E-book
2.94
drukowana A5
87.66
Za krawędzią strachu

Bezpłatny fragment - Za krawędzią strachu

Alternatywnie sensacyjna historia smoleńska


5
Objętość:
674 str.
ISBN:
978-83-8189-209-4
E-book
za 2.94
drukowana A5
za 87.66

Dedykuję Polakom - Tom Whiters

Prolog

Warszawa, 10 kwietnia 2010 r. godz. 8:20, gabinet premiera rządu R.P.

Ten telefon nie powinien zadzwonić, a jednak dzwoni.

Spojrzał na zegarek. 8:20.

Przecież jest na Karaibach, pomyślał. Umówiliśmy się, że stamtąd nie będzie dzwoniła…

A jednak…


— Sonia? Co się….

— Witaj, przyjacielu…!


To niemożliwe, pomyślał. To nie może być prawda! Ten numer telefonu zna tylko ona. Przecież, na miłość boską, tylko ona i ja wiemy, że taki telefon w ogóle istnieje…


— Halo! Kto…

— Nie poznajesz przyjaciół? Nieładnie…

— Jak to….panie premierze… to niemożliwe…

— Jaki panie, jaki premierze, Danek! Nie pamiętasz, że jesteśmy na ty?

— Panie… Borys! Ale… to niemożliwe… tego numeru nikt nie zna!

— Ty, Sonia i ja — to chyba więcej niż nikt…?

— Aaaaaa… le skąd…?

— A, skąd, to już całkiem inna sprawa… Otlicznoje dieło… jak powiadają u nas… Ale nie w tym rzecz. Dzwonię bo mam dla ciebie dwie bardzo dobre wiadomości…

— ….?

— Pamiętasz, kiedy ostatni raz widzieliśmy się? No, pamiętasz…?

— Oczywiście, przecież nie tak dawno…

— Właśnie! A pamiętasz, jak zapytałem cię, jakie życzenia miałbyś, gdybyś złowił złotą rybkę?

— Tak… chyba coś…

— Przypomnę ci. Powiedziałeś, że nie miałbyś trzech życzeń jak w bajce, tylko dwa. I nie żeby coś dostać, tylko żeby to coś znikło… I jeszcze powiedziałeś, że oba twoje życzenia nazywają się tak samo, a różnią się tylko imionami…

— Coś pamiętam… Chyba trochę wypiliśmy i żarto…

— Źle pamiętasz, przyjacielu…! Ja nie piłem.

— Ale…

— No to ci przypomnę. Jak się rozkręciłeś i zacząłeś przemowę, to nie szło ci przerwać! Mówiłeś i mówiłeś… że stosunki między naszymi krajami moglibyśmy ułożyć na całkiem nowych zasadach. Że trzeba zakończyć lata wrogości, podejrzliwości, nienawiści… Że chciałbyś oprzeć naszą wspólną przyszłość na miłości… Czy nie tak powiedziałeś, przyjacielu?

— Borys, ja…

— A potem powiedziałeś, że przeszkodą w realizacji tego pięknego celu są tylko…

— Tak, tak, chyba coś takiego…

— …i gdyby tylko ich nie było…

— No tak…

— No to mam dla ciebie wiadomość Danek. Trzymaj się stołu! Złota rybka cię wysłuchała!

— Borys! Co ty… Nie żartuj tak. To może być nagrywane…!

— Nie panikuj, Danek… U was na pewno nie jest!

— Borys! Czekaj… O co chodzi? Co ty mówisz…?

— Słuchaj radia, przyjacielu. Albo oglądaj telewizję. A gdybyś chciał mnie o coś jeszcze zapytać, kontakt przez ministra spraw zagranicznych. Tak bezpieczniej.

— Co… Jak… J…j…ja nie znam twojego ministra spraw zagranicznych…!

— Nie rozumiesz, durak! Nie przez mojego ministra, przyjacielu…

— Ale, Borys…! — zerwał się z fotela. W satelitarnym telefonie pozostało już tylko leciutkie brzęczenie.


Premier polskiego rządu osunął się na fotel.

Czy możliwe, że to jakiś kawał? Żart? Ale kto, jak…? Nie, to niemożliwe… To był on, to był na pewno jego głos! To był premier Federacji Rosyjskiej, Borys Dorogowoj… Z niedowierzaniem wpatrywał się w trzymany w ręku satelitarny aparat telefoniczny, o którego istnieniu miał wiedzieć tylko on i jego kochanka. O niej też nikt nie powinien wiedzieć…

Poczuł jak zimny pot spływa mu po kręgosłupie…

Rozdział I

10 kwietnia 2010 r. godz. 8:37 czasu polskiego. Rosyjska przestrzeń powietrzna

Po półtorej godziny lotu silników już się nie słyszy. Wkrótce powinniśmy lądować -,pomyślał — chyba jeszcze zdążę…

Na wszelki wypadek lepiej się już teraz ubrać… — założył skórzaną kurtkę, poprawił kaburę. Przechodząc koło Magdy znacząco zmrużył oko. Odpowiedziała swoim ślicznym uśmiechem. Udając że się zachwiał lekko dotknął jej ramienia…


Byli ze sobą od sześciu miesięcy, a wciąż zapierało mu dech w piersiach, gdy na nią spojrzał. Była najpiękniejszą dziewczyną, jaką w życiu spotkał. Była nie tylko piękna, nie tylko zgrabna jak modelka, ale miała też w sobie jakieś ciepło, jakiś nieuchwytny czar, który powodował, że chwilami miał ochotę krzyczeć z radości, albo zrobić coś równie głupiego… Liczyła się tylko ona. Nie widział w samolocie ani prezydenta, ani ministrów, nikogo… Magda… Czasami trochę się nawet wstydził tego nieznanego wcześniej uczucia… Twardziel, który na pierwszym miejscu zaliczył ekstremalne sprawdziany w Fort Bragg i tu nagle jak jakiś pluszowy kotek…


Poczuł wstrząs i usłyszał stuknięcie wysuwanego podwozia.

Wracał już na miejsce, kiedy z głośników usłyszał komunikat pilota — „Podchodzimy do lądowania na lotnisku Siewiernyj w Smoleńsku. Proszę zapiąć pasy i ustawić oparcia foteli w pozycji pionowej”. W przejściu przepuścił generała, który uśmiechnął się do niego. Jeszcze kilka kroków i nie zapinając pasa przysiadł na swoim miejscu, tuż przy drzwiach wyjściowych z samolotu. Silniki TU154M Lux zwiększyły obroty. Tor lotu wyrównał się. Usłyszał podniesione głosy, prawie krzyk z kabiny pilotów, coś jak „Odchodzimy” i „Nie działa!”. Ton silników podniósł się raptownie… Samolot przechylił się lekko na lewe skrzydło… na prawe… znowu na lewe. Zza okna usłyszał wybuch, zaraz potem trzask i z przerażeniem zobaczył, że coś za nim przemknęło… Dalej nie było nic, tylko potworny krzyk i łoskot dartego metalu…

Rozdział 2

10 kwietnia 2010 r. godz. 8:50 czasu polskiego. 150 metrów w prawo od pasa lotniska „Siewiernyj” w Smoleńsku

W uszach wyło mu tysiąc syren alarmowych. Zęby szczękały poza jakąkolwiek kontrolą… Coś ogromnego, lodowatego siedziało na piersi, uniemożliwiając zaczerpnięcie powietrza… Całą siłą woli otworzył oczy. Z kłębowiska wirów i chaosu zaczęły wyłaniać się jakieś stałe punkty… Usiłował skoncentrować wzrok… Liść… Zielony liść… Gałązka… Jakaś mgła… Zapach benzyny… Nie czuł rąk, nóg… Spróbował poruszyć palcami — nic… Głową — nic…


— Poleżę, nabiorę sił — pomyślał. I znowu wszystko znikło.


Ocknął się na odgłos strzału. Krzyk — „Ubieżajet, sobaka! Strielaj!” Dwa następne strzały. Krzyk: „Nie strielat’, duraki!”…


Kiedy znowu otworzył oczy, przez gałęzie krzaków w które leżał wciśnięty, zobaczył nachyloną nad sobą twarz i ciemne oczy pod zmarszczonymi brwiami. Nieznajomy, w wojskowej czapce rozgarnął gałęzie krzaków, przyłożył palec do ust i syknął „ciiiiii…”.

Gwałtownie zaczerpnął powietrza….


— Ciiii…. — powtórzył szeptem nieznajomy — Żyjesz?

