E-book
22.05
drukowana A5
25.8
Za murami psychiatryka

Bezpłatny fragment - Za murami psychiatryka


5
Objętość:
128 str.
ISBN:
978-83-8221-905-0
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 25.8

Wprowadzenie od autorki

Książka ukazała się pierwotnie w 2020 roku. Ta wersja jest tylko zaktualizowana, szczególnie o ten wstęp (czy zmianę okładki i tytułu):

Najtrudniej czasami zaufać człowiekowi, i to temu, który ma leczyć… Książka jest autentyczna. Wywarła duży wpływ na czytelników. Jedni przeżywali, że szpital może stać się instytucją tak opresyjną, brali namysł nad tym, czy lekarze i pielęgniarki są nawet obojętni na dramat wykorzystywania pacjentów?… Odpowiadam, tak, są bierni, zamykają oczy, są obojętni, przyzwalają swoim milczeniem. Tak naprawdę nie byłam za drzwiami, kiedy działy się ciche dramaty. Wiem, że były, pacjenci mówili sobie o tym i personel udawał, że nas nie słyszy, nie było skarg, gdyż były daremne. Nie wiem, na ile ludzie byli pod tym względem poszkodowani w instytucji zamkniętej. Wiem, że byli zalekowani i nie mogli się obronić przed wykorzystywaniem, w różnej mierze, to wiem na pewno, że było. W takiej tragicznej sytuacji winni mieć ochronę — my… Żadna noc nie była pewna. Na dyżurze nic się nie działo, przez to wszystko się działo. Pielęgniarki spały i nie obchodziło ich, co się tu dzieje. Wiedziały, że jest tutaj wielu zdrowych ludzi, ale uważano ich oficjalnie za chorych, więc byli niesłyszalni, bo świat nie da wiary… Uwierzy im, twórcą tego chorego systemu.

Chciałam pokazać wielorakie stany świadomości ludzi lekowanych, że są izolowani, wręcz więzieni na oddziałach zamkniętych z różnych powodów, np. rodziny nie tolerują ich tożsamości. W książce krzyczę, używam wulgaryzmów. To i tak mało, ta bezpośredniość wobec standardów opieki niektórych placówek. Nie wskazuję na żadną konkretnie, pokazuję uniwersalizm problemu i problemów ludzkich, także wykorzystywania, które może mieć miejsce wszędzie… Zapomnijmy na chwilę, czytając książkę, że główna bohaterka jest w szpitalu… Wsłuchajmy się z nią w gabinecie pedagoga jak uczennice opowiadają jak były gwałcone. Pomęczmy się, wsłuchajmy się właśnie w głos niewinnych i brak reakcji otoczenia, które jest głuche, jakie jest nieme, nie reaguje, bo tak chce… Bo jak się okazuje — tak można.

To książka, jest oparta w zdecydowanej większości na faktach, które łączą się czasami tylko w całości z różnych sytuacji. Autorka była w takim szpitalu, bo chciała napisać reportaż. Napisała prozę, mimo nieco dziennikowego charakteru, pomimo faktów. Momentami sama odrywała się i szła myślami w świat (w zasadzie powracając do niego), ale taki, jaki jest. Publikacja ta jak literatura nie może być czytana jak relacja z pobytu. To jest twórczość, nie musi nic wyjaśniać, pokazywać początku i końca, choć są tego namiastki w książce, aby ukazywać jak życie może załamać się po takim doświadczeniu, ekstremalnym dla psychiki. Nie zamierzam też dokładnie zdradzać mimo próśb czytelników, jak to się dzieje, że człowiek sam wpisuje się na oddział i nie może wyjść. Moim celem jest bowiem pokazanie sytuacji różnych ludzi — może tam oszalał, pochorował się. Może należało go złamać, skłonić, by nie opisał tego wszystkiego… Bo autorka, czyli ja wylądowałam tam na dłużej jako publicystka i miano to na uwadze. Plan został zdemaskowany i zaczęło się piekło. Nie oskarżam człowieka, lekarzy, pielęgniarek, instytucji, bo jest wielu świetnych ludzi, specjalistów oraz dobrze działających praw i różnych podmiotów. Niemniej chcę ukazać, co dzieje się z człowiekiem jak jedni czują się panami życia innych, mają totalną władzę nad nimi, decydują o ich następnym dniu, przyszłości, nawet tym, czy mają szansę wytrzymać, czy się powieszą przed kolejnym świtem — tak było… Perfekcyjna obojętność. Należy to nazywać. Sprowadźmy jednak wszystko do literatury i kreujmy fakty (tak postępuję w tej książce ze swoją świadomością, więc nie może być dla nikogo zarzutem, fakty wydobywam z całej rzeczywistości), tak oficjalnie traktuję temat, aby nie piętnować nikogo, żadnego zawodu. Po prostu takie zdarzenia mają miejsce, ale to nie znaczy, że każda instytucja jest taka. Zależy mi, by być czujnym, ale nie umniejszać, zaniżać zaufania do podmiotów jego godnych, które potrafią być empatyczne, nieść pomoc, rozwiązywanie trudnych sytuacji (mogą czuć się dotknięci tylko sprawcy przemocy, nadużyć). Nie można sprawić, że czują się pokrzywdzone, bo i celem jest dążenie do świata bardziej sprawiedliwego. Ubieram zatem wszystkie wydarzenia w osłonę literatury, niedomówień i przekształceń, by jak akcentuję — pokazać problemy, uniwersalne, ponadterytorialne, kondycję ludzkiego ducha, i to niekoniecznie pacjentów szpitala psychiatrycznego, a osób opiekujących się nim. Nie musi to być lekarz, bo i równie dobrze może nim być członek najbliższej rodziny.

Medycyna jest elitarna. Brakuje lekarzy psychiatrów. Tutaj może zdarzyć się zupełnie wszystko, w psychiatryku. Nie żałuję tego, ale zdarzenie odbiło się mocno na moim zdrowiu. Sytuacja była skomplikowana, dlaczego nie mogłam wyjść ze szpitala. To układy, to relacje, to hierarchie, to narażenie się, to próba unieszkodliwienia, to mój marazm, więcej już naprawdę nic nie powiem i nie napiszę, bo to nie książka o mnie, ale wyrażam przez siebie bardzo trudną, niedostępną rzeczywistość… Myślę, że publikacja poszła parę kroków naprzód i różni się od literatury tego typu. Został ukazany egzystencjalny dramat, który mnie przeniknął. Odczułam stan człowieka zapędzonego w ciasne korytarze znieczulicy. To nie są warunki dla człowieka. Odrywałam się myślami od tego, co tam było, to zapadałam się w sobie, ale irracjonalność tego typu to prawda książki o miejscu, którego się doświadczyło; pokazałam stany mentalne, w tym dalekie od instytucji, mimo uwięzienia w niej. Dla mnie to również było nie do zniesienia (wsłuchanie się w pacjentów), jak dla czytelników czytanie strumieni świadomości, które wyrażają totalne zniewolenie człowieka, nie tylko przez choroby, ale szczególnie przez uwięzienie i dokonującą się przemoc, pacjentów na pacjentach i personelu względem podopiecznych.

