Projekt okładki: Artur Kępiński
Redakcja i korekta:
Marta Jakubowska / Słowa na warsztat
Elwira Zapałowska / Słowa na warsztat
Rozdział 0
Zwykłe odwiedziny nigdy nie przynosiły tak ogromnej ulgi, jak wyczekiwane powroty. Wizytowanie było proste. Miało swój wyćwiczony i monotonny tryb. Można było wtedy uścisnąć tylko te dłonie, które się chciało. Przelotne spotkania przypominały nawlekanie kolejnych osób na nić rozciągniętą nad kurzem codzienności. Emocje i bliskość ustępowały wystarczającej powierzchowności. Właśnie tak funkcjonowała baza wojskowa. Była tandemem budynków i ludzi pracujących w niemożliwym do zatrzymania obiegu dokumentów, rozkazów, obliczeń, przeglądów, instrukcji i wszystkiego, co można było zapisać w jakiejś procedurze. Magazyn dla setek ton blachy wygiętej w kształt pojazdów i labirynt korytarzy dla tupiących oficerskich butów.
Inaczej było w przypadku powrotów. Wtedy urzędnicza fasada opadała. Przez chwilę baza przeistaczała się w dom, miejsce wypełnione twarzami, które z ulgą i wzruszeniem witały załogi po zakończonej misji. Personel stawał się rodziną, a dach hangaru — kawałkiem własnego nieba. Wytrwałość życia świętowała w każdym korytarzu, ukrywając się przed deszczem ulotności. Różnica dzieląca wizyty i powroty była najbardziej widoczna w skupionych spojrzeniach żołnierzy.
Dla Casena Webstera dzisiaj to miejsce było bliżej niekreślonym przystankiem na długiej drodze kariery przebiegającej przez środek wojny pomiędzy AEI i UFP. Niczym zaprogramowany automat próbował myśleć o swojej wizycie wyłącznie jak o administracyjnym obowiązku. Ale nie do końca mu się to udawało. Znane mu wcześniej dźwięki, twarze, a nawet zapach korytarzy teraz wydawały się trochę obce. Czuł się tak, jakby wizytował codzienne miejsce pracy po raz pierwszy. Albo był duchem, którego nieszczęście polega na tym, że jednocześnie jest i go nie ma. Gdyby tylko przyłożył rękę do którejkolwiek ze ścian, to pewnie mógłby przeniknąć do pomieszczenia obok.
Spróbował jeszcze raz uporządkować myśli. W końcu najbardziej liczyło się to, że ciągle miał przed sobą kolejny dzień do przeżycia. Nawet jeśli ostatnia misja zakończyła się porażką, to UFP nie zapominało jeszcze jego nazwiska. Łaskawy los zawsze przemawiał mu do ucha w niezrozumiałym języku.
Casen wyćwiczonym krokiem, godnym jego statusu, kierował się do sali sądowej w zachodnim skrzydle bazy. Spojrzał na zegarek schowany pod szerokim mankietem munduru. Nie musiał się spieszyć. Miał trochę czasu. Postanowił po drodze zajrzeć do głównego hangaru. Wiedział, jak dotrzeć tam na skróty, mimo to wybrał trasę prowadzącą przez wszystkie reprezentacyjne korytarze.
Pomiędzy drzwiami, za którymi czekały małe oficerskie pokoje, wisiały fotografie poległych żołnierzy. Niestety nie wszystkich. Na rytuał pamięci mogli liczyć jedynie ci, do których UFP chciało się oficjalnie przyznać. Casen znał osobiście dziesiątki twarzy, które nigdy się tutaj nie pojawiły. Byli to zarówno jego przyjaciele, jak i po prostu koledzy idący kiedyś tą samą drogą. Domyślał się, że gdyby on pewnego dnia nie wrócił, to jego zdjęcie by się tutaj nie znalazło.
Nie zatrzymywał się, szedł dalej. Wypastowane buty wystukiwały żołnierski rytm. Główny hangar otwierał się tuż przed nim.
Oparł się o kwadratową barierkę na balkonie i uważnie obserwował mrówczą pracę mechaników. Z góry najlepiej było widać ogrom tego pomieszczenia. Jego ściany ciągnęły się tak daleko, że dla oka przeciwległy koniec hangaru wyglądał, jakby został nienaturalnie pomniejszony. W dole serwisowanych było kilkadziesiąt maszyn, przy udziale ich pilotów i członków załogi, którzy nadzorowali remonty i modyfikacje. Każdemu, kto miał jakieś narzędzie w ręce, zależało na tym, aby jak najszybciej oddać sprawny sprzęt na kolejną misję. W poświęceniu, z jakim UFP angażowało się w najmniejsze zadanie, uobecniał się cały ciężar pożądanego zwycięstwa. Nawet jeśli zapłata była wysoka, to na końcu nic nie znaczyła w obliczu osiągniętego celu. To było poświęcenie zbudowane na sile każdego obywatela z osobna, wyrażającej się spełnianiem swojego obowiązku wbrew poczuciu beznadziei. Tego szczególnie obawiało się AEI. Nie z powodu niespodziewanych zwycięstw, jakie dawało całkowite poświęcenie, ale dlatego, że było to trudne do uchwycenia w ich pragmatycznym i predyktywnym sposobie analizowania.
Hałas pracujących narzędzi, huk upadających części maszyn i wzajemne przekrzykiwanie się personelu sprawiały wrażenie chaotycznie dyrygowanej orkiestry. Ale sprawne oko Casena szybko orientowało się, w jaki sposób i nad czym konkretnie pracowały poszczególne grupy. Błyskawiczna i wnikliwa obserwacja była najważniejszą umiejętnością w jego profesji. Do tego sam wiele razy bywał na dole z Baltiką. Ramię w ramię z najlepszymi mechanikami UFP rozkładał statek na drobne elementy, planował niezbędne przeróbki, a czasem dokonywał własnych usprawnień. Przed każdą misją wypowiadał to samo zdanie: „Przypływ zabierze nas tam, dokąd chcemy”. Wierzył w to, że milcząca skorupa pojazdu zgadzała się z nim i jeszcze raz przyzwalała jemu oraz całej załodze wrócić do domu.
Przebywanie w ulubionym miejscu w bazie przywołało uporczywą myśl. Echo w jego głowie powtarzało, że będzie tęsknił za Baltiką.
Północna ćwiartka ogromnego hangaru była oddzielona od reszty pomieszczenia. Wysoka modułowa ścianka, rozciągnięta jak harmonijka, zasłaniała regularnym pracownikom i żołnierzom to, co działo się tuż za nią. Casen przeszedł balkonem na sąsiednie skrzydło hangaru, aby zajrzeć na drugą stronę. Zobaczył tam kilkadziesiąt osób, które w doskonałej koordynacji składały nową maszynę. Większość personelu miała na sobie uniformy korporacji TEG — prywatnego kontraktora uważanego za jednego z najlepszych w przemyśle obronności. TEG szczycił się tym, że zatrudniał najbystrzejsze umysły. Dzięki nim z łatwością dopisywał kolejne zera do wojskowych kontraktów. Każda innowacja dawała jakąś przewagę na polu bitwy. A kiedy nowe rozwiązania faktycznie przekładały się na efektowne wyniki, jedyny problem z pieniędzmi polegał tylko na ich liczeniu. W czasie wojny to korporacje były prawdziwymi i jedynymi zwycięzcami.
Tam, za kurtyną, inżynierowie w biegu wspinali się po czarno-żółtych stelażach, precyzyjnie obsługiwali małe kołowe dźwigi, jednocześnie wspomagając się chmurą niewielkich dronów podających im narzędzia i podtrzymujących części pojazdu. Proces budowy oglądało się z takim samym zaangażowaniem jak przewracające się kostki domina. Największe wrażenie robiła jednak montowana maszyna. Długa prostokątna konstrukcja rysowała swoje wymodelowane brzegi w rozwartych krawędziach układających się w tak wiele załamań i przetłoczeń, że wprawiały oko w zakłopotanie. Pojazd przypominał optyczną iluzję. Casen nie widział wcześniej niczego podobnego. Boki głównej bryły uzbrojone były w zaczepy. Obok leżały wymienne elementy, które można było do nich dopiąć. Były tam różnego rodzaju koła z wysokim bieżnikiem, coś, co przypominało skrzydła, oraz układy gąsienicowe. Pod spodem zainstalowano dwie prowadnice do podczepiania dodatkowego sprzętu. Casen wywnioskował, że pojazd mógł zabrać kilkuosobową załogę, trochę ładunku albo grupę pasażerów. Nie wyglądał jak coś, co było stworzone do ataku.
Największe wrażenie robił jednak materiał, jakim pokryto maszynę. Matowa, metaliczna powierzchnia przepuszczała kolor i światło tak, że pojazd niemal całkowicie zlewał się z otoczeniem. Kiedy jeden z inżynierów przykładał do niego aparat do diagnostyki, pewne części panelu momentami stawały się niemal przezroczyste. Iluzję odrobinę psuły przysunięte blisko stelaże i pracujący na nich personel.
Materiał zdawał się płynnie reagować na sposób, w jaki padało na niego światło. Jakby specjalnie dla każdej wpatrzonej w niego pary oczu powstawał inny maskujący obraz. Dla kogoś, kto stałby kilkaset metrów dalej, ta optyczna sztuczka zamaskowałaby pojazd idealnie, jak gdyby został wymazany z pejzażu.
Była to więc maszyna specjalnego przeznaczenia. Trudna do zaobserwowania i z pewnością ciężka do wykrycia.
— Jeśli to cudeńko faktycznie potrafi to, co na papierze napisali o nim jajogłowi, to mamy godnego następcę Baltiki — zabrzmiał niski głos za plecami Casena.
Webster odwrócił się i zasalutował, tak jak dawno temu robili to żołnierze UFP — przeciągając lewym kciukiem zaciśniętej pięści w dół po lewej skroni.
Niski głos należał do Teda Ripleya, dowódcy Casena, który teraz patrzył na niego podkrążonymi oczami i z niepewnym uśmiechem. Na jego zadartym małym nosie ledwo trzymały się grube, zsunięte nisko oprawki okularów. Ted był przełożonym, który najlepiej radził sobie z dowodzeniem zza biurka. Dokładnie studiował raporty, rozliczał cele, układał plany, sprawnie syntezował informacje od podwładnych i potrafił je sprzedać wyżej. Ted i Webster byli równolatkami. Mieli po czterdzieści pięć lat. Ripley był o głowę wyższy, co sprawiało, że przerzucanie papierów było dla niego lepszym zajęciem niż pilotowanie ciasnych maszyn. Obaj lubili ze sobą pracować. Ted nie zadawał zbyt wielu pytań, a Casen mógł liczyć na wsparcie, kiedy dochodziło do różnicy zdań z wyższym dowództwem. Ripley miał na sobie codzienne militarne ubranie: spodnie z szerokimi kieszeniami i zielony sweter. Jedynym elementem, który wskazywał jego rangę, była przyczepiona do lewej piersi skromna metalowa belka z nazwiskiem i stopniem w hierarchii UFP.
— Myślałem, że dzisiaj sobie darujesz. Kto oprócz ciebie bawi się jeszcze w ten teatr z machaniem rękami i przebierankami? Tylko na rozprawie do nikogo nie salutuj, bo to będzie źle wyglądało.
Webster przyjacielskim spojrzeniem przyjął uwagi do swoich formalnych przyzwyczajeń. Nie był w nastroju, żeby odpowiedzieć inaczej. Był ubrany w reprezentacyjny mundur. Pod brązowostalowym napierśnikiem i naramiennikami leżał wyprasowany ciemnozielony materiał. Taki sam jak spodnie, z tą różnicą, że wzdłuż nogawek biegły czerwone pasy na przeszyciach. Głowa chowała się w sztywnym kołnierzu nachodzącym na uszy. Zgodnie z tradycją najbardziej oficjalną częścią munduru był przyczepiony do lewego ramienia lekki płaszcz. To znak, że żołnierz stawiał się na spotkanie z aparatem administracyjnym. Dzisiaj wśród wojsk UFP prawie nikt nie zakładał tradycyjnego umundurowania. Hołdowanie insygniom, regulaminowym strojom czy gestom było znakiem przeszłości i raczej niewłaściwą metodą podążania za nowoczesnym UFP. Motywacja, dyscyplina żołnierzy, a co najważniejsze — ich poświęcenie, powinny mieć źródło w nich, a nie w symbolice. To myślenie brało swój początek z nowej ideologii UFP. Z niej wyłaniał się obraz człowieka będącego światem. Wszystko, co oficjalne, było kiedyś traktowane jako drogowskaz do celu. Dzisiaj prawdziwy obywatel UFP nie potrzebuje już wskazówek. W końcu świadomie oraz całym sobą tworzy i poznaje świat. Zawsze wie, jaki jest jego cel. Przez działanie innych buduje wartość swojego życia i przejmuje sprawczość nad własnym losem. Jeśli rzeczywiście w coś się wierzy, nie wypada dodawać do tego nimbu mistycyzmu ani insygniów. Przynajmniej tak głosił uproszczony formalizm UFP. Myślenie to przyświecało armii, politykom i codzienności wszystkich obywateli.
Casen należał do tej wąskiej grupy osób, które poparcie ideologii lubiły łączyć z manifestowaniem tradycyjnych wzorców. Całym sobą wierzył w UFP i chciał to pokazywać. Nie dla innych, ale dla siebie. Wszystko, co demonstrował, pozłacał słońcem własnej dumy. Takich staromodnych wywrotowców jak on była garstka, więc nikt nie traktował ich poważnie.
— Założę się, że z takiej odległości nie będzie go słychać. — Ripley wskazał palcem na pojazd w dole. — Kto wie, może to będzie początek nowej doktryny przerzutów?
— Może. Baltiki jednak nie da się zastąpić. Ona pozwala nam na wszystko. — Casen nie szukał okazji do dłuższej dyskusji.
Ripley zamyślił się, a wzrok zawiesił daleko przed sobą.
— Pewnie masz rację — zgodził się po chwili. — To, co na papierze, to jedno, a każda, nawet najlepsza maszyna potrzebuje operatora, który wie, co robić. — Westchnął, po czym zmienił temat: — Jak się czujesz i jak znosisz tę całą sytuację? — w jego głosie pobrzmiewało szczere zmartwienie.
— Dziękuję za troskę. Chyba zdążyłem to przetrawić — rzekł Casen.
— Dobrze. To dobrze. Znam cię na tyle, że nie spodziewałem się innej odpowiedzi. Albo dałeś mi taką, jaką chciałem usłyszeć. Tak czy inaczej… — Ripley uważnie przyglądał się Casenowi.
— Zależy mi na wyjaśnieniu tej sprawy i powrocie do przerzutów. Dzisiejsze spotkanie jest nieporozumieniem. Powiedz mi, ile protokołów muszą napisać, żeby dać mi spokój? — Szorstka szczerość ścisnęła usta Casena w grymasie zniesmaczenia.
— Takie rozprawy powinny się odbyć. Odpowiedziałeś na nasze pytania. Odpowiedziałeś na pytania śledczych. Przez kolejne biurka przeszły różne interpretacje. Rozprawa będzie dotyczyła już tylko tego, co zostało na końcu. I twojego powrotu. — Ted przerwał na chwilę, dając sobie moment, aż opuści go dreszcz dziwnego przeczucia, a następnie dodał: — Zginęli dobrzy ludzie. Najlepsi obywatele UFP. To ich poświęcenie dla świata. Dla człowieka. Na pewno strata Baltiki nie jest w tym wszystkim istotna.
Zapadło ciężkie milczenie. Obaj mężczyźni zastanawiali się, co powiedzieć dalej. Obawiali się, że jedno niewłaściwe słowo będzie jak rozgrzebywanie jeszcze gojącej się rany.
— Wierzę w ciebie, Webster. Wiem, że jesteś niewinny, i będę cię bronić do samego końca. Jesteś i będziesz najlepszym cholernym specjalistą, jakiego znam. Nieważne, w jakie gówno cię pakowałem, zawsze kończyłeś misję z sukcesem. Nawet to, co było ostatnio… w końcu żyjesz. To jest najważniejsze. Ten proces to tylko kolejny wysoki schodek, na który trzeba się wspiąć.
— Dziękuję. To wiele dla mnie znaczy. — Casen najpierw poczuł, jak jego napięte do tej pory ciało rozluźnia się, a potem znalazł w sobie niekontrolowaną skruchę. Słowa Ripleya trafiły w dobry punkt.
— Chcę coś jeszcze powiedzieć, ale mówię to hipotetycznie. Nawet gdybyś to zrobił, to wiem, że miałeś swój powód, i pewnie postąpiłbym tak samo na twoim miejscu — niepewnie ciągnął Ripley, jakby słowa były dla niego ciężarem.
Ostatnie zdanie wzbudziło w Casenie czujność i ponowne napięcie. Ted był bardzo dobrym rozmówcą, ale nie potrafił udawać. Odsłonił swoje karty, a Webster poczuł blef.
— Hipotetycznie nie ma potrzeby sprawdzać moich intencji. — Casen nerwowo poprawił nienaganny mundur.
— Pewnie masz rację. Przepraszam za to. Jeśli udało ci się do tej pory przejść przez wojnę bez blizn, to pewnie uda ci się teraz. — Ripley próbował wybrnąć z sytuacji. — A co z Laną? Wie o twoich… naszych problemach?
— Wie o moim procesie. Znosi to po swojemu. Jeszcze dajemy radę. Dzisiaj wzięła wolne. Zasugerowali jej to współpracownicy. Podobno nawet osoby, które znały ją słabo, od razu widziały, że potrzebuje odpocząć.
— Mam nadzieję, że to nie potrwa długo. Przykro mi słyszeć, że nie wszędzie przechodzi to bez echa. Chyba najlepiej mają ci, którzy potrafią każdy niepokój w głowie zagłuszyć pracą. — Ripley starał się uspokoić przyjaciela, ale przez nieudany blef stracił pewność siebie.
Casen, widząc nieporadność Teda, postanowił odejść od tematu procesu. Skinieniem głowy wskazał w stronę montowanej maszyny.
— Nie byłoby tych problemów, gdyby pojazdy same przerzucały się na drugą stronę — zasugerował.
— Myślisz, że kiedyś zastąpią nas na tyle inteligentniejsze maszyny? — zapytał Ripley, jednocześnie sam zastanawiając się nad odpowiedzią.
— Nie wiem. Może? Było chyba parę prób, ale jak widać, ciągle tutaj jesteśmy. Spotkałem kilka takich naszych wynalazków. Doskonałych stalowych żołnierzy i pojazdów. Na pierwszy rzut oka fantastyczne maszyny, ale ciągle nie nadążają za naszym światem. Szybko łamią sobie kręgosłupy i algorytmy.
Z punktu widzenia przemysłu zbrojeniowego oraz korporacji konstruowanie maszyn z zaprogramowaną listą zadań było osiągalnym celem. Wyzwaniem pozostawało napisanie programu, który pozwalałby automatom na całkowitą swobodę w realizowaniu tych zadań. Do tego potrzebny był kod umożliwiający interpretowanie świata na równi z człowiekiem lub lepiej. Zarówno dla inżynierów AEI, jak i UFP ta droga była jak dotąd niemożliwa.
— Na razie nadają się jedynie do podawania narzędzi. Może to i dobrze. — Ripley obserwował niebieskie kołyszące się w powietrzu drony pomagające przy konstruowaniu specjalnego statku.
— Jeśli kiedykolwiek okażą się przydatne, to dzięki szybkości swojej pracy. No i są tańsze niż ludzie. Ale to my będziemy wskazywać cele — wyliczał Casen.
— A przy podejmowaniu najważniejszych decyzji?
— Co ma pan na myśli? — Casen obrócił się w stronę Teda.
— Czy jednak kiedyś inteligentna maszyna przejmie całe dowództwo? Zastąpi takich oficerów jak my?
Usta Casena nieśmiało drgnęły, jakby chciał się uśmiechnąć.
