można oddychać głęboko, pełną piersią. Żadnej rozrywki, jedyna dyskoteka w mieście powiatowym. Tam też jedyne kino. W Limanówce jest niby jakaś kawiarnia, jedna, czy też może dwie… Samo miasteczko biedne, smutne, takie zupełnie szare. Dużo do zrobienia. Ostatnio na placu zabaw zerwała się huśtawka i to właśnie o tym, a szerzej o stanie technicznym placów zabaw, Halina napisała ostatni artykuł. Dzisiaj go wrzuci.
Nasza bohaterka nie jest wielką aktywistką. Prawdę mówiąc, nie jest w ogóle żadną aktywistką. Nie zna społeczności lokalnej, nie nawiązuje znajomości, nie wybiega naprzód, nie rozpycha się łokciami. Po prostu zauważa i opisuje. Nie chce nikomu zaszkodzić, ani nawet nie chce jakoś specjalnie w ten sposób nikomu pomóc… Poza znajomymi z pracy, sąsiadami, Piotrem i jego towarzystwem, nie zna tutaj przecież nikogo. I nie czuje potrzeby poznawania nowych ludzi. Najlepiej jest jej samej i byłoby dobrze, gdyby mogło tak pozostać. We własnej skorupie zawsze jest najcieplej i najwygodniej.
Wyjątkowo chłodny wrzesień w tym roku. Leje już praktycznie bez przerwy. Słońca nie uświadczysz, a szkoda, bo w Limanówce to właśnie słońce nadaje życiu sens, rytm, tempo… Cykliczność pór roku najbardziej wyraźna jest na wsiach i w małych miasteczkach.
W słoneczne dni słychać dziecięcy śmiech, rozmowy nastolatków na parkowych ławkach, szepty spacerujących staruszków. To wszystko, czym tak intensywnie i prawdziwie tętni miasteczko, zamiera wraz z nadejściem deszczu i chłodu. W takie szare, nieprzyjemne dni nie chce się pracować, nawet żyć ciężko, oddycha się z trudem. Szczególnie, jeśli nie widzi się celu tego oddychania. Linka celu oddychania jakoś szczególnie nie widziała.
Po piętnastu minutach szybkiego marszu Halina dotarła do pracy. Jeszcze nie widziała celu swojego oddychania, to prawda, ale z całą pewnością wiedziała już, że tym celem nie jest praca. A już na pewno: tym celem nie jest właśnie ta praca.
Biuro rachunkowe, w którym Linka znalazła swoją tymczasową bezpieczną przystań i zarazem coś na kształt stabilizacji finansowej, składa się z trzech niewielkich pokojów.
W jednym siedzi Halina z Kaśką, w drugim kadrowy Zenek ze stażystą z urzędu pracy, w trzecim — szefowa. Zazwyczaj w pracy jest spokojnie, chociaż zawsze napływa sporo spraw. Po prostu jest co robić, ale w granicach zdrowia psychicznego. Nerwowa atmosfera robi się tylko w okolicach nowego roku i przy rozliczaniu PIT, ale i to mija, potem wraca upragniony spokój. Szefowa ma skłonności do nerwowych wybuchów, ale potrafi się pohamować.
Stażysta marzy o tym, by zostać tutaj po ukończeniu stażu, dostać stałe zatrudnienie, najlepiej oczywiście umowę o pracę na czas nieokreślony. Zahaczyć się. Pracować. Dlatego tak się stara, odnosi dobre wyniki, pracuje dokładnie i starannie. Jeszcze jest młody, jeszcze mu się chce. Ma ambicję, energię, chęć do działania. Pilnie się uczy. Jeszcze nie zderzył się z podstawową prawdą: w Limanówce pracy nie ma. I nie będzie. Jeszcze jest młody… Jeszcze nie uderzył czołem o mur. Przyjdzie taki moment, kiedy zrozumie. Otworzy oczy. I to będzie wtedy nieodwołalny koniec młodości.
Halina wytarła swoje stare, rozklekotane adidasy o wycieraczkę, zdjęła kurtkę, wydmuchała nos, aż zatrąbiło, po czym włączyła komputer i nastawiła czajnik. Czajnik to ważna rzecz, kto wie, czy nie najważniejsza. Nie, najważniejsza jest woda. Dla każdego człowieka najważniejsza jest woda, bowiem wodą zalewa się kawę.
Kaśki jeszcze nie ma. Pewnie się spóźni jak zwykle… Trzeba uczciwie przyznać, że Kasia spóźniała się prawie codziennie, ale za to zawsze zostawała dłużej w pracy, czyli postępowała zupełnie odwrotnie niż jej koleżanka z pokoju, która przychodziła wcześniej, ale za to zawsze wychodziła równo z dzwonkiem. Czas pracy nie jest najważniejszy w biurze pani Justyny. Najważniejsze jest, żeby „robota była zrobiona” — tutaj liczy się terminowość, skrupulatność i dobre tempo pracy. Jak „robota jest zrobiona” to można skoczyć na obiad albo po gazetę. Jeśli nie jest — trzeba siedzieć dłużej, do oporu, nie da rady.
Lince kręci się w głowie, pewnie znowu ma problemy z ciśnieniem. Od ostatniego pobytu w szpitalu odczuwa zawroty i ból głowy niemal codziennie. Teraz świeżym okiem sprawdza skończone wczoraj sprawozdanie, drukuje i odkłada na kupkę. Kupka składająca się z dokumentów pilnych, pilniejszych i „na wczoraj” rozrasta się w zaskakująco szybkim tempie. Halina zaniesie ją szefowej jeszcze przed dziewiątą.
O, czajnik się wyłączył. Linka zalewa kawę wrzącą wodą, słodzi trzy łyżeczki. Życie jest wystarczająco gorzkie, więc kawa musi być słodka. Czymś trzeba zrównoważyć. Halina włącza swój artykuł i pobieżnie przebiega po nim wzrokiem. Wybiera tytuł: „Dzieci w niebezpieczeństwie”. Eee… Nie. No nie. Słabe. Kasuj. „Nasze dzieci w (nie)bezpieczeństwie”. Też źle. Jakie nasze, ona nie ma dzieci.
Ósma godzina wybiła, zaraz może wejść szefowa! Halina wpisuje szybko: „Czy dzieci w Limanówce są bezpieczne? Stan techniczny placu zabaw na osiedlu Partyzantów”. Klik. Poszło. Może powinno być: „Analiza stanu technicznego”? E tam, jaka to analiza. Nie jest z siebie zadowolona, bo to właśnie tytuł jest kluczowy, to tytuł powinien przyciągać, nęcić, żeby czytelnik wybrał dany artykuł do lektury. Ale nie ma czasu, nie ma czasu… Prawdę mówiąc, na nic nie ma czasu. Cóż, sama sobie wybrała taką drogę. Pozostaje być konsekwentną i nie skarżyć się na własne wybory.
— Cześć! — do pokoju wbiega zdyszana Kaśka. — Stara pytała o mnie?
„Stara”, czyli pani Justyna, ma góra czterdzieści lat i jest bardzo atrakcyjną kobietą. Wygląda na trzydzieści, może trzydzieści pięć lat i jest świetnie „zrobiona”.
— Cześć, Kasiu — odpowiada Halina znad klawiatury. — Nie, cichutko tam jest. Nie widziałam jej jeszcze. Chcesz kawę? Dopiero się woda zagotowała.
Kaśka zrobiła swoją stałą minę pod tytułem „kawa jest niezdrowa, więc po co to pić”, po czym zdecydowała się i jednak nasypała kawy do kubka.
— Cukier jest w mojej szafce, weź sobie, jeśli masz ochotę — dodała jeszcze Linka, nie odrywając wzroku od monitora.
— Sól, cukier i minister zdrowia to trzy białe śmierci, nie wiedziałaś o tym? — zapytała Kaśka i zajrzała koleżance przez ramię. — Piję tylko gorzką. Preferuję naturalną słodycz, to znaczy: salceson, wódkę i mężczyzn.
— Moim zdaniem mężczyźni to żadna słodycz.
— No, już wódka słodsza. Co tam klikasz?
— Pięć minut temu dodałam na grupę Limanówki artykuł o stanie technicznym placu zabaw na moim osiedlu. Wiesz, chodzi o tę czterolatkę, pod którą zarwała się huśtawka.
— Wódka słodsza, ale salceson smaczniejszy — wyrzekła Katarzyna tonem filozoficznym i znacząco zawiesiła głos. Najwyraźniej stan techniczny placu zabaw na osiedlu Haliny nie był tą kwestią, która interesowała Kaśkę najbardziej.
— Nie ulega wątpliwości…
— No i co? Wyłącz to i wypij w spokoju kawę, przecież nic ci się nie wydarzy przez pięć minut.
— Nie? — zapytała Halina prowokacyjnie.
— No pewnie, że nie.
— To zobacz — Linka kliknęła pole pod artykułem. Otworzyły się komentarze. Mnóstwo komentarzy.
— O rrrrany boskie! — Kaśka zaczęła przesuwać stronę myszką. Halina spojrzała na jej dłonie. Świetne ma paznokcie, naprawdę. Zawsze ma świetne paznokcie. Nie to, co Linka — krzywo przycięte, niepomalowane, ogryzione. Dobrze, że chociaż czyste.
— Świetne masz paznokcie — zauważyła Halina na głos.
— Dzięki. Twoje też są super — odpowiedziała Kasia odruchowo, przeglądając komentarze.
— Moje są gołe — skontestowała Linka i zrobiła krzywą minę.
— Nie są gołe, skąd ci się to wzięło? Są saute, jak kotlet bez panierki albo francuska prostytutka. Zapamiętaj. O, cholera, skąd tyle komentarzy po pięciu minutach?
— Już siedmiu — roześmiała się Halina. — Trzeba wyczuć temat, a ten jest akurat nośny. Teraz będą się spierać kto odpowiada za plac — gmina, powiat czy wspólnota?
— Ty to podpisujesz nazwiskiem? Szalona jesteś, dziewczyno. Co, reputacja ci niemiła? O, zobacz tutaj: „pani Mielniczuk, z pochodzenia warszawianka, sprowadziła się do nas całkiem niedawno i już Warszawę chce zrobić”. Ale numer. „Z pochodzenia warszawianka”, jak to brzmi w tym kontekście, jak jakaś obelga… Przecież ty nic złego nie napisałaś…
— Ale dobrego też nie — stwierdziła Linka po krótkim namyśle. — Tak, podpisuję nazwiskiem. Dlaczego ktoś inny ma odpowiadać, dobrym i złym, za moje pomysły?
— Przecież ty jesteś z pochodzenia tutejsza — Kasia zmarszczyła brwi. — Żadna z ciebie warszawianka. Ludzie to są, wiesz…
— Jacy są?
— Nie sprawdzą a gadają — mruczała Kaśka pod nosem — ale to głupie.
— No, życie.
— Uważaj, bo cię burmistrz dopadnie — Kaśka nagle się odpowietrzyła, usiadła na krześle i wzięła łyk kawy. — Albo to twój Piotrek pisał, co nie?
— Za co burmistrz ma mnie dopaść? — spytała Linka, wyłączając Internet i włączając sprawozdanie. Kwestię Piotra postanowiła taktownie pominąć milczeniem. — Chyba, że zaproponuje mi lepiej płatną robotę w gminie. Kaśka, Kaśka, przecież ja mu w ten sposób pomagam.
— Jak to: pomagasz?
— Zwracam uwagę na problem, który burmistrz szybko rozwiąże i potem będzie miał utwierdzony elektorat wśród wdzięcznych mam.
Kasia wyciągnęła długie nogi w czarnych rurkach, przeciągnęła się, ziewnęła i dopiła kawę.
— Serio tak myślisz? — zapytała po namyśle.
— Tak, oczywiście że tak.
— No, to w porządku. Ale ja myślę, że stały elektorat to i on tak ma.
— E tam, nic nie jest na zawsze, wiesz. O wyborców zawsze warto się starać. A przecież można przy okazji zrobić coś dobrego, ten plac zabaw jest świetnym przykładem.
W tygodniu, w godzinach roboczych Limanówka była jeszcze bardziej sennym miasteczkiem niż wieczorami czy w weekendy. Dzieci w szkołach, dorośli w pracy — oczywiście ci, co zostali w miasteczku, bo większość jednak wyjechała za pracą do Warszawy. Tym dziwniejsza wydawała się Kasi decyzja Linki o powrocie do Limanówki. Ona sama, gdyby mogła, gdyby miała do kogo, chętnie zwiałaby w te pędy do stolicy. Warszawa tętni życiem! Warszawa daje możliwości. Tu, tu się nic nie dzieje…
Mama Kaśki była pewna, że złapała Pana Boga za nogi, załatwiając córce tę pracę.
A przecież z dyplomem magistra ekonomii Kasia chciała podbijać warszawskie korporacje! Nie po to kończyła studia, nie po to zarywała noce, żeby zostać w tej pipidówie. Marzyła o ekonomii, żeby na stałe zahaczyć się w Warszawie. W bankach, w korporacjach, w ministerstwach, w spółkach… Tu jest inna mentalność, tu się inaczej żyje, nawet myśli się inaczej. Teraz Kaśka mogłaby siedzieć w garsonce, w białej koszuli, w szpilkach i zarządzać zespołem. Tyle lat na marne, po prostu — na marne!