Witamy na oddziale zamkniętym, przyszłam tutaj powalczyć o prawa człowieka, o lepszą jakość opieki dla najbardziej bezbronnych, chciałam sprzeciwić się wszystkim problemom, największym medycyny i jej stosowaniu do walki… Jak znajdziesz tu skrawek nadziei dla siebie, jesteś wygrany.

A więc przekaz jest krótki i bardzo trudny do przyjęcia… Są instytucje opresyjne w społeczeństwie, które służą chociażby eksterminowaniu różnic i wybitnych umysłów, spłycają je, hamują zmiany… Co zrobić z tymi, co to przeżyli w XXI wieku? Jak im pomóc wrócić do życia po ekstremalnej traumie swojego obozu? Piszę to, póki mam szansę. Życie pokazało mi, że można nie wrócić… Nie mieć szansy przeciwstawić się złu, a uznaję to za mój ludzki obowiązek.

Psychiatra śmiał się mi w twarz, człowiekowi jak każdy, że on ma władzę totalną właśnie nad człowiekiem. Odpowiadam na wieki: „Radość pisania. Możność utrwalania. Zemsta ręki śmiertelnej”. Nie ma większej władzy nad duszą aniżeli poezja! Takiego człowieka wypada napiętnować, ale to były jednostki określonego miejsca i nie można przekreślać zawodów i całych placówek przez takie zdarzenia, które jak akcentuję, mogą wydarzyć się wśród ludzi reprezentujących różne zawody. Aby więc nie piętnować, co zaznaczam — proszę czytać publikację zgodnie z jej gatunkiem — proza, powieść, przeszyta brutalnością i poetyką mrocznych obrazów, ale momentami pięknych w swojej jaskrawości, ulotności, zagubieniu i wreszcie obłędzie. Sprowadziłam dziennik do tego poziomu, aby był tylko bardziej uniwersalny i pokazywał w ogóle relacje w świecie. Przecież byli pacjenci również wykonują zawody medyczne, są rodzicami, czyimiś dziećmi. Medycy, i ci najgorsi niekiedy mają ludzkie oblicza, wykonują wiele funkcji społecznych (ss-mani nawet potrafili być dobrzy dla swoich rodzin — już zawsze powinniśmy być czujni i nie można w takim szerokim przesłaniu widzieć nieadekwatności, lecz troskę, usilną chęć ochrony bezbronnych). Chcę pokazać społeczność, zbiorowość, więc nie musimy myśleć nawet czytając publikację, że jesteśmy w szpitalu. Chodziło o ukazanie czegoś więcej. To wszystko, co opisałam dzieje się po prostu w społeczeństwie i dotyczy ludzi, każdego, tacy bywamy, kiedy zdejmujemy maski i przestajemy być na siłę silni… Walczymy między sobą, skaczemy sobie do gardeł, ale i potrafimy być bardzo ludzcy, mimo swojej tragedii, ograniczenia przez miejsce, sytuacje, stan umysłu i moralności. Pokazuję, że nie ma w ludziach sto procent zła i sto procent dobra. To może jedna z najtrudniejszych, a zarazem najlepszych lekcji życia…

Niech się dzieje wola nieba,

z nią się zawsze liczyć trzeba —

Jedna z pacjentek szpitala psychiatrycznego

Opowieść o tym, jak człowiekowi gwałcą duszę w psychiatryku…

Można ci spodnie ściągnąć na środku korytarza. Można cię rozebrać do naga na oczach pacjentów i założyć pampersa — witajcie na oddziale psychiatrycznym.


Wiesz jak to jest jak ci pierwszą nocą gwałcą duszę w psychiatryku? A potem musisz stale patrzeć jak pacjenci gwałcą siebie, silny słabego, klasyka poezji życia… Jebanej egzystencji psychiatryka, to i tak za duże słowa na to. Ale ja byłam ciągle pośrodku. Starałam się w gównie utrzymać na powierzchni, zawalczyć o siebie, czyli uciec przed zhańbieniem godności jakiejś jeszcze. A weszłam w gówno sama. Żal jest kwestią oczywistości. Każdy jednak chce pozostać sobą. Kim? Po prostu człowiekiem z krwi i kości, któremu należy się zwyczajny szacunek, bo jest i to powinno wystarczyć.


Gówno to wszystkich obchodziło, naprawdę, kto się dziś powiesi. Kogo przywiozą w kaftanie. Jaka matka trafi na oddział, która szła jak Magda przed siebie, z pustymi kieszeniami, bez środków do życia. Szła głodna, osamotniona, szła i szłam, nie wiedząc, gdzie, błądziła ulicami, błądziłam, byleby naprzód. Szła do syna… Szłam do uczelni. Zgarnęło ją w drodze pogotowie. Wiedzieliście o tym, że ludzi często zgarniają nie tylko z drogi do dziecka, ale też z Kościołów, z modłów? Które za długo trwają, bo jakieś trzy doby… Kłania się Wam ukrzyżowany świat, na który prawdziwy wypiął dupę, za dużo jest już beznadziei, trudnych tematów, zwyczajnie przywykamy do nienormalności. Ta opowieść jest po to, byście dokładnie usłyszeli, byście zobaczyli cudzymi oczami, jak nie możecie sami. Byście człowieka przyjęli każdego z powrotem, okaleczonego przez szpital, który ma leczyć, pomagać, nie zabijać duszę, nie zniewalać.


Byliśmy jak umarli. Nikt nas nie słyszał. I ludzi gwałconych tu pośród innych pacjentów przez nich. Ludzi Zapasowanych. Przykutych do łóżek. Wbijania nam grubych igieł w żyły… Nie widział nikt. Samotność osiągnęła stan doskonały. Sięgnęła zenitu.


Zimno tutaj jest, smród tu jest, wszystko panoszy się wszędzie, jeszcze nie pchły, trochę wszy, tylko szczęścia na milimetr jest brak — kurwa, nie, nie takie porównanie, nie tu, w totalnym gównie. Tylko nicością całe spowite jest wszystko. Tutaj nie ma nic, na pewno nie ma życia w nijakiej postaci, same sztuczne formy, w oknach suszą się wymowne szmaty, jakie są ubraniami więźniów, pfu… Pacjentów. A tu nie ma nawet nas, choć jesteśmy, jak przedmioty do przestawiania — umarłe dla świata, niektórzy na miesiące, inni na lata. Daje kadry za poetycko… Umieraliśmy i umarliśmy. Niektórych tylko śmierć była symboliczna, byliśmy wybrani, inni umarli naprawdę. Powiesili się w łazience, choć kąpać musisz się z otwartymi na oścież drzwiami, takie jest zainteresowanie człowiekiem, formalne, nieformalne doskonałe pogodzenie ze śmiercią chorych i zdrowych, wszyscy w jednym miejscu.