Poruszył rękami, nogami… w porządku… Spróbował usiąść…


— Nie ruszaj się! — szepnął nieznajomy — Leż tu i ani piśnij. Niedługo wrócę. Nie przestrasz się, ale muszę … — z całej siły walnął dwa razy w ziemię trzymanym w rękach szpadlem, „Nie żyje!” krzyknął i znikł.


Leżał bez ruchu, na wznak, w gęstych krzakach jałowców i tarniny. Powoli odzyskiwał czucie, wzrok, słuch… Ból był wszędzie… Podniósł prawą rękę do oczu… poruszył palcami… drugą rękę… jedna noga… druga… Bolało jak diabli, ale wyglądało na to, że choć poobijany to nie tylko żyje, ale i jest w jednym kawałku…

I wtedy wróciła pamięć.


„Magda!” — to była pierwsza myśl, jak uderzenie obuchem. Samolot. Katastrofa. Krzyk. Ciemność. Strzały. Kto strzelał i do kogo? Kto krzyczał po rosyjsku „Ucieka, strzelaj!”? Kim był nieznajomy żołnierz, chyba oficer, który kazał mu czekać. Na co czekać? Tysiące pytań i żadnej odpowiedzi. I ten strach i straszliwe przeczucie… Magda… Prezydent… Żona prezydenta…

Cały czas słyszał jakieś głosy, choć nie rozróżniał słów. Oddalały się, cichły. Znowu nad nim pojawiła się twarz nieznajomego…


— Żyjesz? Możesz się poruszać? Możesz chodzić? — zapytał szeptem.

— Chyba tak… — własny głos wydawał się dobywać gdzieś spod ziemi — Tak… na pewno tak… — podciągnął nogi. Poczuł, że stopy ma bose…

— Jeśli ci życie miłe jak najszybciej przeczołgaj się w tamtym kierunku — nieznajomy wskazał ręką — po stu pięćdziesięciu metrach trafisz na opancerzony transporter. Nikogo w nim teraz nie ma. Wczołgaj się pod niego od tyłu, między kołami. Znajdziesz luk bagażowy. Otwórz, wejdź do środka, zamknij wejście, wciśnij się do samego końca i nakryj plandeką, którą tam znajdziesz. Nie odzywaj się ani nie ruszaj, dopóki nie przyjdę po ciebie. Zrozumiałeś?

— Kto… Co…

— Nie ma czasu! Milcz i zrób co powiedziałem. Na miłość boską milcz i rób co powiedziałem… — usłyszał oddalające się kroki nieznajomego.


Czołgał się, z bólu zagryzając wargi do krwi. Za sobą słyszał głosy, syreny karetek czy może straży pożarnej…

Ziemia była grząska, prawie bagno. Dziesięć metrów. Dwadzieścia. Sto. Jeszcze trochę… Jeszcze… Transporter był tam gdzie miał być. Oprzytomniał już na tyle, że wczołgując się pod spód, urwaną gałęzią zatarł swoje ślady, zostawione na pokrytej rosą trawie. Właz. Otwarty. Za nim przestrzeń bagażowa, częściowo wypełniona sprzętem. Plandeka… Wcisnął się w najdalszy kąt, naciągnął plandekę i czekał…


Minęła godzina, półtorej, a może tylko kilka minut. Usłyszał zbliżające się kroki wielu ludzi. Rozmowy po rosyjsku. Śmiechy. Przekleństwa… Nad głową tupot butów o metalową podłogę. Ktoś otworzył luk. Do wnętrza wpadły łopaty, drągi. Trzasnęły drzwi luku. Silnik zakrztusił się, zaskoczył i po przegazowaniu wszedł na równe obroty. Transporter ruszył, z początku kołysząc się na wybojach gruntowej drogi, by w końcu nabrać prędkości na asfaltowej nawierzchni.


Nie wiedział, ile czasu jechali. Zasnął, a może znów stracił przytomność. Z trwającej kilka godzin podróży zapamiętał tylko ciemność, warkot silnika wojskowego transportera i potworną twardość podłogi. Kiedy ocknął się na dobre, dookoła miał nieprzeniknioną ciemność. Cisza. Transporter stał. Nikt się nie odzywał, nikt się nie ruszał. Ostrożnie poruszył rekami. Lewa dłoń odpowiedziała straszliwym bólem. Prawą dłonią wyczuł opuchliznę jak bania i nienaturalne skrzywienie. Poruszył głową. Podkurczył nogi. Wyprostował. Sprawdził kaburę. Glock był na miejscu. Ułożył lewą, uszkodzoną rękę na piersi i starając się bezszelestnie oddychać, czekał….

Rozdział 3

10 kwietnia 2010 r. Warszawa, gabinet premiera R.P. Danka Traska, godzina 8:59

Z dziwnego odrętwienia czy może szoku wyrwał go sygnał rządowego telefonu. Przez chwilę próbował uzmysłowić sobie, co się dzieje. Telefon wciąż dzwonił. Podniósł słuchawkę..


— Panie premierze, tu Radek Wróblewski — głos ministra spraw zagranicznych zdradzał skrajną emocję — Panie premierze. Była katastrofa. Samolot z prezydentem rozbił się na lotnisku w Smoleńsku…

— Co? Co ty mówisz? CO TY MÓWISZ???!!! — miał wrażenie, że ziemia usuwa się mu spod nóg — Co ty mówisz…?

— Danek! Słuchaj! Samolot z prezydentem rozbił się na lotnisku w Smoleńsku. Podczas lądowania. Przed chwilą telefonował do mnie nasz ambasador. Nie, nie znam szczegółów. On też nie wiedział. Jak tylko zadzwoni, dam ci znać… Jezu… Co za… — zakończył połączenie.


Premier polskiego rządu Danek Trask z niedowierzaniem, obiema rękami trzymając się za głowę, wytrzeszczonymi oczami patrzył na swoje biurko, nie widząc żadnego z leżących na nim przedmiotów… Nie widział nic, nie czuł nic, a słyszał jedynie powtarzające się jak katarynka słowa — „Złota rybka spełniła twoje dwa życzenia”.

I w tej otchłani lęku, wstrząsu, szoku, niedowierzania usłyszał jeszcze — „Rybka się pomyliła. W samolocie był tylko jeden z braci…”.

Rozdział 4

10 kwietnia, lasy między Możajskiem i Moskwą, godzina 22:35

Na podświetlonej tarczy zegarka zobaczył godzinę 22:35, 10 kwietnia. Obliczył, że ponad dziesięć godzin musiał być nieprzytomny Transporter w tym czasie, na ile mógł to ocenić, jechał z szybkością 60 — 80 km na godzinę, a więc przejechali ponad 600 kilometrów. O ile dobrze pamiętał mapę, i jeśli pojechali na wschód, powinni być w okolicach Moskwy.


Strasznie chciało mu się pić. Ból, poza lewą dłonią, właściwie ustąpił, a raczej przyczaił się gdzieś w pobliżu. Z kabury pod lewą pachą ostrożnie wyciągnął glocka. Pomagając sobie niesprawną lewą ręką, zębami, brodą zarepetował broń i odbezpieczył. Oparł prawą dłoń z pistoletem skierowanym na wejście do luku o podłogę przy prawym biodrze i czekał.

Nie wiedział, ile czasu minęło. Zresztą nie to było ważne. Szczęk otwieranych drzwi luku wyrwał go z odrętwienia. W oczy uderzyło światło latarki. Zamknął powieki…


— Przepraszam — powiedział nieznajomy ściszonym głosem. Nie chciałem cię oślepić!

— Nic się nie stało — odpowiedział. — Kim jesteś? Co się dzieje?

— Wszystkiego się dowiesz. Wkrótce. Chyba pamiętasz, że wasz samolot rozbił się na lotnisku Siewiernyj pod Smoleńskiem. Wszyscy zginęli. Ty też…!

— Jak to…?

— Nie mamy teraz czasu na wyjaśnienia. Jesteśmy na terenie bazy jednostki specjalnej, niedaleko Moskwy. Tak specjalnej, że jej oficjalnie nie ma! Sąsiadujemy z terenem osiedla, którego — poza innymi zajęciami — pilnujemy, a którego też oficjalnie nie ma i nigdy nie było. Podejdź tu bliżej…


Nogami naprzód, podpierając się zdrowa dłonią z pistoletem, wyczołgał się z luku. Księżyc i światło odległych o kilkadziesiąt metrów latarni rozjaśniało mrok. Nieznajomy spojrzał na pistolet.


— Na razie go nie potrzebujesz. Lepiej zabezpiecz i schowaj na lepszą okazję, bo najmniej nam teraz potrzeba przypadkowego strzału! Tu masz klucz z pilotem. Tam — wskazał ręką — w ogrodzeniu jest brama i obok niej furtka. Widzisz?

— Widzę.