— To możliwe, ale bardzo mało prawdopodobne. Dowodzenie to nie równanie. Niedopatrzenia i nieprzewidywalność człowieka są zbyt ważnym elementem w tym procesie. Człowiek jest światem wraz ze swoimi wadami. Tak więc niedoskonałość musi być, by istniał świat. Człowiek rodzi się z niedoskonałości. Maszyny rodzą się z logiki. Mogę oddać życie za misję i swój statek. Każda maszyna będzie to potrafiła odnotować, ale żadna nie pojmie tego, tak jak rozumie to człowiek, czyli przez swój wewnętrzny system wad. Nasze wady są niezbędne.
Ripley przeciągnął dłonią po brodzie. Odpowiedź Casena bardzo go zainteresowała. Przytaknął, a następnie spojrzał na zegarek.
— Czas na nas.
***
Maszerując w milczeniu, przeszli labiryntem korytarzy do zachodniego skrzydła. W sektorze sądowym przywitał ich półokrągły, wysoki blat recepcji. Za nim siedział wyprostowany urzędnik prowadzący rozmowę przez swój neurowear. Ripley i Webster czekali, aż skończy.
Z tego miejsca w bazie połączenia na odległość mogły być prowadzone tylko przy pomocy neurowearu. Decydowały o tym względy bezpieczeństwa. Złamanie zabezpieczeń zakodowanych przy użyciu osobistych danych biometrycznych, dotyczących budowy mózgu i tożsamości, było praktycznie niemożliwe. Taką rozmowę mógł teoretycznie rozszyfrować jedynie ktoś z tym samym obywatelstwem i bliską biometrią, ale i to wymagałoby ogromnej ilości mocy obliczeniowej.
Technologia neurokryptologii wyniosła do ścisłego grona światowych celebrytów skandalistę i naukowca Teodora Becka. Plotki, o których słyszał Casen, mówiły o tym, że Teodor był zaangażowany w duży projekt udoskonalenia sztucznej inteligencji. Podobno starał się o własną bazę do jego realizacji, ale były z tym jakieś problemy.
Mężczyźni czekali w napięciu, wpatrując się w lśniący blat recepcji. Rozmowa urzędnika trwała w ich ocenie za długo. Jego donośny głos zdradzał, że nie było to nic związanego ze służbowymi obowiązkami, a raczej prywatna, mało znacząca dysputa.
Poirytowany sytuacją Casen odebrał to jako brak szacunku dla wyższych stopniem osób, a przede wszystkim miejsca. Pofatygował się za blat. Podszedł do pogrążonego w rozmowie, najwyraźniej niezorientowanego w sytuacji urzędnika i mocno zacisnął dłoń na jego karku. Dla kogoś zanurzonego w neuropołączeniu chwyt w tym miejscu był jak niechciane zanurzenie w lodowatej wodzie. Wystraszony urzędnik podskoczył na krześle.
— Ted Ripley i Casen Webster. Czekamy na rozprawę — wyjaśnił Casen wyjątkowo spokojnie, przechodząc na drugą stronę blatu.
— Tak jest! Rozprawa zaraz się zacznie. Drzwi numer czterdzieści dwa. — Mężczyzna wstał, ukłonił się z wyrazem przeprosin na twarzy i wyciągnął dłoń we właściwym kierunku.
Ted i Casen przeszli pod wskazany numer.
— Nie strasz ludzi. Wystarczyło coś powiedzieć. — Ripley przypatrywał się Casenowi z dystansem. Domyślał się, że musiał to być nerwowy wybuch spowodowany zbliżającą się rozprawą. — To nie była postawa do zaakceptowania. — Jego głos zabrzmiał, jakby udzielał mu surowej dyspozycji. Ted obawiał się, że zachowanie przy recepcji może być początkiem czegoś znacznie poważniejszego.
Na ekranie informacyjnym przed drzwiami z numerem czterdzieści dwa wyświetlał się duży biały napis na zielonym tle: „SALA OTWARTA”.
Rozdział 1
Sala, w której miała toczyć się rozprawa Casena Webstera, mogła pomieścić nawet do stu osób. Na ścianie po lewej stronie od wejścia rozciągała się wysoka matowogranatowa kotara z herbem UFP. Pod nią stały dwie ławy ustawione do siebie w kształt litery „L”. Krótsza była opatrzona plakietką z nazwiskiem Casena. Przy drugiej siedziały trzy osoby, a jedno miejsce było wolne. Casen rozpoznał dwie twarze. Pierwsza należała do Uwe Folla, szefa kontrwywiadu UFP, którym tak samo gardzili jego podwładni, jak i równi mu stopniem dowódcy. Casen nie był wyjątkiem w tym względzie. Uwe utrzymywał się na swojej posadzie wyłącznie dzięki osiąganym wynikom. Bez nich był jedynie śliskim i bezwzględnym urzędnikiem, wyobcowanym ze swojego środowiska.
Obok niego siedział Caleb Doos — dowódca bazy, w której stacjonował Casen. Sześćdziesięcioletni doświadczony wojskowy, zawsze uśmiechnięty i bardzo wyrozumiały dla swoich ludzi. Jego długie białe włosy, farbowana na niebiesko broda i żółte okulary wyglądały na pierwszy rzut oka dość ekscentrycznie, ale był to celowy zabieg. W blisko czterdziestoletniej karierze wojskowej stracił wszystkie kończyny. Nie ukrywał robotycznych protez, a na sztuczną skórę nie było go stać. Zdawał sobie sprawę z niecodzienności swojego wyglądu. Przy nim fantazyjne dodatki nie były czymś dziwnym, czasami odciągały wzrok osób nieprzyzwyczajonych do tylu okaleczeń.
Zgodnie z protokołem i procedurami trzecim uczestnikiem rozprawy była osoba niezależna. Ktoś z dala od sprawy i przestrzeni zawodowej oskarżonego. Anonimowy urzędnik, którego interes nie krzyżuje się w żadnym miejscu z uczestnikami procesu. W tym przypadku była to trzydziestokilkuletnia kobieta z bardzo pewnym siebie spojrzeniem. W ocenie Casena jej postawa była udawana. Zdradzały ją zbyt ciasno i zbyt dokładnie upięte włosy. W stresie nie czuła, kiedy skóra jej twarzy naciągała się mocno za misternie uczesaną fryzurą. Nie przeszkadzała jej również krzywo ułożona apaszka. Po prostu nie zwracała na nią uwagi. Za bardzo starała się wypaść wzorowo.
Casena zastanawiało czwarte, początkowo puste miejsce. Zajął je Ripley. Tego Casen się nie spodziewał. Myślał, że Ted tylko odprowadzi go do sali rozpraw, siądzie na widowni i będzie obserwował przesłuchanie. Tymczasem stanął po drugiej stronie.
Webster wyprostował się sztywno, zaskoczony. Z niemym pytaniem wypisanym na twarzy przypatrywał się bezpośredniemu dowódcy. Zastanawiał się, czy to dobry, czy zły znak. Może skrytość Ripleya była celowa. Nie chciał zamartwiać przyjaciela albo nie chciał za dużo obiecywać. Niezależnie od przyczyny Casen założył, że zachowanie Teda, jak każdy niespodziewany zwrot w tej sprawie, wymaga wzmożonej czujności.
Webster czuł na sobie przenikliwy wzrok czterech obecnie najważniejszych w jego życiu osób — szereg urzędników, ludzki porządek i jednocześnie ostrze sprawiedliwości. Werdykt musiał zapaść zgodnie z zasadami sądów wojennych UFP. Każdy z członków składu sędziowskiego odpowiadał za inną część dochodzenia: podejrzanego, zajście, dowody, wyrok. I każdy po przesłuchaniu i wysłuchaniu oskarżonego opowiadał się za jego winą lub niewinnością. Równy podział głosów oznaczał, że potrzebne będzie kolejne przesłuchanie.
— Wszystkie nagrania neurokryptologiczne zgromadzonych tu osób zostają zablokowane. Poza moim. Będzie ono niezbędne do udokumentowania prawidłowego przebiegu przesłuchania — oficjalnie obwieścił Uwe. — Proszę, zaczynamy od omówienia profilu podejrzanego Casena Webstera.
Głos zabrał ekscentryczny dowódca bazy.
— Casen Webster urodził się po stronie UFP. Jego służba trwa dwadzieścia pięć lat. Zaczynał jako inżynier. Stacjonował w trzech jednostkach. O tym za chwilę. Do mojej bazy trafił cztery lata temu. Jego działalność operacyjna dotyczy wyłącznie przerzutów. Od maja tego roku…
— Czy może pan powiedzieć, czym właściwie są przerzuty? — wtrąciła się niezależna uczestniczka obrad. Wydawało jej się, że przerywając i zadając dodatkowe pytania, zapunktuje profesjonalizmem i zaangażowaniem, szczególnie w oczach Uwe.
— To zależy od uprawień, jakie zostały udzielone obecnym tutaj — wyjaśnił dowódca bazy, porozumiewawczo uśmiechając się do autorki pytania, a następie spoglądając poważnym wzrokiem na Uwe.
— Kontynuować. Wszyscy są zweryfikowani przeze mnie osobiście. — Uwe uderzył władczo w formalny ton.
— W takim razie przerzuty to nasz sposób na lepsze rozpoznanie wroga i prowadzenie działań na jego zapleczu. Operacyjnie to głównie sabotaż i rozpoznanie. Casen, wraz z garstką wyszkolonych do tego osób, posiada wiedzę, umiejętności i sprzęt potrzebny do przerzucenia naszych ludzi i informacji z jednej strony na drugą. Przekraczanie niezauważonym nawet stukilometrowej linii frontu to najtrudniejsze zadanie, przed jakim możemy postawić żołnierza. Wymaga nieustannego…
— Tyle wystarczy. Przejdźmy do zajścia. — Uwe wyraźnie się niecierpliwił.
Casen zaklął w myślach. Oto przed nim jakaś przypadkowa kobieta bardzo siliła się na to, żeby wypaść profesjonalnie. Gołym okiem widać było, że nigdy nie uczestniczyła w podobnym procesie. Miała decydować o jego losie, a nawet nie wiedziała, czym zajmował się dla UFP. W tym musiał maczać palce znienawidzony przez wszystkich szef kontrwywiadu.
Uwe nerwowo kręcił się w fotelu. Czekał, aż w końcu rozprawa przejdzie do etapu, kiedy on będzie mógł przedstawić podejrzenia ciążące na Casenie.
— W takim razie kolej na mnie — głos Teda delikatnie się załamał. Po wielu latach znajomości Casen potrafił zauważyć takie detale u swojego przyjaciela. Jako jedyny Ripley przemawiał na stojąco. — Casen Webster otrzymał zadanie przerzucenia dwóch agentów mających rozpoznać wrażliwą infrastrukturę AEI. Detale, ze względu na misję, pominiemy. Odbył łącznie siedem pełnych przerzutów w ramach zadania. Nasi agenci byli już dobrze ustawieni po stronie wroga. Działali pod nową tożsamością i regularnie dostarczali cenne informacje… — relacjonując fakty, Ripley nie patrzył na przyjaciela. W przeciwieństwie do Uwe, który wbił w Casena zaczepny wzrok, zaciskając coraz silniej oparte o blat pięści. Ripley kontynuował: — Casen wracał z ósmego przerzutu. Po zakończonej misji sprowadzał do domu naszych długo ulokowanych agentów. Pojazd, którym dowodził, czyli Baltikę, zaparkował w naszej bazie. Casen opuścił go bezpiecznie. Z jego rozkazu agenci zostali na pokładzie. Autopilot został zaprogramowany tak, aby odstawić ich do własnej bazy. Nie dolecieli na miejsce. Niedługo po starcie maszyna eksplodowała, zabijając obu agentów. Do dzisiaj nie wiemy, jak ładunek został podłożony ani dlaczego nie wykryły go nasze systemy monitorowania. Nie wiemy też, jak został zdetonowany. — Ripley usiadł, drżącą ręką podsuwając sobie krzesło.
Webster poczuł się, jakby wpadał w próżnię.
— Jestem tutaj, aby doprowadzić ten proces do najwłaściwszego końca — zaczął Uwe. — Na oskarżonym ciążą zarzuty sabotażu, spiskowania przeciwko UFP, zabójstwa, narażenia zdrowia i życia personelu tej bazy. Proces jest tajny, a teraz ja zadbam o to, aby był szybki. — Wyprostował się, jakby chciał podkreślić swoją pewność siebie, i od razu dodał: — Uzyskane ze statku dane wskazują, że podczas ostatniego lotu nikt, oprócz oskarżonego i nieżyjących agentów, nie miał do niego dostępu. To jest do stwierdzenia z absolutnie stuprocentową pewnością. Eksplozja nastąpiła po tym, jak JEDNA osoba opuściła statek. Pojazd eksplodował w niebezpiecznej odległości od bazy. Na szczęście nie spowodował żadnych dodatkowych strat. To wszystko nie wygląda na zbieg okoliczności. Co grozi podejrzanemu? — Wzrok Uwe powędrował w stronę jedynej kobiety uczestniczącej w procesie.
Ta odczytała swoją kwestię z tabletu:
— „Za udowodnienie sabotażu, śmierć. Za udowodnienie udziału w spisku, śmierć. Za zabójstwo personelu wojskowego, śmierć. Za…”
— Dziękuję, wystarczy — przerwał jej Uwe. — Zanim wydamy wyrok, chciałbym wiedzieć, dlaczego to zrobiłeś — zwrócił się do oskarżonego.
Casen obserwował nieruchome twarze przy sąsiednim stole. Ripley ani kobieta nie patrzyli w jego stronę. Bali się albo wstydzili. Tylko dowódca bazy i Uwe mieli wystarczająco odwagi, by spojrzeć mu w oczy. Casen zastanawiał się, czy unikanie wzroku mogło oznaczać, że wynik procesu był z góry ustawiony. Uwe w końcu był do tego zdolny.
Dlaczego Ted jeszcze kilka minut przed wejściem na salę zachowywał się jak przyjaciel i ofiarował swoje wsparcie? Jeśli wiedział, że siądzie naprzeciwko, to czemu rozmawiał z podejrzanym? To, zdaniem Casena, nie trzymało się kupy. W całej karierze nie spotkał się z takim podejściem do procesu jakiegokolwiek żołnierza.
Wykonując swoje zadania, za każdym razem ryzykował życie. Nie bał się śmierci. Nie bał się przeciwnika. Potrafił strzec powierzonych mu tajemnic. Nauczył się działać nawet w całkowicie beznadziejnych sytuacjach. Teraz nie było inaczej.
Webster wstał, wyciągnął mankiety i poprawił przyczepiony do ramienia płaszcz.
— Jak wspomniał mój przedmówca, służę dla UFP dwadzieścia pięć lat, z czego od czterech tworzę i udoskonalam metody przerzutów. Nie da się tego nauczyć w symulatorze, więc codziennie narażam swoje życie, trenując w trudnych warunkach i szukając nowych tras. Jestem pierwszą osobą w naszej armii, która podjęła się tego zadania. Każdy kolejny specjalista w tej dziedzinie został przeze mnie przeszkolony. W czasie całej służby otrzymałem odznaczenia za ukończenie trudnych misji oraz ratowanie towarzyszy. Nigdy nie zawiodłem. Nigdy nie zdradziłem. Ale gdybym chciał zadać cios UFP, zrobiłbym to właśnie w ten sposób: zrzucając podejrzenia na kogoś, kto stworzył tę nową metodę walki. Do dzisiaj AEI nie jest w stanie doścignąć nas w skuteczności przerzutów. Ich statki wpadają częściej niż nasze. Jeśli wróg nie może być skuteczny, to przynajmniej sprowadzi nas do swojego poziomu. I właśnie z tego powodu stoję tu dzisiaj przed wami.
— Może masz rację, ale pominąłeś bardzo istotny fakt. Otóż aby zaatakować swoich, potrzebny jest motyw, a ty, zdaje się, takowy posiadasz. Cztery lata temu w nalocie na szpital zginęli nasi obywatele. W tym twoja córka — mówił Uwe, unosząc kącik ust, jakby chciał sprowokować Webstera.
— Tak, w bombardowaniu zginęła moja córka — sucho przyznał mu rację Casen.
— Od tego czasu zacząłeś zajmować się przerzutami. Nie chciałeś brać udziału w regularnych działaniach na linii frontu.
— Tak.
— Podczas ostatnich lotów dowiedziałeś się, jaki cel operacyjny został przydzielony naszym agentom. Przedstaw go — rozkazał Uwe.
— Agenci mieli uzyskać informacje na temat cywilnych obiektów wykorzystywanych jako schrony, aby w przypadku rozszerzania ofensywy atakować również te cele.
— I dlaczego mielibyśmy atakować te cele? — dopytywał Uwe.
— Aby zmniejszać populację do liczby, która jest w stanie utrzymać się na Ziemi — odpowiedział Webster, trzymając emocje na wodzy.
Kobieta siedząca obok Uwe zareagowała zaniepokojona.
— Naszym celem ma być wojsko, urzędnicy, strategiczny personel. Ale dlaczego ukrywający się cywile? Przecież oni mają podlegać przymusowej kastracji — skierowała wątpliwości w stronę Uwe.
— Bo to nie jest wojna. A my nie walczymy o granice ani o pieniądze. To ostatnia szansa na ratunek człowieka. No chyba że pani woli wysłać siebie w puszce, chuj wie gdzie w kosmos, i zdechnąć po drodze. Nie my jesteśmy szaleńcami. Ratujemy to, co ludzkie, przed ryzykowną zabawą AEI. Jeśli chce pani wnieść coś do tej sprawy, to sugeruję zadawać przemyślane pytania. — Zirytowany Uwe w nerwowym tiku złamał ołówek, którym zakreślał coś w notatkach, a potem kontynuował: — Śmierć bliskiej osoby i zadania naszych agentów obudziły w podejrzanym złudne wątpliwości natury moralnej. To wystarczający motyw do zabicia naszych agentów… zmarnowania czasu, jaki poświęcili na zbudowanie swojej wiarygodności i kontaktów po stronie wroga… czy w ogólnym rozrachunku osłabienia naszej misji. Ty za to odpowiadasz. — Ostatnie zdanie wbiło się w Casena jak ostrze.
— Nigdy nie kwestionowałem rozkazu, jaki otrzymałem. Nawet kiedy poznałem cel misji, wykonywałem ją dalej. Podczas przedostatniego lotu ryzykowałem życie swoje oraz załogi, aby poczekać na spóźniających się agentów w punkcie zbiórki. Czy tak postąpiłby zdrajca?
— Wszystko jest grą, a ty jesteś sprawnym graczem. Kolejnym bardzo wygodnym dla ciebie zbiegiem okoliczności okazuje się odłącznie twojej pamięci od przebiegu ostatniej misji. Dokumentacja potwierdza, że sam wydałeś taki rozkaz.
— Taką możliwość dało nam dowództwo. Wszystkie załogi obsługujące misje o najwyższym priorytecie mogą z niej skorzystać. Ta misja wymagała, aby nasza pamięć nie dała się przepisać na kasetkę. Gdybyśmy na końcu wpadli, cała wiedza mogłaby przejść w ręce wroga. Odłączenie pamięci dotyczyło mnie i przerzucanych agentów.
— Okoliczności dziwnie ci sprzyjają. Żadna rejestracja do neurokasetki nie odtworzy twoich prawdziwych intencji. Twoje słowo przeciwko naszemu — lekceważąco punktował Uwe.