Nie miała sumienia odmawiać mamie. Tylko dlatego przyjęła tę pracę. Mama to jest zawsze autorytet, szczególnie w Limanówce. Potem Kaśka poznała Jacka, zakochała się. Na co tu czekać? Poszło z górki, raz ruszony głaz potoczył się jak lawina, uruchomił spiralę wydarzeń. Poznali się, zakochali, chcieli być razem. Szybki ślub, jeszcze szybszy niż kredyt na mieszkanie. Miłość, wierność, kredyt hipoteczny. Może z czasem pojawi się dziecko, ale póki co — dobrze, że zamieszka z nimi Linka, pomoże im spłacać zobowiązania. Jest cicha, czysta, uczynna, nic nie zepsuje, a jakby co — jeszcze pomoże. Nigdzie nie znaleźliby lepszej lokatorki. Nie bez znaczenia też jest fakt, że Linka teraz nie ma nikogo, z nikim się nie spotyka. Bo z tym Piotrem to by jej nie chcieli. To był w ogóle jakiś dziwny typ, Kaśka ostrzegała, ale Linka nie chciała słuchać… O Kaśce można różne rzeczy powiedzieć, ale jedno jest pewne, ona ma nosa do ludzi.
Z Piotrem to w ogóle była dziwna sytuacja. Nie wiadomo, czy znali się wcześniej, przed przeprowadzką Haliny do Limanówki, ale na pewno mieszkali razem od pierwszych dni dziewczyny w miasteczku. Zdaniem Kaśki, musieli się znać wcześniej, bo jak inaczej?! Dziwne to było dla Kasi, niezrozumiałe. Z tej Haliny to jest taka skryta osoba, zamknięta w sobie, z ostrym charakterem i osobowością raczej odrzucającą ludzi niż przyciągającą, w dodatku zdeklarowana katoliczka i… I co? Z chłopakiem przed ślubem zamieszkała? Jakby tego było mało, to jeszcze można dodać, że Piotrek jest tutejszy, znany w Limanówce i to raczej ze złej strony. Mówiono o nim, że miał różne powiązania, jakieś dziwne, niewytłumaczalne sprawy na sumieniu. Nawet był kiedyś aresztowany, ale podobno niczego mu nie udowodniono.
Skąd się wziął w życiu Linki? Tajemnica. Kasia wielokrotnie pytała koleżankę o wszystkie możliwe szczegóły ich związku, ale wiadomo jak to jest z Haliną… Nie powie nawet, że zrobiła zakupy w warzywniaku. O żadnych zwierzeniach nie ma mowy. Wszystko dusi w sobie. Tak jak z tym pisaniem! W domu dziecka nie wiedzieli, że Halina pisze.
— Oni w ogóle mało wiedzieli — skomentowała Halina wymijająco, kiedy Kasia próbowała kiedyś drążyć ten temat. Mało wiedzieli? Jak to rozumieć? To już wtedy Halina była z Piotrem? To co, to jak, to ona dla Piotra tu wróciła?! Oczywiście Kaśka nie zapyta, szkoda się denerwować, Linka i tak nic jej nie powie. Ale cóż, nie ma co ukrywać, Kasia wyczuwała jakąś ciekawą, gorącą historię miłosną. Szkoda, że niczego się nie dowie…
W miasteczku mówiło się, że Halina i Piotr mieszkali razem, że żyli jak mąż z żoną, na kocią łapę, na kartę rowerową! Podobno Halina była w ciąży. Czy to prawda? Co się stało z dzieckiem? Poroniła? Naprawdę miała aborcję? Czy też jednak nie było tej ciąży, tego życia razem, tego wszystkiego? Ludzie gadają, mają języki, to i gadają… Nie trzeba wszystkiemu wierzyć. Z drugiej strony, w każdej plotce jest ziarenko prawdy. W każdym żarcie jest jakieś żarcie. Więc jak jest? Kim jest Halina? Kim tak naprawdę jest kobieta, która będzie mieszkać z Kaśką pod jednym dachem?
Telefon dzwoni, przerywa rozmowę, przerywa rozmyślania dziewczyn. Dźwięk telefonu sprowadza Kaśkę na ziemię. Zazwyczaj o tej porze dzwoni do niej Jacek, więc dziewczyna odbiera odruchowo. Dziewczyny mają biurka ustawione naprzeciwko, maksymalnie dosunięte do siebie, jeden telefon sprawiedliwie, pośrodku — wystarczy wyciągnąć rękę. Zazwyczaj jednak odbiera Kaśka.
— Tak, kochanie? — szepcze słodko Kasia i chwilę potem robi wielkie oczy, odruchowo zakrywając dłonią usta. Jej głos ma już inny ton, gdy mówi do słuchawki: — Przepraszam, och, przepraszam, myślałam, że to mój mąż… Mówi Katarzyna Woźnicka. Tak. Tak, oczywiście, jest pani Mielniczuk… — głos niepewny, szybkie spojrzenie w stronę Linki. Halina na dźwięk swojego nazwiska podnosi głowę, patrzy na koleżankę. — Tak, tak. Już, chwileczkę. — Kaśka zasłania dłonią słuchawkę i mówi do Linki:
— Słuchaj, jakiś facet do ciebie. Dzwoni z „Głosu Limanówki”. Cholera, chyba komuś podpadłaś… Co robimy?
— Daj mi go tu — decyduje Halina — zaraz go spławię.
Przejmuje słuchawkę z rąk koleżanki i mówi grzecznie, stanowczo, urzędowym tonem:
— Halina Mielniczuk, w czym mogę pomóc?
— Dzień dobry — odzywa się przyjemny, męski głos. — Z tej strony Andrzej Maliszewski, „Głos Limanówki”.
„Głos Limanówki” to mała, lokalna redakcja, która coś tam kiedyś wydawała… W zamierzchłych czasach. Jakiś miesięcznik informacyjny? Nazwa brzmi znajomo, ale nazwisko — nie. Naczelny „Głosu Limanówki” nazywał się na pewno inaczej, coś z ptakami. Wróblewski, Gołębiewski? Jedyny pracownik redakcji był kobietą. To znaczy — jest kobietą.
Rozmówca urwał. Co on, liczy na to, że rzuci jakieś nazwisko i natychmiastowo osiągnie efekt „wow”? Wolne żarty. Zaraz mu Halina powie do słuchu.
— W jakiej sprawie pan dzwoni? — Zapytała ostro.
— W sprawie pani artykułów — przyznał Maliszewski i Halinie z miejsca zrobiło się gorąco. Chyba jej nie pozwą do sądu za prawdę? Mówił łagodnie, spokojnie, miał taki ładny, chłopięcy, radosny głos.
— Więc jak mogłabym panu pomóc? — Halina patrzy na Kaśkę, koleżanka jest przerażona, oczy wielkie jak talerzyki. Czyli coś jest na rzeczy…
— Próbowałem znaleźć do pani kontakt już po wcześniejszych publikacjach, pytałem znajomych o panią, szukałem numeru telefonu do pani. Myślałem, że może jest pani związana z jakimś stowarzyszeniem interwencyjnym, może z gazetą internetową… Słowem, liczyłem, że coś znajdę. Czy ja wiem, może liczyłem, że z nieba mi pani spadnie? Aż dzisiaj, po publikacji najnowszego pani materiału, kolega powiedział do mnie: „Mielniczuk? Ona jest księgową w jakiejś prywatnej firmie”. I faktycznie, po nitce do kłębka… Udało mi się panią odnaleźć.
Pięknie. Grubsza sprawa, chyba będzie z tego poważny zarzut. Ale czym mogła się narazić jakiemuś Maliszewskiemu, z jakiejś gazety, o której istnieniu to nawet najstarsi górale nie pamiętają?
— Objąłem redakcję „Głosu Limanówki” po koledze Januszu Wróblewskim. Dwa miesiące temu.
Gratulować czy współczuć?
— Wie pani, jak dotąd mamy monopol.
Współczuć. Halina ogryza skórkę przy paznokciu. Robi jej się na przemian gorąco i zimno. Jednak jest tchórzem podszyta, jest. Z napięcia zaraz jej pęknie gumka, którą związała włosy. I nie tylko ta… Siedzi spięta jak agrafka i czeka na wyrok. Chyba nie mogą jej pozwać? Chyba nie dają wyroków za mówienie prawdy?
— Szykuję nowy numer, chciałbym zaproponować pani współpracę.
Współczuć, współczuć podwójnie.
Zaraz, chwila Jak to współpracę?!
— Jak to współpracę?!
— Mam fotoreportera na stażu, robi dobre zdjęcia, ale pisze słabo. Pewnie się wyrobi, mam nadzieję…
— A poprzednia redaktorka?
— Odeszła razem z Wróblewskim. Dosyć nagle — Maliszewski zawiesił głos, chyba to miało być poważne i znaczące zawieszenie głosu, ale Linkę rozbawiło. Zabawa w detektywa na poziomie gminnym. Przedszkole… Tak się bawić nie będą. Nie, nie i jeszcze raz nie.
— Chciałbym zaproponować publikację dwóch, trzech artykułów pani autorstwa w najbliższym numerze. Plac zabaw „na jedynce”, to na pewno. I jakieś dwa drobniejsze w środku gazety. Może w przyszłym numerze zamieścilibyśmy artykuł „Co dalej z placem zabaw?”. Czy chciałaby pani pilotować tę sprawę? Poza tym zdjęcia naszego fotoreportera, mój felieton, wycinki z życia gminy, ogłoszenia… Wiadomo. Nasz fotoreporter zrobi do tej jedynki też wywiad z zarządcą wspólnoty. W ten sposób wyjdzie porządny, mocny i poczytny numer. Zgadza się pani?
Na jedynce? Artykuł Haliny na pierwszej stronie gazety… To jest coś! „Głos Limanówki” to gazeta bez rozgłosu, to prawda, ale to jedyna gazeta w okolicy. Powiat chyba swojej nie wydaje… Nie. Nie wydaje. Zawsze można gazetę ciut marketingowo podkręcić. Przecież o to mu chodzi, o tanią sensację, a nie o Halinę. Nie ma co przeżywać.
— Tak, chętnie, oczywiście muszę z szefową porozmawiać… — Halina w myślach analizowała, czy może uprawiać wolontariat bez wyraźnej zgody swojej szefowej, z którą ma przecież nawiązany stosunek pracy.
— Może się spotkamy? Na przykład dzisiaj, w kawiarni „Czarna”, o siedemnastej.
— Dobrze — odpowiedziała Halina spokojnie. — Wobec tego jeszcze dzisiaj porozmawiam z szefową i na spotkaniu omówimy szczegóły.
— Co do kwestii finansowych, bo to nie jest najważniejsze, ale też bardzo ważne, muszę pani od razu szczerze powiedzieć, że na tę chwilę nie dysponujemy jako redakcja dużymi pieniędzmi.
No, raczej. I tak dziwne, że dysponują jakimikolwiek pieniędzmi, bo to wcale nie jest takie oczywiste w przypadku małych redakcji lokalnych.
— Dlatego mogę zaproponować pani na początek stawkę od artykułu i może umowę o dzieło, żeby nasza działalność nie kolidowała z pani pracą zarobkową? Proponuję stawkę za artykuł — tutaj Maliszewski przeszedł do konkretów i podał Halinie kwotę, od której zrobiło jej się ciepło. Do tej pory wydawało jej się, że tyle płacą ogólnopolskie wydawnictwa. Facet ewidentnie chce zarobić na gazecie. Widocznie ma jakiś konkretny dochód, skoro jest skłonny tyle płacić… Inwestować w promocję gazety…
— Dobrze, wobec tego do zobaczenia w „Czarnej” — odpowiedziała Halina i spokojnie odłożyła słuchawkę. Skąd on ma taką kasę?! Pewnie jest dogadany z burmistrzem, może dostał jakiś unijny grant na rozwój mediów lokalnych. A jednak to Linka miała rację, a nie Kaśka. Wykrakała sobie pracę dla samorządu! Dostał pieniądze na rozwój i chyba faktycznie czegoś dokona, tym bardziej, że konkurencji nie ma żadnej. No! Ale numer! Intuicja podpowiadała jej, że druga taka szansa może się już nie powtórzyć.
Trzeba korzystać, korzystać z każdej chwili, wyciskać cytrynę do ostatniej kropelki, oblizywać papierki po cukierkach, jeść do syta, żyć w pełni.
Rozdział trzeci
Nazwać „Czarną” kawiarnią mógł tylko niepoprawny optymista, albo raczej: wizjoner. Znajdująca się w centrum miasteczka, z daleka przyciągała dobrą muzyką i stolikami wystawionymi na zewnątrz. Na tym jednak kończyło się dobre wrażenie. Nawet biegły wróżbita nie byłby w stanie dostrzec w tych posępnych murach… kawiarni.
W środku „Czarna” nie była wcale czarna. Skąd wzięła się ta nazwa? Wnętrze kawiarni było ozdobione czerwonymi cegłami — od podłogi do połowy wysokości ściany i brązową, drewnianą boazerią od połowy ściany do sufitu. Sufit pomalowany na biało, żyrandole czarne, sprawiające wrażenie biurowych. Ciemnoszara terakota. Nie powinna nazywać się „Czarna”, powinna nazywać się „Bura”. Albo „Szara, Bura i Ponura”. Albo „Ponura Dziura”. W każdym razie jakoś tak.
— Co pani podać? — pytanie zadaje młoda, ładna kelnerka. Zapewne jedna z tych, co to nie mają szczęścia, żeby wyrwać się do Warszawy i w konsekwencji muszą podawać piwo codziennie od dziesiątej do dwudziestej drugiej.
— Czarną kawę poproszę — odpowiada Linka. Jest godzina za pięć siedemnasta, a ona jest tutaj jedynym gościem. Wzięła filiżankę, zapłaciła, podziękowała uśmiechem i usiadła w widocznym miejscu.