— Ja muszę wracać jak najprędzej, zanim zauważą, że nie ma mnie za długo. Podejdź do furtki i z odległości nie większej niż 2 metry naciśnij górny przycisk pilota. Błyśnie zielona dioda i zamek się odblokuje. Będziesz miał 5 sekund na wejście przez furtkę, zamknięcie jej i ponowne naciśnięcie przycisku. Zamek się zablokuje, a alarm ponownie zaktywuje. Dalej masz prostą drogę. Idź prawym chodnikiem. Nie musisz się chować, bo teraz nikogo tam nie ma i nie przyjadą wcześniej, niż za miesiąc. Po prawej będziesz miał ogrodzenia z numerami przy wejściach. Znajdź 14C. Furtkę otworzysz i zamkniesz tym samym przyciskiem. Sto metrów w głębi jest dom. Drzwi otworzysz drugim przyciskiem i będziesz miał 10 sekund na wejście i ponowne naciśnięcie tego samego przycisku. To zaktywuje alarm, ale w środku nie ma żadnych czujników. Rolety na oknach są opuszczone, a więc możesz zapalić światło, ale tylko wtedy, kiedy będzie to konieczne. Zużycie prądu nie powinno za bardzo wzrosnąć. W dzień będziesz miał światło przez okna dachowe. Żaluzje odsuwają się automatycznie jak robi się widno. Znajdziesz tam wszystko, czego potrzebujesz. Rozejrzyj się ostrożnie, co i gdzie przechowują. Pod żadnym pozorem nie wychodź na zewnątrz. Przyjdę do ciebie tak szybko, jak będzie to możliwe i postanowimy, co dalej. Przed wejściem zapukam w drzwi dwa-trzy-dwa razy… Mam drugiego pilota, więc nie musisz mi otwierać. Może trochę potrwać nim przyjdę, ale czekaj. Przyjdę na pewno… Ruszaj! — nieznajomy klepnął go w ramię i znikł w ciemnościach.


Bez przeszkód otworzył i zamknął furtkę w ogrodzeniu wysokim na 2 metry. Gładkim, wilgotnym od deszczu chodnikiem dotarł do numeru 14C i zgodnie z instrukcją wszedł przez furtkę, zamknął ją, przeszedł podjazdem do domu, który w ciemności wydawał się ogromny. Drugim przyciskiem otworzył drzwi wejściowe, wszedł, zamknął drzwi, powtórnie nacisnął przycisk, usłyszał ciche piśnięcie. Światła we wnętrzu zapaliły się same. Stał, nie wierząc własnym oczom. Znajdował się w pałacu. No, może nie w pałacu, bo wnętrze było raczej nowoczesne, ale na pierwszy rzut oka widać było, że to co widzi musiało kosztować majątek

Nim ochłonął, światła zaczęły przygasać. Zauważył jednak włącznik na ścianie przy wejściu, oznaczony zieloną diodą. Przycisnął. Zapaliło się przyćmione światło, sprawiające wrażenie światła awaryjnego, ale wystarczające dla orientacji. Przeszedł kilka kroków po marmurowej posadzce. Hol wejściowy otworzył się na obszerny, dwupoziomowy salon, z grupami kanap i foteli rozmieszczonymi pozornie przypadkowo. Na niskim stoliku zobaczył kryształowe szklanki, przez szybę baru półki z butelkami. Wyjął litrową butelkę schłodzonej wody mineralnej Perrier, odkręcił nakrętkę i pił, pił, pił… Zakręciło mu się w głowie. Usiadł na pobliskiej kanapie, obitej delikatną, kremową skórą. Zmęczenie spadło nagle. Nawet nie wiedział kiedy zasnął, upuszczając na podłogę pustą butelkę po wodzie…

Rozdział 5

11 kwietnia 2010. Osiedle pod Moskwą, którego nie ma. Willa nr 14C

Różne bywają przebudzenia. To okazało się najgorsze spośród wszystkich… Tak naprawdę obudził go okropny ból. Był wszędzie, głowa, żebra, ręce, nogi. Czuł, że leży w jakiejś dziwnej pozycji, że jest mu strasznie niewygodnie, że coś twardego uwiera go w policzek. Ostrożnie otworzył oczy. Tuż przed nosem miał białą, miękką skórę. Kątem oka, na puszystym białym dywanie zobaczył coś czarnego, na czym opierał głowę i co było kanciaste i strasznie twarde. Lekko uniósł głowę. Ból, jak uderzenie ładunku paralizatora przeszył całe ciało, od głowy po palce stóp. Z jękiem spróbował drugi raz. Zabolało, ale jakby trochę mniej. Odczekał chwilę i spróbował ponownie. Tym razem udało się unieść głowę i zobaczył, że w policzek uwierał go jego własny glock. Po kolei spróbował poruszyć… lewa noga… prawa…. prawa ręka… lew… i znowu okropny ból spowodował, że o mało nie zemdlał. Odczekał kilka sekund i spróbował przewrócić się na plecy. Udało się, chociaż z trudem, za trzecim razem. Leżał na podłodze pokrytej białym dywanem grubości chyba 10-ciu centymetrów, między fotelem i kanapą obitymi białą skórą, w jakimś olbrzymim pomieszczeniu ze szklanym sufitem, nad którym właśnie bezszelestnie rozsuwał się dach… Po chwili do mrocznego wnętrza wpadły promienie słońca, oświetlając salon wielkości sporego supermarketu, umeblowany nowocześnie, ale zarazem funkcjonalnie, wygodnie i ze smakiem. Podkurczył nogi i podpierając się jedną ręką usiadł oparty o kanapę. Lewą stopę miał bosą i podejrzanie siną na podbiciu. Prawa w skarpetce z której wychodziły zakrwawione palce. Butów ani śladu. Spodnie na obu kolanach rozdarte i upaćkane zaschniętym, ciemnobrązowym błotem. Sprawdzenie, czy to na pewno błoto postanowił odłożyć na później. Na prawo zauważył przewróconą butelkę po wodzie Perrier. Na wprost — kominek w którym mógł się zmieścić na stojąco, choć przecież mierzył ponad 185 cm. Lewa dłoń spuchnięta jak balon, ale palcami udało się poruszyć. Wciąż miał na sobie skórzaną kurtkę. Na koszuli brunatne plamy. Najwyraźniej krew. Być może z nosa, bo ten był zatkany i tak spuchnięty, że zasłaniał część pola widzenia prawego oka… Zebrał wszystkie siły i dźwignął się na fotel. Pokój zawirował, ale po chwili odzyskał równowagę…


I wtedy przypomniał sobie wszystko…


To było jak uderzenie obuchem. Jak w fotoplastikonie przesuwały się obrazy — start z Warszawy do Smoleńska, wnętrze samolotu, prezydent i jego życzliwy żart „Mam nadzieję, że to nie z mojego powodu w ciągu piętnastu minut dwadzieścia trzy razy oglądałeś się?”, uśmiech i porozumiewawcze mrugnięcie żony prezydenta, Magda, Magda. Magda….


— O Boże… — jęknął. Magda…!!! Ponownie usłyszał krzyki, strzały i już wiedział…


Na ścianie obok kominka zobaczył olbrzymi ekran telewizyjny Samsunga. Na niskim stoliku przed kominkiem leżał pilot. Też Samsung. Nacisnął „Power”… MTV… Przerzucił kanał… Koncert rockowy… Posłuchał chwilę. Tekst po rosyjsku… Kolejny kanał… CNN, informacje… Siedział jakby ściśnięty za gardło lodowatą dłonią. Pokazywali wszystko. Prawie wszystko. Nikt się nie uratował. Lista ofiar, fotografie, wśród nich Magda, i …. on sam!


Dziennikarka zapowiedziała, że pokażą film, zrobiony przez świadka tuż po katastrofie i umieszczony w internecie. Film był robiony ze sporej odległości, najwyraźniej telefonem. Komentatorzy różnili się w ocenie. Ten widział jakąś postać, inny nie. Ten widział kogoś siedzącego w białej koszuli, tamten w tym samym miejscu nie widział nic. Ale trzy strzały i okrzyki po rosyjsku nagrały się wystarczająco wyraźnie. Tyle że ktoś stwierdził, że mogły zostać dograne później. Jakiś ekspert zapewniał, że NASA będzie miała wszystko nagrane… Prześcigano się w wyjaśnieniu przyczyn tragedii — błąd pilotów, awaria, sabotaż…


— A ja wiem, pomyślał. Wy możecie zgadywać, a ja wiem. A wy wszyscy nie wiecie, że jest ktoś, kto wie. Wie na pewno…


Na ekranie premierzy Polski i Rosji … Kondolencje… Łzy w oczach… Smutek na twarzach…

Siedział jak sparaliżowany. Nie oceniał, nie był w stanie oceniać ani choćby próbować zrozumieć. Ale z otchłani bólu, szoku i jęku słyszał powtarzające się jak katarynka: ja wiem, ja wiem, ja przecież wiem…

Przerzucił kilka kanałów i zmartwiał. Wprost z ekranu patrzyła na niego Magda. Wiedział, że to musi być fotografia, zresztą za chwilę pokazano kogo innego, ale nie wytrzymał. Upadł na kolana przed telewizorem, zasłonił oczy dłońmi i zaczął się modlić.