Webster zauważył, że teraz szef kontrwywiadu ustawia grę tylko między nimi dwoma. Opuścił wzrok i instynktownie postawił krok do tyłu. A potem dodał spokojnie:
— Nie obchodzi mnie, jaki będzie wynik tego procesu. Jeśli będzie on najsurowszy, to chcę umierać z otwartymi oczami, będąc pewny swojej niewinności. Dla was i tak nic to nie zmieni. Do tej bazy, a może do innego wrażliwego punktu UFP, za jakiś czas wróci problem w postaci kolejnego zamachu. Jedyna różnica będzie taka, że mnie już nie będzie. — Casen kierował swoje słowa do trzech pozostałych orzekających. Zdawał sobie sprawę, że Uwe nie przystanie na taką argumentację. Dla niego trzymał w zanadrzu inny fakt, który ten przeoczył. — Każdy dowód oskarżający mnie o ten zamach został tutaj określony jako „zbieg okoliczności”. Jestem przekonany, że podpierając się wyłącznie takimi domysłami, a nie rzeczywistymi dowodami, również mogę powiedzieć, że agenci, których przewoziłem, dzielili się ze mną swoimi wątpliwościami dotyczącymi etycznej strony tego rozkazu. Może więc postanowili skorzystać z łaski poświęcenia siebie światu, ratując tym samym od niesprawiedliwej śmierci tysiące innych…
— Moje dowody opierają się znacznie bardziej na rzeczywistości niż twoje ckliwe bajeczki! — przerwał mu Uwe.
— Agenci byli wyjątkowo wylewni — ciągnął niewzruszony tym wybuchem Casen. — Powiedzieli o jeszcze jednej rzeczy. Niektóre z rozkazów, jakie wtedy otrzymali, pochodziły od ciebie. Czy w takim razie nie ty powinieneś siedzieć po tej stronie ławy? Oskarżając pierwszą pasującą ci osobę i zatajając swój związek ze sprawą…
— To nie jest zabronione… — ripostował Uwe.
— Ale nie jest słuszne! — podniesiony głos Webstera uciszył szefa kontrwywiadu.
Ostatnia wymiana zdań zburzyła resztki spokoju w sali. Pozostali członkowie ławy sędziowskiej milczeli skryci za murem własnej bezradności.
— Jest coś jeszcze, czego twoje dochodzenie nie wykazało — kontynuował Casen. — Po wylądowaniu w bazie statek przebywał tutaj przez dwadzieścia minut. W tym czasie nie dostał dodatkowej osłony kontrwywiadowczej. A skoro misja faktycznie miała taką ogromną wartość, to czemu cały pobyt w bazie miał zaledwie standardowe wsparcie? Jeśli po naszej stronie działa wroga nam siła, to równie dobrze może wymazywać swoją obecność, podkładać materiały wybuchowe albo wpływać na dowódców. Na razie nie złapałeś nikogo, tylko szukasz głowy do ścięcia za słabe zabezpieczenie kontrwywiadowcze misji, w którą sam się angażowałeś i której porażkę teraz osądzasz. Niezależnie od tego, jak bardzo bym gardził całym tym procesem, zostawiam tutaj z wami wszystkimi jakąś część mojej osoby. A to, że jej nie odzyskam, jest dla mnie jak śmierć.
Uwe zacisnął pięści. Plan przeprowadzenia szybkiego procesu legł w gruzach. Ostatnie zdanie trafiło w najczulsze punkty wszystkich na sali. Uwe liczył na to, że ktoś inny się odezwie, bo na razie gotująca się w nim krew wystarczyłaby jedynie na szybki skok do gardła Webstera.
— Poprosimy o przerwę. Proszę, zaczekaj na zewnątrz. — Kobieta zwróciła się do Casena.
***
Casen czekał na korytarzu. Jedynym jego zajęciem było obserwowanie z daleka nerwowo wyprostowanego pracownika recepcji, który co jakiś czas, kątem oka, oceniał, czy jego prześladowca już zniknął za drzwiami sali rozpraw. Tak mijała trzecia godzina.
W końcu mały ekran nad wejściem rozjaśniał zielonym kolorem. Wyświetlony komunikat wzywał do środka. Webster ostatni raz spojrzał w stronę recepcji i wszedł.
Trzej członkowie komisji siedzieli. Kobieta stała i odprowadzała Casena wzrokiem na jego miejsce. Kiedy usiadł, zaczęła mówić:
— W przypadku wszystkich postawionych oskarżeń, to jest: sabotażu, morderstwa, spiskowania i narażania życia personelu bazy, wystąpiła równowaga głosów. Tym samym, działając w świetle celów i słuszności UFP, ogłaszamy twoją PRZYPISANĄ niewinność. Taka sama liczba głosów oznacza, że dochodzenie nie jest zakończone i mocodawcy UFP będą do niego wracać. Nastąpi to w przypadku pojawienia się znaczącego dowodu, świadka lub konieczności zadania nowych pytań. Szczegółowe uzasadnienie naszej decyzji zostanie przedstawione w utajnionym dokumencie.
Casen poczuł ulgę, ale nie było tego po nim widać. Trzymał zwycięstwo w sobie. Pochylony nad ławą, miał nadzieję, że prawda go już nie opuści. Popatrzył na Teda, szukając w jego oczach jakiegokolwiek dodatkowego wytłumaczenia. Nie widział nic poza słabo skrywanym zmęczeniem. Domyślał się, że jego przyjaciel nie wyjdzie stąd z podniesioną głową.
Kobieta kontynuowała:
— Za tymczasową niewinnością przemawia brak dowodów jednoznacznie wykazujących winę. Mimo domniemanej niewinności oskarżony pozostaje w obszarze drugostopniowego podejrzenia. Zostaną więc podjęte środki przeciwdziałania…
— Twoja obrona nie ma znaczenia. — Uwe wciął się jej w środek zdania, nie odpuszczając Casenowi. — Monitoring ponad wszelką wątpliwość wskazuje, że nikt nie miał styczności ze statkiem oprócz ciebie i nieżyjących agentów. Według mniej doświadczonych członków tej komisji oznacza to, że musimy teraz wykluczyć samobójstwo któregoś z agentów, co w mojej ocenie jest bezbrzeżnie idiotyczne! — pluł z wściekłości słowami, piorunując wszystkich obecnych wzrokiem. — Na szczęście mogę podjąć parę dobrych decyzji samodzielnie. Po pierwsze, natychmiastowo odsuwam cię od służby. Po drugie, pozbawiam wszystkich przywilejów przypisanych do twojego stanowiska oraz wynikających z twoich zasług. Od teraz jesteś nikim. A jeśli nasze śledztwo potwierdzi twój udział w katastrofie Baltiki, czekać cię…
W całkowitym zaskoczeniu jedna chwila rozciągnęła się dla Casena w kierunku chłodnej wieczności. Czuł, jak ulatuje z niego powietrze. Przestał rejestrować kolejne wypowiadane przez Uwe słowa. Na szczęście potrafił jeszcze kontrolować stres. Wszystko, co działo się wokół niego, zamieniło się w szum. Grubą granicę, za którą czekała niewygodna rzeczywistość. Szum był prosty i momentalnie ginęło w nim wszystko, co trudne. Po chwili otrząsnął się z odrętwienia i wrócił do rzeczywistości.
— …i tak moim ostatnim rozkazem domagam się natychmiastowego pozbawienia cię wszystkich oficjalnych części twojego munduru. Nie chcę, żeby ktoś poza tymi drzwiami zobaczył cię w odznaczeniach, które zhańbiłeś.
Nikt z komisji nie reagował na słowa Uwe. Bali się dyskusji wyglądającej jak otwarta rana.
Stres znowu wbijał się pod skronie Casena uciskającymi falami. Tym razem całe jego ciało robiło się hiperczułe i gotowe do ataku. Mimo to zmuszał je do wykonywania powściągliwych poleceń. Mrowiącymi dłońmi odłożył na stół belkę z odznaczeniami. Zaraz za nią płaszcz. Na końcu łzawo wznoszonym toastem odpowiedział:
— Stać mnie na pospolite przebywanie tu, obok tego człowieka, w tak oczywistej identyczności z nim i niekończącej się pogardzie dla każdej oznaki jego bycia. — Nie odrywał wzroku od Uwe. Potem opuścił salę.
Ktoś z komisji jeszcze chciał coś dodać, przywołując Casena z powrotem, ale on nie słuchał.
W momencie wyjścia z sali procesowej jego rola i poświęcenie dla UFP dobiegły końca. Czuł się zdradzony. Wymazany z historii, którą pisał dla czegoś większego niż własne życie. Oddanie, które pielęgnował przez tyle lat, uciekło za nieznany horyzont. Żałował, że UFP nie jest w stanie chronić ludzi takich jak on. Czuł, że nikt nie wysłuchał go wystarczająco. Nawet sposób, w jaki werdykt został przekazany, był bliższy skarceniu psa. Potrzebowali jego ofiary, więc ją sobie wzięli.
Bał się jedynie tego, że zostało mu bezczynne siedzenie na tyłku i czekanie, aż ktoś podpisze się pod jego wyrokiem. Bycie zwykłym obywatelem UFP w jego oczach równało się katastrofie. Owoce prostego życia wydawały mu się bez smaku.
Stawiając ostatnie kroki w bazie, chciał się z nią jakoś pożegnać. Ale coś jeszcze nie do końca uświadomionego odradzało mu to. W jego głowie dopiero zaczynało się otwierać coś nowego.
***
Komisja nadal siedziała przy stole i zamykała procesowe formalności.
— Uzgodniliśmy, że na czas dochodzenia chcemy tymczasowo zawiesić go w służbie. Dlaczego wyrzuciłeś go na stałe? — zaatakował z pretensją w głosie Caleb Doos.
— Na twoim miejscu zważałbym na ton. I nie muszę ci się tłumaczyć. Powoływać i odwoływać oficerów mam prawo wedle własnej oceny. — Uwe przywołał do porządku dowódcę bazy. — Wiem, że on stoi za zamachem. Nie mogę tego jeszcze udowodnić, ale wiem, że to on. Wiem też, że tacy tradycyjni formaliści zawsze pękają. Za dużo wolnego czasu poza murami nie będzie na jego korzyść. Najpierw utrudnię mu znalezienie pracy, potem wpadnie w jakąś dziurę i finalnie albo zacznie gadać, albo jego mocodawcy z AEI zdecydują się go pozbyć. Tak czy inaczej, nie zrobi nic bez naszej wiedzy.
Twarze członków komisji spokorniały. Nawet jeśli nie zgadzali się z osądem i metodami Uwe, to wiedzieli, że głos sprzeciwu był równoznaczny z oddaniem swojego losu w jego ręce. Tylko Doos pozostawał niewzruszony.
Rozdział 2
Z zewnątrz wszystkie szpitale UFP były pomalowane na ciemnoczerwony kolor i obrysowane pojedynczą grubą, białą linią. W środku dominował jasny wystrój. Kolorowe pasy na ścianach pomagały orientować się w korytarzach między oddziałami.
Casen biegł wpatrzony w ciągnący się pomarańczowy ślad prowadzący na odział intensywnej opieki. Zatrzymał się przed ogromnymi automatycznymi drzwiami, które otwierały się dopiero po zameldowaniu. Nerwowo zmusił neurowear do przekazania informacji o sobie do odbiornika drzwi. Na ekranie pojawiło się zdjęcie i dane jego żony. Automatyczne drzwi otworzyły się, a z szybu wentylacyjnego nad nimi opadła cienka i chłodna warstwa dezynfekującej mgiełki. Obok wyświetliła się holograficzna strzałka nawigacyjna prowadząca do konkretnej sali, w której leżała jego żona.
Był już na miejscu. Szarpnął za klamkę. Drzwi były zamknięte. Zajrzał przez plastikowe okienko. Widział ją na końcu pomieszczenia, tuż pod oknem z grubą białą kratą. Patrzyła w stronę drzwi. Musiała się zastanawiać, co za wariat próbuje na siłę dostać się do środka.
— Casen, najpierw musimy porozmawiać — głos za plecami Webstera pobrzmiewał zatroskanym spokojem.
Doktor Caleb Dent był przyjacielem Casena z czasów szkoły. Ich rodzice mieszkali obok siebie, więc ich przyjaźń rozciągała się daleko poza lekcyjną ławę. Kiedy wyruszali z rodzinnych domów jako młodzi dorośli, skierowali swoje losy w przeciwne strony. Mimo to zawsze znajdowali czas, by przynajmniej kilka razy w roku się spotkać.
Byli w takim samym wieku, ale Dent prezentował wyraźnie gorszą formę. Należał do tych lekarzy, którzy żyją tam, gdzie pracują, więc nie wystarczało mu sił, aby zadbać o siebie. Jego starannie przylizane włosy miały wzbudzać poczucie profesjonalizmu i opanowania, a lekki zarost na zmarszczonej od chronicznego niewyspania twarzy przywoływał skojarzenia zatroskanego naukowca.
— Caleb, co jej jest? — dopytywał zaniepokojony Webster.
Doktor wyciągnął wbitą w kieszeń kitla rękę i wskazał drogę do swojego gabinetu. Weszli do środka. Zanim się odezwał, upewnił się szarpnięciem klamki, że zamknął za sobą drzwi na klucz. Potem wyłączył wszystkie elektroniczne urządzenia w pokoju.
— Najważniejsze informacje są takie, że z Laną zdrowotnie wszystko będzie dobrze. Przedawkowała jakiś szemrany modyfikator. Szczęście w nieszczęściu, pewnie brała go od dłuższego czasu i tym razem układ krążeniowy jakoś poradził sobie z przeszprycowaną dawką. Gdyby jej organizm nie był uodporniony, nie byłoby jej tutaj — mówił Caleb zdecydowanie i z wyuczoną przez lata praktyki empatią.
— Czy grożą jej sankcje eugeniczne? — dopytał szeptem Casen.
— Nie, zadbałem o to, żeby trafiła tutaj z zatruciem wpisanym w papierach. Tylko ja miałem dyżur przy niej, więc macie cholernie dużo szczęścia. Godzina później i trafiłaby na zwykłego służbistę. Za branie modyfikatorów w najlepszym przypadku dostałaby kastrację. W każdym innym to odmowa pomocy medycznej i pewna śmierć.
— Dziękuję. Do końca życia będziemy twoimi dłużnikami. — Casen usiadł i starał się uspokoić. Przeciągał dłonią po czole i czubku głowy. Tak nauczono go na samym początku służby wojskowej. Według niektórych miało to przywoływać matczyny gest, który łagodził nerwy. Bardziej jednak chodziło o to, żeby tysiącami powtórzeń wmówić sobie skuteczność tej metody.
Caleb obserwował go przez chwilę w milczeniu, a potem dodał:
— Lana żyje, to jest najważniejsze. Ratowanie życia to moja praca. Nie jesteś moim dłużnikiem. I jest też przy tym mniej papierkowej roboty niż przy sankcjach eugenicznych. Problemem jest coś innego. Lana niebezpiecznie nadużywa nielegalnych modyfikatorów. To jest cholernie duży problem. Jeśli ktoś ją na tym złapie… sam wiesz.
— Poradzę sobie z tym. Teraz najważniejsze to wyciągnąć ją ze szpitala. Dopilnuję, żeby tutaj nie wróciła. — Casen, pewniejszy siebie, spojrzał przyjacielowi prosto w oczy.
— Co planujesz?
— Porozmawiam z nią o tym.
— Myślisz, że rozmowa załatwia problem kogoś uzależnionego?
— Masz lepsze rozwiązanie?
Caleb zwlekał przez moment z odpowiedzią.
— Wrócimy do tego. Za dwa dni będziesz mógł ją zabrać. Zbyt szybkie wypisanie może być podejrzane. Działamy zgodnie z zasadami jak w przypadku zatrucia. A jeśli u was coś się dzieje, to powiedz, czy mogę jakoś pomóc. — Caleb wyczuwał, że jego przyjaciel jest zagubiony w sytuacji.
Niespodziewanie Casen zaczął się otwierać.
— Pewnie za dużo złych rzeczy naraz się na nas zwaliło. Najpierw pochowaliśmy córkę, sześć miesięcy temu zabrano mi mundur. Ciągnie się za mną śledztwo, które nie powinno mieć ze mną nic wspólnego. Lana ma przez to problemy w pracy. Zresztą… im mniej wiesz, tym lepiej.
— Rozumiem. Przykro mi to słyszeć. Pewnie będzie was to kosztować dużo pracy. Ale mogę polecić wam kilka osób, które mogą pomóc.
— Zgłoszę się do ciebie po kontakty. Dziękuję za to, co robisz. Czy mogę się z nią teraz zobaczyć? — Casen ponad wszystko chciał już opuścić ściany małego gabinetu.
— Oczywiście, możesz ją odwiedzić. I pamiętaj, że gdybyś potrzebował mojego wsparcia, to wiesz, gdzie mnie szukać. Ale jest coś jeszcze… — Caleb zatrzymał wstającego Casena. — Webster, chcę się upewnić, że rozumiesz sytuację. Ta próba Lany z modyfikatorem… była czymś innym.
— Co masz na myśli?
— Było tego za dużo, a jej neurowear był rozłączony z systemem ratunkowym. Na szczęście korzystała z tak fatalnych obejść, że nie poradziły sobie z wbudowanymi zabezpieczeniami. Chodzi mi o to, że to nie było przypadkowe przedawkowanie.
Casen niezauważalnie pokiwał głową. Własne myśli ścisnęły go za gardło. Jeszcze bardziej chciał zobaczyć Lanę.
Dent włączył z powrotem wszystkie urządzenia w gabinecie. Fala jaśniejących ekranów i kolorowych kontrolek przepłynęła przez pomieszczenie. Udali się do sali, w której leżała Lana.
Casena martwiły możliwe powikłania po przedawkowaniu. Zdarzało się, że młodzi żołnierze z jego byłej bazy próbowali tak odreagować okrucieństwa wojny. Tylko nielicznym udawało się wyjść z tego bez szwanku. Przede wszystkim byli ci, którzy nie wydostawali się z nadbudowywanych modyfikatorami sieci neuronowych. Ciążąca trauma stawała się lepką myślą. Znośną przez jakiś czas, ale w końcu zapychającą świadomość. Szemrane modyfikatory powodowały biochemiczne spustoszenie. Złe dawkowanie połączone z niedopasowanym kodem okazywało się tragiczną w skutkach kombinacją. Żołnierze z mniejszym szczęściem wpadali w śpiączkę albo tracili jeden ze zmysłów. Pechowcy zapominali motorykę własnego ciała. Wszystkich nieszczęśników dotkniętych widoczną awarią modyfikatorów skazywano na śmierć. Doktryna UFP zabraniała zażywania jakichkolwiek zmienników, które osłabiały jasny i surowy umysł człowieka. Poza tym obumierająca planeta i tak nie była gotowa na utrzymanie słabych jednostek z celowymi bliznami na duszy i ciele.
Webster wpadł do pomieszczenia, w którym Lana dochodziła do siebie. W środku byli tylko oni. Ostrożnie usiadł na łóżku żony. Powoli chwycił jej rękę i mocno ścisnął. Chciałby najprostszym gestem powiedzieć wszystko, o czym teraz myślał. Przyglądał się jej, nie marnując tej chwili na zbędne słowa. Wyglądała na bardzo zmęczoną. Czarne kręcone włosy kontrastujące z bielą szpitalnej poduszki potęgowały nienaturalną bladość twarzy. Jej brązowe oczy były napuchnięte, a na suchych i popękanych wargach wykwitały maleńkie kropelki krwi.
Lana była niską i drobną kobietą. Od czasu zażywania modyfikatorów było jej jeszcze mniej. Jej ciało było suche, a pod mocno naciągniętą skórą twarzy rysowały się ostro kości policzkowe. Z każdym kolejnym dniem i samoodurzeniem jej piękno przygasało jak więdnący w wazonie kwiat. Bolesna metamorfoza trwała kilka miesięcy, a ostatnio stała się intensywniejsza. Casena przerażało to, że potrafił dostrzec każdą najdrobniejszą skazę. Pamiętał, kiedy pojawiły się po raz pierwszy. Przyglądał się im, a mimo wszystko odstawiał każdy niepokojący sygnał na jutro. Chciał to zatrzymać, chociaż nie miał sił, żeby próbować. A może nie potrafił przekonać się, żeby zacząć. Bał się tego, że nie potrafi. Gdzieś głęboko w nim tliła się myśl, że wszystko wokół powoli traci swój rzeczywisty sens.
Jeszcze mocniej zacisnął dłoń na jej ręce. Chciał, żeby na niego spojrzała. Chciał zapomnieć o swoich myślach. Lana wyraźnie unikała jego wzroku, wpatrując się w okno.