Marta pierwszego dnia po wypuszczeniu z psychiatryka popiła niezwłocznie leki wódką i wbiła sobie dla pewności nóż w brzuch. Zmarła w domu, zanim ktokolwiek zdążył wezwać pogotowie. Wszystko byłoby fajnie, jakby to była literatura, ale to są fakty z zapomnianych dziur pod Krakowem (tak, pięknych i mrocznych peryferii, może jak twoja dusza). Może ten zapis jest jedyną formą ocalenia tych zdarzeń i tego, co się z nami stało, działo. Sądzę, że kogokolwiek to gdzieś obchodzi, gdzieś w większym świecie, który pragnie usłyszeć głos poranionych i ogołoconych (że jest rzeczywistość, dla której to wszystko jest istotne, odrażające, coś znaczy i oznacza). Ze wszystkiego dosłownie. Dlaczego? Jeśli wejrzysz w tekst głębiej to się przekonasz. Ta opowieść ma swoje miejsce i czas, co sprawia, że jest zupełnie inną opowieścią niż wszystkie. Nie spotkałeś przecież nigdy tych bohaterów i piszę to, bo wielu już nigdy nie masz szans spotkać. Nie dali sobie szans na przeżycie jak Marta. Często mieli dopiero po 16, 17 lat.

Jest lipiec 2014 roku. Decyduję się, by przyjść tu po raz pierwszy. Nie wytrzymuję jednego dnia konfrontacji z oddziałem dla ludzi, których dawno wszyscy uznali w większości za straconych, nie do uratowania, zapomnianych i muszę tutaj zostać, poczekać do jutra na pseudo-lekarza, aby mnie wypisał ze szpitala psychiatrycznego, co dzieje się tylko dlatego, bo udało mi się skontaktować telefonicznie z rzeczniczką praw pacjenta (mimo wyrywanego z rąk przez pielęgniarki telefonu). Innym razem udało mi się przetrwać dłużej i pochorować się na oddziale, ale o tym jeszcze będzie. Efekt w każdym razie był taki, że znalazłam się w pułapce bez wyjścia. Zrobiłam to z własnego aktu woli. To była najgorsza decyzja mojego życia, rotmistrz akcji nie do przeprowadzenia za pierwszym razem, a kolejna próba okazała się prawie śmiertelna. Każda chwila była w tym bunkrze nie do wytrzymania. Zaczęłam mieć urojenia, że jestem w więzieniu. Odchodziłam od zmysłów dosłownie, chodząc od jednej ściany do drugiej. W końcu, zaskakująco szybko uroiło mi się, że jestem w obozie zagłady i jest nowa wojna, było to straszne cierpienie umysłu zniewolonego ciała. Zdawało mi się, że to nie było warte planowanego reportażu, ale chyba się mylę. Miałam 24 lata… Długo o tym wszystkim milczałam. Dorobiłam się etykiety. Tacy ludzie są straceni dla świata. Chociaż może coraz mniej. Wiem, że to wszystko brzmi prosto, ale tak ma być. Gówno. Fakty. Smród. Ubóstwo szpitala. Pacjent jako środek do przetrwania, czyli najgorszy wymiar celi ludzkiej — najdrastyczniejsza forma obozu psychiatrycznego wyniszczenia. O tym będzie ta opowieść, więc inna niż dotychczasowe.

— Kurwa, jaka tu marność marności, witam cię najserdeczniej jak umiem. — Powiedział stonowanie mężczyzna, który miał ogoloną głowę do łysa i huśtał się na grubych kratach w oknach, plując przez nie na ludzi, ale nie trafiał z takiej wysokości, nie dostrzegali go nawet. Miał z 30 lat, na sobie znoszone dżinsy i burą podkoszulkę na skąpych ramiączkach — zdawało się, że ma tylko szacunek do tutejszych:

— Jakbym miał to bym i uraczył czymś, ale wszystkie działeczki oddziałóweczki mi pozamiatały — mają z tego pewnie niezły użyteczek, złodziejki! Posprzątali wszystko! Siedzę jak małpa w kratach i wyczekuję wolności. Egzekucja się nade mną stała! Cholerna krucjata!

Kurwa, jaka poezja, nie wytrzymam górnolotnego porównania w gównie. Tu wszystko jest obdarte ze złudzeń, patosu, porównań. Wszystko jest ogołocone. Gówno jest wspaniałe, wspólnym, zbiorowym doświadczeniem gnoju. Zwykłe kurwa brzmi majestatycznie. Kurwa, jestem pedagogiem. Tylko tutaj kurwa tyle potrafię. Obnażyli mnie, dosłownie, poczekaj czytelniku to się jeszcze o tym dowiesz. Kurwa jest tu jak najlepsza poezja. Mało widziałeś jak w takim miejscu dnia nie przeżyłeś. Chodzi nie o zwykły oddział, luksusy, tylko takie chujostwo… Takiego aż jest mało. Zapraszam do udziału w opowieści… Wyznam ci na wstępie, jak jeszcze jesteś, że kurwowanie to naprawdę czysta poezja, że człowiek po takim czymś jest jeszcze zdolny do czegoś, coś przeżyć. To pozytywny objaw. Możesz się wycofać, ja nie miałam już szansy…

Przyszłam na oddział, bo ten szpital ma okropną opinię. Ludzie dostawali zapaści pod wpływem za dużej ilości leków i umierali. Wszystko owiane tajemnicą, niedomówione, przekształcone w legendę. Szpital straszy, ma taką właśnie czarną legendę. Nie można przenosić stąd informacji. Nic bardziej zachęcającego dla poetki po debiucie, szykującej się na reportaż życia (miałam też jechać na wojnę, ale to mnie wystarczająco rozjebało), jednak jak wspomniałam minęło sporo czasu nim jestem w stanie w ogóle rozmawiać, że byłam w takim miejscu, które przypomina apokalipsę dla ludzi na ziemi. To miejsce było gorsze niż mogłam sobie wyobrażać. Mówią, że tu się po prostu leczy. Wciąż to jest nie takie. Zapewniam, wejdziesz ze mną teraz do tego podziemia, do tego piekła, porazi cię ta opowieść. Inaczej będą wyglądały Twoje sny. Jakiś robaczek prawdy i ciebie pokąsi. Tym jest świat idei, że go nie ma… Im prościej o tym, tym lepiej. Na poezje jest miejsce gdzie indziej, ale tutaj jest grzechem, jak każda nadzieja. To tylko dodatkowy fałsz, który krzywdzi, ból, utrapienie. Zobaczyć to, jakie jest, to jedyne czarne pokrzepienie, że dasz radę.

Wiedzieli, kim jestem. Matka im powiedziała, że piszę, publikuję. Dali mi do podpisania oświadczenie, że ich opisać nie mogę. Nic stąd wynieść nie mogę, nawet siebie było mi ciężko.

Podjechał do mnie na wstępie pacjent z uciętą stopą, gdy wiązałam sznurówkę w granatowej tenisówce (stawały się bardzo modne, zdawało mi się, że ja je odkryłam na nowo, jeszcze trzymała się mnie estetyka, a potem wszystko okazało się pozorne). Spojrzałam powoli z podłogi w twarz człowieka na wózku inwalidzkim, był starszym mężczyzną, z siwym zarostem, z wielkimi bruzdami w policzkach. Przywitał się zachłannie jak głodny rozmowy:

— Andrzej, jestem Andrzej, 20 lat tu jestem. — Jakby chciał zrobić tym wyznaniem z mostu wrażenie na mnie.