Idzie! Zauważyła go przez okno i już wiedziała, że to on, mimo że przecież wcześniej się nie znali, nigdy wcześniej się nie widzieli.
Momentalnie go wyczuła. Dziesięć stopni na plusie, a on idzie ubrany w pikowaną kurtkę. Spodnie od garnituru. Lakierki. Młody, bardzo młody. Wysoki, dobrze zbudowany, idzie wyprostowany, lekko kołysząc się na boki, jakby się zakradał. Albo — jakby niósł arbuzy pod pachami. Śmieszny, jak jakiś niedźwiedź. Jeszcze się nie znają, a już jest zabawnie.
— Dzień dobry, czy pani Halina?
Linka wstaje zza stolika, podaje mu dłoń. Następuje wymiana uprzejmości. Mężczyzna uśmiecha się, ma jasne, uczciwe oczy za oprawkami firmowych okularów. Męska, szczera twarz, ciemny blondyn. Tak, można mu zaufać. Na nim chyba też Halina wywarła dobre wrażenie. Zamawia herbatę, zdejmuje kurtkę, o matko, jest w garniturze. Biała koszula! Krawat! Wreszcie siada. Odstawił się jak na otwarcie muzeum, a Halina przyszła w swetrze i w spodniach… Matko. Ale wpadka. Okazuje się jednak, że mężczyzna w ogóle nie zwraca uwagi na wygląd Linki. Wesoło patrzy jej w oczy, przechylając przy tym głowę na bok. Spojrzenie ma uczciwe.
— Dobrze, żeśmy się zgadali — mówi po prostu. — Chciałbym tę redakcję jakoś rozkręcić.
Halina lustruje go wzrokiem. Maliszewski ma granatowy garnitur, krawat dobrany do koloru garnituru, ładny, w delikatne prążki. Rzucają się w oczy jego męskie, mocne rysy, ale cerę ma delikatną, gładką, zadbaną. A dłonie! O matko, jakie dłonie! Jasne i subtelne jak u dziecka. Paznokcie obcięte równiutko, gładkie, odsunięte skórki. Niejedna kobieta mogłaby mu pozazdrościć dłoni. Linka z miejsca czuje delikatne ukłucie gdzieś za mostkiem i w konsekwencji chowa za siebie swoje zaniedbane ręce. To jest ta dobra zazdrość, konstruktywna. Dziewczyna automatycznie postanawia zadbać o swoje dłonie. Najwyższa pora. W końcu ma już ponad dwadzieścia lat.
— Dostał pan jakąś dotację unijną? — dopytuje Halina.
— Dotację unijną? — rozmówca wygląda na zdziwionego. — Nie słyszałem jeszcze o tym, żeby w Limanówce ktokolwiek dostał dotację unijną.
— Wobec tego nasza redakcja może być pierwsza.
— To mnie cieszy! — rzekł Maliszewski i naprawdę się ucieszył. Uśmiech rozjaśniał jego poczciwą twarz. Widać, że świetny człowiek. Wesoły, otwarty, radosny. Całkowite przeciwieństwo Linki. Z nim na pewno Halina nie będzie się nudzić.
— Dotacja unijna czy ewentualne pierwszeństwo? — Halina nie zrozumiała, co tak cieszy Maliszewskiego.
— Nie, nie. Cieszy mnie to, że użyła pani sformułowania „nasza redakcja”. Czy mogę o coś zapytać?
— Proszę.
— Dlaczego pani pisze? — Halina już myślała, że nie zapyta. Najgłupsze pytanie świata.
— Nie rozumiem pytania — próbowała wybrnąć.
— Rozumie pani — redaktor naczelny uśmiechnął się łagodnie.
— Zanim panu odpowiem, muszę uprzedzić, że jestem dosyć szczera. Mam nadzieję, że to nie będzie panu przeszkadzało.
— Nie, nie będzie.
— Pytam, bo niektórych jednak uwiera.
— Uwierać to może kamyczek w bucie albo złamany ząb… Cóż, ja cenię szczerość. Radziłbym pani spuścić po brzytwie tych „niektórych”.
— Dobrze, skoro tak… Jak brzmiało pytanie?
— Pytanie brzmiało: dlaczego pani pisze?
Halina obracała filiżankę z kawą w dłoniach. Myślała nad odpowiedzią. Na początku wydawało jej się, że Maliszewski próbuje ją wyeliminować poprzez banał. Bo to jest banał, tak jak banałem jest pytanie „czy mnie kochasz?”, skoro oczy mówią wszystko — nawet to, czego usta powiedzieć nie chcą, nie potrafią, nie mogą. Linka myśli. Nie, to chyba nie to. Chyba z niej nie drwi. W końcu zadał sobie sporo trudu żeby ją znaleźć i żeby się z nią spotkać.
— Bo nie lubię ludzi — powiedziała. Nie zna się, co prawda, na relacjach międzyludzkich, bo jak dotąd nie stworzyła żadnej, ale gdzieś tam z tyłu głowy majaczy jej nieśmiała świadomość, że nie chce i nie może udawać przed Maliszewskim. W końcu trzeba się otworzyć na drugiego człowieka, może to jest ten moment? Przestać traktować człowieka jak wroga, zrezygnować z pancerza. Chyba nie każdy podchodzi do Haliny, żeby ją atakować, z gruntu zdyskredytować, ośmieszyć…
— O. Cóż. Faktycznie… Jest pani szczera — odpowiedział. — Tylko jest jeszcze jedna kwestia…
— Tak? Jaka?
— Jaki to ma związek?
— Zasadniczy — odpowiedziała Halina, po czym spojrzała rozmówcy prosto w oczy. — Nie lubię ludzi, dlatego mogę ich obserwować. Nie lubię ludzi, więc mogę analizować ich zachowania.
— Czy mogłaby pani rozwinąć tę myśl? — dopytywał naczelny.
— Tak, skoro to dla pana ważne… — Linka zamyśliła się na dłuższą chwilę. Spokojnie układała w głowie swoje myśli, dobierała dla nich właściwe słowa. — Według mnie, po prostu, z pisaniem jest jak z każdym innym zawodem. Nie dorabiałabym żadnej ideologii. Cóż, w ogóle jestem daleka od ideologizowania czegokolwiek. Niby pisać może każdy, ale zarabiać na pisaniu mogą już tylko nieliczni. I tu też jest hierarchia, prawda? Proszę zobaczyć: lekarz może pracować na trzech oddziałach jednocześnie, ale przecież równie dobrze może być znanym specjalistą, profesjonalnym diagnostą z doskonałym pijarem i zarabiać właściwie tylko na swoim nazwisku. Tak samo pisarz: może poprawiać przecinki w gazecie powiatowej, ale może też publikować bestsellery wznawiane z rekordowym nakładem za jego życia i po śmierci. Wszędzie są zalety, wszędzie są wady…
— Ale sens jest ten sam — skonkludował Maliszewski.
— Tak — odpowiedziała Halina. Nie zraził się wzmianką o gazecie powiatowej, nie dał się nabrać na gładką gadkę. Mądry, interesujący człowiek. Będzie można się od niego dużo nauczyć.
— Praca jest różnie opłacana, ale zawsze jest wartością — powiedział. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że tymi słowami zebrał, skonkludował i nazwał myśli Linki.
— Tak — odpowiedziała Halina i oczy jej się śmiały, chociaż wcale tego nie chciała.
— Więc od czego to zależy? Sława, powodzenie, bogactwo, wpływy? — dopytywał. Rozmawiało im się dobrze, lekko, miło; Andrzej był otwartym, ekstrawertycznym człowiekiem, bardzo życzliwym i serdecznym.
— Nie wiem. Od szczęścia. Od znajomości może — Halina myślała na głos.
— Tak pani myśli?
— Tak, tak uważam.
— A nie od talentu? Zawsze myślałem, że powodzenie w głównej mierze zależy jednak od talentu.
— Nie wierzę w żadne talenty. Gdyby istniały, pewnie jakiś bym miała.
Maliszewski nie wytrzymał, parsknął śmiechem. Spojrzał na Halinę szybko, krótko, tak jakby coś sprawdzał, tak jakby musiał się upewnić. Potem pochylił się nad stolikiem i wesoło zajrzał Lince prosto w oczy. Dziewczyna miała wrażenie, jakby jego serdeczne spojrzenie dotarło aż do dna jej serca.
— Rekrutacja zdana na piątkę. Ależ pani ma cięty język!
— Cięty język to ja mam dopiero po alkoholu — Halina westchnęła tęsknie i rozłożyła dłonie, jednocześnie wznosząc oczy do nieba i gęsto mrugając powiekami. To był jeden z jej standardowych gestów. Naczelnego rozbawił, zupełnie tak jak bawiło go wszystko, co dotyczyło tej niezwykłej dziewczyny. Zdecydowanie wyróżniała się z tłumu młodych kobiet wyglądających tak samo, zachowujących się tak samo i zupełnie tak samo myślących.
Andrzej Maliszewski wygląda bardzo młodo. Halina przy pierwszej rozmowie oceniała jego wiek na mniej więcej dwadzieścia osiem lat, czyli dokładnie dziesięć lat mniej, niż ma w rzeczywistości. Od ukończenia studiów zdążył już piastować kierowniczą funkcję w jednej z państwowych instytucji. Jego imponujące doświadczenie zawodowe stoi w jawnej sprzeczności z chęcią bycia redaktorem naczelnym niefinansowanej gazety o tak słabym zasięgu. Halina znacznie później dowie się o przyczynach rezygnacji Andrzeja z państwowej posady. Długo nie będzie rozumiała powodów tej decyzji.
— Wobec powyższego może napijemy się wina? — zaproponował.
Podrywa ją ten facet? Nie… Chyba nie. Wygląda raczej na takiego, którego interesują dziewczyny z pierwszych stron magazynów o modzie i urodzie. Halina szybko zapytała samą siebie, czy należy do tej ligi dziewczyn. Nie. Zdecydowanie nie należy. Więc jest bezpieczna. Maliszewski raczej chce być przyjacielski, to taki typ „kumpla”.
— Zasadniczo to ja wina nie pijam. Tylko piwo — mówi Linka poważnym tonem, patrząc rozmówcy prosto w oczy swoim zimnym, trudnym do interpretacji spojrzeniem. Maliszewski nie daje się zbić z pantałyku, śmieje się, prosi kelnerkę o dwa duże piwa. Kiedy kelnerka przynosi kufle, Andrzej patrzy na swoje szkło jakimś dziwnym wzrokiem, jakby nad czymś intensywnie myślał, ale w końcu podnosi go do góry i mówi wesoło:
— Napijmy się za naszą współpracę.
Stukają się kuflami, upijają pierwsze łyki, ale Halina milczy. Zastanawia się. Analizuje. Może nie powinna pić alkoholu z własnym szefem na pierwszym spotkaniu? Bo właściwie… Jak to wygląda?
— Dlaczego nie pija pani wina? — pyta Maliszewski, wyrywając ją z rozmyślań.
— Nie smakuje mi. Widocznie za dużo wypiłam wina w swoim życiu — odpowiada Halina, sama się sobie dziwiąc, że otwiera się przed obcym człowiekiem. To zdarza się bardzo rzadko. Trzeba się natychmiast wycofać, zanim powie dwa słowa za dużo.
— Żartujesz? Przepraszam. Pani żartuje? To ile ma pani lat? Ze dwadzieścia przecież.
— Więcej — mówi Halina, chowając się za swoją skorupę. Musi uważać. Chyba już za dużo sobie pozwoliła tego wieczoru.
— Dwadzieścia dwa!
— Więcej.
— Nigdy nie uwierzę, że więcej niż dwadzieścia cztery.
— Trafiłeś — mówi Linka odruchowo, co Maliszewski przyjmuje jako przejście na ty.
— Halina, nie żartuj, bardzo młodo wyglądasz.
Co on gada, przecież Halina wie, że wygląda poważnie, bardzo poważnie jak na swój wiek. Rozmowa posmarowana komplementem jest jak chleb posmarowany nożem. Niby można, bo dlaczego nie, ale celu się nie osiągnie. Przynajmniej nie u Haliny. Ona lubi konkrety.
Stukają się kuflami, uśmiechając się do siebie wzajemnie. Halina, zafascynowana rozmową, rozmówcą i nową pracą, tymi wszystkimi nowymi możliwościami, które tak nagle i niespodziewanie otworzyły się przed nią, nie przypuszczała nawet, jak bardzo zmieni się całe jej życie. Czekała już tylko na pracę, marzyła już tylko o pracy. Będzie robiła to, co lubi najbardziej i jeszcze jej za to zapłacą! Nie sądziła, że przyjęcie tej propozycji pociągnie za sobą szereg nieodwracalnych zmian, które zburzą dotychczasowy porządek jej życia, jak domek z kart, jak kostki domina.
Tymczasem jednak wróciła do domu o przyzwoitej porze i grzecznie poszła spać.
Halina bała się zasypiać, starała się odwlec ten moment najbardziej jak się da. Gdyby mogła, przedłużałaby wieczory w nieskończoność, żeby się nie kłaść, nie zasypiać. Często śniły jej się koszmary, budziła się zlana potem i do rana krążyła nerwowo po ochronce. I tym razem miała problem z zaśnięciem, wydawało jej się, że nie jest sama w pokoju. Dziwne uczucie, nie wiadomo skąd się bierze. Z samotności? Czy też może już ma jakieś zmiany w psychice, może sama sobie coś projektuje…
Leżała niespokojnie, jej uparte serce wybijało własny rytm, oparty na dziwnym, nierzeczywistym strachu. Oddychała płytko, ciężko, nie mogła złapać głębokiego oddechu, żeby się uspokoić. W końcu jednak usnęła, usnęła z wielkim trudem, ale za to aż do rana spała na tyle spokojnie, głęboko i pewnie, że intensywny dzwonek do drzwi przyprawił ją o zawrót głowy. O tej porze? Goście?