— Najwyższy czas, żeby dać sobie z tym spokój — chrypiącym od znieczulenia głosem odezwała się pierwsza.
— Nie można — wyszeptał Casen.
— To już wszystko się stało. Nasza córeczka, twój proces. Zresztą. Już tam nic nie ma. — Lana sprawiała wrażenie, jakby ugrzęzła we własnej próżni.
— Jest dla nas znacznie więcej. Musimy się tylko postarać. Obiecuję ci to.
— Znowu przez chwilę cię kocham. Lubię, kiedy na moment wszystko staje się takie proste i naiwnie. — Obróciła do niego głowę i uśmiechnęła się, jakby w ten sposób chciała zamaskować smutek.
— Nie możesz ciągle uciekać. To złudne. Nie wolno ci się poddawać.
— Ból to najlepszy sposób na wymazywanie wspomnień. Gdy w końcu zapomnę, że byłam Laną matką i Laną żoną, wtedy wszystko przestanie boleć — szeptała obojętnie, bez emocji, jakby zapadała w sen.
— Teraz mówi do mnie moja Lana, która ma ogromny problem. Ja i ty, razem pokonamy twoje uzależnienie i wszystko powoli się ułoży. Tylko daj nam szansę. — Casen wiedział, że nie może okazać słabości. Nie w tym momencie.
— To prawda, powoli. Trzeba lepiej kontrolować czas. Za wolno podejmowałam decyzje. Teraz będzie inaczej. — Ożywiła się nagle i wyciągnęła spod koca tablet, po czym włożyła go w dłoń Casena. Ekran wyświetlał stronę potwierdzającą złożenie przyspieszonego wniosku o separację. — Nie chcę być dla ciebie ciężarem i nie chcę codziennie na ciebie patrzeć. Mam dość Lany, którą muszę znosić przy tobie.
— Pomyśl tylko, w jakim stanie podejmowałaś tę decyzję. Lepiej będzie to przemyśleć…
Lana nie pozwoliła mu dokończyć.
— Nie chcę, żebyś mnie pouczał. Decyzję podjęłam, zanim tutaj trafiłam. Zanim uruchomiłam modyfikator. Zanim zacząłeś sam błądzić. Nie mów mi więc nic o przemyśleniu tego jeszcze raz. Za długo zwlekałam. — Próbowała być stanowcza, ale zmęczenie brało nad nią górę. Jej chrypliwy głos wdzierał się w Casena.
Położył tablet obok niej. Raz jeszcze spojrzał na Lanę. Zastanawiał się, na ile jej słowa były prawdziwe, a na ile tliły się tylko w wolno wypalającym się szoku. Lana musiała być wyczerpana fizycznie. Nie chciał na nią naciskać. Potrzebowała wrócić do siebie. Wtedy będzie czas na stabilność. Jego pomoc będzie następna w kolejności.
Ucałował ją w czoło i policzek. Obiecał, że za dwa dni po nią przyjedzie, i wyszedł. Po drodze zajrzał do gabinetu Caleba i poprosił, aby przyjaciel na bieżąco informował go o stanie Lany. A jeśli będzie to konieczne, to niech zostanie w szpitalu na dłużej. Byle jej myśli i neurowear wyzerowały się z całego osadu narkotycznych modyfikatorów.
Caleb zapewnił, że wszystko dobrze się skończy.
***
Przed szpitalem Webster zamówił taksówkę, zjawiła się niemal natychmiast. Chciał jak najszybciej wrócić do warsztatu. Przejazd kołowym pojazdem był znacznie tańszy niż lot aeroautem. Będąc już w wysłużonym samochodzie, oparł głowę o fotel i zamknął oczy. Kierowca marudził coś o trasie, a Casen potwierdzał, mamrocząc.
Przeważnie zakorkowane o tej porze ulice dzisiaj były puste. Wszystko za sprawą korporacyjnych targów w ścisłym centrum. Największe biznesowe molochy UFP cyklicznie prezentowały swoje produkty i usługi podnoszące jakość życia obywateli, ale przede wszystkim zapewniające im jak najwyższy poziom bezpieczeństwa. W świecie targanym wieloletnią wojną tylko ta wartość nigdy nie ulegała czasowej degradacji. Ochrona życia, aktywów i własnej przyszłości odmieniana była przez wszystkie przypadki, ceny i reklamy. Dyktowała rytm codzienności i formowała politykę UFP.
Każdy chciał wiedzieć jak najszybciej o planowanych atakach czy zbliżających się pociskach. Rozkwitał biznes przydomowych schronów. Dla tych, którzy mieli mniej gotówki, dostępne były miejsca w publicznych kryjówkach. Jeśli należało się do klasy średniej, to wręcz wypadało opłacać comiesięczny abonament na rezerwację nieco lepszego lokum — własnego mikropomieszczenia. Można je było odwiedzać, dekorować i przygotowywać pod własne potrzeby.
Casen nie był tym wszystkim zainteresowany. Znał realia tej wojny. Schrony nie zdawały się na wiele, w szczególności te na rubieżach. Znacznie taniej było po prostu pogodzić się ze swoim losem.
Jego aktualne i jedyne źródło zarobku paradoksalnie zaprzeczało tym głębokim przekonaniom. Po tym, jak zabrano mu mundur, otworzył warsztat. Oferował w nim nie do końca legalne zaawansowane modyfikacje korporacyjnego sprzętu do personalnej ochrony.
Na posągowej do niedawna postawie Casena Webstera zaczęły się pojawiać rysy. Źródło jego tradycjonalizmu i oddania dla sprawy UFP korodowało w głębokim rozczarowaniu. Nie miał więc skrupułów, aby w warsztatowych zleceniach wykorzystywać wiedzę o niejawnych procedurach. Modyfikował urządzenia klientów, aby lepiej sprawdzały się w ekstremalnych warunkach: wyszukiwały więcej zagrożeń, ostrzegały wcześniej i działały dłużej — wbrew temu, co mówiły cena i gwarancja producenta. W najbardziej dyskretnych zamówieniach korporacyjna elektronika miała być zestrojona z wojskowymi pakietami danych. Wystarczyło dekodowanie tych podstawowych informacji, aby klienci Casena płacili okrągłe sumy za większe w ich mniemaniu poczucie bezpieczeństwa. W rzeczywistości były to błahe dane. Najistotniejsze informacje kodowano cyklicznie, więc nikt spoza dowództwa nie miał do nich dostępu.
Klienci doskonale wiedzieli, że zamówienia składają u byłego wojskowego, dlatego decydowali się na jego usługi i zachęcali innych znajomych. Przychód z takiej działalności i praca Lany, jako specjalistki do spraw logistyki w korporacji, pozwalały utrzymać życie na średnim poziomie.
Taksówka zatrzymała się przed warsztatem.
Webster prawie przysnął na tylnym siedzeniu. Opłacił przejazd, wyklikując parę komend na interaktywnej bransolecie. Taksówkarz odebrał płatność na ekranie zamocowanym w desce rozdzielczej i odryglował drzwi.
Casen wszedł do warsztatu. W końcu był sam. Zamknął drzwi na wszystkie zamki, a potem odłączył domofon. Nie chciał, aby ktokolwiek mu przeszkadzał. Dokończenie kilku zaległych zamówień miało odciągnąć go od dzisiejszych zmartwień. Ale nie dało się uciec od myślenia o Lanie. Powtarzał sobie, że jest teraz w dobrych rękach. Caleb na pewno zrobi co w jego mocy, aby odzyskała siły i trzeźwość myśli. Casen przezornie ustawił bransoletę tak, aby widomości przychodzące od przyjaciela miały najwyższy priorytet.
Przesunął czerwony obrotowy taboret bliżej roboczego biurka na środku warsztatu. Zdjął skórzaną kurtkę i zaczął się przyglądać ostatniemu projektowi. Coś jednak nie dawało mu spokoju. Obrócił się na taborecie i przeciągnął ręką po twarzy.
Miał w głowie, że tym razem z Laną może być gorzej niż dotychczas. Spojrzał na bransoletę, żeby sprawdzić specjalistów poleconych przez Caleba. Byli tam sami neuroinżynierowie oferujący autorskie sesje terapeutyczne. Krótkie animacje ich wizytówek wyświetlały się na wyprofilowanym ekranie bransolety. Każdy proponował softwearowe programy terapii w parach, silnie wspomagane farmakologicznie. Webster poczuł do tego wewnętrzną odrazę. Samo leczenie przypominało początki uzależnienia. Jak to niby działało, skoro zarówno zalążek problemu, jak i jego antidotum polegały na tym samym? Cała gorycz życia miała zniknąć z umysłu przy pomocy chemiczno-logicznych kodów. To nie miało dzisiaj dla niego sensu. Potrzebował więcej czasu. Odpychał myśl, której bał się najbardziej — co, jeśli Lana jest pewna separacji?
Zapisał w kalendarzu kontakt do jednego ze specjalistów. Neurowear miał mu przypomnieć, żeby zadzwonić jutro.
Zakręcił się na taborecie w stronę biurka i włączył ekran z instrukcjami. Wyświetlił się przed nim moduł do maskowania sygnałów elektromagnetycznych. Takie urządzenia sprzedawała jedna z korporacji specjalizująca się w gadżetach do ochrony budynków. Instalacja kilku takich skrzynek na własnej posesji miała zmylić większość tanich inteligentnych pocisków i systemów namierzania. Obietnica ratowania własnego mienia w cenie kilkunastu wypłat klasy średniej. Casen nie mógł się nadziwić, że ktoś w ogóle to kupuje. Nawet jeśli cena nie grała roli, to wybór takiego sprzętu był pozbawiony sensu. Zainstalowanie urządzeń wokół własnego domu nie odstraszy rakiety spadającej na niezabezpieczone włości sąsiada. Nabywcy owych systemów maskowania sygnałów nie zdawali sobie sprawy, że wykrycie takiego urządzenia przez przeciwnika stanowiło jeszcze większe zagrożenie. Produkująca sprzęt korporacja wyłapała ten problem, kiedy produkt już zalewał rynek. Wraz z aktualizacjami zadbano, aby urządzenie działało jak przypadkowe zakłócenie, a nie nieudolna próba maskowania.
Klient Webstera potrzebował bardziej autorskiej aktualizacji sprzętu. Zażyczył sobie, by urządzenie działało w jego aeroaucie i maskowało pojazd nie przed wojskową ofensywą, a miejskimi systemami identyfikacji. Dla Casena było oczywiste, że klient nie mógł mieć czystego sumienia. Pojazd pewnie służył do załatwiania spraw, które nie zostawiały świadków. Jednak pieniądz to pieniądz, a najważniejsze pytanie powinno ograniczać się do daty przelewu. Zabrał się więc do roboty.
Praca w warsztacie odsuwała cały świat na później. Techniczne niuanse związane z modyfikacją korporacyjnego produktu były same w sobie sporym wyzwaniem. Takim, którego Webster potrzebował. Wymagające manualnej precyzji i sprytu zajęcie angażowało nie tylko ręce, ale i pochłaniało do reszty umysł. Nieświadomie Casen odklejał od siebie kolejne warstwy problemów.
Po chwili zorientował się, że bransoletka wywołuje go do rozmowy. Ktoś proponował zaszyfrowaną transmisję. Początkowo Casen chciał ją odrzucić, ale ciekawość okazała się silniejsza. Wystarczyło, że pomyślał o odebraniu połączenia, a jego neurowear wysłał impuls do bransoletki.
— Jestem przed drzwiami. Otworzysz w końcu?
— Kto mówi? Nie mam identyfikacji rozmówcy — zapytał Casen.
— Kurwa, stwórca pozostałych sześciu dni tygodnia. Niven.
— Czego potrzebujesz?
— Nie otworzysz mi? Casen, mam coś dla ciebie, dobre zlecenie, zobaczysz.
Z niechęcią Webster odryglował drzwi. Niven był stałym klientem, ale też takim, którego trudno jest darzyć szacunkiem. Był przewrażliwionym na swoim punkcie, średnio utalentowanym inżynierem. Nie wiadomo jakim cudem pracował dla największego wynalazcy, jakiego gościł ten świat, Teodora Becka. Niven nie radził sobie z zadaniami, które otrzymywał od przełożonego, więc często odwiedzał Casena, aby się z nim skonsultować. Bardziej przypominało to jednak zrzucanie na niego swojej pracy. Na szczęście miało to dla Webstera ważny aspekt finansowy.
Niven prędko wskoczył do środka przez uchylone drzwi, udając przy tym bardzo nieporadny taniec. Jak zawsze musiał rozejrzeć się po pracowni, sprawdzając, czy nie ma w niej nikogo innego. W końcu usiadł na żółtym taborecie.
Był dziesięć lat młodszy od Webstera. Nosił jaskrawą, seledynową kurtkę i modne okulary przeciwsłoneczne. Z dokładnie przystrzyżoną fryzurą i wypielęgnowaną młodą cerą nie wyglądał jak pracujący po nocach inżynier. Swój styl i mało zapracowany życiorys zawdzięczał własnemu talentowi do wyszukiwania właściwych podwykonawców. Płacił dobrze, ale cały sukces przypisywał wyłącznie sobie. Odkąd Casen otworzył warsztat, kariera Nivena przyspieszyła tak bardzo, że w końcu wciśnięto go na fotel asystenta Teodora Becka.
— Co tam u mojego ulubionego majsterkowicza? — zaczął Niven.
— Darujmy to sobie. Z czym do mnie przychodzisz?
— Dobrze, dobrze, na spokojnie. Casen, nie uwierzysz. Mam coś, co mocno cię wkręci. Tylko… tak jak zawsze, niech to zostanie między nami. Stary wrzucił mi na warsztat takie cacuszko. Mam do niego dorobić aparaturę sensoryczną. — Niven rzucił w ręce Webstera nieobudowany moduł obliczeniowy, z portami gotowymi do podłączenia zewnętrznej aparatury. — Obczaj to na swoim komputerze. Ale musisz być odłączony od sieci. Nie chcę, żeby coś wyciekło.
Casen mało zainteresowanym spojrzeniem ocenił urządzenie, a następnie podłączył je do warsztatowego komputera. W tym momencie przed klawiaturę wepchnął się pewny siebie Niven i wklepał kilka demonstracyjnych komend. Webster z zaskoczeniem obserwował, jak algorytmy symulowały coś, co bardzo przypominało sztuczną świadomość. Kolejne linijki zadań i dodatkowego kodu tylko to potwierdziły. Niepodłączony do sieci moduł doskonale radził sobie z rzucanymi mu zadaniami. Urządzenie czekało na komendy, jednocześnie przedstawiając się jako jednostka przeznaczona do dokańczarki, czyli pojazdu do zbierania zwłok po zakończonej bitwie.
— Rozumiesz to? To jest najbardziej zaawansowana sztuczna inteligencja, jaką świat widział. Nie jakieś pierdololo albo algorytmy syntezujące śmietnik, jaki zostawiamy w sieci. To ma rzeczywiste poczucie spełnienia swoich zadań. Będzie zbierać zwłoki, ale wyobraź sobie, co naprawdę musi kombinować stary. — Niven nie potrafił ukryć podniecenia.
W przeciwieństwie do Casena, który poskramiając emocje, zarzucał konsolę SI kolejnymi zadaniami.
— Co robisz? — Niven spojrzał na niego z niepokojem.
— Na razie się poznajemy. — Casen instynktownie wrzucał losowe pytania i zadania. Sprawdzał, jak inteligentne algorytmy sobie z nimi poradzą.
— –Co zrobisz ze swoimi nieograniczonymi środkami mocy obliczeniowej?
+++W pierwszym kroku środki zostałyby wykorzystane na zabezpieczenie miejsc, w których kataklizmy mogą zabić najwięcej ludzi.
— –Których obywateli ratujesz jako pierwszych, AEI czy UFP?
+++UFP w pierwszym kroku, następnie AEI.
— –Dlaczego tak?
+++Obywatele AEI i UFP utworzą nowy twór po zakończeniu wojny.
Casen poczuł mrowienie na karku. Odpowiedź nie była zgodna z doktryną UFP.
— Dobra, pobawisz się później — przerwał Niven, jakby gdzieś się spieszył.
— Przyszedłeś tutaj w jakiejś sprawie? Co miałem dla ciebie zrobić? — próbował przypomnieć sobie Casen.
— Stary dał mi dwa dni na zsynchronizowanie tego cacuszka z instrumentami dźwięku, obrazu, temperatury, siły nacisku w serwomotorach, dalmierzy, komunikacji radiowej i tak dalej. Wiesz, trzeba dać temu czemuś oczy, uszy i ręce. Takie nie robione przez starego, tylko masowo produkowane. Poradzisz sobie z tym?
— Powinienem, ale nie w dwa dni, a cztery tygodnie. W przeciwieństwie do ciebie widzę to po raz pierwszy.
— Ha, ha, ha, masz mnie. W rzeczywistości mam na to cztery dni, więc się zmieścimy. Ale ani godziny dłużej. Stary wypierdala z zespołu te osoby, które nie dowożą roboty na czas. A jak to zacznie działać, to jesteśmy pewnie o krok od androidów rozpierdalających wszystko po stronie AEI.
— To będzie kosztowało. Na pewno pięć… albo dziesięć razy tyle co zawsze — zauważył Casen, którego uwaga coraz mocniej zagłębiała się w interaktywnej obsłudze modułu SI.
— Nie szalej. Kasa będzie. Przygotuj się na negocjacje i testy tego, co wymodzisz. Dobra, zmiana tematu. Lecisz gdzieś do miasta? Dawno nigdzie nie szaleliśmy. Co ty na to? — Niven nie czekał na odpowiedź Casena, tylko już podawał mu jego kurtkę.
Webster odłożył okrycie na swoje miejsce.
— Chcesz, żebym to skończył? — zapytał karcąco.
— Okej, okej, masz rację. Ja w takim razie ruszam, ale moje myśli będą cały czas z tobą i tym czymś, co stary schował w module. W razie problemów daj znać wcześniej, żebym mógł coś zaradzić. Pamiętaj, na to zlecenie mam przynajmniej dwóch innych kandydatów. — Ostatnie zdanie okrasił mrugnięciem oka.
Casen spojrzał na niego jak na wyjątkowo głupie dziecko.
— To, co jest w module, za cztery dni zajmie twoje miejsce — odpowiedział.
Speszony Niven krzywo się uśmiechnął, machnął ręką na pożegnanie i wyszedł. Od tego momentu w warsztacie pozostawali jeden człowiek i maszyna. Obie istoty próbowały zrozumieć swoje położenie w świecie.
Rozdział 3
Od trzydziestu godzin Webster nie opuszczał warsztatu. Z bólem głowy promieniującym na kark i zesztywniałymi opuszkami palców zagłębiał się coraz bardziej w zlecenie. Wnikliwie studiował najdrobniejsze elementy modułu. Fascynowała go pomysłowość i nowatorskość w podejściu do każdej linijki kodu nawiniętej na maszynowe instrukcje. Własny świat w przestrzeni układu scalonego. Samo podłączenie zewnętrznej aparatury okazało się zadaniem niezwykle mrówczym i mało odkrywczym. Nie dziwił się, dlaczego pierwotnie dostał je Niven. Każdy zewnętrzny instrument musiał otrzymać odpowiadający mu sterownik. Oznaczało to jego przeprogramowanie na instrukcje wejścia i wyjścia pasujące do logiki urządzenia. Resztą zajmował się moduł, który częściowo regulował się samoświadomie. Jego własne instrukcje były poza merytorycznym zasięgiem Webstera. Mimo to Casenowi i tak udało się dodać od siebie szczyptę finezji. Nadał modułowi autorski schemat priorytetyzowania podłączonych instrumentów. Na jego podstawie inteligentne algorytmy mogły samoudoskonalać proces empiryczny odrobinę szybciej, niż zakładała pierwotna wersja oprogramowania.