„Wieczny odpoczynek racz im dać Panie…”. — Nie modlił się od dawna, ale słowa same go znalazły. Modlitwy, których nie odmawiał od dzieciństwa… Jezusie… Mario… Boże… I wtedy poczuł, że coś w nim pękło. Że jakaś potężna siła spływa na niego, każe odsłonić oczy, wyprostować się i patrzeć, patrzeć, patrzeć.. I nie wiedział, czy to on mówi, czy słyszy czyjś głos: — Boże, ty jesteś miłosierny, ty wiesz wszystko, ty rozumiesz wszystko, ty wybaczasz wszystko… Przepraszam Cię, ale inaczej nie mogę. Nawet za cenę wiecznego potępienia — nie mogę. Mam jednak nadzieję, że zrozumiesz i wybaczysz… Ślubuję na Ciebie i na wszystkie świętości, że zrobię wszystko, aby winni zostali ukarani. Żeby zostali ukarani i żeby kara ta była na miarę zbrodni… Tak mi dopomóż Bóg… Wiem, że grzeszę i proszę o wybaczenie, ale… Tak mi dopomóż Bóg!


Odetchnął głęboko, ściszył dźwięk z telewizora, wstał… Udało się, ból jakby trochę zelżał. Rozejrzał się. Po lewej stronie przeszkolone drzwi ukazywały szeroki korytarz, z drzwiami po obu stronach. Nacisnął klamkę najbliższych. Łazienka. O to właśnie chodziło, pomyślał. Jedną ze ścian było olbrzymie lustro. Spojrzał w nie i z trudem się poznał…


— Zacznijmy od porządków, mruknął pod nosem.


Odkręcił wodę w olbrzymiej wannie, ustawił temperaturę. Z trudem, unikając poruszania lewą ręką rozebrał się. Glocka położył pod ręką, na krześle obok wanny i sycząc z bólu powoli zanurzył się w gorącą pianę. Leżał bez ruchu, oddychając głęboko i czując, jak ból odchodzi, a siły wracają. Szorstką gąbką, używając sprawnej ręki umył się starannie, omijając skaleczone miejsca. Kiedy skończył, wygramolił się z wanny i stanął przed lustrem. Nie wierzył własnym oczom. Całe ciało miał jeśli nie fioletowe, to czerwone, jeśli nie czerwone, to żółto-zielone… Niemal wszystkie kolory tęczy.


— To jakiś cud, że nie mam nic złamanego, pomyślał. Pomijając, że żyję, co jest jeszcze większym cudem…


W szafce na ścianie zobaczył apteczkę. Znalazł prawie wszystko, czego potrzebował. Przede wszystkim opatrunek na rany w sprayu. Taki sam, jakiego używali po stłuczkach i kontuzjach na sparringach czy ćwiczeniach. Piekło, ale i przynosiło ulgę. Maść BenGay na stłuczenia… Plaster na spore rozcięcie pod brodą… Ze skrzywionym i spuchniętym nosem nie próbował nic robić.


— Zobaczymy, co będzie, jak zejdzie opuchlizna. Może nawet będzie lepiej niż było…?


Czuł, że wraca mu poczucie rzeczywistości i przymus działania. Robienia czegokolwiek. Wrzucił zakrwawione ubranie do wanny, założył jeden z kaszmirowych szlafroków wiszących na wieszakach i z glockiem w kieszeni ruszył w obchód domu.


„Sprawdź co tam mają” — przypomniał sobie słowa nieznajomego — „Nie używaj za dużo światła…”


— Kto to mógł być? — pomyślał. Na pewno oficer, na pewno z federalnych… Jaka to ranga? Kapitan? — nie mógł sobie przypomnieć stopni rosyjskiej FSB… Kazał czekać. No to poczekam. Najlepiej niech sam powie co i dlaczego…

Rozdział 6

Willa 14 C w osiedlu, którego oficjalnie nie ma.

Ruszył dalej w obchód tego ni to pałacu, ni to rezydencji. Kolejne drzwi — kuchnia. Nowoczesna „wyspa” na środku, otoczona hookerami. Olbrzymi kombajn z wbudowanymi urządzeniami — lodówka, zamrażarka, kostkarka i młynek do lodu, zmywarka, mikrofalówka, piekarnik. Cała ściana urządzeń. Zajrzał do szafek, lodówki, zamrażarki. Zawierały wszystko. Zapasy jak na wielomiesięczne oblężenie.


— Co jak co, ale głód mi nie grozi… — pomyślał.


— Odłamał kawał suchej kiełbasy i ruszył dalej. Kolejne drzwi. Sypialnia. Olbrzymie łóżko, kolejny ekran wielkości 2×1,5 metra na ścianie. Z sypialni drzwi do dwu łazienek, najwyraźniej męskiej i damskiej… Kolejna sypialnia, tym razem połączona w jedno z łazienką, z jacuzzi wpuszczonym w podłogę… Kolejne drzwi… Nacisnął klamkę…


Ze wszystkich ścian patrzyły na niego oczy. Szklane oczy wmontowane w wypreparowane łby wszelkiej możliwej zwierzyny. Pokój myśliwski, pomyślał. A raczej hala… Trofea zajmowały większość powierzchni ścian. Łeb niedźwiedzia. Olbrzymi. Żubr. Cała wataha odyńców. Wilki. Antylopy. Nosorożec…


— No nie…! — podszedł bliżej. Pomiędzy egzotycznymi, niezwykłymi trofeami wisiała cała skóra olbrzymiej krowy! Z łbem, rogami i otworami po kuli na wysokości komory… Oczy patrzyły na niego z prawdziwie „krowim” wyrazem… Gospodarz najwyraźniej miał swoiste poczucie humoru, a może wypił o jednego za dużo… Zajrzał pod spód. Skóra zakrywała kolejne drzwi. Tym razem proste, pomalowane na kolor ściany. Bez klamki, za to z otworami dwu skomplikowanych zamków.

— Ciekawe… — mruknął do siebie. Co tam może być? Na pewno coś szczególnie ważnego… Popchnął drzwi. Ani drgnęły. A może klucze są schowane gdzieś w pobliżu…? Rozpoczął systematyczne poszukiwania. Pod krowią skórą… Nic. Pod rogiem dywanu… Nic. W witrynie, na niej, pod nią… Nic. Skup się — pomyślał. Gdzie schował byś klucz, tak żeby był w pobliżu, a trudny do znalezienia…? Rozejrzał się po pomieszczeniu. Łeb tygrysa… Nie, paszcza zamknięta. Niedźwiedź… Olbrzymia, rozwarta paszcza, ostre jak noże zęby… Podszedł bliżej, ostrożnie zajrzał… coś mu mówiło, że to może być to, a jednocześnie coś ostrzegało… Uważaj… Wrócił do holu, ze stojaka na parasole wziął bambusową laskę… Wrócił do niedźwiedzia i niewiele myśląc wepchnął laskę w otwartą paszczę… Trzask zatrzaskującej się szczęki był tak głośny, że kieliszki ustawione na stoliku wraz z butelką Jacka Danielsa wpadły w rezonans… O k…… — wyrwało mu się. W ręku trzymał połowę laski.

— No ładnie! — powiedział na głos. Trzeba będzie uważać na inne takie figle. Kto wie, gdzie i jakie jeszcze pułapki zainstalowano. Podszedł bliżej do niedźwiedziego łba. Pysk zatrzaśnięty. Spróbował podważyć kawałkiem laski. Ani drgnie. — Ale przecież musi być jakiś sposób, żeby tę pułapkę ponownie zastawić… Ostrożnie nacisnął jedno oko, drugie. Nic. Spróbował przekręcić łeb na ścianie. Niemożliwe. Nacisnął oba oczy naraz… Trzask!!! Paszcza otworzyła się z metalicznym szczękiem i wypadł z niej odgryziony kawałek laski, a za nim — z brzękiem — dwa klucze na kółku…

— Eureka! — pomyślał. Ostrożnie potrącił klucze laską. Robiły wrażenie zwykłych, choć skomplikowanych kluczy. Nic nie wybuchło, nie zaświeciło… Podniósł klucze. Ich kształt odpowiadał otworom w drzwiach za krowią skórą.