— Halo! Halo! Ile się można dobijać?! Jest tu kto?! — Wysoki głos, nieprzyjemny w tonacji, domagał się, żeby Halina poszła otworzyć. Jeszcze czego?
Linka powoli otwiera oczy. Ten dźwięk dzwonka chyba jej się nie śnił, chyba był jednak rzeczywisty. Taki przerażający, zbyt głośny jak na delikatne bębenki młodej dziewczyny, która w dodatku jest na kacu. Ile oni wczoraj wypili? Chyba za dużo. Stanowczo za dużo. Ale to był taki miły wieczór…
— Halo! Administracja! Proszę otworzyć!
Wczoraj obudziło ją przeciekające okno, a dziś — batalion zawodników sumo depczących dzwonek swoimi glanami podbitymi metalem. Nie, nie. Nie może tak być. Halina wstaje, zakłada rozwleczony szlafrok, podchodzi do drzwi.
— Kto?! — nie będzie silić się na uprzejmości.
— Kwiatkowski Mieczysław, do okna pani wołała!
Teraz to już się zdenerwowała. Nie. Nie zdenerwowała się. Poziom irytacji Haliny właśnie przekroczył Rubikon. Momentalnie wróciła jej przytomność umysłu. Przekręciła zasuwę i zamaszyście otworzyła drzwi. Himalaje absurdu zostały zdobyte, a zdobywcą wszystkich ośmiotysięczników okazał się pan Mieczysław.
— A dzień dobry, dzień dobry! Jednak jest pani w domku! — ucieszył się.
— Zależy jak dla kogo dobry — odpowiedziała Halina ziewając. Bezczelny typ, po prostu bezczelny. O tej porze? Z taką radością? Z czym do ludzi!
— Dla mnie dobry — uściślił pan Miecio i uśmiechnął się promiennie, ukazując srebrne koronki zdobiące wybrakowane uzębienie. — To gdzie to okno, moje słonko?
W dupie, pomyślała Halina. Po co te bezsensowne przepychanki, w dodatku uskuteczniane o ósmej rano w samym środku nocy?! Przyszedł do okna, chociaż miał być wczoraj. No, już trudno. Teraz niech po prostu tam wejdzie i naprawi to okno. Halina nie jest w nastroju na rozmowy. Kto jest w nastroju na rozmowy pięć minut po wstaniu z łóżka?! W dodatku jest jej niedobrze, zdecydowanie niedobrze. Wypili wczoraj za dużo, ale tak miło się rozmawiało, tak serdecznie się żartowało…
— W pokoju, a gdzie ma być?! — Linka stara się trzymać na wodzy ostatnie hamulce.
— Nie denerwuj się, dziecko kochane, ludzie teraz różne rzeczy sobie robią, nawet nie wiesz.
Argumentacja lekko dwuznaczna. Szczęściem, pożycie intymne innych ludzi nie należy do szczegółowych zainteresowań Haliny, zatem nie musi o tym słuchać.
— Wiem o tym doskonale, ale ja jednak nie robię sobie „różnych rzeczy” — ucięła.
— I dobrze dziecko, dobrze, bo potem to same problemy — podsumował pan Miecio z miną wytrawnego konesera różnych rzeczy i wszedł do wskazanego pomieszczenia. — Niunia, złociutka, ale ty zgłaszałaś pani Mariolce, że okno cieknie.
— Tak.
— A tymczasem okno nie cieknie — rzekł Mieczysław z miną greckiego filozofa i nawet symbolicznie dotknął swojego podbródka. Halinie wydawało się, że nawet z kwiatem jabłoni porozumiałaby się szybciej i skuteczniej, niż z tym klasycznym przedstawicielem administracji osiedla.
— Bo słońce świeci! — Linka nie wytrzymała i zaczęła mówić podniesionym tonem: — Wczoraj pan miał być, wczoraj, złociutki, kochany, bo to właśnie wczoraj lało i przeciekało!
— A dzisiaj nie przecieka — Arystoteles rodem z Limanówki w sposób logiczny zatwierdził wpływ warunków pogodowych na nieszczelność okien. — Zadzwoń, kochana, jak będzie przeciekać. Bo wiesz co?
— Co? — Linka wbiła w niego ostre spojrzenie, w którym wyraźnie ukazywała mu szereg gróźb dotyczących trwałego uszkodzenia ciała. Jednak dla filozofa subtelny cień absurdu pozostał dziewiczy, zatem nie udało mu się pojąć groźby stalowego spojrzenia dziewczyny. W tak zwanym międzyczasie irytacja Haliny zdobyła Himalaje, wkroczyła do Karakorum i powoli zajęła się zdobywaniem Korony Ziemi.
— Bo może nie przeciekać — podsumował myśliciel z niezwykle szczerym uśmiechem, stawiając wielką filozoficzną kropkę na końcu zdania i wyszedł, ponieważ ma na dzisiaj zaplanowane dużo pracy.
— Sokrates, kurwa — powiedziała pod nosem Halina, zamykając drzwi za panem Mieciem.
— A, nie! — widocznie pan Miecio usłyszał i poczuł się urażony, bo postanowił skomentować zza drzwi: — właśnie żaden Sokrates, nieprawda, ja jestem normalny, proszę pani i normalnie z żoną żyję!
Rozdział czwarty
Andrzej Maliszewski doskonale wiedział, czego chce. To jedno zdanie wystarczy za całą charakterystykę jego osoby, to jedno zdanie opisuje go najpełniej. Ludzie zazwyczaj uważali go za karierowicza, przysłanego nie wiadomo skąd, wyniesionego na bliżej nieokreślonych znajomościach na wysokie stanowisko, człowieka — widmo z ironicznym komentarzem: „zawód: kierownik”. Może się wydawać, że tacy ludzie mają życie ułożone już od urodzenia, są ustawieni po wsze czasy, rodzą się w garniturach, nie martwią się o pieniądze, a ich królewska egzystencja nie jest pohańbiona żadnym ludzkim problemem, żadną troską ani żadną traumą.
Nigdy nie walczył ze stereotypami. Po co miałby to robić? Liczyło się dla niego zdanie bliskich. Od dziecka przyzwyczajony do bycia na ludzkich językach, przestał zawracać sobie głowę plotkami. Więcej był dla niego warty autorski projekt, za który odpowiadał nazwiskiem, który dawał mu lokalny rozgłos i nawet coś w rodzaju prestiżu, niż bezpieczna i dobrze płatna państwowa posadka. Prawdopodobnie gdyby nie rodzinne koneksje, nie mógłby objąć redakcji. Nawet nie dowiedziałby się o tym, że jest taka możliwość. Cóż, niech pierwszy oburzy się ten, co nic nie załatwiał sobie po znajomości… Niech rzuci kamieniem — o ile się taki w ogóle znajdzie.
Maliszewski nie był człowiekiem pozbawionym wad, chociaż właśnie tak myślała o nim Halina po ich pierwszym spotkaniu. Bywał nerwowy, autorytarny, miał w sobie żyłkę wodzowską, manierę szefa. Lubił rządzić, bo był po prostu przyzwyczajony do rządzenia mimo relatywnie młodego wieku. Nic innego, poza rządzeniem, w życiu zawodowym nie robił.
Oczywiście, to nie zmieniało faktu, że był otwartym, życzliwym człowiekiem z tak zwanym sercem na dłoni. Miał łagodny charakter, co prawda zapalał się jak zapałka, ale równie szybko gasł. Gdyby każdy miał takiego szefa jak Maliszewski, życie w pracy mogłoby być naprawdę przyjemne.
Halina, ze swoim ostrym, wybuchowym charakterem, musiała nauczyć się i nieustannie pamiętać, że to Maliszewski podejmuje ostateczne decyzje, a nie ona. Ona może go wspierać, doradzać, podawać pomysły do analizy — ale w tym zespole to on jest osobą decyzyjną, to do niego należy ostatnie zdanie. Linka myślała, że może być jej trudno ustępować, bo nie jest przyzwyczajona do chodzenia na kompromisy, ale uznała, że mimo wszystko warto spróbować. Andrzej mocno ją w tym wspierał i pomagał szlifować jej despotyczną osobowość.
Od razu zaiskrzyło między nimi, znaleźli jakąś intelektualną bliskość, jakąś wzajemną, niezależną od obowiązków służbowych płaszczyznę porozumienia, którą od pierwszego dnia pielęgnowali zupełnie tak, jak pielęgnuje się małe dziecko. Wiadomo było, że stworzą razem świetny zespół. Wesoły Andrzej pobudzał do działania smutną Halinę. Introwertyczna Linka wyciszała i tonowała emocje ekstrawertycznego Andrzeja. Była jego wyciszeniem. Dobrali się na zasadzie przeciwieństw, ale był to zdecydowanie strzał w dziesiątkę.
Z Justyną tej bliskości nigdy nie było. Szefowa trzymała wszystko twardą ręką i nie mieszała pracy z niepotrzebnymi, jej zdaniem, pogaduszkami. Atmosfera nie miała znaczenia w biurze pani Justyny. Robota miała być zrobiona, niemal na czas, niemal na akord. Czy to taka przywara wszystkich księgowych, czy tylko Justyny?
Szefowa nie była po prostu księgową, była właścicielką małej, ale nieźle prosperującej firmy. Miała prawo żądać, żeby wszystko było zrobione na tip-top. Często z tego prawa korzystała. Nie miała przecież obowiązku przyjaźnić się ze swoimi pracownikami. Nie przyjaźniła się, ba, niewiele wiedziała o ich życiu prywatnym. Na pewno niczego by jej nie ubyło, gdyby zadbała o relacje w pracy, ale raczej nie widziała takiej potrzeby. Chyba po prostu te kwestie znajdowały się poza sferą jej zainteresowań.
A główne jej zainteresowanie to oczywiście pieniądze. Wiadomo, po to się pracuje, żeby zarabiać. Justyna była dobra w swoim zawodzie, ukończyła zagraniczne studia podyplomowe, znała się na rzeczy i znała też swoją wartość. Praca pozwalała jej na godziwe życie. Dawno wyprowadziła się z mieszkania w bloku, w którym mieszkała z mężem, babcią Aliną, na którą wszyscy mówili Alutka i młodszą siostrą Jolką. Pobudowali dom w ładnej, zielonej części Limanówki.
Babcia Alutka stanowiła wzór instytucji typowego monitoringu osiedlowego. Dokładniejsza niż kamera, szybsza niż policja, skuteczniejsza niż komornik, głośniejsza niż syreny alarmowe. Niezawodna. W każdej sytuacji — niezawodna.
Wolne chwile spędzała pod oknem, skulona, opierając łokcie na parapecie, a głowę na złączonych dłoniach, obserwując godzinami czy Kowalska jeszcze chodzi z Nowakiem albo czy syn Malinowskiej znowu wróci pijany. W przerwach obserwacji siadywała na ławce pod blokiem, robiła na drutach, obgadywała zawzięcie sąsiadki z innymi sąsiadkami i rozwiązywała krzyżówki, ogryzając ołówek z napięcia i silnie przeżywanych emocji.
Razem z babcią Olą i babcią Janką stanowiły swoistą Obywatelską Straż Osiedla Działającą Całodobowo Oraz W Pełni Charytatywnie. Nie ma mowy, żeby coś umknęło ich czujnym oczom. Wszystko widziały, wszystko słyszały, o wszystkim wiedziały pierwsze, wszystko komentowały. Prawdziwy dream team. W Limanówce do wszystkich starszych sąsiadek mówi się: „babciu”. I tak właśnie działała ta babcina trójca nieświęta: babcia Alutka, babcia Ola i babcia Janka, przy czym ta pierwsza pełniła nieformalną funkcję lidera zespołu.
Nic dziwnego, że Justyna opuściła towarzystwo wzajemnej adoracji najszybciej, jak tylko mogła. W takich warunkach nie da się uczyć ani pracować. Jedno trzeba jednak przyznać Justynie — miesiąc w miesiąc przelewała na konto Jolki sporą sumkę dla babci Alutki. Była w porządku. Pod tym względem była bardzo w porządku.
Dzięki pieniądzom od starszej wnuczki staruszkę stać było na krzyżówki, wełenkę do swoich swetrów, cukiereczki na osłodzenie życia i wagony fajek, bo trzeba przyznać, że babcia Alutka całe życie kopciła jak stara fabryka. Ciężko było spotkać Alutkę bez papierosa. Justynie nieraz wydawało się, że babcia odpala jeden papieros od drugiego i że właściwie nigdy nie kończy palić. W tym miejscu warto zaznaczyć, że Alutka charakteryzowała się końskim zdrowiem, mimo że od czasu do czasu lubiła wydawać z siebie starcze jęki w stylu: ojojojoj, ale mnie bolą korzonki albo: chyba już niedługo umrę, względnie: o Boże, o mój Boże, jaka ta starość jest opłakana.