— Kaśka.

— To tyle? — Zdawał się zawiedziony. Miałam być jedyną tutaj atrakcją, nowością, powiewem świeżego świata, którego nie oglądał od dwóch dekad.

— A co więcej? Co tutaj robisz tyle czasu? Ja już stąd wychodzę. — Andrzej się ożywił, zaczął gestykulować, a mi się wszystkiego od razu odechciało od tej beznadziei oddziału, która uderzała po łbie z każdego kąta na powitanie.

— Żona mnie zamknęła, za to, że piłem. Sądowo. Tu patrzą na każdy twój ruch. Wszystko notują. Jak już tutaj trafisz to zostajesz. Nie uda ci się wyjść. Wiem to dobrze. Pogodziłem się ze swoją sytuacją. — Odchodzę i trafiam na pacjenta, który idzie jakby lunatykował. Jakby szedł we śnie, ale nie wiem, po co, gdzie, bo na takim oddziale nie ma żadnego celu. To jest czysta forma życia bez celu, czyli nie do zniesienia. Sensem życia jest jego celowość, droga, przejście.

— Piszesz? — Wymamrotał, cały blady, chudy, w za dużej piżamie.

Te szybkie skojarzenia… Może to nieodpowiednie, ale jak nic się nie dzieje to szybko się dzieje (w twojej głowie; zatrzymać się, ugrzęznąć w życiu to zmierzyć się z własnym umysłem — każdy bywa nieznośny, zwłaszcza ten wydrążony egzystencjalnym piekłem, które na oddziale w nas się dokonywało każdego dnia; nie widzieliśmy między nimi różnicy, nie czuliśmy upływu czasu, przestał istnieć). Chodziło o szybkie postrzeganie — w sensie nieadekwatności słowa „skojarzenia”, tzw. pierwsze wrażenie człowieka (zwyczajnie w zamknięciu wariujesz). To był pierwszy upiór jakiego zobaczyłam. Dusza poety wymęczona (który nigdy nie zaistnieje, bo nie ma sił do życia), aż wynędzniała zaczęła żyć wokół ukrzyżowanego ciała.

— Tak, piszę. Widzę, że wieści szybko na oddziale się rozchodzą. — Odrzekłam znudzona.

— Wiersze?

— Tak, wiersze między innymi. — Usiadłam na schodach jako oznaka buntu i niezadowolenia z mojego pobytu w szpitalu, rozłożyłam nogi jak na wakacjach, nad brzegiem morza, wszystko mi odpływało. Jak bezradne dziecko — kurwa mać, jestem pedagogiem! Lekarki przekraczały mnie jak zdrowy próg nadziei, więc nie do tknięcia. Nie do łatwego zapasowania. To nie prosty cel. Widziałam ich krocza mimowolnie… Koronkowe lub zwykłe majtki, w wielkie, kolorowe kwiaty, z okolicznego bazaru. Bezwstydne. Miały wszystko w dupie, co o nich myślę, o ich dupach wysoko powiewających nade mną (przecież stałam się niesłyszalna dla świata, stałam się głosem pozbawionym rozsądku, w jednej chwili, wczoraj byłam jeszcze kimś w redakcji, naczelną pierwszego kwartalnika literacko-artystycznego w Polsce — ludzie dobijali się do mnie, aby zaistnieć). Jak te kolorowe, często wyblakłe flagi.

— Wiesz, ja zdrowieję. Napisałem wiersz, byś go zobaczyła, może go wydasz? — Wyrzucił z siebie z trudem, jak się okazało 26-letni Bartek, który bierze duże dawki leków. Wiersz był o tym, że zdrowieje, leczy się z urojeń, rozpoznaje już to, co rzeczywiste.

Mam 24 lata, studiuję pedagogikę na studiach II stopnia… — Siedziałam na schodach z kamienia, wpatrując się w dyżurkę. Lekarze z pielęgniarkami dobrze się bawili, żartowali, śmiali się i obżerali arbuzami, czekoladkami itp., obściskując przy tym, jak za najlepszych czasów gestapo (wmówiłam sobie, że jest wojna, oszukałam swój umysł, chciałam jechać do znowu czynnego Auschwitz, iść do komory i by to cierpienie skończyło się w jednej chwili). Drażniła ich moja obecność, wyostrzone, rejestrujące zmysły (które trzeba było szybko zatłuc), ale nie dało się mnie załadować do kaftana, jak innym zalekowanym pacjentom to robili (o jeszcze nie!), którzy nie mieli w sobie żadnej siły woli, jak Bartek (ale oni wiedzieli, że czas tu zrobi i ze mną swoje). Wyglądał jak upiór. Brakuje tylko opery. Jakby wyszedł stąd na ulice straszyłby ludzi. Pewnie by pytali, co mu kto zrobił, to było za przejmujące nawet na dzisiejszą samotność tłumu. A do kaftana trafiasz za byle co, np. że taranujesz sobą przejście lub stale włóczysz się korytarzem, to jest jednoznaczne, tutaj nie ma miejsca do przeżycia. Co masz robić, tu przecież nie ma żadnego celu, czas biegnie, aby biegł. Korytarze są wąskie, ciasne, brudne jak wszystko w tym miejscu. Epopeja samobójców.

— Odkąd piszesz?

— Od dawna.

— Opowiesz o tym? — Pomyślałam i powiedziałam:

— Majaki próżne, podłużne i ponure (udzielił mi się nastrój). Jestem tu przez chwilę, wychodzę, tylko lekarz się zjawi.

Niecierpliwiłam się, czułam się jak to pudełko czekoladek z dyżurki potrząsane. Chciałam po prostu wyjść na zewnątrz z pudełka. Mała, zamknięta przestrzeń odbierała mi w drastycznie szybkim tempie zdrowe zmysły. Stały się w ciągu jednego dnia wstrząśnięte.

— Nie wyjdziesz.

— Tak jak ty? — Niedowierzałam mu. Mój los jednak nie był jego losem. Ja byłam w zupełnie innym punkcie niż on. Nie dałam się zepchnąć do kąta.

— Tak jak ja. — Przytaknął Bartek i położył głowę jakby z marmuru na wątłych piersiach, by zaraz się poderwać, jakby zbierając w sobie resztkę sił, jak poraniony ptak zrywając się do lotu w stanie wydartych z bark skrzydeł. Która była bardzo nikła… Siła, a w zasadzie jej brak. Tutaj każdy zmysł ci się rozpierdala odrębnie.

— Opowiedz o sobie, czemu tu siedzisz i dajesz się tak traktować? Jesteś nieprzytomny od leków. — Zdawało mi się, że natura stworzyła mu za ciężką głowę i za wątłe ciało. To prawdziwy poeta, manifestujący życiem wrażliwość i jeszcze śmierć przy okazji.

— A tobie jeszcze nic nie dali?

— Nic.

— Obserwują cię. Tu wszystko obserwują, nawet jak srasz. Krzywo krok zrobisz to już mają powód, by powiedzieć, że nie rokujesz. Zawsze dla nich nie rokujesz, a jak dyskutujesz — zwiększają ci tylko dawki leków. Ja zażywam pełną garść. Nic mi się wtedy już nie wydaje. Mam ochotę ciągle spać. Przespałem kilka najlepszych lat życia.