— I co teraz? — zastanowił się. Spróbować, czy lepiej nie? Tam może być wszystko, od sprzężonych karabinów maszynowych czy kuszy z zatrutym bełtem po …cokolwiek…

— Kto nie próbuje, ten nie wie — zadecydował. Podszedł do ukrytych drzwi, włożył oba klucze w otwory, przekręcił… Hmmm… Pod ścianą zobaczył długi niski kufer — ławę. Na oko ocenił, że się nadaje. Postawił kufer na sztorc, opierając o nadproże nad drzwiami. Obok kuchni, w pralni i suszarni znalazł kłąb mocnego sznura. Wrócił do sali myśliwskiej, przywiązał sznur do nóżek kufra, znajdujących się na dole i rozwijając sznur wyszedł za drzwi wejściowe. Puknął w ścianę… Beton. Mam nadzieję, że wystarczy, pomyślał. Położył się za ścianą na podłodze i z całej siły pociągnął za sznur. Odruchowo skurczył się w sobie… Usłyszał łomot opadającego kufra i nic poza tym. Odczekał kilka sekund i ostrożnie zajrzał do wnętrza pokoju… Tak jak zaplanował, kufer osunął się z nadproża i przewrócił na drzwi, które otworzyły się do wewnątrz pomieszczenia… Pułapki niet! — mruknął. Nie czekając dłużej ruszył w kierunku otwartych drzwi. Wyciągnął przewrócony kufer na zewnątrz i wszedł do wnętrza. Znalazł przełącznik światła po prawej stronie drzwi. Był w pomieszczeniu bez okien, z przemysłową posadzką, wypełnionym różnego rodzaju stojakami, szafami, skrzyniami. Pierwsza rzecz jaką rozpoznał, to ułożone w skrzynce tuż przy drzwiach pociski do granatnika przeciwpancernego. Tuż obok, na stojaku, trzy granatniki. Najwyraźniej fabrycznie nowe. Obok, w oszklonej szafie broń myśliwska. Kilka dwururek, Holland&Holland, Purdey… dwa bocki, dwa pięciostrzałowe automaty kaliber 12 FN lub Browninga… Sztucery… Podszedł bliżej. Oświetlenie wnętrza szafy włączyło się automatycznie. Spojrzał na egzemplarz ostatni po lewej i oniemiał. Kiedy był na szkoleniu w Fort Bragg w USA wykładowca, podobno jeden z najlepszych snajperów w FBI, pokazał im taki właśnie karabin. Armalite AR-50A1. Tyle że ten, który stał przed nim miał jakby dłuższą lufę… Obok luneta i metalowe pudło… Marzenie każdego strzelca wyborowego. Najlepszy karabin snajperski na świecie, egzemplarz wyprodukowany na indywidualne zamówienie. Nie wierzył własnym oczom. Ile takich może być w użyciu? Instruktor mówił, że nikt nie wie. Ale kiedy zapytali o cenę, odpowiedział: powiedz jakąkolwiek i to będzie to… Potem długo rozwodził się o legendzie, jakoby wyprodukowano jeden egzemplarz, nie wiadomo na czyje zamówienie, który kosztował kilkaset tysięcy dolarów i podobno nazywał się Mach 2. Miał strzelać specjalną amunicją z pociskami zawierającymi rdzeń ze zubożonego uranu, a nazwa — też podobno — pochodziła od prędkości pocisku… Taki pocisk znowu podobno z łatwością przebijał opancerzenie lekkiego, a niektórzy twierdzili że każdego czołgu… Podobno miał mieć lufę o 20 cm dłuższą, wbudowany niezwykle skuteczny tłumik, komputerową korektę celu… Podobno ten jeden egzemplarz miał być, w odróżnieniu od „zwykłych”, czarnych Armalite, koloru szarego… I oto widział przed sobą legendarny egzemplarz… Wiedział już, co zawiera masywne, metalowe pudełko. Ręcznie wyprodukowane naboje z pociskami z rdzeniem ze zubożonego uranu… Ostrożnie wyjął Armalite’a Mach 2 z szafy. Był zadziwiająco lekki, a jednocześnie czuło się solidność wykonania. Wydawało się, że sam układa się w rękach… I że płynie od niego jakaś siła, jakaś pewność która sprawia, że czuje się gotów do walki. Walki na śmierć i życie. Walki z kimkolwiek, nawet z…

Rozdział 7

Moskwa, prywatne biuro premiera Rosji

Biuro premiera Borysa Dorogowoja w rzeczywistości składa się z dwu biur. Oficjalnego, imponującego w stylu dobrze znanym z komunistycznych czasów zastępowania dobrego smaku przepychem i tajnego, o którym wiedzą tylko najbliżsi współpracownicy. Wchodzi się do niego przez ukryte w intarsjowanej boazerii drzwi, otwierane pilotem, który istnieje tylko w jednym egzemplarzu i jest nie do podrobienia, bo odczytuje linie papilarne użytkownika, dla którego został wyprodukowany. To drugie wnętrze jest nowoczesne, funkcjonalne a nawet trochę futurystyczne. Posiada też wszelkie potrzebne ułatwienia, w postaci wygodnej kanapy, na której można się zdrzemnąć, luksusową łazienkę z kilkoma przyrządami do ćwiczeń, i — przede wszystkim — najnowocześniejszy sprzęt szyfrowanej łączności z kimkolwiek, kto cokolwiek znaczy na świecie. Całość jest ekranowana i zabezpieczona przed wszelkimi znanymi, jak również większością mających dopiero powstać rodzajów podsłuchu. Na ścianie, naprzeciw biurka wisi jedyne w tym pomieszczeniu dzieło sztuki — olejny obraz cara Piotra I…


Premier Borys Borysowicz Dorogowoj usłyszał pisk, sygnalizujący że do drzwi zbliżył się ktoś z prawem wstępu. Na displayu monitoringu zobaczył twarz najbliższego współpracownika, aktualnego prezydenta Rosji, Igora Michajłowicza Borsukowa. Nacisnął przycisk zwalniający blokadę drzwi i przeciągnął się, prostując zgarbione plecy.


— Witaj Boria! — Borsukow z wyciągniętą ręką podszedł do gospodarza. Ten wstał, uścisnął wyciągniętą rękę… Czasy „całusków” i „niedźwiedzi” na powitanie już od dawna przeszły do historii. Zarówno premier, jak i prezydent Rosji są nowoczesnymi, wykształconymi ludźmi. Obaj przyswoili sobie z Zachodu to co uznali za przydatne, ale i obaj zachowali z historii Wielkiej Rosji to, co stanowi, że Rosja zawsze była, jest i będzie Wielka: rosyjską, imperialną duszę, bezwzględność w dążeniu do celu, twarz zawodowego pokerzysty i te wszystkie pozostałe cechy, które wraz z wybitną inteligencją i bezgraniczną bezwzględnością tworzą z niektórych Rosjan najniebezpieczniejszych ludzi na świecie…

— Witaj Igorze! Siadaj. Napijesz się czegoś?

— Trochę wcześnie, nie uważasz…? Poza tym, Ty chyba nie…

— Normalnie byłoby za wcześnie, ale dzisiaj… Dzisiaj jest szczególny dzień! — Borys Dorogowoj rozlał solidne porcje mrożonego Smirnoffa do kryształowych szklanek. — Pozwól, że wzniosę toast. Igor, przyjacielu! Wypijmy za to że … Polska jest nasza!


Obaj wypili do dna.


— Jest nasza i to bez jednego strzału…

— Ejże, Borys — przerwał mu chytrze uśmiechnięty Borsukow — Jak słyszałem były trzy strzały…

Rozdział 8

Warszawa. Kancelaria Prezesa Rady Ministrów. 15 kwietnia 2010 r.

Premier Danek Trask spojrzał w oczy siedzącemu naprzeciw Radkowi Wróblewskiemu, ministrowi spraw zagranicznych. Ten siedział rozluźniony, popijając sok pomidorowy, którym sam się poczęstował. Mina nie wyrażała nic, poza lekko kpiącym wyrazem oczu…


— Słuchaj, Radek! Chciałbym z Tobą poważnie porozmawiać. Borys Dorogowoj powiedział mi, że mam się z nim kontaktować przez Ciebie… — zawiesił głos, jednocześnie uważnie wypatrując jakich oznak zmieszania. Nic takiego nie zauważył. Wróblewski siedział uprzejmie uśmiechnięty, odwzajemniając spojrzenie bez mrugnięcia…

— Kim ty naprawdę jesteś, i dla kogo pracujesz…?