Jolka, pracując w całodobowym sklepie monopolowym, dźwigała kraty z butelkami alkoholu, dzięki czemu dorobiła się w młodym wieku zwyrodnień kręgosłupa. Ale kto by tam myślał o Jolce, wszak dziecko, ty jesteś młoda, ty nie wiesz co to ból pleców. Babcia Alutka ze zbolałą miną, ale bardzo cierpliwie, tłumaczyła wnuczce jak bardzo cierpi na korzonki, rwę kulszową i lumbago, po czym wykonywała dziesięć zupełnie prawidłowych skłonów, kładąc obie dłonie płasko na dywanie, następnie przechodząc płynnie do prawidłowych przysiadów z jednoczesnymi wymachami rąk.
Niechby każdy miał taką opłakaną starość jak Alutka!
Justyna może nie poczuwała się do konieczności opieki nad babcią, ale trzeba uczciwie powiedzieć, że po prostu nie nadawała się do tego. Nie miała takich predyspozycji, Jolka może też nie, ale już prędzej. Trzeba oddać Justynie, że odwiedzała babcię regularnie, jeśli trzeba było — woziła do lekarza, przywoziła zakupy. Nie bez znaczenia były też pieniądze, a od tego nigdy Justyna nie próbowała się wymigać.
Może… Mogłaby pomóc trochę Jolce, opłacić jej wieczorówkę, zmotywować ją do rozwoju… No, nie to nie, Jolka miała swoją wiejską dumę. Nie poprosi. Nie poprosi, chociaż skończyła tylko gimnazjum i ta praca w osiedlowym sklepie monopolowym stanowi szczyt jej możliwości. Szkoda, że nie ma dla niej żadnych perspektyw rozwoju. Mogłaby zostać przedszkolanką, tak lubi dzieci…
— Jak lubisz dzieci to se je urodź — komentowała babcia Alutka w swoim stylu. — Teraz każda za robotą gania, a później „za późno”, „za późno”. I by się chciało, a nie ma. I nie będzie.
— Baaaabciu… — Jola miała dosyć tych nieustannych komentarzy. Weszła do kuchni, zaczęła się kręcić, otwierać szafki. — Co byś chciała zjeść?
— Abo ja wiem, wnusiu? Najlepiej jakieś jedzenie.
O, taka jest właśnie z babcią Alutką rozmowa.
— Naleśniki mogą być?
— Mogą, ale na słodko — zaznaczyła Alutka od razu. — Mało dzisiaj jadłam słodkiego. Szarlotkę i kawałek tortu u Oli, cztery cukierki i tabliczkę czekolady, bo mi Justynka przyniosła. Tylko tyle, dziecko, tylko tyle. Mogą być na słodko z serkiem. Ale serek posłodź, dziecko, do masy też nasyp cukru. Bez cukru naleśniki nie są dobre.
Alutka pokręciła się po kuchni, w końcu usiadła na taborecie.
— Ale do tych dzieci to by ci trzeba jakiego kawaliera — zaznaczyła, odruchowo poprawiając gęsty, siwy kok i przygładzając stylonowy fartuch.
— Babciu, babciu, jakich dzieci…
— Abo co? — zaperzyła się Alutka. — Abo ty nie kobieta?
— Kobieta — odpowiedziała Jola i westchnęła ciężko, rozbijając skorupka jajek i dodając jajka do miski.
— No, to kobieta musi mieć dzieci, bo bez dzieci jest niepełna.
— Teraz są inne czasy… — mamrotała Jolka po cichu, ale tak naprawdę myślała o czymś innym, zupełnie innym niż babcia Alutka i jej ochota na prawnuki.
— Czasy to są zawsze te same — powiedziała babcia z mocą. — Tylko ludzie teraz gorzej bojaźliwi niż jak ja byłam młoda.
— Gorzej bojaźliwi? — pytała Jola, dosypując mąki. To już było ciekawe.
— Gorzej, gorzej — babcia kiwała głową. — Wszystkiego się boją. Każdego kroku.
— Czy ja wiem…
— Boją się, mówię. Myśmy się bombardowań bali, myśmy znali, że życie krótkie. We wojnę… Inaczej się wtedy do wszystkiego podchodziło. I kochało się gorąco, do szpiku kości, namiętnie się kochało, tak prawdziwie. A teraz co? Czy to naprawdę zaś wojny potrzeba, broń Panie Boże?! Jest pokój, jest praca, jest zdrowie, młodość; a ludzie żyć się boją, boją się kochać.
— Nie ma czasu…
— A tam, zaś czasu nie ma! Jak nie ma chęci to i czas nie pomoże. A ty starą panną jeszcze długo będziesz?!
— Długo — zapewniła Jolka, wlewając masę naleśnikową na patelnię.
— Ile posłodziłaś? — zapytała Alutka kontrolnie.
— Trzy łyżeczki, babciu.
— Niechta! Całe życie sobie człowiek co żałował, to choć na starość sobie człowiek co posłodzi. Opłakana ta starość, wnusiu, opłakana. Ale tak to choć człowiek ma co wspominać. A ty co będziesz wspominać? Ja pamiętam, jakeśmy się z dziadkiem całowali, po parkach, po zagajnikach, po polach. Godzinami później miałam usta sine. A tak!
— Może człowiek się boi odrzucenia? Usiądź, zaraz ci nałożę naleśniki.
— Patrzcie ją, odrzucenia się boi! — Alutka naigrawała się podniesionym głosem. — A nawet jak cię odrzuci to co, umrzesz?!
— Nie umrę — westchnęła Jolka. Znowu to samo. Niech sobie pogada. Dzieli je historia, dzieli przepaść pokoleniowa. Tyle babci, że sobie pogada.
— To co, boisz się, że on cię nie pokocha?
— Tak, że nie pokocha — Jola potwierdzała już tylko po to, żeby Alutka jak najszybciej dała jej spokój.
— To ty jego kochaj! Całą sobą go kochaj. Człowiek tylko wtedy żyje, kiedy kocha.
— Dobra, babciu, koniec, bo ciśnienia dostaniesz, a pogotowie do ciebie nie przyjedzie, zresztą czwarty raz w tym miesiącu. Na każde skinienie przyjeżdżali, trzeba to raz zakończyć. Ciebie swędzi pięta, pogotowia potrzebujesz, a tymczasem może ktoś umiera. Jedz naleśniki, proszę — ucięła Jolka, postawiła przed babcią talerz i sama usiadła.
— Umira, umira. Każdy kiedy umrze.
Może babcia ma rację. Może. Tyle, że jej racja nie ma znaczenia, skoro nie widzi albo nie chce zauważyć jak bardzo zmienił się świat, jak zmieniło się życie. Wszystko jest inaczej, na opak. Zupełnie inaczej, niż w czasach jej młodości. Może właśnie ze względu na wojnę, z uwagi na niepewność jutra, żyło się szybko, mocno, intensywnie, wszystko przeżywało się głębiej, prawdziwiej? Teraz chyba jest ludziom za dobrze, skoro uważają, że ciągle mają czas. Jakie „kochaj”, kogo, po co? I czy ktoś to doceni?
Jolka była ładną, dorodną blondynką. Miała może kilka kilogramów nadwagi, ale to w niczym nie przeszkadzało, a nawet było jej z tym do twarzy, że taka silna, mocna, jak Kaśka Kariatyda. Ale nie miała szczęścia w miłości, albo może odwrotnie? Może miała szczęście, że nie miała miłości. Nigdzie nie chodziła, nigdzie nie bywała, to gdzie miałaby poznać tego „kawaliera”? W monopolowym?! To chyba najgorsze rozwiązanie z możliwych. Zresztą, jak Jolka słucha opowieści koleżanek, o tych ich „szczęśliwych związkach”, to coraz bardziej i bardziej chce być sama. Co to za szczęśliwy związek, w którym jest przemoc. Co to za szczęśliwy związek, w którym żona musi prosić męża o pieniądze na podpaski. Albo taki związek, w którym ona urodziła mu troje dzieci, a on na dzień kobiet mówi jej „wszystkiego najlepszego” i prosi, żeby pomogła mu wybrać wspaniały kosz róż dla jego koleżanki z pracy. Mężczyźni są pozbawieni dwóch rzeczy: skrupułów i wyobraźni.
Oczywiście, babcia Alutka chce dla Jolki dobrze. To nie ulega wątpliwości. Justyna znalazła swoje szczęście, fajnego chłopaka, który został jej mężem. Są udanym małżeństwem. Babcia chce, żeby młodsza wnuczka też znalazła swoją bezpieczną przystań, ale to się nie da tak na zawołanie. Nie każdy musi być w związku. Nie każdy jest stworzony do życia z kimś.
Poza tym Alutka patrzy na świat wyłącznie ze swojej perspektywy. Ze swoim ukochanym Stefanem przeżyli grubo ponad czterdzieści lat w zgodzie i wzajemnym szacunku. Byli razem aż do śmierci dziadka Stefana. Alutka od pięciu lat jest wdową i ciągle wspomina swojego męża. Dobrze, dobrze, że o tym mówi. Ale niech nic nie narzuca, niech nie naciska. W uczuciach nie da się tak na siłę. Podobno nie chodzi o to, żeby złapać króliczka…
Babcia chce przeprowadzić swoją wolę, bo po prostu taki ma charakter. Zawsze było tak, że to ona decydowała o wszystkim, a dziadek — z natury uległy i łagodny — podporządkowywał jej się we wszystkim. Teraz Alutka chce podporządkować sobie wnuczki, tak jak podporządkowała sobie ulubione sąsiadki. Taki charakter, po prostu. Urodzony przywódca, zmarnowany talent polityczny. To się nie zmieni, na starość pewne cechy wyostrzają się, a nie łagodnieją.
Trzeba jej jednak przyznać, że zawsze była sprawiedliwa, jeśli chodzi o traktowanie wnuczek. Nie wyróżniała żadnej z nich, mimo że były przecież zupełnie inne. To dzięki babci Alutce Justyna skończyła świetne studia i założyła swoją firmę.
— Jeszcze poznasz swojego kawaliera — podsumowała babcia, odsuwając pusty talerz i wycierając buzię rękawem, jak małe, niegrzeczne dziecko. — Dobre, bo słodkie. Zjadłam. Posprzątasz? Tymczasem idę do Oli, bo zostawiłam u niej swoja chustę.
— Ciekawe kiedy — mruknęła Jolka, zbierając talerze ze stołu.
— Kiedy chustę zostawiłam? Dziś rano.
— Kiedy kogoś poznam.
— Jak to kiedy? Wtedy kiedy będą Szwedy! — babcia puściła oczko, wstała od stołu i skierowała się do drzwi. — Ale też pamiętaj, że co nagle to po diable. Jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy. Jak się człowiek spieszy, to jedyna miłość go czeka jak miłość nagiego w pokrzywach.
— Wiem, babciu, wiem — mruknęła Jolka i zabrała się do mycia, a babcia wyszła do Oli.
Czy Justyna była dla Jolki wzorem do naśladowania? W pewnym sensie tak. Była dużo zdolniejsza, lepiej się uczyła, poza tym jeszcze wtedy były pieniądze i odpowiednie sposobności, żeby starszą córkę dobrze wykształcić. Jolka musiała obejść się smakiem, ale jej winy też było w tym sporo. Oj, sporo… Wpadła w tak zwane złe towarzystwo, ganiała po Limanówce, zamiast się uczyć. Wiedziała, że nauka przychodzi jej z trudem, że musi więcej czasu poświęcić lekcjom niż Justyna. Głupia była jeszcze wtedy, zbuntowana, więc przyczepiła się do grupki chłopaków z osiedla, spróbowała alkoholu i tak już poszło, jakby z górki… Chcąc przedwcześnie udowodnić swoją niezależność, ukarała sama siebie. Chyba tak już jest w życiu, że naprawienie błędów młodości kosztuje najwięcej.
Trzecią klasę gimnazjum powtarzała. Z chemii. I z fizyki, prawdę mówiąc. Mało brakowało, by powtarzała i z matematyki. Nie dlatego, że nie umiała liczyć — tu radziła sobie dobrze, niemal tak dobrze, jak Justyna. Ze względu na nieobecności i bardzo lekceważący stosunek do nauczycieli. Początkowo dużo uchodziło jej na sucho, ale ileż można tolerować nieustanne wybryki. Można analizować przyczyny z różnych stron, ale fakty są takie: Jolka nie zdała. W trzeciej klasie gimnazjum. Potem poszła do zasadniczej szkoły zawodowej na kucharza, ale kazali jej na początku zmywać naczynia i skrobać marchewkę. Uniosła się honorem. Nie będzie skrobać marchewki, zresztą nie jest pomywaczką. Skończyła osiemnaście lat i rzuciła szkołę. Uznała, że zasadnicza szkoła zawodowa nie przygotuje jej do zawodu kucharki lepiej, niż ona sama może się przygotować. Tak czy inaczej, trzeba było zacząć zarabiać na swoje utrzymanie.
Najpierw trochę sprzątała, głównie prywatne domy. Pewnego dnia jedna z „pań”, jak nazywała je Jolka, zwróciła jej uwagę, że miednica w wannie stała z prawej strony, a Jola po myciu postawiła ją z lewej. Ten poważny zarzut zadecydował, że Jolka zdjęła rękawice i wyszła jak stała, bez pożegnania, nie wziąwszy nawet pieniędzy. Źle pojęty honor znowu miał swoją cenę: straciła pracę. Obiecała sobie, że nie wróci na sprzątanie. Justyna już wtedy miała firmę, popytała kogo trzeba i załatwiła siostrze pracę w sklepie monopolowym. Dobrze, bo to jednak stała praca i w rachunkach Jolka się nie pomyli, bo liczy dobrze. Chyba jedyny punkt zbieżny z siostrą…
Zaczęła pracę w tym monopolowym i tak już została. Owszem, męcząca praca, ciężka fizycznie, ale za to stała — na etat. Płacili lepiej niż na sprzątaniu. Trzeba nauczyć się optymizmu i szukać w każdym położeniu dobrych stron.