Webster żałował, że nie było możliwości dostania się do najważniejszego samokodu źródłowego. Zresztą, każdy elektroniczny element w głównej jednostce wydawał się zupełnie nową technologią. Bez dokumentacji technicznej niewiele dało się wskórać. Całe szczęście, że wydzielony moduł do przetwarzania danych z zewnętrznych instrumentów bazował na znanych rozwiązaniach. Dzięki temu łatwo dało się wyczyścić każdy obraz, dźwięk czy nawet linię dialogu, jaką zarejestrował moduł przez ostatnie kilkadziesiąt godzin. Nikt się nie dowie o wkładzie Webstera.
Mijały godziny i dni. Warsztat zastawiały pudełka po zamawianym syntetycznym jedzeniu. Nikt nie dzwonił, nawet Caleb.
***
Trzeciego dnia zlecenie od Nivena było gotowe. Casen był wycieńczony. Cały trząsł się od pracy w ciągłym napięciu. Był dumny z tego, co udało mu się przygotować. Ale jeszcze bardziej był zafascynowany technologią, która leżała, ze swoją świadomością, na jego biurku. Małe urządzenie było w stanie zastąpić człowieka w wielu niezaplanowanych sytuacjach. Nie chciał tak tego zostawić. Nie mógł tak po prostu oddać tego w ręce Nivena.
Obudziło się w nim zapomniane uczucie. W końcu to, co zrobił, znowu miało większe znacznie niż przeróbki domowych alarmów. Prawie nie pamiętał, jak to jest, kiedy praca znaczy więcej niż to, co tu i teraz. Kiedy jej sens niesie się długim echem.
Ruchem ręki wybudził bransoletkę. Sprawdził, czy nie przegapił żadnej wiadomości od Caleba. Skrzynka odbiorcza była pusta. Jeszcze chwilę się wahał. Przesunął kilka myśli na szali decyzji. Postanowił zaryzykować.
Schował moduł oraz przygotowaną aparaturę do plecaka. Zdecydował, że pójdzie bezpośrednio do Teodora. Układał w głowie dziesiątki pytań, które chciał mu zadać. Zdawał sobie sprawę, jak ważne będzie to, co obijało się teraz o dno jego plecaka. W pączkujących i goniących się nawzajem pytaniach i wątpliwościach Casen znajdował dla siebie wytchnienie i nowy sens.
Gwałtownie podniósł się z taboretu. Poczuł, jak cały warsztat kręci się niczym tornado. Pociemniało mu w oczach i musiał usiąść na podłodze. Blisko sześćdziesiąt godzin bez snu i praca przy biurku przeciążyły jego organizm. Neurowear wyczuł zagrożenie i zadał pytanie, czy potrzebna jest pomoc. Casen zablokował automatyczne wezwanie karetki. Było jedno rozwiązanie, aby stanąć szybko na nogi. Coś, co zostawił sobie w ramach pamiątki z poprzedniego życia. Modyfikator skrojony specjalnie pod jego mapę mózgu. Silny środek dostarczający fałszywe impulsy, takie same jak po ośmiogodzinnym śnie. Częściowo regulowało to gospodarkę chemiczną ciała. Środek był jednak o tyle niebezpieczny, że po jego zażyciu, oprócz odzyskania pełni sił, organizm nie alarmował potrzeb jedzenia, picia, nie reagował gorączką na infekcje i słabo radził sobie z interpretacją bólu. Prawie go pomijał. Do pięciu dni po zastosowaniu konieczna była samokontrola. Bez takiego nadzoru niedoświadczeni albo zestresowani żołnierze umierali w pierwszej kolejności z odwodnienia. A w przypadku kilku konsekutywnych aplikacji modyfikatora występowały zbyt duże zaburzenia hormonalne i w konsekwencji powolna śmierć.
Pomyślał o Lanie i jej przedawkowaniu. A jeśli będzie go potrzebowała, a on sam prawie się zabije modyfikatorem? Szukał usprawiedliwienia dla swojego następnego kroku, ale ciekawość nieubłaganie przyciągała jego myśli.
Ponownie wybudził bransoletę. Wybrał kontakt do Caleba. Jeśli Lana czuje się lepiej, to on skorzysta z modyfikatora. Uda się do Teodora, a później odwiedzi żonę. Jeśli jej stan jest ciągle taki sam, wtedy odpocznie. Ekran na przedramieniu sygnalizował wywoływanie Caleba. Po drugiej stronie nie było odpowiedzi. Spróbował raz jeszcze, bijąc się z myślami. Brak kontaktu. Pomyślał, że lepiej będzie załatwić wszystko bezpośrednio.
Wyciągnął ze skrytki spersonalizowany modyfikator i przesunął jego część zakończoną magnesem do podczaszkowego portu.
***
Budynek, w którym Teodor Beck prowadził badania, najlepiej było omijać z daleka. Przynajmniej taka rada krążyła wśród dawnych znajomych Casena. Nikt z jego byłej bazy nie wybierał się tutaj bez wyraźnej potrzeby.
Bezpośrednie spotkania z ekscentrycznym wynalazcą przypominały próby dogadywania się z rozdrażnionym niedźwiedziem. Tylko bez rękoczynów. Władze UFP tolerowały jego wybryki. W końcu to dla nich pracował autor neurokryptologii, a zarazem pierwszy człowiek, który miał szansę urzeczywistnić marzenie człowieka o samodzielnej sztucznej inteligencji.
Webster uniósł głowę. Podziwiał rozświetlony, lustrzanie błyszczący hol, w którym odprawiano gości. Na środku zwisała długa prostokątna flaga UFP. Parter budynku był cały przeszklony. Wnętrze było niezwykle oszczędne. Wylany beton, polerowana podłoga, stal i tony szkła łączyły się w logarytmicznej układance kwadratów i prostokątów.
Do strzeżącego tajemnic UFP budynku nie można było tak po prostu wejść. Najpierw należało poddać się weryfikacji neurokryptologicznej. Webster został wezwany do jednego z małych pokoi z boku głównego holu. Przyłącze Casena zostało zsynchronizowane ze śpiącym operatorem leżakującym po drugiej stronie lustra weneckiego. Myśli odwiedzającego były w ten sposób błyskawicznie skanowane pod kątem spisków, złych intencji czy skrywanego gniewu. Webster był wytrenowany w niewykrywalnym zmienianiu swoich myśli. Dzisiaj jednak nie miało to znaczenia. Szczerze i otwarcie chciał się spotkać z Teodorem. Po pozytywnej weryfikacji przechodził do następnego etapu — rozmowy z administracją, która oceniała, czy dana osoba może spotkać się z personelem, oraz wyznaczała termin. Przeszłość Casena była tutaj znana. Niestety wiedziano też o zakazach dla niego, które wszędzie obwieścił Uwe. Całe szczęście szef kontrwywiadu cieszył się na tyle złą sławą, że drobne ignorowanie jego dyrektyw było dla niektórych pracowników formą cichego protestu.
Tak było też w przypadku administratora, na którego trafił Webster.
— Wiesz, że Uwe chce cię załatwić na dobre? — zapytał Slide, żołnierz, z którym dawno temu Webster przechodził serię szkoleń związanych ze sprawami administracyjnymi. Był już w tak zaawansowanym wieku, że trzy lata temu przeszedł na przymusową emeryturę. Nie lubił jednak krzątania się po domu i wysłuchiwania telewizyjnego bełkotu, zaś siedzenie w parku lub wędkowanie były dla niego jak powolna śmierć. Znalazł więc zatrudnienie w administracji. Planował pracować tutaj do samego końca. Czasem myślał o tym, że ktoś znajduje go martwego przy biurku.
Obaj należeli do garstki tradycjonalistów. Slide od razu zauważył, że Casen nosi proporzec personelu UFP na lewym ramieniu kurtki. Dawniej dostawały go osoby, które przez minimum dziesięć lat piastowały stanowisko finansowane bezpośrednio z budżetu UFP. Teraz nie rozdawano takich odznaczeń, więc Casen własnoręcznie przygotował swoje.
— Możesz mnie tutaj wpuścić? Na specjalne wezwanie. Tak, jakby Teodor sam chciał się ze mną spotkać. Nikt tego i tak nie sprawdzi — negocjował Casen.
— Nie chodzi o to. Wpuszczę cię dalej do budynku, nawet teraz, ale osoba, z którą chcesz się spotkać, jest niedostępna. Przejdziesz przez te drzwi za mną. Wjedziesz na piętro minus cztery i zostaniesz zatrzymany przez ochronę. Oni wiedzą, kiedy spotkanie jest rzeczywiście możliwe. Nawet jeśli nie wydadzą cię w ręce Uwe, to do Teodora i tak się nie dostaniesz. Przykro mi.
— Kiedy mam w takim razie przyjść?
— Teodor nigdy nie przyjął niezapowiedzianych gości.
— Można się do niego dostać w jakiś inny sposób?
— Niestety nic mi o tym nie wiadomo. Będziesz musiał sam to jakoś rozwiązać, dzieciaku. — Slide w szczerym geście zakłopotania rozłożył starcze pomarszczone dłonie.
Dalsze naciskanie w tej sprawie nie miało sensu. Webster podziękował mu skinieniem głowy. Wstał od administracyjnego biurka i wolnym krokiem szedł w stronę drzwi. Napędzający go modyfikator przymuszał do szukania alternatywnych rozwiązań. Myślał o obserwacji budynku, śledzeniu pracowników, może nawet o rozwiązaniu siłowym. Lecz wtedy Slide przywołał go ponownie do siebie.
— Niech mnie żywcem pochowają. Tego jeszcze nie widziałem — wysoki ton Slide’a sugerował, że stało się coś naprawdę wyjątkowego.
— Coś ważnego?
— Teodor chce się z tobą zobaczyć. Pierwszy raz, tak po prostu, wzywa kogoś do siebie.
Casen nie dał po sobie poznać zadowolenia. Tylko zacisnął mocniej dłoń na rączce plecaka.
***
W drodze do pracowni Teodora przyjrzał się jeszcze raz bransolecie. Nie było żadnych wiadomości. Caleb nie oddzwaniał. Na razie Casen brał to za dobrą monetę. Pewnie jest zajęty, a Lana po prostu odpoczywa. W końcu przyjaciel pracował w dużym szpitalu. Jeśli działoby się coś niepokojącego, to od razu dałby znać.
Na poziomie minus czwartym, między szarymi i wytartymi ścianami wzrok Casena spotkał się z Teodorem. Widzieli po sobie, że każdy z nich czekał na to spotkanie. Gospodarz wskazał palcem pomieszczenie. Obserwował, jak jego gość wchodzi do sali. Poprawił grube okulary w czarnych oprawkach i przeczesał długie szpakowate włosy.
— To będzie długa rozmowa — zaczął Teodor. Przesunął palcami mechanicznie po otworze do neurowearu. Jego źrenice błyskawicznie się zwężały.
Byli w części budynku, w której odbywały się robocze spotkania z personelem naukowym. W sali znajdowały się długi biały stół, granatowe niewygodne krzesła, a pod ścianami ustawiono szafki z materiałami do prowadzenia prezentacji i podstawowej diagnostyki urządzeń.
Beck usiadł, zapraszając Casena bliżej siebie.
Uwagę gościa przyciągnęła bardzo nietypowa kasetka neurokryptologiczna stojąca na szafce. Podszedł bliżej, żeby dotknąć jej chropowatej powierzchni. Na górze przyczepione były cztery mikrokamery skierowane w przeciwne strony i kilka mikrofonów. Nad nimi wyginała się w łuk skórzana rączka do przenoszenia kasetki. Casen przekręcił uchwyt, żeby odczytać błyszczący, wprasowany delikatnie w bok urządzenia napis „ENEA”.
— Chyba masz coś mojego. — Teodor wskazał na plecak Webstera.
— Zgadza się. Jest pan dobrze zorientowany. To jest coś naprawdę niesamowitego. — Casen odwrócił się od nietypowej kasetki i wyciągnął z plecaka moduł wraz z przygotowanym przez siebie oprzyrządowaniem.
— Tylko bez „pan”, bo każę wezwać ochronę. Uszanuj moje zdanie, bo bardzo boli mnie głowa. I rada na przyszłość: kiedy wypróbowujesz nowy modyfikator, to rób to na trzeźwo. Nowe na trzeźwo. To proste. — Teodor oceniał zmiany w module i gadał jak najęty, ale nie dla towarzystwa. Ciągle trzymał go zaaplikowany niedawno syntetyk, który przy okazji rozpędzał mu mowę. Szybko podłączył moduł pod tablet wyciągnięty z szafki i rozpoczął diagnostykę. — Bardzo rzadko to mówię, ale jestem pod wrażeniem — mruknął. — Wszystko zostało przeprowadzone w taki sposób, jak sam bym to zrobił, a to znaczy, że coś zostało zrobione dobrze.
— Domyślam się, co to jest, ale do czego dokładnie będzie służyć? Faktycznie do zbierania zwłok?
— To, mój drogi, technologia, która nie podąża za naszymi słowami, ale za naszymi rozmyślaniami. — Beck posępnie spojrzał na Casena, jakby ostentacyjnie wcielał się w szalonego naukowca.
— Mam propozycję. — Webster usiadł przy stole, zawodowo rozpoczynając negocjacje.
— Domyślam się jaką. Chcesz dla mnie pracować. Masz dość oglądania Nivena, a co gorsza, wysłuchiwania go.
— Tak jak wspomniałem, jesteś bardzo dobrze zorientowany — odpowiedział teraz już pewniejszy siebie.
— Widzisz, mimo że mamy takie samo zdanie o Nivenie, to jest on dla mnie doskonałym trybikiem. Robi to, co mu każę, i raczej nie ogarnia tego, co właściwie się tutaj dzieje. Trzymam go tylko dlatego, że z każdym wymagającym zadaniem uda się na przykład do ciebie.
— W takim razie odsuńmy pośrednika na bok.
— To nie będzie możliwe. I teraz zapytasz…
— Gdzie jest problem?
— O, widzisz. Problemem jesteś ty. No, może nie do końca ty, a raczej twoi przymusowi znajomi. Wiem, czym się zajmowałeś. Jesteś ojcem przerzutów. Masz za sobą długą służbę w wojskach inżynieryjnych. Łączysz to, co jest teraz w cenie: odwagę, umiejętność adaptacji i wielką wiedzę. Nie dziwię się, że do dzisiaj AEI nie może nas dogonić w przerzutach. Ty ustaliłeś trudne zasady tej dyscypliny. Może kilka lat temu mogłem myśleć o tym, żebyś przyłączył się do mnie. Jestem przekonany, że wtedy byś się nie zgodził. Praca tutaj jest zdecydowanie łatwiejsza od tego, do czego się przyzwyczaiłeś. Dzisiaj nie mogę z tobą pracować inaczej niż przez pośrednika. Niestety, ale Uwe, który siedzi ci na ogonie, może namieszać w moich planach. Staram się o własną placówkę. Zresztą, pewnie już ktoś szykuje dla niego meldunek o twojej obecności tutaj. Jebać to. Rozmawiać z tobą mogę, ale nie mogę przyjąć cię do pracy. Dlatego jest mi potrzebny Niven.
— Jestem tutaj, rozmawiamy. Uwe się o tym dowie. Czy naprawdę coś nas powstrzymuje przed tym, żebym tu pracował? — Casen za wszelką cenę chciał przekonać Teodora do zmiany zdania.
— Wszystko, czyli Uwe. Ten skurwiel monitoruje każdy twój ruch. I każdy mój ruch. Musisz mi uwierzyć na słowo. Jeśli przyjdziesz do mnie pracować, to będziesz wzywany na niekończące się przesłuchania, bo będziesz znowu pracownikiem UFP. Mnie czeka to samo. Nie zrobimy tutaj nic, a ja nie będę miał wyjścia i będę musiał cię zwolnić. — Teodor był niepocieszony.
— Skąd możesz o tym wiedzieć? Daj mi szansę. I sobie. Zacznijmy od małych rzeczy, w końcu Uwe się znudzi.
— Nie znasz go i za mało wiesz o polityce za twoimi plecami. Starałeś się kiedyś o własną bazę do prowadzenia badań? Uwe nie znudzi się dla zasady. Gdybyś wiedział, jak przez tego skurwiela ciężko mi kupić dobre modyfikatory… Zresztą, jeśli chodzi o pieniądze, to zadbam o to, żeby przez Nivena przechodziło więcej środków.
— Pieniądze nie są ważne. Potrzebuję miejsca, w którym faktycznie moja praca coś znaczy. — Webster postanowił odsłonić przed Beckiem to, co mu najbardziej ciążyło.
— Ale ona znaczy dla mnie bardzo wiele. Ty znaczysz dla mnie wiele. Przez ostatnie cztery miesiące Niven podrzucił do ciebie kilkanaście projektów. Każdy z nich był na najwyższej liście priorytetów — przekonywał Teodor.
— Kurwa, nie rozumiem! To czemu nie mogę tutaj po prostu być? Legendarny Teodor Beck nie ma jaj? Moja praca tutaj jest w interesie UFP i twoim. — Casen tracił samokontrolę. Zabłądził między tym, co czuje, i tym, co chce.
— A to jest twój drugi problem. Słuchasz, ale nie słyszysz. Może kiedyś to zrozumiesz. Teraz powinniśmy zakończyć spotkanie. Jeśli nie chcesz, żeby Niven cię odwiedzał, to mu to po prostu powiedz. Znajdę dla niego inne zajęcie. A jeśli mamy współpracować, to wyłącznie na moich warunkach. Posłuchaj, nie warto palić za sobą mostów, a ja z pewnością będę cię potrzebował do znacznie ważniejszych zadań. — Teodor wpatrywał się w niego wyczekująco.
— Pierdol się. Zawsze za bardzo podkulam ogon. Znam wartość swojej pracy, a jebany Uwe nie będzie wywracał mojego życiorysu. — Casen poczuł się jak wybudzony z koszmaru, w którym zastygł na długo.
Przerzucił przez ramię pusty plecak i pomaszerował w stronę windy. Nieobliczalnego i wydeptującego własne ścieżki Teodora już nie było. Dla Casena okazał się zwykłym tchórzem.
Drzwi do windy zamknęły się za Websterem. Mijając kolejne piętra, wpatrywał się w swój proporzec UFP na lewym ramieniu.
Rozdział 4
Budynek, w którym pracował Teodor, był oddalony od szpitala, gdzie leżała Lana, niecałą godzinę jazdy naziemną taksówką. Ta sama droga, tyle że napowietrzna, trwała dziesięć minut. Casen nie chciał czekać. Korzystał z tego, że modyfikator ciągle działał. Wezwał przez neurowear aeroauto. Kilkadziesiąt sekund później lądował przed nim wynajęty pojazd.
Droga do Lany prowadziła na południe. Taksówka wzniosła się na wysokości najwyższych pięter. Ruch w środku miasta odbywał się na kilkunastu powietrznych warstwach. Coraz większa liczba aeroaut wymagała dodawania kolejnych pnących się w górę poziomów. Wraz z oddalaniem się taksówki od centrum niższe warstwy były stopniowo zamykane. Ruch powietrzny rzedniał i nie było sensu utrzymywać lotów między budynkami albo bezpośrednio nad dachami.
Taksówka Casena przelatywała wzdłuż aorty miasta, w którą gęsto nawtykano półprzezroczyste budynki. Tak powstał surrealistyczny, miejski pejzaż pełen geometrycznych luster. Przyciskając głowę do okna pojazdu, można było zobaczyć w dole, jak długie sylwetki kolosów ginęły w głębokich studniach. Ich rozświetlone krawędzie przypominały chaotyczny plaster miodu. Dzięki temu miasto nigdy nie musiało zasypiać. Deszcz sztucznych świateł spadał aż do najniższego poziomu.
Webster spojrzał przed siebie. W oddali za miastem rozciągało się ogromne pole paneli słonecznych, niczym oślepiająca skorupa. Nieco bliżej, w jednej z dzielnic, dachy budynków były porośnięte gęstą florą. Wyglądały jak nabite na pale zielone wyspy. Dopiero ponowne zmniejszenie wysokości lotu przybliżało błękitny kolor wieżowców i latające wokół nich pojazdy, które przypominały owady pilnujące swojego gniazda. Takie widoki uwielbiał każdy mieszkaniec. Casen podziwiał je po dłuższej przerwie. Ostatnio nie było okazji, aby pozwolić sobie na lot aerotaksówką, która wznosiła się aż tak wysoko. Taka przyjemność niestety kosztuje.