— Nie pytaj, bo gdybym odpowiedział, musiałbym Cię zabić… — Wróblewski głośno pociągnął kolejny łyk soku ze szklanki…

— Nie wygłupiaj się! Chcę wiedzieć, co tu się naprawdę dzieje! To mój kraj, mój rząd, a ty jesteś ministrem tego rządu! Albo powiesz mi natychmiast o wszystkim, albo…

— Albo…? — Wróblewski pochylił się do przodu i odstawił szklankę. — Albo co…? Poskarżysz się? Komu? Papieżowi? Obamie? Obaj siedzimy w tym po uszy i nie udawaj, że o tym nie wiesz! Mam ci wszystko przypomnieć…? Po kolei, od wyborów do Smoleńska…? Nie rżnij głupa i więcej mnie o nic nie pytaj. Jutro, a może jeszcze dzisiaj zadzwoni do ciebie rosyjski ambasador. Przyjmij go najprędzej, jak to będzie możliwe. Z tego co wiem albo domyślam się, powie ci, co masz zrobić w sprawie kontraktu z Gazpromem i Nord Streamem na podejściu do Świnoujścia…. I dobrze Ci radzę — nie dyskutuj z nim… — Wróblewski energicznie wstał, podszedł do wyjścia. Z ręką na klamce odwrócił się…

— Za dwie godziny odlatuję go Brukseli, potem do Madrytu I Moskwy. W razie czego dzwoń… — energicznie trzasnął drzwiami…


Premier Danek Trask nieruchomo, ze wzrokiem wbitym w drzwi, za którymi znikł Wróblewski, siedział za biurkiem. Co za skurwysyn! — pomyślał. W co ja się wplątałem?! Jeden głupi żart po pijaku, i teraz coś takiego… Co robić…? I już zadając sobie to pytanie, wiedział, że odpowiedź jest tylko jedna: nie ma żadnego wyjścia, i nic z tym zrobić nie może…

Z zamyślenie, czy raczej otępienia wyrwał go dzwonek wewnętrznego telefonu. Spojrzał na zegarek. Niemożliwe! — pomyślał. Od wyjścia Wróblewskiego minęły ponad dwie godziny, a on nie zdawał sobie z tego sprawy… Potrząsnął głową, wziął kilka głębokich wdechów i sięgnął po słuchawkę…


— Panie premierze, dzwoni Jego Ekscelencja ambasador Federacji Rosyjskiej… Mówi, że ma ważną sprawę…. Czy mam łączyć…?

— Proszę łączyć…

— Witam Panie Premierze…. Jak Pan sobie radzi w tych dramatycznych okolicznościach…? Spodziewam się, że nawał pracy i obowiązków… Przykro mi, że muszę niepokoić, ale chciałbym przekazać kilka osobistych próśb od Borysa Borysowicza… Tak, tak — pilnych… Pilnych i poufnych… Z przykrością nalegam, żeby najpóźniej jutro… Najlepiej byłoby u nas, ale nie wypada… To co, w Kancelarii o 12-ej…? Dziękuję panie Premierze, będę punktualnie… Tak, tak — jutro o 12-tej… I proszę, żeby Pan był sam…

Rozdział 9

Kancelaria Prezesa Rady Ministrów R.P. 16 kwietnia 2010 r., godzina 9:00

— Dzień dobry, dzień dobry kochany panie Premierze! Jaka straszna tragedia! Po waszym spotkaniu w Smoleńsku Borys Borysowicz Dorogowoj podobno nie spał pół nocy…! Tak samo prezydent Borsukow…! Obaj nie spali! — ambasador Federacji Rosyjskiej w Warszawie z widocznym wzruszeniem w geście powitania wyciągnął ręce do Danka Traska — ...no cóż, nawet najlepszy pilot może popełnić błąd! Ale… — zauważył sekretarkę-tłumaczkę -…kto to jest? Po co? Przecież prosiłem o coś! — twarz ambasadora zmieniła się w kamienną maskę…

— To tylko tłumaczka. Zaprzysiężona… Mam do niej pełne zaufa…

— Proszę natychmiast ją wyprosić! Ale już! Wynoś się!


Premier polskiego rządu zbladł i gwałtownie zaczerpnął powietrza. Zagryzł wargi.


— Proszę wyjść, pani Anno — wykrztusił głosem bliskim załamania.

— Tak, i powiedzieć, żeby nam nie przeszkadzano — dodał ambasador — i radzę zapomnieć, że pani tu była…


Drzwi za sekretarką zamknęły się. Ambasador ponownie przybrał demonstracyjnie życzliwy wyraz twarzy i usiadł w fotelu po po drugiej stronie biurka.


— No tak, pogadali, pogadali a teraz do roboty… — z teczki wyciągnął kartkę i nic nie mówiąc położył ją na biurku przez Traskiem, jednocześnie palcem na ustach nakazując milczenie… Trask podniósł kartkę do oczu i zaczął czytać… — Co to...Co to takiego…?

— Ciiii! — ambasador wymownym gestem pokazał, że ściany mają uszy. Wyjął długopis, napisał „Przeczytałeś?” i podsunął kartkę Traskowi. „Tak. Ale to niemożliwe! Kontrakt na 30 lat i po cenie prawie dwa razy wyższej…” — odpisał Trask.

— „Borys Borysowicz kazał przekazać, że bez dyskusji. Jak nie podpiszesz, to…” Premier polskiego rządu zwiesił głowę — Jak mam to załatwić?.

— Wyślesz do Moskwy wicepremiera Slimaka. On już wie co ma robić. A jak wróci ogłosicie wielki sukces…”. Ambasador zebrał zapisane kartki i schował do teczki.

— Aha… Bym zapomniał… — Wziął kolejną kartkę, napisał: „W sprawie Nord Stream i blokady portu w Świnoujściu możesz protestować jak ci wygodnie. Tak dla picu. Załatwione, że kanclerz Niemiec odpowie i coś tam obieca. To też możesz sprzedać jako sukces” — zabrał kartkę, zamknął teczkę i bez pożegnania wyszedł.

Rozdział 10

16 kwietnia 2010. Osiedle pod Moskwą, którego nie ma. Willa nr 14C

Z pięciu dni które minęły pamiętał jedynie jakieś strzępy informacji telewizyjnych.

Koszmar fałszu i setek kłamstw. Wielka solidarność Polaków. Trumny. Wawel. Większość czasu przespał, choć tak naprawdę niczego nie był pewny. Cały świat zmienił się w chaos bólu, zmęczenia, nieszczęścia, wspomnień, majaków… Tajemniczy oficer który go uratował nie pojawiał się… Budził się zlany potem i znowu zapadał w sen. Na szczęście w apteczce znalazł dość środków przeciwbólowych, a nawet więcej niż przeciwbólowych… Mówiąc prawdę „apteczka” była co najmniej nie wystarczającym określeniem. „Apteka” zresztą też…


* * *

Sypialnia willi nr 14C. Może sen, a może majak nie sen, koszmar a może...nie wiadomo

„Siedział na rodzaju półki na porośniętej krzewami skarpie. Od moczarów w dole zaciągnęło chłodem. Pierwszy nieśmiały podmuch nie miał w sobie nic niezwykłego — ot, jak to nad wodą pod wieczór… Drugi jednak, a za nim trzeci i czwarty niosły już w sobie przeczucie czegoś groźnego: mrozu, niezwykłego jak na tę porę roku, czy też innego niebezpieczeństwa…

Nagle zobaczył w dole bezkresne, pokryte śniegiem stepy. Lodowaty wiatr, przesypując zaspy śniegu z miejsca na miejsce, odkrywał co chwila sterty dziwnych przedmiotów. Przecieranie oczu nie pomagało: raz była to sterta butelek „Beaujoleux Noveaux”, a raz — puszek Holstein Bier, zarówno jedno jak i drugie w wielkich ilościach, zamarznięte na kość. Nawet kruki i wrony, polatujące w mroźnych szkwałach, nie były w stanie udziobać jednej butelki bądź puszki. Trwało to dobrą chwilę i wydawało się, że tak już na wieki pozostanie, gdy nadzwyczaj silny podmuch odkrył kształt zgoła odmienny: regularny, uporządkowany czworobok, wokół którego lód jakby topniał, a jeśli nawet nie topniał to najwyraźniej miał taki zamiar Z tajemniczego czworoboku płynęła ukryta w nim siła i wewnętrzne ciepło. Wielka Armia mogła tu zamarznąć, czołgi SS Herman Goering odmówić posłuszeństwa, a ten jasny oddział parł naprzód i naprzód, aż do zajęcia Stolicy. Pobędzie tam ile potrzeba i powróci w ordynku, zawsze gotów do podobnych cudów. Oddział ten składał się z jednakowych, przejrzystych elementów, wypełnionych do połowy szyjki. Napisów na etykietach nie mógł dostrzec, zakrętki natomiast bez wątpienia były metalowe. Nawet bez napisu, jaśniejącego na unoszącej się nad horyzontem zorzy polarnej alegoria była jednoznacznie czytelna. Napis natomiast głosił: „Nie sztuka — przybyć. Sztuka — wrócić!” A pod nim, mniejszymi literami: „Od przyjaciół Moskali”…

— Taka tam alegoria… Jakoś tak samo mi wyszło — męski głos zza jego pleców powiedział to z ujmującą skromnością — Pomyślałem, że dobrze byłoby ukuć jakąś syntezę współczesnej historii w nawiązaniu do jakże konstruktywnej uwagi: „Narody, które na meandrach polityki skierowane były przeciwko sobie, tutaj zademonstrowały swoją bliskość”.