Jolka westchnęła przeciągle i przetarła dłonią czoło. No, trzeba w końcu zbierać się do pracy. Alutka i tak nie wróci wcześniej niż za trzy godziny, będzie musiała dokładnie omówić z koleżanką wszystko, co dziś widziała w telewizorze.
Rozdział piąty
Natalia miała dzisiaj ciężki dyżur.
To banalne zdanie mogłoby otwierać życiorys każdej pielęgniarki w Polsce. Praca w pielęgniarstwie to praca wyjątkowa, bowiem mało jest zawodów, w których na kilogramowych zwojach brudów trzeba nieść pacjentowi własne serce, w dodatku niezależnie od tak zwanych okoliczności zewnętrznych. Natalia, schodząc z dyżuru, miała przeczucie graniczące z pewnością, że jeśli ktoś kiedyś pójdzie prostą drogą do nieba, bez postoju w czyśćcu — będzie to na pewno pielęgniarka. Pielęgniarstwo może się kojarzyć ze świadomym wyborem czystej miłości, promieniejącej prawdziwym człowieczeństwem, nawet w brudowniku, nawet we krwi, nawet utytłanej w przeróżnych surowicach. Świadomym wyborem — a przecież tylko taki ma prawdziwą wartość. Kto normalny wybiera zmianę pampersów, zakładanie cewników i zlewanie moczu jako swoją drogę zawodową? Chyba tylko święty… Tak sądziła Natalia i takie właśnie miała o sobie zdanie.
Polskie pielęgniarki to doskonale wykształcony personel medyczny pracujący fizycznie, często ponad siły. To jest praca ciężka, wyczerpująca, nie tylko fizycznie, ale też emocjonalnie. Profesja zupełnie niedoceniana. A przecież wiadomo, że nie każdy człowiek na tym świecie ma anielskie usposobienie, nie każdy jest łagodny i subtelny z natury. Zdarzają się, nawet często, ludzie z szeregiem przeróżnych wad. Niektóre wady utrudniają życie. Szczególnie, jeśli jest się człowiekiem o konkretnych ambicjach, a tutaj pojawia się tak zwana rzeczywistość, która w warunkach szpitalnych jest wyjątkowo dobijająca. Trzeba pampersa zmienić i kroplówkę podłączyć, umyć pacjenta i podać mu leki, a to wszystko przy stałym akompaniamencie krzyków oddziałowej. Pampersy nie są najgorsze, jeśli ma się wyrobioną technikę układania pacjenta. Najgorsze jest wtedy, kiedy w kółko nazywają cię siostrą, a ty nie jesteś przecież żadną siostrą. Jesteś dyplomowaną pielęgniarką po studiach magisterskich, z dwiema cenionymi w branży specjalizacjami, niebawem rozpoczynasz studia doktoranckie, a fragmenty twojej pracy dyplomowej, oczywiście ocenionej na stopień bardzo dobry, zostały przetłumaczone na język angielski i były już publikowane w zagranicznych pismach medycznych, gdzie zostały przyjęte z entuzjazmem jako spojrzenie nowatorskie i powiew niezbędnej w nauce świeżości.
Zatem, można powiedzieć, są pielęgniarki — i jest Natalia.
Szczerze mówiąc, z takim podejściem, jakie ma Natalia, każdy dyżur jest ciężki. Najgorsze ze wszystkiego jest to „siostrowanie”. Siostro to, tamto, czy może siostra. Siódma rano, kręgosłup odmawia posłuszeństwa, ręce drętwieją, w głowie się kręci… Nie. Teraz siostra nie może.
Natalia dopiero teraz może usiąść i odpocząć. Dopiero teraz, po dwunastu godzinach ciężkiego dyżuru. Wieczorem, tuż przed rozpoczęciem pracy, zrobiła sobie kawę. Teraz, po dwunastu godzinach, musi wylać tę kawę zimną. Niestety, nie miała czasu, żeby spokojnie usiąść i odpocząć.
To żaden wyjątek, takie „nocki” zdarzają się często. Dzięki Bogu, dyżur już się skończył. Przyszła koleżanka, która zmienia Natalię o siódmej rano. Koleżanka szybko przebrała się i poszła na oddział, więc Natalia została w dyżurce sama i nareszcie może cieszyć się upragnionym spokojem. Noce zawsze są ciężkie, bo nocami dyżuruje tylko jedna pielęgniarka i jedna salowa. Tak wyglądają w praktyce niedobory kadrowe. A przecież o tym nie mówi się głośno…
Natalia wyciągnęła z włosów spinki, które podtrzymywały jej kok i poruszyła głową na boki — puszyste loki w kolorze jasnego, złotego blondu okryły jej ramiona i część pleców. Zdjęła biały fartuch, składający się z rozpinanej góry z rękawem do łokcia i spódnicy przed kolano. Założyła krótką, czerwoną sukienkę.
Wyglądała oszałamiająco, to fakt, ale prawdę mówiąc, z tak hollywoodzką urodą wyglądałaby świetnie nawet w worku na ziemniaki. Natalia była wysoką, szczupłą i bardzo zgrabną dziewczyną o figurze klepsydry, ogromnych miodowych oczach i łagodnej twarzy bezbronnego dziecka. Cerę miała jak krew z mlekiem, włosy w kolorze czystego złota, usta duże, pełne i naturalnie czerwone. Ze swoją zjawiskową urodą mogłaby podbijać wybiegi modowe całego świata. Była po prostu piękna jak delikatna, porcelanowa laleczka.
Uroda to dar. Ogromny dar. Przy pomocy odpowiednio wykorzystanej urody można wszystko załatwić, ogromnie dużo zbudować i jeszcze więcej zniszczyć. Natalia była tego w pełni świadoma. Była inteligentna, sprytna, ambitna, ale to jednak urodę uznawała za swój największy atut — i miała zupełną rację. Jest zarozumiała? Nie, tylko pewna siebie. Nie należała do tych kobiet, które wyznają zasadę „stań w kącie, a znajdą cię”. Gdyby stała w kącie, z pewnością Bartek by jej nie znalazł. A to właśnie Bartek był jej głównym trofeum, spełnieniem damsko-męskich ambicji i zasłużoną, wyczekiwaną, w pełni wypracowaną nagrodą za wszystkie jej dotychczasowe starania…
Natalka zdąży wypić jeszcze kawę, pociąg i tak będzie miała dopiero za godzinę. Wzięła w pracy dwa dni wolnego, więc spokojnie sobie odpocznie. Jutro będą jechać na obłóczyny jej rodzonej siostry. Właśnie! Jeśli do kogoś w tej rodzinie można mówić „siostro”, to chyba właśnie do Felicyty.
Felicyta, a właściwie Monika Marzec, urodziła się dokładnie tego samego dnia, co Natalia. Jest od niej młodsza zaledwie o osiem minut. Monikę zawsze dziwiło, że Natalia nie przyznawała się do siostry bliźniaczki, to znaczy na wszystkie możliwe pytania o siostrę odpowiadała zawsze: „jest młodsza”. No tak, jest młodsza. O osiem minut, dosłownie. Młodsza. Tak jakby upragnione starszeństwo mogło w jakiś sposób Natalię nobilitować…
Siostry Marzec chodziły do tej samej klasy w podstawówce i miały tych samych znajomych. To się zmieniło w szkole średniej, kiedy Natalia uprosiła rodziców, żeby umieścili siostry w różnych klasach.
Nie wiadomo, co by było, gdyby o to samo prosiła Monika. Pewnie nic by nie było. Może tylko rodzice byliby zdziwieni, a może potraktowaliby tę prośbę jako żart, ponieważ Monika nigdy o nic nie prosiła. Brała to, co było dla niej przeznaczone, z ufnością i pokorą, z uprzejmym uśmiechem i ze skromnym sercem. Nawet, jeśli coś szło nie po jej myśli, ona i tak wolała przemilczeć, niż zrobić komuś choćby najmniejszą przykrość. Zawsze radosna, zawsze cicha, promieniowała pogodą ducha i nigdy nie skarżyła się na swój los.
Co prawda, nie bardzo miała się na co skarżyć. Nigdy nie zaznała biedy, głodu, odrzucenia, zdradzonej miłości, utraconej przyjaźni. Żadnego dramatu. Życie w warunkach cieplarnianych, pod łagodnym kloszem nienachalnej miłości. Prawdą było, że dorastała w cieniu siostry, którą wszyscy uważali za znacznie ładniejszą, a co było wyłącznie rzeczą gustu, bo dziewczyny były do siebie bardzo podobne. Obie bliźniaczki były piękne, zdrowe i pełne życia. Różnił je tylko kolor włosów i odcień karnacji. Monika od wczesnego dzieciństwa miała włosy orzechowe, w ciepłym odcieniu jasnego brązu i skórę w ciepłym, zdrowym odcieniu delikatnej opalenizny, natomiast Natalia miała prawie białe włosy, które stopniowo ściemniały do złotego blondu. Złota Natalia była alabastrowo blada, miała zdrową, przejrzystą karnację w złotej tonacji, skórę jedwabistą w dotyku, bił od niej blask. Mogła się kojarzyć z magnatką ze staropolskich obrazów, dumną, piękną i zimną.
Skąd więc różnica w ocenie dziewcząt? Być może wynikała z różnorodności ich charakterów. Osobowość bliźniaczki miały różną, żeby nie powiedzieć: skrajnie różną. Ambicja Natalii nie pozwalała jej na słabe oceny, uparcie poprawiała każdą czwórkę i nieustannie walczyła o bycie w centrum uwagi. Monika, skromna, cicha, o łagodnym usposobieniu, mimowolnie usuwała się w cień.
Kiedy głośno komentowano kolejne zawody sportowe, z których Natalia wracała poobijana, posiniaczona, ale zawsze, zawsze z medalem, oceniane na piątki referaty Moniki przestawały mieć znaczenie. Natalka każdego roku miała świadectwa z czerwonym paskiem — okupione zarwanymi nocami i kolejnymi poprawkami piątki od góry do dołu. Żadnej czwórki, nigdy. Cudowne dziecko? Możliwe. Nie zapominajmy, że cudowne dzieci słono płacą za swoją ambicję, za ten wielki, szczery podziw, który budzą w ludzkich oczach. Wielkie talenty nie są manną z nieba, nie spadają ot tak sobie, znienacka, na bujne, złote włosy pięknych dziewcząt. Na sukces trzeba pracować, na wielki sukces trzeba pracować nieustannie. Ambicja jest kosztownym prezentem od losu. Przerost ambicji potrafi być kalectwem.
Monice zdarzyła się kiedyś trójka z matematyki na świadectwie. Być może była to jej wina, ponieważ podeszła do poprawki tylko raz i niestety, nie powiodło jej się. Gdyby Natalia była w takiej sytuacji, podchodziłaby do poprawki jeszcze raz i jeszcze raz, do skutku. Świadoma swojego dziecięcego wdzięku, uroku i powabu, w końcu osiągnęłaby zamierzony cel. Od dzieciństwa doskonale wiedziała, że jest na tyle słodka, że nikt jej niczego nie odmówi. Jak nie mądrością i wiedzą — to sprytem, jak nie sprytem to uporem, jak nie uporem to urodą i wdziękiem. Natalia wyciągała rękę i po prostu brała. Dostawała wszystko, o czym marzyła, zanim jeszcze inni zdążyli zwerbalizować swoje marzenia. Miała co chciała. Zawsze.
Tymczasem Monika była inna. Nie starała się poprawiać oceny drugi, trzeci, czwarty raz. Przyjęła słabszą notę jako coś naturalnego, zupełnie tak, jak naturalnie przyjęła swoją drugoplanową rolę w życiu. Dostała ocenę dostateczną, ponieważ nie nauczyła się na tyle dobrze, by uzyskać wyższą ocenę. To było dla niej całkiem logiczne. Nie miała wystarczającej wiedzy, po prostu. Monika dobrze się uczyła, nauka przychodziła jej z łatwością, ale czerwonych pasków nigdy nie było. W pełni zadowalały ją skromniejsze osiągnięcia. Dużo czytała, uczyła się języków, miała swój świat. Świat, który jej siostra uznawała za niepełnowartościowy.
Natalia wybierała zabawy, dyskoteki i spotykała się z kolejnymi chłopcami, a w tym czasie Monika chodziła „na jakieś oazy”, pogłębiała swoją religijność, szukała własnej drogi w kościelnych wspólnotach. Już na tym etapie życia siostry niewiele wiedziały o sobie nawzajem, a ich bliźniacza bliskość, która z natury rzeczy powinna być bardzo intensywna, uległa znacznemu rozluźnieniu. Nie miały już o czym rozmawiać. Tematy do rozmowy rozeszły się, tak samo jak rozszedł się wzajemny światopogląd. Natalia podchodziła do wszystkiego zadaniowo: musiała mieć najlepsze oceny, najlepsze wykształcenie, najlepszą pracę, najlepszego chłopaka. Obchodził ją tylko plan maksimum. Monika po prostu brała to, co przyniósł los. Była małomówna, dorastanie w cieniu siostry spowodowało, że naturalnie przyjęła rolę „tej drugiej”. Nie walczyła, nie próbowała, nie wierzyła w drugie szansy, nawet dawane sobie samej.