Zdawał się taki mały, Barteczek, chłopiec do bicia bez reakcji nawet płaczu, zalekowany. Wyjawił całe piękno mężczyzny, eteryczność, której nie miały te gwałcące skunksy. Nie było tutaj żadnej równowagi. Jednym wolno wszystko, innym zupełni nic. Nawet przemieszczać się jest im zabronione, marnują sobą przestrzeń. Ona jest tych silnych, co mają siłę wszystko zgwałcić (personel medyczny gwałci psychicznie, znęcając się, są jak nadzorcy piekła) i czerpią z tego dumę.

— I tak spędzasz dnie? — Potwierdził znowu w tym samym stylu, powtarzając mnie:

— I tak spędzam dnie. — Z poruszeniem zapytałam:

— Włóczysz się tym korytarzem i śpisz, ile to trwa?

— Bardzo długo. Po szkole trafiłem na oddział. Stałem w oknie i krzyczałem, że się zabiję. — Mówił to tak obojętnie, jakby ta opowieść nikogo nie dotyczyła. Ludzie mają więcej przeżyć przy lekturze romansu. Doskonałe zalekowanie.

— Na serio?

— Nie wiem, dużo rzeczy mi się wydawało. Wszystkim się przejmowałem, jak jestem postrzegany. Ciągle chciałem zaistnieć w towarzystwie. Klasyka. Nie udawało się. Spędzałem dużo czasu sam, zacząłem się ciąć. Było mi lepiej przez chwilę, a potem czułem się znowu bardzo źle. Bardzo źle było mi z sobą, w sobie. Te myśli… Zaczęły się komplikować jak spirale. Jak spirale… Dawno nie używałem takich słów. Dziwię się, że jestem w stanie myśleć. Te leki zabijają czucie, a ja wiem, że we mnie są nagromadzone całe pokłady czucia. Mam wiele uczuć wobec świata, ludzi. Miałem dziewczynę. Sam pokazałem jej nową grę na komputerze, rozmawiała na czacie z jednym graczem z Warszawy. Nie myślałem, że pojedzie do niego, w ciemno i mnie zostawi. Dałem jej wszystko, co mogłem. Zamiast jechać obić mordę tamtemu to myślałem tylko, aby się wieszać. — Znowu położył głowę na piersiach bezwładnie, jakby miał umierać. Jakby ta poezja, tfu… Życie poety, anioła na ziemi tak miało wyglądać. Dla jakiegoś po coś… Ciągnął po chwili dalej, wymuszając na sobie reakcję na ową nowość, którą byłam:

— Zainteresowało mnie, że piszesz. Pomyślałem, że to jakieś okno dla mnie, nowa nadzieja, że znajdę drogę do siebie, świata, ludzi, powrócę. Chcę napisać wiersze, przeczytać je na spotkaniu terapeutycznym grupy. Pokażę im, że zdrowieję! Będziesz?

— Nigdzie nie będę, wychodzę stąd, a twój wiersz wydam. — Nie wydałam. Nie umiałam już dotknąć jego świata za czułego. Czułam się zarazem jakbym obcowała z kamieniem. Grobem, który skrywa żywe ciało. To było dla mnie za trudne. On był dla mnie nieuchwytny jak sen. Bartek… Zatajony wyrzut świata, dlaczego zabijał i więził anioła w piwnicy świata świat? Piękno razi, rzezi, delikatność boli najbardziej pozbawionych jej.

— Słyszałem, że redagujesz pismo. — Wydzierał się do mnie, ze snu jakby. Zalekowany ciągle. Ciągle za dużymi dawkami. Był zarazem obok tuż, jak dusza na ramieniu, jaka zaraz może zginąć od samego szeptu wypowiedzianego słowa. Świergał mi. Majaczył mi. Nadlatywał jak motyl. Szukał wyjścia, którego dla niego nie było. Nie miał sił. Był wątły. To najbardziej uderzający obraz człowieka, który nie ma nawet nie psychicznej, ale fizycznej siły przetrwać. Musi być karmiony lekami. Dużymi garściami chemicznego dania, jakie zabija go podwójnie, ale on nie chce w głębi siebie żyć, nie tak, nie tu, nie w tym świecie, dlatego w szpitalu. Piekło jest jego schronieniem. Wykazywał zainteresowanie innymi, a zarazem chciał przepaść.

— Redaguję, kwartalnik literacko-artystyczny, „Metaforę”. Opiszę to wszystko.

— Pogrążą cię. — Oddaliłam się w głąb oddziału beznamiętnie. Zobaczyłam pokój, który mi przyznano. Siedziała tam na łóżku dziewczyna, jaka traciła wzrok.

— Nowa? — Zapytała.

— Nowa. — Odpowiedziałam automatycznie.

— Nie widzę cię, ale słyszę, że to nie Greta.

— Greta? — Zapytałam, patrząc na trzecie łóżko, na którym leżały rozkopane kolorowe magazyny.

Automatycznie zapytałam.

— Greta to Grażyna. Mieszka ze mną. Słychać jak się porusza z daleka. Waży sobie trochę. To wszystko leki. Jesteśmy tutaj długo.

— Jak długo? — Drążyłam zwiadowczo. Zaczęłam się angażować.

— Nie pamiętam. Ja traciłam wzrok, rodzina mnie tu przywiozła, nie chcieli się mną opiekować. Ciągle płakałam, dostałam załamania nerwowego. A tobie co jest?

— Mnie? — Dopytywałam zaskoczona. Wtedy weszła jak się spodziewałam Greta, rzeczywiście kobieta dużych rozmiarów. Podeszła do mnie, bardzo blisko, czułam jej oddech na swojej twarzy. Podniesionym głosem zapytała:

— Co tu robisz?

— Jestem.

— Robisz ze mnie głupią? Pytam, co tu robisz?!

— Jestem, ale jutro wychodzę, czekam na lekarza.

— Nie tak prędko, każdy pacjent jest na wagę złota, szpital upada. Myślisz, że weszłaś tu i tak sobie wyjdziesz? Masz szminkę, pomaluj sobie policzki. Blada jesteś! (jak na selekcji, kto ma żyć, siłę do pracy). Jak krzywo masz pościelone prześcieradło to też jest poważny problem, a na zebraniach grupy mówisz, że wszystko u ciebie dobrze, jak najmniej, nie otwierasz się, nie zwierzasz. Mam dzieci, muszę stąd wyjść. Szef mnie tu wpakował, skurwysyn. Dziwkarz! Ojciec mnie gwałcił. Szarpał mną, dusił, o tak. — Zaczęła na mnie to demonstrować. Leżałam na łóżku, ona na mnie (tak nagle, kadr za kadrem, poczułam bezwolność swoją), podduszała mnie. Zachowywała się jakby we mnie widziała swojego oprawcę. No, kurwa diabłem jakimś nie jestem, którego często widzą chorzy lub Chrystusa, lub są zwyczajnie zdrowi (to jest tutaj najgorsze, by przetrwać, dobre jest jakieś urojenie, wprowadza świąteczną atmosferę w ciągu szarych dni bez różnic).