— Pięknie spuentowane! — usłyszał inny głos — Jest wielka potrzeba przypomnienia, żeście nie tylko pawiem i papugą…!


Spróbował się obejrzeć, ale nie mógł. Poza tym przecież za plecami miał tylko trawiaste, strome zbocze, o które opierał się plecami, a więc nikogo tam nie mogło być… Sen — nie sen, włosy zjeżyły mu się na głowie… Próbował coś powiedzieć — nie mógł… A jednocześnie poczuł tchnienie niezwykłego ciepła, czegoś nadzwyczaj przyjaznego i życzliwego…


— A co z Angelą Merkel? — zainteresował się Głos Pierwszy.

— Nic. Wygląda na to, że historia Niemiec zakończyła się na Kohlu — odparł Głos Drugi. — Przynajmniej chwilowo.

— O Jezu… — mruknął Głos Pierwszy.

— Nie mów do mnie „Jezu”, przynajmniej tutaj. Tyle razy prosiłem…

— O mój Boże…

— Tym bardziej…! Mówiłem Ci, Dżejpitu, kiedy jesteśmy w Universum analogowym musimy liczyć się z błędami systemu. I ktoś — na przykład — może nas słyszeć…

— To jak mam do Ciebie mówić?

— Powiedzmy: „Dżejsiejcz”…


Bezskutecznie próbował pokręcić głową. To co słyszał, lub też to co wydawało mu się, że słyszy, było niewyobrażalne…


— Przepraszam Dzejsiejcz! Chodzi mi o zaznaczenie pewnej odrębności w ramach Wspólnej Europy Ojczyzn…

— Europa Ojczyzn? Jesteś dobre 12 lat do tyłu… Tak było w 1998-mym…

— Ale tylko my wróciliśmy stamtąd dobrowolnie i o własnych siłach!

— No, tak…

— No to może pozwolisz temu tu przydzielić choć jednego Anioła Stróża…?

— Dżejpitu! Tyle razy klarowałem, że nie wolno nam ingerować… Że taka ingerencja może zachwiać całą uniwersalną koncepcją… Wiem, że Ty ciągle w połowie jesteś tam, ale…

— Chociaż jednego, proszę…

— Nie proś!

— Proszę…

— No dobrze, ale ostatni raz! Przyrzekasz?

— Tak, tak…

— No to zgadzam się na Anioła Stróża dla tego tu młodego człowieka!

— Ale takiego z mieczem?!

Głos Drugi westchnął ciężko… — Niech będzie… Anioł Stróż z mieczem…


Powierzchnia bagna uniosła się lekko, opadła, znowu uniosła… Wychynęła spod niej metalowa, zagięta na końcu rura. Zanurzyła się na chwilę, aby ponownie pokazać nad powierzchnia grzęzawiska, po drugiej stronie. Obróciła wkoło, ponownie schowała, a w jej miejsce wynurzyła się zardzewiała nadbudówka z napisem „ABPOPA” — Atomowyj Wojennyj Ruskij Obronno-Rewolucyjnyj Awtomobil …

— Patrzcie Państwo! Sam Ałganow przypłynął…!

— Nie mów do mnie „Państwo” — napomniał Głos Drugi.

Z luku okrętu wystawiono transparent: „Wmiestie k sojedinionnoj Jewropie” oraz „Medialnyj sponsor BIESIADY — Łubianka Telewidienje International Limited, Cyprus”.


(*)Tu autor musi wtrącić się w akcję: Otóż po namyśle zdecydowałem się przez środek bagna przerzucić kładkę. Bagno to rozpościera się pomiędzy Lewicą (Dyskoteką), Srednicą (Niczym) i Prawicą (Miastem), a więc obejmuje pełne Spectrum. Kładka jest wykorzystywana jako waga rzeczy wielkich, co już przynajmniej raz miało miejsce, choć z różnym skutkiem. Powiem krótko: Swięty Wojciech. Aktualnie więc na jednej szali wagi znajduje się ksiądz Tadeusz Rydzyk, na drugą zaś rzucane są największe, najcięższe, najcenniejsze Skarby: Lis, Niesiołowski, Wojewódzki, Olejnik, Owsiak, Paradowska, Senyszyn, Środa, Vincent, Bartoszewski, Nergal, Doda, Grodzka… długo by wymieniać. Skarby, rzucane jak Szamienie na Kaniec! I co? I nic! Ojciec Rydzyk wciąż przeważa! Kogóż więc więcej mieli by rzucić na szalę, na stos? Rzucają Adasia — wciąż mało, a nawet wagi jakby ubyło… Czyżby musieli aż… No nie…! Tylko nie ON…! Wyobraźnia szaleje, dramaturgia narasta… A może Ty, Czytelniku, wiesz już, kogo należało by dołożyć?


— Dołożycie?

— Dołożymy! — odpowiedziało Echo, ale zamiast głosować — przełączyło na inny kanał…


...atomowy okręt podwodny „ABPOPA” zacumował po lewej, tuż koło Dyskoteki. Właz otworzył się ze zgrzytem. Nic, cisza...Nagle z luku wychynęła nieduża paczka, najwyraźniej owinięta w gazetę i popłynęła nad pokładem w kierunku Dyskoteki, aż znikła we mgle. Za nią pojawiła się druga, trzecia, dziesiąta… Tym razem usłyszał tupot nóg, biegnących po pokładzie okrętu, ale osoba pozostawała niewidoczna… Równocześnie Dyskoteka zaczęła się zmieniać: w najdziwniejszych miejscach zaczęła obrastać w różnego rodzaju przybudówki — kantory, pralnie, banki, firmy leasingowe, agencje ochrony, centrale handlowe, koncerny wydawnicze i medialne… Zrobiło się bogato, dostatnio, kulturalnie… Tymczasem na okręcie paczki zaczęły wędrować w obie strony: część płynęła do Dyskoteki, ale coraz więcej i więcej — wracało… Dało się też zauważyć, że paczki noszą jakieś postacie, ciągle słabo widoczne, ale coraz bardziej kojarzące się z konkretnymi osobami…


…z głębokiego snu obudziło go głośne pukanie do drzwi sypialni. Dwa, trzy, dwa… Natychmiast oprzytomniał.

— Kto tam? — krzyknął, sięgając po glocka.

— Przyjaciel — usłyszał w odpowiedzi.

— Wejdź powoli, z rękami na głowie…


Drzwi uchyliły przepuszczając młodego mężczyznę. Wysoki, szczupły ale widać, że niezwykle sprawny i poruszający się jak kot… Na oko koło trzydziestki. Jeansy, czarna, skórzana kurtka, pod nią T-shirt. Ciemne, krótkie, potargane włosy, czarne brwi. Oczy — niespodzianka — jasnoniebieskie…


— Cześć! Mogę opuścić ręce?

— Tak, tak… Przepraszam, ale… — Odłożył glocka.

— Dziękuję! — nieznajomy przyglądał mu się uważnie przez chwilę — Wyglądasz ciut lepiej, niż kiedy się ostatnio widzieliśmy…!

— Pozwól, że się przedstawię — podszedł z wyciągnięta ręką — porucznik Aleksander Witoldowicz Karski, jednostka OXON…

— Porucznik Marek Darowski, Biuro Ochrony Rządu… — przyjął wyciągniętą rękę i mocno uścisnął. — I...dziękuję za wszystko!

— Z tym poczekajmy, aż naprawdę będzie za co… Usiądźmy tam — wskazał wejście do salonu — mamy trochę czasu, ale i dużo do omówienia. Przede wszystkim — jak się czujesz?