W domu też miała więcej obowiązków. Skoro nie poświęcała na naukę tyle czasu, ile Natalia, mogła bardziej zaangażować się w pomoc rodzicom. W praktyce wyglądało to tak, że wszystkie zajęcia związane ze sprzątaniem i zakupami przejęła Monika w całości. Gotowała mama, zaś remonty, cięższe zakupy i wszystkie naprawy były domeną taty. Natalka miała się po prostu uczyć. Nauka była jej jedynym obowiązkiem. Rodzice stale pobudzali jej ambicję, twierdząc, że jest wyjątkowo zdolna. Zapewne mieli rację. Monika taka zdolna nie była, to prawda, ale i tak znalazłoby się wiele powodów, żeby ją chwalić. Była uczynna, dobra, łagodna. Cóż, nie zdarzało się. Nie słyszała pochwał. Dobro jest ciche, a na pierwszym planie znajduje się tylko jedno miejsce…
Natalka bardzo długo i intensywnie przygotowywała się do matury. Potrafiła zarwać niejedną noc i nie robiła z tego tragedii, ponieważ znała cenę poświęcenia. Zaciskała zęby i ciężko pracowała, trwając przy swoim celu. A cel tych zmagań był prosty — wydział lekarski. Chciała zostać lekarzem i to nie byle jakim lekarzem, tylko przynajmniej doktorem medycyny. Naukowcem, po prostu. Praktyka kliniczna nie miała dla niej znaczenia, bo nie miała zamiaru leczyć ludzi. Nie chciała. Leczeniem niech zajmują się słabsi od niej, mniej zdolni. Ona ma talent naukowy, będzie dążyć do odkryć. Chciała publikować, chciała być znana.
Nikt nie pytał o edukacyjne plany Moniki, tak jakby nie miało to znaczenia, a sama Monika pozwoliła sobie zażartować ze swojej siostry tylko raz. To było w szkole średniej, siedziały obie nad chemią, uczyły się do jakiejś klasówki. Monika znalazła błąd w równaniu Natalii i wtedy pozwoliła sobie na żart:
— Faktycznie masz szansę na międzynarodową karierę — uśmiechnęła się do siostry znad zeszytu — z takim nazwiskiem to na pewno. Natalie March.
— Zamknij się — odpowiedziała Natalia, zanim zdążyła pomyśleć. Monika spojrzała na siostrę ze zdziwieniem i postanowiła nie wracać do tematu. Natalka odebrała ten żart jako obrazę, mimo że przecież obie nazywały się Marzec, a Monika naprawdę nie miała nic złego na myśli… Natalia nie przeprosiła siostry. Nie przepraszała, nigdy i nikogo. Nie miała takiego zwyczaju. Raczej dążyła do tego, by to właśnie ją przepraszano, niezależnie od rzeczywistej winy.
Dziewczyny mogły mieć dziesięć, może dwanaście lat, gdy Natalka zbiła ulubiony wazon mamy. Zrobiła to złośliwie, zapewne nie pierwszy i nie ostatni raz, ale właśnie ta sytuacja najmocniej zapisała się w pamięci Moniki. Natalka chciała wyjść na podwórko, bawić się, nie mając odrobionej pracy domowej z poprzedniego dnia. Mama, po skontrolowaniu zeszytu, kazała jej usiąść do lekcji. Natalka usiłowała płaczem wymusić wyjście z domu, a gdy nic nie udało się wskórać — wyszła mimo zakazu i wróciła bardzo późno. Rodzice denerwowali się, martwili, chcieli nałożyć na Natalkę karę za samowolę i nieposłuszeństwo. Dowiedziawszy się o karze („nikt nie będzie mną rządzić!”), zdjęła ze stołu ulubiony wazon mamy i rozbiła go o podłogę. Z premedytacją, żeby wyładować złość i żeby postawić na swoim. Krzyczała, płakała, ale nawet będąc pokonana przez agresję wiedziała, jak zmanipulować mamę. Cała sprawa skończyła się tak, że to właśnie mama przepraszała Natalię za swój wybuch emocji. Natalia rodziców nie przeprosiła i, naturalnie, nie poniosła żadnych konsekwencji swojego zachowania. Nie poniosła konsekwencji uporu, samowoli, zniszczenia cudzej własności. Gdyby Monika tak postąpiła…
Natalka już w dzieciństwie była mistrzem w odwracaniu kota ogonem. Miała zdolności aktorskie, z czasem nabrała wprawy w manipulowaniu ludźmi. Gdyby nie była aż tak piękna, słodka
i urocza, zapewne nie potrafiłaby z takim wrodzonym, niepowtarzalnym wdziękiem i powabem stawiać na swoim niezależnie od ceny do zapłacenia. Cel uświęca środki.
Żarty, żarty… To nie ma już najmniejszego znaczenia. Teraz już nie ma. W końcu obie siostry mają to, co chciały mieć.
Natalia nie dostała się na wydział lekarski. Zabrakło jej kilku punktów. Rodzice, przejęci dramatem córki (tak, Natalia traktowała to jako tragedię), tylko powierzchownie przyjęli do wiadomości, że Monika dostała się na wymarzoną pedagogikę z wysoką lokatą. W obliczu dramatu starszej bliźniaczki, sukces młodszej był zupełnie bez znaczenia. Zresztą, pedagogika? Co to za studia?
Natalka poszła na pielęgniarstwo — w rodzinie sądzono, że to tylko na przeczekanie, na rok, że tak uparta, ambitna, zorganizowana moralnie osoba nie pozwoli sobie na porzucanie wieloletnich marzeń. Tymczasem Natalia zaskoczyła wszystkich i w następnym roku nie złożyła już papierów na wydział lekarski. Powód był prosty.
Na studiach pielęgniarskich Natalka była najlepsza na roku. Lubiła to uczucie, lubiła być podziwiana, lubiła jak inni studenci prosili ją o radę, korepetycje, sprawdzenie pracy. Na lekarskim mogłaby tego nie mieć, tego podziwu i bycia na świeczniku, tego bycia przykładem i wzorem dla reszty studentów. Mogłoby powieść się gorzej. Oczywiście, to wcale nie jest powiedziane, przecież na lekarskim też mogłaby być prymuską — ale pewności nie było, jak zawsze wtedy, gdy w grę wchodzi coś nowego.
Tutaj, na pielęgniarstwie, Natalia miała swoją upragnioną pewność. Nic nie zagrażało pozycji lidera, którą z wdziękiem objęła i piastowała ochoczo. Zatem, po wielu przemyśleniach, Natalka odżałowała karierę lekarską. I tak przecież nie chciała leczyć, pragnęła zostać naukowcem. Naukowcem może też być pielęgniarka, a nawet jest to bardziej nośne, bo rzadziej spotykane i całkiem ładnie brzmi. Marketingowo, pijarowo jest to nawet lepsze, niż naukowiec — lekarz. Może przecierać szlaki.
Wolała niezachwianą pozycję niż spełnienie dziecięcych marzeń. Wolała być pierwsza z ostatnich, niż ostatnia z pierwszych — właśnie na takiej płaszczyźnie interpretowała swoje studia. Lubiła rywalizację, bardzo lubiła. Rywalizacja dawała jej poczucie sensu i energię do działania, ale rywalizacja to nie to samo co niepotrzebne ryzyko. Wszędzie trzeba znaleźć złoty środek.
Natalia nie była ryzykantką, tego nie można o niej powiedzieć. Była bardzo profesjonalnym, pewnym siebie i świadomym graczem. Dla raz obranego celu potrafiła dużo poświęcić, bo liczył się tylko ostateczny zysk. Drogę można dowolnie modyfikować, a cel uświęca środki. Dla prawdziwie zdeterminowanego gracza nie ma granic. Walka nie ma moralności, jest neutralna etycznie, nie ma w niej niczego górnolotnego, bo i po co? To tylko komplikuje. Gra ma być czysta, nie ma takiej ceny, której nie można byłoby zapłacić dla osiągnięcia ostatecznego zysku. O moralności to niech sobie Monika gada, siostrzyczka do kwadratu.
Natalka, będąc prymuską na studiach, przestała już odczuwać to chwilowe poczucie tragedii. Rozkwitła. Nie ma takiej rzeczy, która mogłaby ją złamać, bo charakter miała twardy, zupełnie jakby był zrobiony ze stali. Była czołgiem, była taranem, parła do przodu — zawsze i wszędzie niezniszczalna. Najlepsza z najlepszych.
Tymczasem Monika skończyła upragnioną pedagogikę i postanowiła związać swój los z jednym z klasztorów zgromadzenia czynnego. Wybierając drogę konsekrowaną, była zupełnie pewna swojego powołania. Decyzja siostry nie zdziwiła ani nawet nie zaskoczyła Natalii. Jej zdaniem, odrealniona Monika w ogóle nie nadawała się do życia świeckiego. Każdy krok analizowała piętnaście razy. Powinna urodzić się w dziewiętnastym wieku albo iść do klasztoru… Ponieważ cofnięcie w czasie byłoby niewątpliwie trudniejsze, najlepszym możliwym rozwiązaniem okazał się zakon.
— Przecież nigdy nie byłaś nawet przesadnie religijna — skwitowała mama ze zdziwieniem.
— Byłam, tylko nie zauważyłaś — odpowiedziała Monika z tą samą, charakterystyczną dla niej, szczerą radością w oczach. Monika należała do tej niewielkiej grupy ludzi, która uśmiecha się oczami. Widać było, że każdy jej uśmiech jest szczery, promienny, rozjaśniający całą jej postać.
— Najpierw przedszkolanka, teraz zakonnica — podsumował ojciec, ale nie było wiadomo, czy to komentarz pozytywny czy negatywny. Natalia, gdyby to o niej była mowa, gdyby to jej dotyczyło, odpowiedziałaby „nauczycielka przedszkola” i „siostra zakonna”, ale Monika z czystym sercem uśmiechnęła się do rodziców, przyjmując ich słowa jako akceptację jej planu i aprobatę dla jej powołania. Natalki nie poinformowała o swoich zamiarach. Nie to, żeby specjalnie, po prostu jakoś nie pomyślała o tym. Nigdy nie były ze sobą blisko, a od pierwszego roku studiów rozmawiały już tylko sporadycznie. Ale jednak Natalia wiedziała. Wiedziała, czuła, przypuszczała — różnie można to określać. Po prostu miała świadomość, że klasztor jest jedynym rozwiązaniem dla kogoś aż tak odrealnionego. Może to jest właśnie powołanie? Natalia nie wiedziała czym jest powołanie i nie czuła potrzeby sprawdzać tego na sobie. „Powołanie”, „miłość”, „duchowość”, „wiara” i inne wielkie słowa zostawmy ludziom pokroju Moniki. Natalia obiera po prostu kurs na sukces, natomiast Monika wstępuje do zakonu i dzisiaj są jej obłóczyny…
Przez utrudnienia w ruchu, spowodowane zapewne robotami drogowymi, zdążyli do kościoła dosłownie w ostatniej chwili. Monika, ubrana w biały strój, klęczała przed ołtarzem, ale msza chyba się jeszcze nie zaczęła. Rodzice bliźniaczek wsunęli się bezszelestnie do kościoła i zajęli dobre miejsca, ale Natalia nie chciała podchodzić blisko ołtarza, chociaż jej chłopak wyraźnie zmierzał w tamtą stronę. Pociągnęła Bartka w kąt i szepnęła do niego: „zobacz, ona chyba ma suknię ślubną!”.
Niestety „szept” Natalki był doskonale słyszalny w kościele. Dziewczyna zamilkła, ale zanim to się stało, zdążyła jeszcze uchwycić karcące spojrzenie niskiej brunetki stojącej z prawej strony nawy, pod filarem. Brunetka miała na sobie ciemne dżinsy i fioletową kurtkę, zupełnie nie twarzową, a już szczerze mówiąc — całkiem brzydką, na szyi przewieszony pasek fotograficzny, a w dłoniach trzymała cyfrowy aparat. Natalia pomyślała, że dziewczyna ubrała się zupełnie bez gustu do kościoła, a jej zachowanie jest nacechowane udawaną nonszalancją. W starej, znoszonej kurtce na tak podniosłą uroczystość?!
Natalia nie lubiła takich gwiazdeczek, zatem postanowiła zmierzyć dziewczynę spojrzeniem. Brunetka jednak bez trudu utrzymała wzrok Natalii. Miała w oczach coś tak trudnego do zdefiniowania, taki zimny, trudny, nieprzyjemny wzrok, że Natalka mimowolnie spuściła oczy i pomyślała: „Ki diabeł? Ubrana w łachmany, brzydka, a wzrok ma jak morderca”.
Dziewczyna z aparatem spokojnie odczekała, aż tamta blondyna opuści wzrok — i dopiero wtedy spojrzała w stronę ołtarza. Właśnie zaczynała się msza, ale Natalia nie mogła się skoncentrować, myślała cały czas o tej brzydkiej, aroganckiej dziewczynie w fiolecie.
Trzech księży w koncelebrze prowadziło liturgię. W kazaniu nawiązywali do zaniku powołań i przykładzie postulantki Moniki, która dzisiaj zaczyna swój nowicjat. Coraz mniej młodych ludzi wybiera drogę konsekrowaną, nie chcą oddawać Panu Bogu całego swojego życiu bez wyjątku, nie czują powołania, nie czują chęci… A może po prostu nie mają tyle odwagi.