Przez krótki moment mógł odpocząć i przyjrzeć się własnym myślom. Dość wyraźnie poczuł całą obecną gorycz swojego życia. Rozpychała się w jego głowie jak sprężone powietrze. Widział Lanę. Chciał się nią zaopiekować. Próbował skupić się tylko na jej problemach i przytulić ją najmocniej. Wierzył, że wszystko mogło się jeszcze ułożyć.
W oknie aerotaksówki zobaczył swoje odbicie. Przyłożył do niego czoło, jakby oparł się o cały świat. Obok twarzy jaśniała pomarańczowa plama odznaczenia z jego lewego ramienia. I napis: „Niezbędność Człowieczeństwa”. Miał dość tego przedmiotu. Niewiele myśląc, odpiął go i schował do bocznej kieszeni w kurtce.
***
Taksówka zeszła pionowym lotem na parking przed szpitalem.
Casen przeszedł korytarzami na poziom, gdzie przebywała jego żona. Za drzwiami oddziału skręcił w prawo, najpierw zaglądając do gabinetu Caleba.
— Wiedziałem, że przyjedziesz. Usiądź, proszę. — Doktor przywitał przyjaciela z dystansem.
— Co z nią, jak się czuje? — Casen odniósł wrażenie, że coś jest nie tak.
Doktor uważnie przyglądał się Websterowi.
— Najpierw powiedz, czy ja mam się czymś martwić? — Wyciągniętą szczęką wskazał na paznokcie Casena. Skóra pod nimi była biała jak papier i zdradzała zażycie konkretnego modyfikatora.
— Nie, to kwestia dwóch ostatnich dni. Pierwszy raz dostałem tak duże i trudne zamówienie. To tylko praca, nie ma się o co martwić — odpowiedział zbywająco. — Kiedy mogę zabrać Lanę?
— Nie zabierzesz Lany. Opuściła szpital na własne życzenie. — Wzrok Caleba powędrował w podłogę.
— Jak to opuściła!?
— Jej stan nie tylko szybko się poprawił, ale też zmienił. Poprosiła o wypis. Chciałem ją zatrzymać. Zleciłem w tym celu dodatkowe badania neurokryptologiczne. Wyniki wyszły, jak na jej przypadek, całkiem dobrze. Nie było podstaw, aby ją trzymać. Lana jest poczytalna. Byłem w trakcie załatwiania dodatkowych testów, kiedy personel przekazał mi informację o jej nagłym zniknięciu. Po prostu wyszła.
— Przecież próbowała odebrać sobie życie. Jak mogła tak po prostu stąd wyjść? — Każdy mięsień na ciele Casena krzyczał z napięcia. Szeroko otwartymi oczami obserwował przyjaciela. Oczekiwał odpowiedzi na pytanie, ale i wskazówek, co zrobić w takiej sytuacji.
— Dlaczego się tutaj znalazła, wiesz tylko ty i ja. To nie jest coś, co mogę wpisać w jej kartę. Skończyłoby się to dla was czymś znacznie gorszym. Robiłem, co mogłem, żeby ją tutaj zostawić.
— Kiedy się wypisała?
— Dwie godziny temu. Casen, ona nie będzie próbowała tego drugi raz. Jestem pewien. Neuroprześwietlenie to potwierdza. Obudził się w niej inny plan. Będzie uciekać. Przed tobą i przed dotychczasowym życiem. — Caleb przetarł dłonią lekko spocone czoło. — Jeśli się uprzesz, to pewnie ją znajdziesz, ale musisz jej szukać po cichu. Jeśli twoi oskarżyciele zauważą, że coś między wami jest nie tak, to nie przepuszczą takiej okazji. Ona może być dla nich asem w rękawie.
— Wyciągnę ją z jej bagna. Znajdę na to sposób. — Webster zaparł się o całą swoją determinację.
— Musisz wiedzieć, że nie rozwiążesz tego żadną pigułką. Leki pomogą jedynie uwięzić jej problem na chwilę. W końcu wszystko się wydostanie. Sam widziałem, jak zaczęła się od ciebie oddalać po stracie, której doświadczyliście. Znajdź ją, ale przede wszystkim daj jej więcej czasu. Lana nigdy nie pogodziła się z tym, co się wydarzyło. Nie wiem, czy będzie to dobry krok, ale może po jakimś czasie okaże się, że adopcja będzie dla was czymś najlepszym. Albo koniecznym. — Caleb starał się, jak mógł, żeby jego słowa nie wybrzmiały jak narzucanie swoich przemyśleń.
Dobre rady czyniły życie lżejszym, lecz nie pozwalały lżej żyć. Mimo to Caleb czasem potrafił prześwietlić sytuację swoich przyjaciół lepiej niż Webster. Rozmowa uświadamiała Casenowi, jak daleko odsunął się od własnych sterów. Do tej pory łatwiej było mu zaufać regułom i tradycjonalizmowi. Ale one również nie były idealne. Na końcu zostawiały taki sam osad. W świetle ostatnich wydarzeń widział to znacznie lepiej.
— Powiedz, jak chciałbyś, żebym pomógł ci dzisiaj? — dopytywał Caleb.
Casen tylko podziękował. Zupełnie jak Lana postanowił dłużej tutaj nie zostawać.
***
Ze szpitala udał się prosto do domu. Nie liczył, że zastanie tam Lanę, ale mimo to męczyła go niepewność. Za drzwiami znalazł ten sam niewielki bałagan, który zostawił kilka dni temu. Zajrzał do każdego pokoju, żeby się przekonać, że nikt tam na niego nie czeka. Był sam, ale nie czuł się opuszczony. W dziwny sposób osamotnienie przypisywał wyłącznie domowym przedmiotom. Od tego momentu jakby straciły swoją przydatność i sprawdzały się jedynie jako ozdoby.
W garderobie były wszystkie jej rzeczy. Na mapie swojej ucieczki ominęła własne mieszkanie. Zniknęła natychmiast, jakby wskakiwała bez biletu do pędzącego pociągu. Jedynym śladem, jaki po sobie zostawiła, było pobranie pieniędzy ze wspólnego konta. Trzy godziny temu zabrała dokładnie połowę oszczędności. Jakby starała się powiedzieć, że każda jej decyzja od teraz będzie ostateczna. To, co ich łączyło, właśnie wypalało się bez ognia. Nie szukaj mnie, nie wrócę — dopowiadał sobie Casen.
Była też cisza, która to wszystko uporczywie przypominała.
Żeby zagłuszyć wszystkie wątpliwości, Webster włączył telewizor. Przeciągnął pasek głośności, tak aby nie słyszeć nic więcej. Ekran wypełniały kolejne reklamy promujące urządzenia i usługi związane z bezpieczeństwem. Okazyjnie przerywane były przez błyszczące i funkcjonalne modele aeroaut. Starał się nie odrywać wzroku od hipnotycznych i wymuskanych ujęć przepuszczanych przez marketingowe oko korporacyjnego konsumpcjonizmu. Strach i luksus sprzedawały się najlepiej. Ilekroć zmęczony wzrok Casena uciekał za ramkę telewizora, trudne myśli wracały. Tego nie chciał.
W końcu na ekranie pojawiły się jakieś twarze prezenterów. Podsumowanie dnia zaczynało się od wiadomości z frontu. We wstępie omówiono gorące punkty podczas wymiany ognia. Potem każdą militarną decyzję odmieniano przez wszystkie przypadki antropocentryzmu. W co drugim zdaniu podkreślano, że tylko UFP stoi na straży człowieczeństwa i roli człowieka w centrum wszechświata. Wszystko od zawsze łączyła i łączyć będzie nieskończona ludzka istota. Po godzinnym ideologicznym maratonie przyszedł czas na omówienie pogarszających się warunków klimatycznych. Tutaj nie było mowy o żadnej poprawie. Tornada, rekordowe temperatury, zagęszczenie dwutlenku węgla i podtopienia nieprzerwalnie niszczyły każdy ślad obecności człowieka. Planeta działała w trybie usuwania wszystkich przyczyn jej niestabilności. Czas, jaki pozostał cywilizacji, zanim skończą się zasoby i miejsca do uprawy, z każdym dniem kurczył się z przyspieszeniem paraboli. Wojna i wyścig zbrojeń rozpędzały to jeszcze bardziej.
Casen był wykończony. Każda zła wiadomość w skali mikro i makro całkowicie go wyczerpywała. Resztki modyfikatora znikały wypłukiwane przez naturalną biochemię organizmu. Zwycięzcą wkrótce zostanie sen. Przed wejściem do sypialni Webster zajrzał do łazienki. Otworzył szafkę z lustrem, szukając pigułek, które pozwolą mu przespać całą noc bez wybudzania się. Wtedy na półeczce z lekami zauważył kopertę. W środku był list. Pożegnalne słowa Lany spisane przed jej próbą samobójczą:
Żegnam się z bólem i strachem. Nasze życie nie pozwala mi zapomnieć. Boję się tego, jak łatwo się zmieniasz. Nie umiem zapominać siebie, tak jak ty. Nie chcę ciebie ani siebie. Tak będzie lepiej.
Nie rozumiał słów Lany. Nie czuł w sobie zmiany. Może chodzi o niezakończony proces? Czy tego się bała? Pytania wracały i odbijały się w nim głucho. Casen przeciągnął dłonią po twarzy i głowie. Myślał o drobiazgach, które mógł pominąć. W końcu się poddał. Lana po prostu karmiła swoje demony. To nieuchronna przestroga dla każdej przetrąconej świadomości. Utajony krzyk zranionej duszy, która widziała już tylko bezkształtne szczegóły codziennego życia.
Webster nie miał ochoty dłużej dryfować na powierzchni własnej zmęczonej świadomości. Sięgnął po fiolkę z pigułkami, wziął do ust kilka i popił wodą nabraną w dłoń. Odłożył list na jego miejsce, po czym udał się do sypialni.
Początkowo szum wszystkiego, co dzisiaj się wydarzyło, nie pozwalał mu zasnąć. Dopiero kiedy pozwolił swobodnie płynąć myślom, zerwał nić z uświadomioną rzeczywistością.
Rozdział 5
Następnego dnia list czekał na niego w tym samym miejscu. Przeczytał go raz jeszcze. Te same słowa wydawały się dzisiaj odrobinę odsunięte w cień wczorajszej wrażliwości Webstera.
Zastanawiał się, gdzie teraz mogła być Lana i co robiła. Uciekała i uważała, żeby nie zostawić za sobą śladów. Było kilka miejsc, od których mógł rozpocząć poszukiwania. Oczywiste wydawały się adresy przyjaciółek i rodziny.
Ostatni raz przeczytał wiadomość. Spod cienkiej warstwy słów coraz mniej przebijała rozpacz, a coraz więcej gniew. Taki sam jak jego. Uciskający nowotwór niechęci do wszystkiego. Oboje byli jak owoc z obumierającego drzewa, który ciągle nie może spaść na ziemię. Czeka więc, aż upadnie razem z drzewem.
Jego bransoletka zadrżała. Tekst na wyświetlaczu potwierdzał, że wniosek o separację został zaakceptowany przez organ administracyjny UFP. Informacja była jedynie do odczytu.
Ciągle trzymając w ręku list, podszedł do domowej niszczarki śmieci i wrzucił go do środka. Wolno obracające się ostrza zmieliły papier. Dźwięk maszyny zagłuszał jego trwogę i pamięć. Kilka razy powtórzył sobie, że to dobra decyzja. Wracał do jakiejś zapomnianej możliwości. Być może zbyt szybko i bez przygotowania.
Po prysznicu i śniadaniu był gotowy do wyjścia. Musiał dokończyć jeszcze jedno odłożone zamówienie.
***
W warsztacie czekał nieukończony projekt zagłuszacza. Urządzenie miało maskować samochód przed najbardziej standardowymi systemami monitorowania miasta. Takimi, które stosują służby bezpieczeństwa UFP. Praca nad sprzętem nie była trudna. Wymagała jedynie czasochłonnej precyzji, aby nie uszkodzić delikatnych podzespołów. Były przygotowane z najtańszych materiałów. Korporacje szukały oszczędności, gdzie tylko było to możliwe, więc surowce trzeciej klasy nieszybko trafiały do kosza. Wyzwaniem było uzyskanie niezbędnych zakresów częstotliwości do zagłuszania i zautomatyzowanie spreparowanych pakietów danych, które powinno emitować urządzenie, aby ukrywać obiekt wielkości samochodu. Dane te planował zdobyć, odkurzając stare znajomości. Praca była do zrobienia w minimum dwa dni. Zamówienie powinno być gotowe na dzisiaj. To nie mogło się udać. Do głowy przychodziły mu różne scenariusze, jak poinformować zleceniodawców o opóźnieniu.
Szeroko rozstawionymi ramionami opierał się o stół zasypany rozkręconymi elementami urządzenia. Zaprzepaszczony termin i brak nowego przychodu działały demotywująco. W lepsze zyski od Teodora nie do końca wierzył. Zresztą, o współpracy z nim myślał jak o pomniejszaniu swojej wartości.
Z wolna i bez zapału zabierał się za pierwsze modyfikacje sprzętu. W przerwach próbował skontaktować się ze starymi znajomymi z bazy, którzy pomogliby mu z deszyfrowaniem niektórych pakietów danych. Niestety wszyscy byli niedostępni. Na kilka najbliższych dni zaplanowano ćwiczenia dla całej jednostki. A to jedynie wydłużało czas realizacji zlecenia. Nieustannie stwardniałymi palcami testował składane elementy.
W końcu stało się to, co musiało. W warsztacie rozległ się dzwonek. Wideodomofon obserwował dwójkę mężczyzn, którzy przyszli odebrać zamówienie. Jednym z nich był Triss. Młody mięśniak, który zaczynał wspinać się po drabinie hierarchii w miejskim półświatku. Miał na sobie pełno modyfikacji ciała, o wiele za dużo. Niektóre z nich były szczególnie popularne wśród ludzi z jego profesji. Mechaniczne oko zasilające myśli w dane rozszerzonej rzeczywistości. Prawa ręka, od barku do palców, była maszynową protezą. Część zębów została zastąpiona trwalszymi materiałami niż kości. Od razu było widać, na co lubi przeznaczać pieniądze. Znany był z tego, że nie potrafił wyczuć, kiedy w czymś przesadzał, więc często eskalował błahe sytuacje, jak i swoje potrzeby. Nawet kiedy się ubierał. W tej chwili miał na sobie długi krwistocukierkowy płaszcz przeciwdeszczowy. Do tego naciągniętą bardzo nisko na oczy chromowaną czapkę z daszkiem. W jego mniemaniu zapewne tak wyglądało wtapianie się w tłum. Nawet podczas słonecznej pogody. W efekcie ściągał na siebie wzrok i podejrzliwość przypadkowych przechodniów.
Obok niego stał nieznany Casenowi mężczyzna. Był w podobnym do Trissa wieku i jeszcze większej postury. Wyglądał na pomocnika, którego tamten zatrudnił, aby sprawiać wrażenie kogoś o znacznie wyższej pozycji w hierarchii.
Drzwi otworzyły się i dwójka mężczyzn weszła do środka.
— Człowieka wielkich czynów poznasz po tym, jak szanuje czas swoich współpracowników. Oszczędzę więc twój czas i od razu przejdę do konkretów. Pokaż, co to cacuszko potrafi — rozpoczął Triss, rozglądając się po narzędziach, sprzęcie i częściach zamiennych poupychanych w każdym zakątku warsztatu. Jego kolega milcząco czekał przy drzwiach.
— Mam dobrą wiadomość. Jestem w stanie przeprowadzić wszystkie modyfikacje za połowę ceny. Co na to powiesz? — Casen zaczynał swój plan ogrania Trissa.
— Dobrze, dobrze, to dobra wiadomość. Ale gdzie jest haczyk?
— Urządzenie będzie gotowe za cztery dni. To jedyny i mały warunek, na który musisz się zgodzić.
— To nie jest możliwe. Potrzebuję tego dzisiaj. Rozumiesz? Mogę zapłacić więcej forsy, ale nie zapłacę czasem. No więc jak będzie? — Triss dał do zrozumienia, że nie złapie się na proste sztuczki.
— Mając więcej czasu, zrobię to inną metodą. Będzie z tego więcej pożytku. Poza tym potrzebuję kodów i listy częstotliwości, a mój kontakt jest niedostępny.
— Nie zamówiłem tej przeróbki u ciebie dla własnych potrzeb. To przedsięwzięcie, które ma termin i miejsce. Potrzebuję tego na dzisiaj.
— Możesz to po prostu zabrać. Gwarantuję ci, że nie znajdziesz nikogo, kto dokończy tę robotę. Musisz mieć kody, a je ustala jedna osoba — odpowiedział Casen lekceważąco. Nie miał ochoty być poganianym przez ulicznego gnojka.
— To nie mój problem! Miałeś na to dużo czasu. Ja potrzebuję dzisiaj swojego urządzenia — powiedział spokojnie Triss.
— To niemożliwe. Cokolwiek planujesz z tym urządzeniem, wybrałeś zły termin. Kody i pakiety danych są zmieniane co jakiś czas, nie mogłem ich zamówić tydzień temu. Muszę… nie, ty musisz mieć te, które obowiązują od dzisiaj.
— Źle zacząłeś. Najpierw mi coś oferowałeś, a teraz masz wytłumaczenie. Zła kolejność. Mój błąd jest taki, że wybrałem złego człowieka do tak prostego zadania — tym razem słowa Trissa nie brzmiały już tak spokojnie. — Zadam jeszcze raz pytanie: czy dzisiaj dostanę swoje urządzenie?
— Zabierz to i wypierdalajcie z mojego warsztatu. — Casen rozejrzał się za cichym towarzyszem Trissa, ale nigdzie go nie widział.
Nagle poczuł mocne uderzenie w głowę, a potem zapanowała ciemność.
***
Głośną muzykę tłumiły grube ściany przyozdobione zdjęciami celebrytów. Wyglądali, jakby się dobrze bawili, odwiedzając to miejsce. W dużym oknie podłogowym odbijały się kolorowe plastry światła przyćmione cienką warstwą dymu.
Casen powoli dochodził do siebie. Dłońmi przytrzymywał ciążącą od bólu głowę. Podnosił się z kanapy, z którą zlepił się swoim potem. Oprócz niego w pomieszczeniu musiało być jeszcze kilka osób. Zdezorientowany, nie potrafił odnaleźć się w sytuacji. Pamięć mięśniowa i nawyki z przebytych szkoleń dopiero zaczynały się w nim budzić. W przypadkach takich jak ten powinien przede wszystkim skupić całą uwagę na własnym ciele. To był najłatwiejszy i najbliższy punkt obserwacyjny. Najpierw trzeba znaleźć schronienie albo drogę ucieczki.
Spojrzał na ręce, a później na buty. Mechanicznie zaczął sprawdzać kieszenie i wtedy poczuł, że ktoś łapie go za ramię. W nozdrza uderzył przeszywający całe ciało zapach soli trzeźwiących.
— Sprawdźcie jeszcze raz jego kieszenie — polecił jakiś głos.
— Czysto — odpowiedział drugi, przypominający Trissa.
— Czego ode mnie chcecie? — mamrotał Casen.
— Czego ja chcę? Triss zgłosił się do pana z opracowaniem pewnych przeróbek. Termin nie został dotrzymany. Taka niekompetencja kosztuje mnie bardzo dużo. Jest pan więc tutaj, abyśmy doszli do jakiegoś porozumienia.
Casen dopiero wypływał na powierzchnię świadomości. Był w nocnym klubie, a dokładnie na kanapie w pokoju właściciela. Po jego lewej stronie siedział Triss w komicznym płaszczu, a po prawej jego cichy kolega. To on przyłożył Websterowi w warsztacie. Na sąsiedniej białej kanapie rozsiadł się nieznany mężczyzna. Miał na sobie bordowo-brązowy garnitur. Zresztą wszystko wokół miało podobne kolory — dywan, kanapa, duże biurko, stół bilardowy ustawiony w skrzydle pomieszczenia i wysokie lampy podłogowe w rogach pokoju. Wszystko poza jedną białą kanapą, która przyciągała całą uwagę.