— Zginiesz kurwiarzu! — Nie mogłam złapać powietrza, jakież ona miała ramiona, tłuste, jak ośmiornicze macki. Weszła chuda pielęgniarka, oderwała znudzona Gretę ode mnie. Wtedy odezwała się tamta dziewczyna i powiedziała, że odkąd jestem w pokoju to ona znacznie gorzej widzi, że pada ode mnie mocne światło. Była obrócona w stronę latarni. Już był wieczór. Pielęgniarka westchnęła i trzasnęła drzwiami. Oni kurwa słów do ludzi nie mają, bo w chorobie, bo samotni. I trzeba to dopowiadać dla oczywistości. Jak tak tam cicho klęłam przyszła pielęgniarka, spoglądała na mnie czujnie, zakrapiała oczy tracącej wzrok dziewczynie. Człowiek myślący jest tutaj zagrożeniem jak wszędzie.

Zapytałam jej, jak ma na imię — odpowiedziała:

— Odejdź ode mnie, boję się ciebie! Zupełnie nic nie widzę już… (przecierała szybko oczy od wielkich łez). To przez ciebie! — Wytłumaczyłam jej problem (była tak autentyczna, że czułam się winna w wiarygodności jej przekonywujących słów, w które wierzyła całą sobą). Zapytała, czy poszukam jakiejś fundacji, żeby się nią zaopiekowała. Powiedziałam, że jutro wyjdę i tak zrobię, ale już moje wszystko, co zwie się człowiekiem było na krawędzi omdlałe. Uciszyła się niemniej. Zasnęła spokojnie. Okazało się, że każdy kontakt z zewnętrznym światem to długo wyczekiwana nadzieja. Dobra jest jakakolwiek. Nawet nieuzasadniona. Niemniej nikt się nią nie zainteresował, uznano, że ma opiekę w szpitalu… Kurwa, profesjonalną. Medycyna może być piekłem. Jak za Holokaustu. Nie, jej się już tego zapomnieć nie da. Już zawsze trzeba być czujnym i należało być przed. Jakby tak było — nie skazano by nas na to…

Noc była ciężka. Wieczorem pielęgniarka zaczęła mnie przebierać w pasiastą piżamę siłą, bym pasowała do systemu (nie było damskiej). Dostałam szoku. Ta noc zmieniła wszystko. Byłam przekonana już zupełnie, że jestem w obozie koncentracyjnym jak dziadek. Za pierwszym pobytem sądziłam, że to jest Oświęcim. Kraty w oknach, na nich ubrania, które piorą sobie sami „więźniowie” pod kranem. Pralki żadnej tu nie ma.

Było otworzone nocą okno, zawiało mnie, twarz mi puchła. Jak pielęgniarka robiła obchód (jeden, z okazji mojej nocy na oddziale) poprosiłam ją o leki przeciwbólowe. Dała mi leki na uspokojenie. Tutaj przestawało się być człowiekiem. Nie masz głosu. Gorzej niż ryba. Ktoś walczy o prawa ryb autentycznie, z przekonaniem, zna szczegóły ich losu… Każdy taki szpital o podwyższonym rygorze jest piekiełkiem, zasługuje na miano pełnowartościowego piekła, równo dla ciała, duszy, zmysłów, jak i umysłu.

Słyszałam jak sprzątaczki myją schody, na których polegiwałam w dzień w ramach protestu (tyle tu mogłam). Tłukły się cały czas o wiadra mopami. Wstałam. Była godzina czwarta. Obudziłam młodą pielęgniarkę z dyżurki mimowolnie. Powiedziała półprzytomna, że zabiera mnie na badania. Posadziła mnie na twardym krześle bez poręczy (takim typowym taborecie z dna poprzedniej epoki), nade mną była nisko żarówka, paliła nie tylko w oczy, ale całą głowę — zastanawiałam się, czy wie, co robi, czy może jeszcze śni, bo tak wyglądała (to była ta młoda jedna na oddział, co się jeszcze czymś przejmowała). Pielęgniarka uważnie oglądała moje ciało, pytała, czy się tnę — odwijała rękawy, zaczęła ściągać koszulę, było mi zimno. Powiedziałam, że to blizny od uprawiania sportu. Już przy przyjęciu lekarz pytał, czy mam za sobą próby samobójcze. Zobaczył bliznę na nadgarstku i już nie masz wytłumaczenia. Żaden sport dla nich nie istnieje, żadne urazy, choć dają ci w temacie wypełnić ankietę przy przyjęciu, ale gówno obchodzi ich, co tam wpiszesz, taka formalność, pozory, przecież jesteś psychiczny, stajesz się zupełnie niewiarygodny. Jesteś tylko — jednostką choroby psychicznej. Zjawiasz się w tym miejscu, to już świadczy o twojej niepoczytalności. Nikt o zdrowych zmysłach nie idzie do miejsca, które przypomina mu obóz koncentracyjny. Kurwa, potwierdzam. Coś bardzo musiało mi się stać w głowę nie tak. Te studia na pedagogice. Ta obłuda fałszywych mentorów. To dla dobra twojego powszechne, a gówno w sobie niosące. Lepiej jest tak wykładać fakty, mniej rani świat, rzeczywistość, ludzie, jak zdejmują maski jest lepiej, choć brzydotą wali. Chciałam zobaczyć, jaki jest świat naprawdę i musiałam zamrzeć. Trudno się po takim czymś silić na metafory. Czysty przekaz. W psychiatryku każdy jest sobą. Nie obchodzi cię już, co kto pomyśli, bo myśli najgorzej.

— Nie mogę się wkłuć. — Przyznała po którejś próbie pielęgniarka.

— Mam całą rękę siną, to boli i to światło nade mną. Gdzie ja jestem? To obskurne pomieszczenie, jak jakiś bunkier. Jest jeszcze noc. Co się dzieje?

— Żyła pękła, za mało pijesz. Wyślę cię potem do psychologa. Znęca się ktoś nad tobą? — Pomyślałam, że tak, w tej chwili i to powiedziałam. Wzięła wyznanie na poważnie. Nie pojęła sensu sytuacji. Stwierdzili, że mam urojenia, tak wpisali do kartoteki, by nie ranić rodziny. Psychiatra skorygował psycholog. Niemniej psycholog powiedziała, że nie wypuści mnie stąd, dopóki nie sprawdzi, czy ktoś znęca się nade mną. Patrzyłam w otwarte okno w jej gabinecie z pierwszego piętra. To był cud, słońce padało na moją twarz bezpośrednio, nie było zakratowane. Byłam zmęczona po nocy na oddziale, położyłam głowę na biurko. Zaśmiała się na to. Powiedziała jak nadopiekuńcza matka, że w takim stanie na pewno ona mnie ze szpitala nie wypuści. Gówno mogła w konfrontacji z rzeczniczką, która jako twardo stąpająca kobieta po ziemi wiedziała, co robi, szybko diagnozowała sytuacje, choć nie miała nic wspólnego z psychologią. Nie zrozumiała, jak to się stało, że tutaj jestem, ale zdecydowała, że mam wyjść. Uznała sprawę za jakąś dziwną pomyłkę, no zdarza się, trzeba przejść obok tego, iść dalej.