Czy Monice, klęczącej przed ołtarzem ze łzami szczęścia w oczach, choć na moment przeszło przez głowę, że dzisiaj po raz pierwszy i zapewne ostatni w swoim życiu znajduje się w centrum uwagi? Nawet jeśli przeszło, to zapewne nie zwróciła uwagi na tę myśl, ponieważ jej serce było w pełni oddane tej Miłości, którą wybrała… albo która wybrała ją.
Po liturgii słowa, która wzruszyła Bartka, a znudziła Natalię, odśpiewano Hymn do Ducha Świętego i przystąpiono do właściwego obrzędu. Bartek wziął swoją dziewczynę za rękę i szepnął jej do ucha, że nigdy dotąd nie uczestniczył w obłóczynach. Natalia poczuła zimny dreszcz na plecach — co miało znaczyć do wyznanie? Zapewne nic, powiedział to ot, tak sobie. Duchowe przeżycia Bartka obchodziły Natalię tyle co zeszłoroczny śnieg albo wczorajszy obiad… Czyli, umówmy się, niewiele.
— Co ona zrobiła? — szepnęła Natalia do Bartka, gdy matka przełożona zgromadzenia podeszła do Moniki i obcięła jej długi, piękny, orzechowy warkocz.
— To ceremonia obcięcia włosów, symbolizuje całkowite oddanie się Bogu — odszepnął Bartek.
— Niby nigdy nie widziałeś, a wszystko wiesz — odpowiedziała Natalia ze zdziwieniem w głosie. Czuła się nieco urażona. Dziwne było to wszystko co widziała, w czym uczestniczyła, dziwne były też słowa Bartka i jego zachowanie… Natalii wydawało się, że jej chłopak jest gdzieś indziej, błądzi myślami w takich miejscach, do których ona nie ma i nigdy nie będzie miała dostępu.
Monice, to znaczy siostrze Felicycie, nałożono habit i welon, a na welon — wianek z żywych, białych kwiatów.
Natalia patrzyła na delikatny, śliczny profil Bartka i zastanawiała się, co go tak wzrusza w tej niespotykanej ceremonii zaślubin z nieobecnym fizycznie Oblubieńcem. To chyba nie jest impreza dla niej, żadne przeżycie. Co tu przeżywać?! Już chyba wolałaby pójść na rower, jakoś po swojemu świętować ten wyjątkowy dla Moniki dzień. Byłoby to dla Natalki bardziej naturalne i może w ten sposób łatwiej byłoby jej zrozumieć tę niepojętą radość siostry… Bo teraz nie rozumie. To wszystko wydaje jej się sztuczne, dziwne i organizowane z jakiegoś przymusu. A jednak Bartka wzruszyło… Natalia miała wrażenie, że nie czułaby wzruszenia nawet na własnym ślubie. Czym tu się wzruszać, trzeba swoje odegrać i tyle. Pół godziny wstydu i po temacie.
W ogrodach klasztornych zorganizowano poczęstunek obiadowy dla wszystkich sióstr ze zgromadzenia i dla rodziny siostry Felicyty. To właśnie tutaj Natalia ostatni raz widziała brunetkę z aparatem. Dziewczyna zrobiła jeszcze jedno zdjęcie i wyszła, najpewniej po angielsku, ale przedtem Natalia zdążyła zauważyć, że Bartek intensywnie przygląda się tej dziewczynie. Miał przy tym taką minę, jakby ją znał, jakby próbował sobie przypomnieć, jakoś skojarzyć jej twarz. Rzadko się zdarzało, żeby Bartosz zatrzymywał wzrok na kimkolwiek. Po prostu nie zwracał uwagi na mijanych ludzi, ich spojrzenia nie miały dla niego znaczenia, nie przyglądał się gestom, mimice, ruchom innych osób.
Wyraźnie patrzył na tę brzydką dziewczynę. Nawet nie próbował tego ukryć. W jego smutnym wzroku jaśniało jakieś delikatne, ledwo uchwytne napięcie.
— Znacie się? — zapytała Natalka z nerwowym drżeniem w głosie, którego nie potrafiła pohamować.
— Ale kto? — zdziwił się Bartek.
— Ty i ta dziewczyna w fioletowej kurtce z aparatem.
— Która? Nie zwróciłem uwagi. Nie, nie znam tu nikogo — odpowiedział takim głosem, jakby mówił prawdę.
Kłamie? Nie, Bartek nigdy nie kłamie. Bartek jest czystą szczerością. Jeśli tak powiedział to znaczy, że tak jest. Nie ma o czym mówić, poza tym dziewczyna wymknęła się szybko i wszelki ślad po niej zaginął.
Po kolei można było podchodzić do siostry Felicyty i składać jej życzenia, dziękować za dotychczasową posługę, wspierać dobrym słowem i uściskiem. Natalii cały ten obrzęd kojarzył się ze ślubem, a teraz było jakby wesele. Skojarzenie chyba było prawidłowe — gdy podeszła do siostry, zauważyła, że Felicyta ma na palcu obrączkę.
— Wszystkiego dobrego, Moniko — powiedziała Natalia i objęła siostrę. Wyszło trochę sztywno, ale naprawdę się starała. — Nie wiem, czego życzy się zakonnicom, ale możesz być pewna, że mam dla ciebie najlepsze życzenia.
Monika zupełnie naturalnie wtuliła się w siostrę, ucałowała ją i odpowiedziała:
— Najlepsze już jest, już wydarzyło się najlepsze.
— Co takiego? — nie zrozumiała Natalia.
— Przyjechałaś do mnie — odpowiedziała siostra Felicyta i uśmiechnęła się swoim ślicznym, promiennym uśmiechem.
Bartek złożył pocałunek na dłoni siostry Felicyty, w krótkich, szorstkich słowach złożył jej życzenia bożego błogosławieństwa, po czym zostawili ją sam na sam z rodzicami i postanowili przejść się po klasztornych ogrodach.
To był prawdziwie piękny dzień, ciepły i słoneczny. Po pierwszych trzech tygodniach września, szarych, zimnych i skąpanych w deszczu, nikt chyba nie przypuszczał, że końcówka miesiąca pokaże taką klasę. Ziemia, liście, nawet powietrze było przesycone zapachem i słodkim blaskiem tej słynnej złotej, polskiej jesieni. Tutaj, w ogrodach klasztoru, zdawało się, jak gdyby cofnął się czas. Promienie zachodzącego słońca odbijały się od muru z czerwonej cegły. Winobluszcz, który oplatał mur, mienił się wspaniałymi kolorami. Niebo było jasne, błękitne, bezchmurne, przepełnione czystością i harmonią barw. Delikatny wiatr kołysał kolorowymi koronami drzew, gałęzie nieśmiało uginały się w tym wyjątkowym blasku, a całe otoczenie w swojej ciepłej kolorystyce wydawało się złoto-bursztynowe, zupełnie jak na najpiękniejszym obrazie jesieni.
Wspaniały dzień. Powietrze pachniało słodko, łagodnie; mur klasztorny dawał cień, schronienie i bezpieczeństwo. Taki mały, piękny świat… Zamknięty w swojej słodyczy, niedostępny w swojej łagodności, absolutnie wyjątkowy.
— Nie wiem, czy dobrze traktowałam Monikę, kiedy byłyśmy małe — zwierzyła się Natalia swojemu chłopakowi, gdy spacerowali po ogrodach. Teraz i ona była zamyślona, i ona błądziła gdzieś w prywatnych, intymnych rejonach.
— Na pewno zrobiłaś wszystko, co mogłaś zrobić. A nawet jeśli… To dzisiaj jest wasz nowy początek — odpowiedział Bartek wymijająco. Natalka splotła swoje palce z jego palcami i uśmiechnęła się. Spacerowali w słońcu, a kwiaty, owoce i warzywa wrześniowe pachniały, nadając baśniowy charakter zakonnym ogrodom. W takiej scenerii faktycznie można było odnieść wrażenie, że to jakiś początek — piękny początek.
— Nigdy nie byłyśmy blisko — wyznała Natalka. — Mam do siebie żal… Byłam zła dla niej. A niby bliźniaczki… Powinnyśmy mieć jakąś więź…
— Monika na pewno nie ma do ciebie żalu — kontynuował Bartek łagodnie. — Zawsze sprawiała na mnie wrażenie osoby żywcem przeniesionej z innego świata. Szczęśliwa oblubienica, szczęśliwa miłość. Monika żyje już teraz w pełni radości, która niestety nie była nam dana, ani mi, ani tobie, ty moja biedna Natalko — mówił i widać było, że myśli o czymś innym, promieniał jakąś tajemniczą radością, a wzrok miał łagodny i wpatrzony w dal. Znowu myślami był gdzieś indziej. Radość, która go ogarniała, nie była przeznaczona dla Natalii. Tam nie było dostępu. Tam było zatrzaśnięte, zamknięte na klucz.
— Naprawdę myślisz, że Monika nie ma do mnie żalu? — zapytała Natalka, wymawiając słowa z trudem.
— Jestem pewny. Tylko ludzie pełni szczęścia mają takie spojrzenia.
— Jakie?
— Nie widziałaś? — zapytał Bartek i wtedy Natalka pojęła, że nie zwracała uwagi na wzrok własnej siostry bliźniaczki. Nawet dziś, w dniu jej święta… Nawet dziś nie myślała o Monice, myślała raczej o swoim lęku, personifikowała strach, który w jej wyobraźni przybierał wygląd tamtej brunetki z aparatem. Czy intuicja istnieje? Czy uczucia Natalki były przejawem intuicji?
— Nie widziałam — odpowiedziała krótko. Faktycznie, nie zwróciła uwagi…
— Szczęśliwy człowiek, który jest tak pewny swojej drogi jak twoja siostra.
— A ty? — zapytała szybko Natalia. — Ty nie jesteś pewny swojej drogi?
— Nie wiem czy ktoś może być pewny swojej drogi… — powiedział krótko, zupełnie tak, jakby nie rozumiał, albo nie chciał zrozumieć pytania.
— A Monika?
— Tak. Ale to kwestia decyzji.
— Decyzji? Powołaniowej? Jakiej decyzji?
— No… właściwie każdej. Przecież każda decyzja niesie za sobą konsekwencje — odpowiedź znowu wymijająca.
Dziwny ten dzień, dziwne to wszystko co się wydarzyło i dziwna ta rozmowa… Natalia często miała wrażenie, że nie rozumie Bartka. Zupełnie tak, jakby mówił o czymś konkretnym, a tak naprawdę próbował przekazać zupełnie inny sens. Często tak miał. Wyłączał się, odpływał myślami i niby był, niby odpowiadał, ale tak naprawdę myślał o czymś innym i o czymś innym mówił. Nie wszyscy to widzieli, Natalia — tak. Ale zrozumieć tego nie mogła, chociaż naprawdę się starała.
Nie łapała tych podtekstów, nie analizowała drugiego dna.
Wiedziała, że w jego wypowiedziach często pojawia się inny, odrębny sens, ale nie potrafiła się do niego dobić, a Bartek jej w tym nie pomagał. Nie robił tego złośliwie, to po prostu wynikało z jego charakteru. Mieli inny typ wrażliwości, patrząc na tę samą rzecz widzieli zupełnie co innego. Może to dobrze, bo dzięki temu nigdy nie było im ze sobą nudno, poszerzali wzajemnie horyzonty, prezentując swoje odrębne punkty widzenia. Ale czasami było to trudne. Nawet bardzo trudne. Tak dużo mówił, ale przecież nigdy nie mówił na tyle, żeby móc wziąć go za słowo. Natalia nigdy nie usłyszała z ust Bartosza niczego, co mogłoby go zobowiązać, związać jego własnym słowem.
— Mam rozumieć, że nie podjąłeś decyzji odnośnie swojej drogi? — zapytała zimno. Bartosz z wrażenia aż przystanął. Znowu się nie zrozumieli. Znowu zrozumiał ją na opak. Może mówili ze sobą za dużo, a za mało razem milczeli.
— Nie — powiedział Bartek, wyraźnie zdziwiony. — Oczywiście, że nie podjąłem.
— Szkoda, że mówisz mi o tym teraz i w taki sposób — Natalia próbowała go sprowokować, ale nie dał się.
— Szkoda… — westchnął Bartek i przytulił ją. — Rzeczywiście szkoda.
Natalia nie była spokojna, zupełnie jakby przeczuwała coś złego, czuła zimno w kościach, mimo że dzień był przecież słoneczny i ciepły. Odczuwała stratę, tak, to było wyraźne uczucie straty. Tłumaczyła to uczucie utratą siostry. W końcu, w pewnym sensie, straciła ją bezpowrotnie. Monika już nie jest jej siostrą, to znaczy nie bardziej niż każdego innego człowieka. A przecież Natalia traktowała ją źle — co teraz Monika myśli o niej?
Dziwny był ten dzień i dziwne wszystko, co się wydarzyło. Niby nigdy jeszcze nie byli z Bartkiem tak blisko, a przecież jednocześnie nigdy nie byli tak daleko… Uparł się, zawziął się na nią, ale mimo to nie był w stanie wyjść poza swój mur. Ucieknie. Niedługo ucieknie. O czym myślał?
O Monice? Naprawdę o Monice?
Nie, nie można tak uważać, nie można tak myśleć, nie można w ogóle dopuszczać do głowy takich wyobrażeń. Wszystko przez tę dziewczynę w fioletowej kurtce, to ona miała takie dziwne spojrzenie, że Natalia poczuła się nieswojo. Jak jakiś wampir energetyczny. Nie ma o czym mówić. Dobrze, że już poszła… Myśli Natalii powróciły do obłóczyn siostry. Faktycznie, Monika była szczęśliwa. Tak autentycznie szczęśliwym jest się chyba rzadko…