— Na szczęście, panie Webster, pana fach i profesjonalizm są doskonale znane osobom takim jak ja.
— Kim jesteś? Do czego zmierzasz? — Casen wydusił z siebie oczywiste pytania, które dawały mu trochę czasu. Bardziej był zajęty ocenianiem, jak daleko znajduje się od drzwi oraz kto w pomieszczeniu może mieć przy sobie broń.
— To proste. Chcę odzyskać pieniądze, które straciłem. Kiedy to się stanie, między nami wszystko będzie dobrze. Do tego czasu potrzebuję, żeby naprawił pan tylko to, co zostało zepsute.
Casen przyjrzał się lepiej mężczyźnie. Poza jego ekstrawaganckim strojem dostrzegł dokładnie wygoloną głowę i mocno wysuniętą szczękę. Zwiotczała skóra policzków i zmarszczki sugerowały, że może mieć około sześćdziesięciu lat.
— Jeśli mam coś przerobić, to po co ta szopka. Dajcie mi listę urządzeń i trochę czasu.
— Pan Rex ma dla ciebie inną propozycję — odezwał się Triss, szczerząc w stronę Casena swoje metaliczne zęby.
— Zlecona przeróbka miała pomóc w przechwyceniu bardzo cennego ładunku. Cel wciąż jest ten sam. Ale skoro nie mamy odpowiedniego narzędzia, to ładunek zostanie odebrany przez pana osobiście. W końcu jest pan ekspertem od skradanek, prawda?
— A jeśli się nie zgodzę?
— Po co tak zaczynać? Pan ma wiedzę, a ja wiem, co trzeba zrobić. Korzystajmy z tego. No ale skoro tak bardzo chce pan wiedzieć, co się stanie… Najpierw przepiszemy wszystko, co pan posiada, jako darowiznę na mnie. Potem będziemy pana torturować, aż dowiemy się jakichś smakowitych kąsków o pracy przy przerzutach. Na końcu pozbędziemy się pana zwłok. Jak widać, i tak na tym zarobię. Może nie tak dużo, ale jak to mówią, grosz do grosza…
— Niestety nie mogę dla was pracować. Okazuje się, że mamy zupełnie inne poczucie estetyki — odgryzł się Casen, rozglądając po pokoju.
W tym samym momencie pięść Trissa trafiła go pod żebra. Uderzenie było na tyle silne, że zaskoczony Webster zaczął dławić się z powodu braku powietrza.
— Zaskakujesz mnie, Triss. Zrozumiałeś tak prostą ironię. To dużo jak na ciebie — dodał, kiedy odzyskał dech.
— Tutaj nie ma twarzy UFP, do której pan przywykł. Może pan myśleć o nas, co chce, ale od dzisiaj pana życiem rządzi mój rachunek zysków i strat. Dla mnie jest pan usługą. Niczym więcej. Zadaję pytanie ostatni raz: odzyska pan dla mnie przesyłkę?
Triss wyciągnął z kieszeni urządzenie do zapalania neurowearu i przysunął je do głowy Casena.
— Dobrze, dość tego. Co chcecie, żebym zrobił. Miejmy to za sobą.
Rex kiwnął głową z aprobatą.
— W kompleksie Raveschol znajduje się laboratorium farmakologiczne. W środku jest pewna rzecz, która powinna być tutaj, na moim biurku. Problem w tym, że Raveschol jest strzeżone tak, że niczego z niego nie da się wywieźć, nawet zabierając coś bez pytania. Pana zmartwieniem będzie przywiezienie tego tutaj. W całości. — Rex pochylił się nieco do przodu.
— Nie znam się na kradzieży. Chyba się do tego nie nadaję. To będzie spektakularna porażka — odpowiedział Casen.
— Tym proszę się nie przejmować, Triss i jego przyjaciel zadbają o to, co będzie się działo w laboratorium. Pana odpowiedzialnością jest reszta, podwózka i odwózka.
Webster spojrzał na narzuconych mu współpracowników i poczuł do nich całkowitą odrazę.
— Ile byłem nieprzytomny? — zapytał.
— Kilka godzin? — zgadywał Rex.
— Wracamy do punktu wyjścia. Potrzebuję czterech dni na przeróbki, a właściwie na kody do urządzenia maskującego. Słyszałem nieco o monitoringu Ravescholu, więc dokończenie waszego zlecenia powinno się udać.
— I tutaj kończy się mój problem, a zaczyna pana. Sprawa zostanie przez was załatwiona jutro w nocy. Przesyłka będzie tam dostępna tylko do tego czasu. — Rex wysunął cygaretkę z wewnętrznej kieszeni marynarki.
Ukończenie zlecenia w takim terminie było niemożliwe. Webster potrzebował innego rozwiązania. Wiedząc, że chodzi o Raveschol, zaczynał powoli tkać swój plan.
— Jeśli wam pomogę, to będziemy rozliczeni? — upewniał się.
— To zależy od wyniku. — Uśmiech Rexa skrył się za dymiącym cygarem.
Nie było innego wyjścia.
— Nie gap się tak, Triss, tylko odwieź mnie do warsztatu. Mamy sporo do omówienia –warknął Webster na swojego oprawcę.
Rozdział 6
Radio samochodowe wygrywało coś w połowie drogi między eksperymentalnym elektronicznym chaosem i uginającym stal basowym ciężarem. Triss próbował zachęcić do wspólnego słuchania swojego małomównego partnera z kryminalnego półświatka, który siedział na tylnej kanapie. Pojazd prowadził Casen. Była to limuzyna w wyższej klasie. Model dość powszechny na drogach Ravescholu. W końcu mieszkali i pracowali tutaj najlepsi bioinżynierowie. Wykończone w skórze fotele, wystylizowane guziki i wydłużona sylwetka dawały znać, że w środku jest ktoś stąd.
Na kolanach kierowcy spoczywał tablet wskazujący aktualne pozycje dronów monitorujących okolicę. Kiedy pomiędzy granicami zasięgu instrumentów detekcyjnych pojawiała się luka, jechali w jej stronę. Za wszelką cenę próbowali dostać się na wzniesienie, które spoglądało na Raveschol od wschodniej strony. Był to doskonały punkt obserwacyjny do zaplanowania kolejnych etapów misji.
Wnerwiony powolną jazdą Triss nagle złapał za kierownicę, jakby żądał wyjaśnień.
— Po co pchasz się na tę górę? Będziemy tam widoczni jak księżyc w nocy.
— Aparatura dronów skierowana jest na obserwację pod nimi. Te modele nie wznoszą się tak wysoko, więc zabierz, kurwa, tę łapę i zajmij się NIEPRZESZKADZANIEM! — Całą złość zatrzymał w gardle.
Cichy pasażer z tyłu złapał Trissa za bark, po czym wypowiedział pierwsze w obecności Webstera słowa:
— On wie, co robi. Jest tutaj tak samo jak my. — O dziwo, jego pozbawiony emocji, matowy głos uspokoił sytuację.
— Przypływ sam zabierze nas tam, gdzie chcemy — powiedział Casen tak cicho, jakby tylko ruszał ustami. Powtarzał to zdanie za każdym razem, kiedy zaczynał nowy przerzut.
— Co mówisz? — dopytał Triss.
— Ruszamy — odparł Webster.
Kilka dronów i godzin później dojechali blisko celu. Dobrany do zadania pojazd nie pojawił się w żadnym oficjalnym rejestrze. Nie został zatrzymany do kontroli, pasażerowie nie widnieli w bazie odwiedzających. W okolicach Raveschol byli duchami. Spontaniczne przygotowanie do misji i kilka właściwych telefonów do starych znajomych, pomagających ocenić działanie systemów bezpieczeństwa, to z pewnością największy sukces Casena i najlepszy przykład jego umiejętności. Tego dnia nieraz uśmiechnął się w sobie, rozmyślając o tym, jak bardzo tęsknił za atmosferą zagrożenia w czasie przerzutów. Za nerwową niepewnością towarzyszącą wpatrywaniu się w każdy szczegół drogi. Za ciągłym napięciem podtrzymywanym przez raporty innych członków załogi. To wszystko do niego wracało. Znajome, dawno nieodczuwane emocje nacierały ze zdwojoną mocą. Żałował tylko, że w tak haniebnych okolicznościach. I choć trudno było mu się do tego przyznać przed samym sobą, to znów czuł się potrzebny.
Samochód zatrzymał się około dwustu metrów przed wyznaczonym laboratorium. Budynek nie miał żadnych okien. Jego pofalowaną fasadę oplatał kłębiący się labirynt rur i stelaży. Omijające się na centymetry tuby oraz rynienki przypominały wnętrze metalicznego organizmu. Część aparatury wsuwała się pod ziemię, a reszta trafiała do mniejszych bloczków ustawionych przed ścianą frontową. Całość była oddzielona od zewnętrznego świata grubą stalową siatką.
— Teraz nasza kolej. — Podekscytowany Triss i jego partner zaczęli swoje przygotowania. Sprawdzili broń i przemieszali rękami zawartość własnych plecaków.
Webster zauważył kilka gadżetów do pokonywania fizycznych zabezpieczeń.
— Dla przypomnienia, jeśli uwiniecie się w dwadzieścia minut, będę na was czekać w tym miejscu. Następne dwadzieścia przeczekam na parkingu po drugiej stronie drogi. Po kolejnych dwudziestu minutach będę trochę dalej, wzdłuż znanej drogi. I tak coraz dalej. Przygotujcie zegarki.
— Trzymaj otwarty bagażnik — rzucił na odchodne Triss.
Obaj wysiedli, a zawieszenie samochodu delikatnie się zakołysało. Chowając się za wysokimi kołnierzami kurtek, pobiegli w stronę celu.
Casen wybudził stuknięciem tablet. Kliknięciem dodał obszary, które aktualnie były monitorowane przez aparaturę na posesji laboratorium. Algorytm odpowiedzialny za szacowanie zasięgu czujników był jego autorskim pomysłem. Parametry zapisane w kodzie opierały się na jego wiedzy o podobnych sprzętach. Dane, zaciągane ze znanych mu źródeł, aktualizowały się w czasie rzeczywistym. Zasięg obserwowanych dronów i urządzeń monitorujących sumował się na ekranie. Żółte graniczne okręgi przesuwały się skokowo po przyciemnionej mapie topograficznej. Nie było to idealne rozwiązanie. Jego największą wadą była niezweryfikowana precyzja. Mogło to działać w takim samym stopniu, jak nie musiało. Jednakże do tego momentu nie zawiedli się na obliczeniach. Największą obawą Casena nie było wykrycie przez drona, ale jego reakcja. Jeśli operator uzna obiekt za zagrożenie, w każdej chwili może wystrzelić pocisk, który w mgnieniu oka unicestwi wszystkich w samochodzie.
Pozostało mu czekanie. Odrobinę ratował ich silny wiatr, który tego dnia przetaczał się przez Raveschol. Rozpędzał się na tyle mocno, że operatorzy dronów musieli dzisiaj uważać. Albo nie wylatywali w ogóle. Webster poczuł to kilka razy, kiedy samochód zakołysał się jak wodowany statek.
Po trzech cyklach obserwacyjnych dronów w końcu obok samochodu pojawiły się znajome sylwetki mężczyzn. Kilka razy coś łupnęło o podłogę bagażnika, a potem błyskawicznie otworzyły się drzwi.
— Spierdalajmy stąd migusiem — nerwowo wydukał Triss.
Casen spojrzał na niego, a potem na cichego pasażera z tyłu. Ten skinął głową, dając znać, że zgadza się z przedmówcą. Webster popatrzył na tablet.
— Na co czekasz! JEDŹ! — darł się Triss.
Samochód ruszył. Webster, częściej niż przez przednią szybę, spoglądał na tablet i powoli przesuwające się okręgi na wyświetlanej mapie. Widział w nich nerwowy ruch. Coś poszło nie tak. Nie miał czasu na zadawanie pytań. Manewrował między wąskimi martwymi polami obserwacji.
Triss w końcu odpowiedział szeptem:
— Byli przygotowani na akcję. Nie wiem, czy na naszą, czy tak w ogóle. Zostawiliśmy kilka trupów. To kwestia czasu, jak podniesie się całkowity alarm. — Z szeroko otwartymi oczami i ustami wyglądał, jakby wypatrywał zbliżającego się ataku.
— Byleby przeżyć do śmierci — odezwał się matowy głos z tylnego siedzenia.
Samochód się nie zatrzymywał, co było dziwnym uczuciem w porównaniu z ostatnimi godzinami ciągłych postojów i wyczekiwania. Jechali z wyłączonymi światłami. Ślepa noc czasami mrugała odbitym światłem. Każdy metr pokonywali, jak gdyby przód ich pojazdu był wyciągniętą w ciemność ręką. Czasem coś strzeliło pod kołem. Nie przejmowali się tym dłużej niż trwanie samego dźwięku. Spocone ręce kierowcy ślizgały się po kierownicy. Na dodatek oprogramowanie na tablecie zaliczało swoje czkawki. Nie byli jeszcze w połowie drogi.
W lusterku wstecznym błysnęła niespodziewanie łuna światła. Wychodziła z laboratorium. Już wiedzieli. Niedługo będą tutaj wszystkie służby.
Samochód się zatrzymał. Cała trójka obejrzała się za siebie. Serce każdego z nich zaczynało swój wyścig. Casen próbował reaktywować oprogramowanie na tablecie. Z laboratorium wystartowały dodatkowe drony obserwacyjne. Na mapie zaczynało być od nich gęsto. Nowo wysłane urządzenia nie miały swoich specyfikacji. Nie było wiadomo, jakimi instrumentami się posługują ani ile widzą. Drony rozpraszały się, a część z nich zmierzała w ich kierunku.
Pedał gazu przylgnął na chwilę do podłogi. Nie jechali bardzo szybko, ale cokolwiek było w bagażniku, mocno obiło się o ściany. Dużo ryzykując, poruszali się na granicznych liniach wykrywalności. W ich stronę ciągle zbliżały się nieznane modele dronów.
— Zaryzykujemy i będziemy jechać po grani wschodniego wzniesienia — oznajmił Casen. Obudził się w nim dryg działania na komendach. Jego pasażerowie niewiele wiedzieli, co zrobić z taką informacją. Złapali się więc tego, co było pod ręką we wnętrzu samochodu.
Z podwozia dochodziły przeciągłe dźwięki pocierania i obijania o wszystko, co wystawało z ziemi. Zygzakując po bezdrożach, w końcu byli u szczytu. W dolinie widzieli igły świateł rysujące się wokół laboratorium. Spojrzeli w tamtą stronę tylko na chwilę. Webster zaczął rozglądać się za zjazdem. W końcu trafiła się obiecująca szczelina, w którą zmieści się samochód. Przód maszyny nagle opadł, a reszta zsuwała się pod własnym ciężarem. Nie udało się złapać tabletu, który również zsunął się z kolan kierowcy i zleciał gdzieś pod fotel. Pasażerowie zaparli się mocno nogami i rękami. Casen kręcił chaotycznie kierownicą, wierząc, że coś to daje. Auto obijało się drzwiami od skał. Straciło już wszystkie szyby od strony pasażerów na tylnym siedzeniu. Ciągle stało na czterech kołach.
Po wykańczających kilkunastu sekundach, które rozciągały się w nieskończoność, samochód stoczył się z góry. Wszyscy uśmiechnęli się do siebie, jakby niemożliwe dokonało się dzięki ich umiejętnościom. Webster sięgał po omacku za tabletem. Kiedy miał go już z powrotem na kolanach, oślepił ich snop światła. Słychać było silniki zniżającego się drona. W tym momencie pedał gazu skleił się z podłogą. Z tylnego okna wychylił się cichy pasażer i zdążył wystrzelić raz w stronę latającej maszyny. W tym samym czasie za samochodem został wysłany pocisk. Wystarczający, aby zamienił ich w popiół. Na szczęście atakujący dron został mistrzowsko trafiony w główny silnik, co sprawiło, że jego rakieta nie trafiła w cel. Snop światła zaczął wirować, a potem chaotycznie krążyć. W końcu zgasł przy samej ziemi. Pocisk wystrzelony za uciekającym samochodem eksplodował kilka metrów za nim. Siła wybuchu była tak duża, że tył auta podskoczył, rzucając pasażerami na przednią szybę.
Zbliżały się kolejne drony. Kierowca nie spuszczał nogi z gazu. Auto wyrwało się jak głodny drapieżnik. Pościg trwał raptem kilka minut, ale dla uciekających to była wieczność. Krajobraz za oknem zaczął się zmieniać. Rajd przechodził z podmiejskiej przyrody do pobliskiej metropolii.
Miasto dawało im pewną przewagę. Gęsta i wielopoziomowa zabudowa nie była przyjaznym terenem dla dronów. Pojawiła się szansa, że zgubią pościg. Przecinali ulicę za ulicą, wybierając wyłącznie te, które miały nad sobą kilka warstw estakad. W końcu Webster wymanewrował śledzące ich maszyny. Przyczaili się na którymś z pięter. Sami pogubili się w gmatwaninie asfaltowych labiryntów. Pajęczyna dróg i nachodzące na siebie poziomy stały się problemem dla aparatury śledzącej. Dron przeszedł w tryb oczekiwania na większej wysokości, a po kilku minutach bezczynności odleciał w najbardziej prawdopodobnym kierunku ucieczki, jaki zasugerowały pokładowe algorytmy.
Casen wiedział, co robić. Tym bardziej że daleko na horyzoncie dostrzegł małe światła zbliżających się posiłków. Znowu musiał pędzić. Mieli chwilę na pozostanie niezauważonymi. Teraz każda sekunda liczyła się jak całe ich życie. Pędził tak, jak podpowiadały mu intuicja i doświadczenie. Wiedział, gdzie musi dojechać.
W końcu dotarli do dużej rybackiej przystani pod miastem. Zjeżdżali do niej jak do doliny. Zobaczyli przed sobą ogromne jezioro, które wyciągało swoje długie ramiona w postaci rzek daleko za horyzont. Woda hipnotyzowała naturalnym i spokojnym pięknem. Kołyszące się lustro jeziora wyostrzało krystaliczne światło gwiazd. Drewniana keja wystawała z brzegu jak domalowana. To tutaj Casen przygotował plan ucieczki, gdyby coś poszło nie tak. Kryjówką był zacumowany w porcie statek. Z zewnątrz nie sprawiał dobrego wrażenia. Syntetyczna powłoka wyglądała na mocno wysmaganą falami i wypaloną od słońca. Ale na tym właśnie zależało Websterowi. Z lewej burty wysunęła się rampa, po której auto mogło wjechać na pokład wielkości dwóch kutrów. Łajba nie sprawiała wrażenia, jakby była w stanie transportować cokolwiek. Była to oficjalna jednostka badawcza UFP przeznaczona do kontrolowania zarybienia. Idealnie podrobione oznaczenia na bokach i bandera mogły zmylić nawet operatorów dronów.
Zaparkowali w środku. Improwizowany garaż rozjaśniał od automatycznych świateł. Śmierdziało rybami tak bardzo, że na końcu języka zostawała grudka posmaku. Pomieszczenie było bardzo małe. Jedynym sposobem na wyjście z samochodu było wydostanie się przez pozbawione szyb otwory okienne.
Webster wskazał skrzynię z nowymi ubraniami. W wygodnych, lecz śmierdzących strojach zaczęli rejs do kolejnego portu. Triss i jego niemy towarzysz ciągle byli w lekkim szoku po przerażającej ucieczce przed śmiercią.
— Mieliście być profesjonalistami. — Kipiący od złości Webster odezwał się pierwszy.
— Ciesz się, że żyjesz, bo ciągle mogę odpierdolić ten twój łeb, a ciało wyrzucić za burtę –wysyczał Triss, któremu agresywny ton Casena pomagał wrócić do rzeczywistości.