Nie wiedziałam nawet, że tu są wydawane posiłki. Wpuścili mnie na oddział i poszłam przed siebie. Zobaczyłam mężczyzn grających w karty (poker — przypomniało mi się dzieciństwo, jak ogrywałam chłopaków). Rozkładali je na stole, na którym była podarta, brudna cerata w biało czerwone kratki (upośledzonego ogrywał prawdziwy wampir, gwałciciel główny oddziału, jak się później okazało, ten silny, który wzbudza respekt personelu, co najgorsze w pełni zdrowy, jak byk silny, ale nie skalający się pracą, tylko czerpiący z innych i z byle jakiego systemu — nawet mu tutaj było dobrze, łatwe ofiary, cele, fizyczne i psychiczne). Pomyślałam, jak w domu, za czasów biedy. Ale mama często zmieniała ceratę na nową, pachnącą nowością, w stonowane kwiaty (nie lubiłam jej zapachu, to jak sztuczny plastik, ale robiło się świeżo, przyjemnie). Chyba, że chorowała, cerata szybko się niszczyła, a ona leżała w łóżku, ja grałam z kolegami w piłkę na boisku. Codziennie grałam mecz życia przed pustymi trybunami, nikt tu nie mógł odkryć naszych talentów. Doglądałam jej, ale choroba miała swoje prawa. Więziła mamę. Tak, każdemu dziecku brakuje matki. Jej czułości. Delikatności. Zrozumienia. Tak, to niedobrze, jak nagle szybko wpadasz w ramiona próżności, czarną dziurę. To pozory, że wiesz, co robisz. Choroba ma swoje reguły gry. Tańczysz jak ci zagra. Najlepiej to widać niekoniecznie w psychiatryku. Najbardziej w uczelni. Wśród pedagogów, pseudo. Uczą, jak żyć, a najczęściej mają bzika w główkach, imaginacje, takiego wielkiego jak cały Luwr świra (porównanie tylko względem wielkości i złożoności układu muzealnego).

Poszłam do łazienki. Na środku była położona stara, obita, wysłużona wanna, z głębi minionego wieku (datowanie okolice wojny, znam się, studiowałam historię w UJ, ale rzuciłam ją w swoje 20-ste urodziny nagle, bez przyczyny), okno było otwarte. Zobaczyłam na dole, na zewnątrz ratowników medycznych przed wejściem (barczystych, żeby mieli siłę dostarczyć żywą dostawę). Palili papierosy i patrzyli prosto w okno, z którego wyglądałam. Nie mogłam się przełamać, aby skorzystać z tej starej wanny. Nie kurwa jak oni patrzą w dodatku! Obojętne wszystko mi jeszcze nie było. W zasadzie wtedy jeszcze nic mi obojętnym tak naprawdę nie było, brzmi romantycznie. Dlatego było wielkim błędem tutaj się znaleźć. Autoniszczącym. Spaliłam się w jednej chwili na ciepły popiół. Wiatr dmuchnął i byłam przed łazienką, kolejką samobójców. Klęli, że stoję i nie wchodzę jak moja kolej. Na początku się bałam. Potem musiałam. Wyzwolić się. Jedyny możliwy akt. Po tym mnie tu wypierdolili za drugim razem, jak nie chcieli wypuścić w ogóle wpierw. Musiałam postawić wszystko na jedną kartę. No nie da się, nie da się żyć bez wolności, samostanowienia. Jak masz jeszcze siłę to umieraj, bo na to trzeba mieć sporo siły (wezwanie do siebie).

Byłam na oddziale dwa razy. Miałam siłę przetrwać kilka miesięcy, aby zrobić ten materiał. I tak znowu przeceniłam swoje siły. Efekt to wielkie traumy i próby samobójcze. Po tym już nic nie było normalne.

Podali nam leki. Otwierasz usta, sprawdzają, czy połknięte (głównie tym, co kontaktują, by nie kontaktowali, to ma wszystkim pomóc znieść siebie, a w zasadzie personel chce mieć spokój, dają ci takie dawki, że śpisz jak kamień, jak w śmierci). Psycholog stwierdziła, że mam urojenia, a pacjenci się na to śmiali, że jednak jestem chora. Chodzili wokół mnie. Patrzyli na mnie upiornymi spojrzeniami, jak w psychologicznym, strasznym eksperymencie. Powtarzali radośnie, że jestem taka sama jak oni. Na początku traktowali mnie jako człowieka spoza ich świata. Myśleli po pseudo-diagnozie, że tutaj z nimi już zostanę na stałe, na lata, jeśli nie na zawsze. Diagnoza musiała potwierdzić twoją tu obecność i opierała się na oglądzie ciebie w trzy minuty. Sądzę, że dobrze jednak jest dopowiadać. Ale tak jak pisałam, coś jest z tobą nie tak jak przyszedłeś tutaj w dodatku sam. Zamiast któregoś dnia do uczelni…

Tu nie da się angażować. Cudza choroba wypala. Lekarze to wiedzą doskonale. Nie interesuje ich, czy jesteś chory, czy zdrowy, tym bardziej jak utrzymujesz system to przyjmą nawet redaktorkę gazety. Sądzili, że nastraszą mnie, postraszą prawem. Tak, prawo bywa nawet po ich stronie, po stronie ciemnego biznesu. Drapieżnego. Gówno i gówno. Prawda, gówno, piękno. To wszystko się gryzie. Metafory i rzucanie się z okna, gdy tylko otworzą. Każde wybawienie jest dobre. Tutaj znika każdy lęk. Wszystko jest lepsze niż zamknięcie. Zniewolenie. Zeszmacenie. Zredukowanie do przedmiotu. Leki sprawiają, że robisz wrażenie umarłego. Przestajesz istnieć. Leżysz w łóżku. Pacjenci wyglądali jak robaczki, które wyssały pająki. Robiły to stale. Nie dało się podnieść z łóżka. Każdy przejaw życia był blokowany. W łóżkach leżały żywe trupy. Podkrążone oczy. Jak demony, którym krew wypompowano (demony zarażają się od siebie swoją demonicznością przez kąsanie). Przypominali mi nieboszczyki. Tylko czasem oczy im się otwierały, ale takie martwe, byli bez duszy. Medycyna im ją zabiła. To pozwalało z tobą zrobić wszystko. W końcu srasz pod siebie i jesteś za to gnojony, że cię doprowadzają do takiego stanu ogólnej nieużyteczności.

Spotkanie terapeutyczne grupy. Idzie kolejka, jak się czujemy. Wszyscy milczą jak najwięcej konsekwentnie, albo mówią, że dobrze. Bartek się wyrywa jak ptak pozbawiony skrzydeł, nie może doczekać do swojej kolejki, głupol, naiwniak, dobry człowiek, wrażliwy. Wstaje, chwiejąc się czyta wiersz o tym, że mijają u niego urojenia, rozpoznaje rzeczywisty świat — ledwo krztusi słowa z zagazowanego wnętrza szpitalem. Młoda pielęgniarka jest wzruszona. Ma łzy w oczach. Lekarz patrzy na moją siną rękę. Ona nie wytrzymuje, cała czerwona na twarzy wybucha, że więcej mnie nie dotknie, że nie da się mi krwi pobrać. Lekarz milczy. Pyta, skąd jestem. Odpowiedziałam. Mają mnie przez to za głupka. Sądziłam, że lekarz zadaje pytania normalne, ale nie w psychiatyku. W każdym razie do dziś słabo rozumiem sytuację. Może tutaj wszystko mają za nienormalne.

Greta idzie do swojego pokoju, zamyka mi drzwi przed nosem.

— Kurwa, ciągle to samo, pojeby. Muszę stąd wyjść. Mam małe dziecko! — Masturbowała się całą noc. Odgłosy, które wydawała nie dawały mi spokoju, przedzierała pozorną ciszę nocy. Niepokoiła mnie ta sytuacja. Patrzyła na mnie przy tym bezczelnie. Widać było tymczasem, że ta sytuacja daje jej satysfakcję. Miała przymuszonego obserwatora. To była jej forma dominacji nade mną, widocznie sprawiała jej dodatkową przyjemność. Nie odzywałam się. To był pierwszy gwałt — psychiczny. Potem musiałam być świadkiem prawdziwych. Żadne kurwa metafory, obiecuję sobie. Czyste dno człowieka. Dziura wyrwana z ludzi. Wiem, to mało ma sensu dla ciebie, bo tu nie byłeś zapewne.

— A ciebie kto tu wpakował? — Dopytywała. Kontynuowała dalej:

— Masz szansę, była u ciebie rzeczniczka. Zniszcz tego, kto ci to zrobił. Kto to? Twoja matka? Ojciec? Zniszcz tych, co ci to zrobili, aby więcej się to nie powtórzyło, by więcej cię tutaj nie wpakowali. Musisz ich zniszczyć, bo oni zniszczą znowu ciebie. Ludzi trzeba eliminować. Żaden parszywy gnój już mnie tak nie załatwi!

Był obchód lekarzy. Lekarka z wyciągniętymi skarpetkami, ciemno szarymi, męskimi, do kolan, o rzadkich, długich włosach, dosłownie pojedynczych — wysłuchała przez chwilę Grety, mając na twarzy niewzruszoną, zastygłą, stałą maskę ironii i sadystycznej radości, pomieszanej z satysfakcją obserwacji swoich więdnących i odchodzących od zmysłów roślinek, znajdujących się pod panowaniem jej jednej (trafiłam pod jej „opiekę”, to miało nie rokować na wyjście).

— To mój szef mnie tu wpakował. Wgrał mi na komputer szpiegowskie oprogramowanie. Muszę wyjść do dzieci. A ona jest zdrowa (wskazała w sposób pewny na mnie). Trzymacie tu nas, wypuście mnie! — Lekarka wychodziła, a ja wtedy powiedziałam oburzona, że nawet nie mam podpasek. Greta poruszona powiedziała, że mogłam jej mówić, to by mi dała. Zjawiłam się tutaj nagle. Chciałam wejść i szybko wyjść, zrobić naiwnie ten reportaż z miejsca zamkniętego. 24 godziny były jak w filmie sensacyjnym, tylko ulokowanym w rzeczywistości marastycznej snu. W ciągu tych 24 godzin nie skorzystałam ani razu z toalety, próbowałam. Funkcje fizjologiczne zamarły. Niepokoiło ich to nawet. Nie potrzebowali problemów.

Lekarka na obchodzie nie powiedziała ani słowa. Popatrzyła na nas jak na sztuczne lalki. Świat zepsutych zabawek, poszła i już nigdy nie widziałam jej. Trafiłam na innego lekarza. W wypisie napisał, że źle znoszę pobyt w szpitalu. Opisał, jaką przeszłam formę terapii. Były tam wszelkie zajęcia, nie wiedziałam nawet, że są prowadzone, bo w rzeczywistości nie były.

Trzy lata później…

Powiedziałam sobie, że nigdy tutaj nie wrócę. Jak wychodziłam młoda pielęgniarka, z czarnymi lokami powiedziała mi, że jak nie przestanę cyrkować to przywiozą mnie tu na sygnale. Przyszłam znowu sama, teraz z awanturą. Nie mogłam sobie gdzieś na dnie psychiki poradzić z tym, że doświadczyłam tego miejsca, niepojętego w swej polityce. Weszłam pośpiesznie, bez zastanowienia do gabinetu lekarza, zrzuciłam mu wszystko z biurka i zrobiłam aferę, że w tym szpitalu jest medycyna jak z obozu. Nikt nie interweniował. Ratownicy patrzyli ze zdumieniem i pielęgniarka, nic nie rozumiejąc. Lekarz podsunął mi kartkę. Wpisałam się ponownie. Podpisałam się — „Bóg, urodzony 15 czerwca 2017 roku”. W tym dniu wypadało Boże Ciało, moje rzeczywiste urodziny, ale przecież nie termin przyszłych dopiero narodzin (jak wynikało z wpisu, to mnie na oddziale nie było). Położyłam się na podłodze. Przyszły pielęgniarki i patrzyły na to. Wieczorem, jak dawali leki — myślałam, że uśmiercają pacjentów i rzuciłam je na podłogę. Tyle się słyszało o tym, że ludzie umierają na tymże oddziale zamkniętym w niewyjaśnionych okolicznościach. Starsza, ruda pielęgniarka zdjęła mi spodnie na korytarzu i wbiła mocno zastrzyk w tyłek — trysnęła krew. Pytałam, czy to eutanazja. Płyn w strzykawce był czerwony. Dziwnie się poczułam. Poszłam do łóżka. Miałam urojenia, że umrę od tego, co mi podała. Czułam się coraz gorzej. Tam były szafy jak w Dachau, jak na zdjęciu dziadka z obozu, z gabinetu SS (zdaje się, że wykorzystywano go okresowo do prac administracyjnych). Myślałam, że jestem w Niemczech. Kibice szli pod oknem i krzyczeli: „Tu jest Polska”. Poczułam się z jakiegoś powodu jak wróg ojczyzny. Piszę o szpitalu jak o obozie. W Polsce! Będzie być może z tego afera, ale nie mam wpływu na urojenia, szok i niedowierzanie temu „Dachau”.

Rano chodziłam po oddziale. Drzwi wiecznie zamknięte dla pacjentów na zewnątrz zjawiskowo się otwarły nagle przez chwilę. Wszedł młody chłopak z anemicznym dzieckiem na ręku. Miało kilka miesięcy. Spytałam, co tu robi.

— Czekam na żonę, bierze prysznic. — Powiedziałam, że pójdę tam i on lepiej, by szedł stąd z dzieckiem. Ta przestrzeń była dla mnie wroga, podejrzana. Pomyślałam, że ocalę ich, pójdę za nich do komory gazowej. Nie jak matki dla dzieci z opowiadań Borowskiego. Chłopak wziął dziecko i wyszedł… Szłam w stronę prysznica, cała odrętwiała ze strachu, nie dałam rady wejść do środka…

Starsza pacjentka spadała z łóżka, nikt jej nie podnosił, skuczała zwijając się jak dżdżownica:

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 25.8