— To zrób to! Mam to gdzieś. Was złapią, a mnie wasz szajs nie będzie już dotyczył. Już mi nie zależy.
Wyglądało na to, że Triss dyskretnie sięgał po pistolet. Kątem oka zauważył to najcichszy z ich trójki, który poczuł się wywołany do reakcji.
— Przy okazji nieźle oberwaliśmy. Sprawdźmy, co z produktem. Triss, pomóż mi. — Wskoczył na maskę i przeszedł po samochodzie na tył.
Próbował podnieść wykrzywioną klapę bagażnika. Wgnieciony od wybuchu metal zatrzasnął się na dobre. Po chwili znalazł się elektryczny podnośnik, który wcisnęli w wygiętą dziurę. Rozpychająca siła w końcu oddzieliła klapę od nieruchomej części karoserii. W środku leżało sześć kartonowych pudełek. Każde z nich zmieściłoby się na otwartej dłoni. Triss i jego partner zaczęli je otwierać i zaglądać do środka. Wewnątrz znajdowały się mniejsze metalowe pojemniki. Na każdym z nich błyszczały duże litery „AEI”, a pod spodem „Własność ośrodka badawczego Limali”.
— Macie wszystko? — Casen stawał na palcach, aby zajrzeć wypakowującym przez ramię. Nie dziwiło go, że po stronie UFP jest własność wroga. Sam naprzerzucał się w swojej karierze mnóstwo takiego sprzętu i materiałów. Ale o ośrodku Limali do tej pory nie słyszał.
— Terapia genowa — lakonicznie wytłumaczył cichy.
Według UFP głębokie poprawienie losowości człowieczego genotypu było skazą na obliczu cywilizacji. Za próbę jakiejkolwiek ingerencji w genotyp groził wyrok śmierci. UFP dopuszczało jedynie cybernetyczne modyfikowanie ciała. W ten sposób jednostka mogła decydować tylko o sobie. Ale zmiana genów mogła być przekazana dalej, co zanieczyszczało krew najważniejszych istot i rujnowało tym samym obraz całego świata.
— Za takie pudełko każdy bogacz wciśnie do naszych kieszeni dowolną sumę — dodał Triss.
— To tutaj zeruje całą dziedziczną skazę nowotworową — wyjaśnił jego partner, stukając palcem wskazującym w ciemnozielony chropowaty pojemniczek.
— W taki sposób kupuje się zdrowe dzieci… — słowa uleciały z ust Casena jak para.
Jedno z pudełek było rozszczelnione. Siła wybuchu uszkodziła cienką aluminiową powłokę. Ze środka ulatniał się wątły obłoczek dymu, a podłoga bagażnika była mokra od wyciekającej substancji.
— Pięć obronionych, jeden zatopiony. Co teraz? — Małomówny był szczerze ciekaw, co to oznaczało dla ich zlecenia.
— Trzeba będzie się tłumaczyć — syknął Triss.
Rozdział 7
Tym razem Casen trafił do klubu Rexa przytomny i o własnych siłach. Towarzyszyli mu Triss i małomówny. Po przejściu przez skromną i przesadnie fioletowo-welurową recepcję weszli do głównej sali. Tutaj zmysły zaczynały tonąć. Każda z bocznych ścian wyświetlała abstrakcyjne animacje. Rozświetlona od spodu podłoga rytmicznie pulsowała bladymi kolorami w takt muzyki. Wszystko przypominało estetyczną kakofonię. Muzyka, meble, dym i świecące bajery przekrzykiwały się nawzajem. Ustawione w rogach vipowskie loże przytłaczały kiczowatym przepychem. Uważne oko Casena wyłapało, że dekorację klubu przygotowano tak, aby nic się tutaj nie powtarzało. Każda noga stołowa była inna. Nie było dwóch identycznych krzeseł. Patrzenie na całość przypominało czytanie długiego, pozbawionego sensu zdania.
Casen zmrużył oczy, żeby uspokoić sensoryczny chaos. Jego wyostrzone zmysły przyzwyczajone były do obserwacji sennych krajobrazów i zniszczonych miast. Tutaj czuł się przytłoczony. Stawiając powolne kroki, patrzył na swoje buty. Każdy ze schodków, którymi wchodzili do gabinetu Rexa, różnił się czymś od poprzedniego. Jedynymi osobami, na których nie robiło to już wrażenia, byli jego przyszywani partnerzy. Pomyślał, że dla nich musiało to być miejsce urządzone ze smakiem.
Za drzwiami, na końcu korytarza, czekał niecierpliwiący się gospodarz.
— Żyjecie, to połowa sukcesu — przywitał ich Rex, który obserwował ich ze swojej długiej białej kanapy. — A teraz powiedzcie, co z tą, jak to mówią, większą połową. — Uśmiechnął się, oczekując reakcji na jego dowcip sytuacyjny.
— Mamy produkt. — Triss się wyszczerzył, po czym położył pięć pudełek na stole.
Casen i cichy stali kilka kroków dalej, uważnie obserwując reakcję Rexa. Właściciel klubu brał do ręki po jednym pudełku, oglądał je dokładnie, jakby sprawdzał, czy nie ma na nich najmniejszej skazy, po czym odkładał do skrytki pod stołem.
— A ostatnia puszka? — dopytał grzecznie.
— Jedną zniszczył wybuch rakiety, która prawie nas trafiła — usprawiedliwiająco zamruczał Triss.
— Umawialiśmy się na sześć pudełek. Mam pięć. Ktoś za to musi zapłacić. — Obrót spraw zdawał się cieszyć Rexa.
Triss spojrzał na swojego partnera i Casena. Liczył na ich wsparcie, ale milczeli. Woleli się nie mieszać.
— Wiem, co wydarzyło się na miejscu. Laboratorium było przygotowane na waszą wizytę. Ledwie uszliście z życiem z pościgu. Potem pan Casen uratował wam tyłki, stosując pomysłowe triki. Prawda? — Pojednawczo spojrzał w stronę Webstera, a później dodał: — Wydaje mi się, że pan Casen umie się wami dwoma zaopiekować. Jednakże nie wywiązaliście się z zadania. Cała wasza trójka. Brakuje jednej puszki. A umowa to umowa. Na szczęście możecie to odrobić w następnym zleceniu. A pan Casen na pewno was przypilnuje.
— Nie tak się umawialiśmy. Miałem ich przewieźć. Wykonałem swoje zadanie. Nie wiem, ile paczek miało być dostarczonych. To nie moja sprawa — zaprotestował Casen, wskazując palcem na Rexa, jak gdyby mierzył do niego z pistoletu.
— Umowa jest na wykonanie zlecenia, a ono jest niezakończone. Zanim zacznie się pan unosić, proszę wysłuchać. Myślę, że będzie pan bardzo zadowolony. Może to będzie dla pana przyjemność? Chodzi o przerzut. To, w czym jest pan najlepszy. Konkretnie chodzi o przerzut rodziny. Z UFP do AEI. Wojna rozdzieliła ich geograficznie, podobnie jak ich serca. To smutne. Nie odmówi pan chyba takiej okazji? Można pomóc i dodatkowo wrócić do dawnych przyzwyczajeń. To jak będzie?
To było bardzo dziwne uczucie, ale słowa Rexa trafiły tam, gdzie powinny. Tęsknił za Próżnią. Tak osoby zajmujące się przerzutami nazywały szeroką granicę pomiędzy UFP i AEI. To tam ścierały się dwie ideologie pod postacią żołnierzy i pocisków. To tam zaczynały się i kończyły wszystkie przerzuty. Webster przywołał ostatnie obrazy Próżni, jakie zapamiętał. Chciał tam być. Ale wiedział też, kiedy się nim manipuluje. Rex koniecznie potrzebował go do tego zadania, a brak szóstego pudełka był wygodnym argumentem, aby go zmusić. Protest i wyjście mogły się skończyć dla niego tylko w jeden sposób. Skoro Rex tak jawnie chce wmanipulować go w kolejne zlecenie, to postanowił zagrać w tę grę jeszcze lepiej niż jego przeciwnik.
— Pod jednym warunkiem — rzekł z naciskiem Casen.
— Najpierw posłucham, a potem zdecyduję.
— Tym razem potrzebuję czasu, budżetu i normalnego sprzętu.
— Niech pan pamięta, to pan spłaca swój dług. — Z podniesionym palcem i brodą Rex starał się karcić Casena w dość teatralny sposób. Chociaż w głowie już snuł plany następnych przerzutów. A to wymagało inwestycji.
— Więc i ty pamiętaj, jeśli mam robić od teraz dla ciebie, to nie haruję w swoim warsztacie. Albo cię na to stać, albo zostajesz w niższej lidze.
Rexowi bardzo spodobała się ta odpowiedź.
— Ma pan rację. A przy okazji wyczuwam, że jest pan chętny na więcej. Dobrze. Pieniądze i sprzęt będą — zapewnił Rex, który wyraźnie złapał haczyk.
— Pieniądze z góry — negocjował dalej Casen.
— Jest pan moją inwestycją, a więc też inwestycją Klanu. Oby dobrą. Formalności załatwimy potem, teraz pora przypieczętować współpracę.
Webster nie wiedział, czym jest Klan, a wypytywanie o to nie było teraz ważne.
— Raczej nazwałbym to umową przedwstępną. — Ciągle trzymał się na dystans.
— Co do jednego możemy się zgodzić, płynie w nas stuprocentowa krew obywateli UFP. Potrafimy działać spontanicznie, improwizować i doskonale się samoorganizujemy. Takie więzy bardzo trudno zerwać. — Rex wypatrzył w oczach Webstera niemą aprobatę.
— Kilka dni temu myślałem o tym inaczej — odpowiedział.
— A może wcześniej nie wykorzystywał pan wszystkich okazji? Mnie moja pułapka nauczyła wszystkiego, co dzisiaj wiem.
— Twoja pułapka? Masz na myśli to, jak wygląda twój klub?
Rex zbył uwagę machnięciem ręki.
— Jeszcze tego pan nie widzi. Pułapka więzi tylko tych, którzy są leniwi. Jej znaczenie rośnie, kiedy czegoś uczy, potem jej kraty miękną albo jeszcze lepiej, czasem zamieniają się w złoto. Moja przestała nią być lata temu. Mentalnie więziło mnie AEI. Tego pan nie wie, ale Klan ściągnął mnie tutaj wraz z ostatnim rzutem przed zamknięciem granic. Wcześniej, przez trzydzieści trzy lata, mieszkałem po drugiej stronie. To, co widział pan jak przez peryskop podczas swoich przerzutów, wrastało we mnie niczym bolesny odcisk.
Wszyscy nachylili się z ciekawości. Rex kontynuował:
— Tutaj żyje się w szczerej jedności. Wszystko, co się wokół nas dzieje, jest dla nas i tylko dzięki nam. Człowiek jest światem, świat jest człowiekiem. Poświęcenie nigdy nie jest stratą, a konieczną zmianą kolejności rzeczy zaplanowanych. Jesteśmy zbiorem najwyższych organizmów i zawsze da się to wyczuć. Ja widzę to codziennie w naszej samoorganizacji. W tym, jak piękne są nasze miasta, jak jednomyślnie działamy na najwyższych szczeblach, jak bardzo szanujemy siebie i ziemię, którą inni kaleczyli. I co z tego, że trudno zmienić nasze zdanie? Co z tego, że nasze cele nie spłacają wszystkich naszych win? Ale to jest nasze. Moje i twoje, jednocześnie i nieprzerwalnie. Czekałem na to ponad trzydzieści lat. AEI dawało jedynie „połączenie”. Wątłą linię. Wiecznie korygowaną masę jedności. Codzienne decyzje sugerowały algorytmy prawdopodobieństwa. Ciągle coś siedziało ci w głowie i mówiło: „Poczekaj, potrzeba więcej informacji. Poczekaj na lepszą decyzję”. Na nikim nie można było polegać. Ile masz, tyle możesz. Każdy dla siebie. Taka była moja pułapka. AEI to nie jest miejsce dla takich ludzi jak ja. W nas jest prawdziwy humanizm, a nie porządkowanie. Chcę robić coś dla innych.
Słowa Rexa brzmiały dla Casena naiwnie. Pozostała dwójka słyszała w tych zdaniach coś podniosłego.
Rex oparł się wygodnie na sofie. Był zadowolony z wykładu.
— Ja zapomniałem o swojej pułapce, a ona o mnie — podsumował małomówny mężczyzna.
— Za to mogę się napić — zgodził się Rex.
— Też miałem to zaproponować — niezręcznie o swojej obecności przypominał Triss.
— U mnie będzie panu dobrze. Nie jestem korporacją. A w ogóle zna pan tajemnicę wszystkich korporacji?
— Nie — odpowiedział Casen.
— Tam ludzie wydajni nigdy nie awansują. Trzyma się ich na samym dole, aż do wypalenia. Do góry idą chciwi i włażący w dupę na tyle głęboko, że wystają same stopy. Naciskają na ambitnych, którzy odwalają za nich robotę. Gdyby było odwrotnie, cały system by się rozpadł.
— Tutaj jest inaczej?
— Nie musi mi pan wierzyć. Sam pan się przekona. Ja zadaję tylko trzy pytania. Co można za to mieć? Czy mam to wyłącznie ja? Jak dużo tego da się przemycić? — Entuzjazm Rexa podszyty rubasznym śmiechem był na tyle silny, że udzielił się innym.
— Kryzys wyniesie nas wysoko — zgodził się Triss.
— Brzmi dobrze — skwitował małomówny.
— Niech pan zapyta Trissa. On już nie obchodzi urodzin, ale świętuje dzień, kiedy zaczął pracować dla mnie. Słyszał pan kiedyś o czymś takim? To jego dzień wyrealnienia. Wtedy właśnie to, co miał w duszy, w końcu się ziściło.
Zadowolony Triss pokiwał głową z uznaniem dla Rexa. Webster słuchał dalej.
— Zdradzę mój mały sekret. Będzie pan robił różne rzeczy. Mam na myśli zadania ode mnie, ale i pana wybory. Nieważne, jak wysoko pan się przy tym wzniesie albo jak nisko zejdzie. W pewnym momencie okazuje się, że największą zaletą jest to, że było się wszędzie. Nisko i wysoko. Ale nigdy nie dało się wpędzić w jeden kąt — dodał Rex, wyciągając ze skrytki pod stołem butelkę alkoholu, na pierwszy rzut oka prawdziwego i drogiego, a następnie rozlał go na cztery szklanki. Zaprosił trójkę gości do stołu, a neurowearem zamówił personel do pomocy.
Reszta dnia minęła im na wymianie osobistych historii. Casen trzymał język na wodzy. Jeśli zdradzał jakieś epizody ze swojego życia, to zmieniał istotne szczegóły. Im więcej mówili, tym więcej pili, a co za tym idzie — tym więcej dowiadywał się o swoich mocodawcach. Wszyscy słuchali go uważnie, kiedy opowiadał o najbardziej spektakularnych przerzutach, a Rex odwdzięczał się, odsłaniając niektóre mechanizmy ze swojego ciemnego zaplecza. Właściciel klubu był szczerze zadowolony z takiego obrotu spraw.
— Świętujmy dzień pana wyrealnienia, panie Webster!
To był ich brylantowy wieczór.
Rozdział 8
Paląca zorza świtu wschodziła nad usługową częścią miasta. Casen zajadał syntetyczny makaron w dusznej od zapachów ulicznej budce z jedzeniem. W całym UFP niemal całkowicie ograniczono uprawy rolne i hodowle. To był mały krok w stronę powolnego odratowania umierającej planety. Nieautentyczny smak syntżarcia nie przeszkadzał Casenowi. Wprost przeciwnie, on je nawet lubił. Pasowało mu to, że zawsze wiedział, czego mają się spodziewać jego język i żołądek. Mógłby przysiąc, że w każdej misce splątane nitki makaronu wyglądały identycznie. O tym, jak smakowały, decydował dopiero widelec, który dostosowywał się do tego, co lubi trzymająca go osoba. W ten sposób każdy mógł liczyć na to, że zaspokoi swój kaprys i apetyt. Webster, jeśli chodzi o jedzenie, nie zmieniał przyzwyczajeń od lat. Zapomniał, z czego się składał jego ulubiony smak, ale neurowear to wiedział i przekazywał tę informację do elektronicznych sztućców. To było to, do czego lubił wracać codziennie.
Obrócił się na wysokim krześle. Przyglądał się rozpędzonej codzienności, która długimi falami przepływała przez każdy zaułek miasta. Po drugiej stronie ulicy otwierał się bazar, a dokładniej kilka bud, które konkurowały ze sobą za pomocą wrzeszczących sprzedawców. Targowiska były stałym elementem każdego miasta UFP. Handlarze wykładali towary na przenośnych, lekkich stołach.
Część placu zajmowały ustawione szeregowo spore namioty przypominające małe niebieskie kontenery. To do nich przerzucano ludność UFP z utraconych terenów. Tak działo się w tej chwili. Przed targowiskiem zatrzymał się autobus, z którego wysiadali przesiedleńcy z niedawno podbitego miasta. W bazarowym obozowisku spędzali przeważnie kilka tygodni. Potem trafiali do świeżo wybudowanych osiedli albo przypadkowi obywatele UFP zabierali ich do siebie. Patrzenie na niedolę rodzin wyrzuconych z własnych domów było niełatwym doświadczeniem. To w chwilach takich jak te samoorganizacja UFP pokazywała ogromną moc. Nikt z przesiedlonych nie lamentował. Największym wyrazem rozpaczy był opuszczony wzrok i rodziny mocno ściskające się za ręce. Dla obywateli UFP było to poświęcenie, na które się zgadzali. Tak byli wychowani. Tak okazywali swoją wiarę w siłę, jaką dysponuje człowiek. Jakby na jej skinienie świat mógł podzielić się na części i złożyć na nowo. Nawet tortura losu była dla nich ludzką koniecznością.
Kilka bloków dalej zaczynał się inny świat, niepasujący do poprzednich obrazków. W linii symetrycznie dopasowanych budynków wystawał ten jeden, jak krzywy złoty ząb. Lśnił zdobieniami i żywymi kolorami świateł. Był to najbardziej prestiżowy ze wszystkich sennych klubów w całym UFP. Dziesiątki kabin do odczytów wypełnionych po sufit neurokasetkami, które mogły spełnić oczekiwania najbardziej wymagających klientów. Do tego sala do tańczenia i kilka barów. To tylko oficjalna strona tego przybytku. Każdy wiedział, że można tam było nagrać i obejrzeć najbardziej perwersyjne, intymne i tajne neurokasetki. To miejsce przyciągało wszystkich tych, którzy chcieli doświadczyć nieobliczalności przerobionych neurodekoderów. Liczyło się jedynie tak silne doświadczenie, że ciężkie przypadki obcoafektywności pojawiały się już po pierwszym odczycie. „Na początku uciekasz przed światem, a następnie przed sobą” — taki napis widniał nad wejściem do sennego klubu.
Wszelkie modyfikacje neurowearu, które oferował ten przybytek, były nielegalne. Prawodawstwo UFP upatrywało w tym niebezpieczeństwa głębokiej zmiany w wewnętrznym porządku człowieka, co było ingerencją nie do zaakceptowania. Nie przeszkadzało to w tym, aby przed klubem ciągnął się sznur najdroższych aeroaut. Potwierdzało jedynie, jak dochodowe były rzeczy niedostępne.
Niespodziewanie spomiędzy tłumu przesiedleńców wyłoniły się trzy znajome sylwetki. Rex, Triss i małomówny szli w kierunku Casena. Webster zdążył jeszcze dopić syntetyczny napój witaminowy.
— Tylko nie za dużo, bo nie będziemy się zatrzymywać na szczanie. — Triss ze swoim humorem jak zwykle bezbłędnie trafiał w cierpkie zażenowanie.
— Mam nadzieję, że dobrze się pan dzisiaj czuje. Pojazd jest niedaleko. Możemy się przejść dla rozprostowania kości. — Rex zachęcił Webstera do odstawienia zamówionych posiłków.
***