— W porządku. Ciągle trochę czuję potłuczenia, ale najważniejsze, że ręka nie była złamana… Za dwa-trzy dni nie będzie śladu…

— To dobrze, bo najważniejsze teraz to ustalić, jak stąd zwiać…! A zwiewać musimy jak najprędzej…

Rozdział 11

Moskwa. Prywatne biuro premiera Rosji Borysa Dorogowoja. 17 kwietnia 2010 r. godz. 8:00

„Sziroka strana maja radnaja…” — premier Rosji, Borys Borysowicz Dorogowoj w znakomitym humorze zabierał się do codziennej porcji ćwiczeń w pokoju treningowym przylegającym do biura… „...mnogo w niej liesow, poljei i…”

Dryń, dryń, dryń! — ten dzwonek i czerwone światło nie pozostawiały wątpliwości: Alarm! Sytuacja kryzysowa…!


— Co, do cholery… Mówiłem, żeby o tej porze nie przeszkadzać!

— Przepraszam najmocniej, Boria! — głos prezydenta Borsukowa wyraźnie drżał — Ale musimy natychmiast przyjąć generał Unadynę! To dziesiąty stopień! Będziemy u ciebie za kilka minut…!

— Lepiej niech to będzie coś naprawdę ważnego! Bo jak nie, to wiesz co ci urwę?

— Uwierz mi, Boria! Nie ma czasu na żarty! Zaraz jesteśmy…


Nie minęło nawet pięć minut, kiedy na podglądzie monitoringu zobaczył prezydenta Borsukowa i szefową Komisji Nadzoru Lotniczego, generał Tatianę Unadynę. Nawet na niewielkim ekranie oboje wyglądali na śmiertelnie przerażonych. Nacisnął przycisk zwalniający zamki drzwi wejściowych…


— Dzień dobry, panie premierze…

— Dzień dobry, pani generał! Co też tak pilnego, żeby psuć mi plan dnia…? Proszę usiąść… Coś do picia?

— Panie premierze… — Unadyna zerknęła na prezydenta Borsukowa… — Panie premierze… Wygląda na to, że… że brakuje jednego ciała…!

— Cooooo…? — Dorogowoj zerwał się z fotela na równe nogi — Coście powiedzieli?

— Wszystko wskazuje na to, że brakuje jednego ciała, jednego pasażera z samolotu który… rozbił się na Siewiernym! Okazało się, że jeden lekarz z ekipy przeprowadzającej te pozorowane sekcje, Naumow, chciał się wykazać! Pieprzony profesor! Zachciało mu się, idiocie, policzyć głowy! I naliczył 95! A trumien — 96. Wiadomo, że wkładali tak jak im wypadło i pewnie wszyscy pozostali myślą, że gdzieś włożyli dwie. Wszystko zalutowane, zaspawane, problema niet! A temu jednemu durniowi zachciało się liczyć…

— Jak mu…? Naumow...Gdzie on jest? — Dorogowoj zacisnął zęby tak, że usłyszeli zgrzyt… — Co z nim…?

— Na dole. W radiowozie.


Każdy, kto choć trochę znał Borysa Dorogowoja wolał by w tej chwili znaleźć się jak najdalej… Z twarzy, na co dzień zazwyczaj dobrotliwie uśmiechniętej, z lekko skośnych oczu patrzyła śmierć… Dorogowoj głęboko zaczerpnął powietrza, odetchnął głęboko kilka razy, i z pozoru już opanowany usiadł z powrotem w fotelu. — Dawać go tu, swołocz… — podniósł słuchawkę wewnętrznego telefonu — Wartownia? Wpuścić doktora profesora Naumowa. Czeka w samochodzie na dole… Tak, do mnie. Natychmiast…!


Profesor doktor Michił Naumow, zasłużony patomorfolog i specjalista w zakresie medycyny sądowej podszedł do wskazanych przez sekretarkę drzwi. Otworzyły się z cichym pomrukiem. Przekroczył próg… I to był ostatni moment, kiedy profesora doktora Michaiła Naumowa widziano na tym świecie…


— Dzień dobry, panie premierze, panie prezydencie, pani generał…

— Witam pana profesora! — głos Dorogowoja nie zdradzał żadnych emocji — Co też ciekawego może nam pan powiedzieć?

— Mamy kłopot, panie premierze! Dwa dni biłem się z myślami i zastanawiałem, czy mogłem się pomylić… Ale nie! Liczyłem trzy razy! Jak wiemy, zebrano z lotniska wszystkie szczątki… — Borsukow i Unadyna spojrzeli po sobie — No przynajmniej te większe… A więc głów powinno być 96, a było 95!

— Sprawdził pan profesor dokładnie?

— O tak! Jestem członkiem Akademii Nauk…

— Wiem, wiem… Doceniam… — Dorogowoj przerwał mu w pół słowa. — A czy pytał pan profesor kogoś? Mówił komuś? Sprawdzał…?

— No wiecie…! — profesor nieświadomie przeszedł na dawny, partyjny żargon — Przecież rozumiem, że to sprawa wagi państwowej… Oprócz generał Unadyny nikomu ani słówka… — Zatarł ręce i z satysfakcją rozsiadł się w fotelu.

— Drogi profesorze! — głos Dorogowoja ociekał wręcz słodyczą… — Zasługujecie na największą nagrodę! Do jutra ustalimy, co może zrównoważyć tak obywatelską postawę! Nasza Wielka Rosja jest dłużnikiem pana Profesora! Proszę nie zaprzeczać! Zapraszam na jutro, na oficjalną uroczystość do pałacu prezydenckiego… Ale na razie muszę pożegnać… Obowiązki...Rozumiecie… Czekajcie na wiadomość!


Profesor Naumow wstał z fotela, ukłonił się i z miną adekwatną do podniosłej chwili skierował się do drzwi, którymi wcześniej wszedł…


— Nie, nie, panie profesorze! Mamy wspólną tajemnicę, a tam — interesanci… Proszę tędy… — wskazał na drzwi, znajdujące się w przeciwległej ścianie gabinetu.


Borsukow i Unadyna nawet nie drgnęli. Oboje wiedzieli, że wychodzących tamtymi drzwiami nikt nigdy więcej nie widział. Po prostu znikali. Rozpływali się… Dorogowoj chwilę milczał, wpatrując się w blat biurka i mechanicznie stukając w nie palcami. Podniósł wzrok…


— Mały problem z głowy, powiedział. Zajmijmy się prawdziwym problemem… Brak jednego ciała, a więc — gdzie ono jest? Kto to jest? A także — czy przypadkiem nie żyje?

Rozdział 12

16 kwietnia 2010r., późny wieczór. Osiedle pod Moskwą, którego nie ma. Willa nr 14C. Salon

— Od czego zaczniemy? — Aleksander Karski spojrzał na Marka znad szklanki z drinkiem. — Co najpierw chciałbyś wiedzieć?

— Kim jesteś i dlaczego robisz to co robisz? — Marek Darowski, do niedawna funkcjonariusz BOR, a obecnie numer 85 na oficjalnej liście ofiar katastrofy TU154M na lotnisku w Smoleńsku w dniu 10 kwietnia 2010 r. z uwagą wpatrywał się w twarz siedzącego przed nim człowieka, o którym wiedział tylko tyle, że był funkcjonariuszem rosyjskiego FSB albo czegoś w tym rodzaju oraz, że zamiast dobić na miejscu łopatą — uratował go od pewnej śmierci…

— Długa historia… Postaram się streszczać… Nie zdziw się, ale jestem… Polakiem, tak jak ty! Oboje rodzice byli Polakami, na skutek różnych perypetii mieszkającymi w Rosji. Wtedy nazywałem się po prostu Aleksander Janecki.. Ojciec zmarł, kiedy miałem 5 lat… Mama po czterech latach wyszła ponownie za mąż za Rosjanina, pracownika Instytutu Technologii Łączności w Moskwie, Gienadija Karskiego. To był porządny człowiek… To wtedy ustaliliśmy, że zmienimy nazwisko na Karski. Złożyło się na to wiele powodów, ale nie czas teraz o tym mówić… Mój ojczym i mama zginęli w wypadku samochodowym, dość dziwnym — jak teraz oceniam — kiedy miałem lat 12. Ale wtedy byłem po prostu zrozpaczony, mój świat się zawalił i daleko mi było do wątpliwości, które pojawiły się później… Ponieważ nie mieliśmy żadnej rodziny, trafiłem do państwowego Domu Dziecka, stamtąd do szkoły, na studia w Akademii Wychowania Fizycznego i Sportu, a po drugim roku — do Akademii Federalnej Służby Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej. Tuż przed końcem ostatniego roku otrzymałem powołanie do służby w jednostce specjalnej FSB, o której wtedy nic nie wiedziałem. Niemniej obiecywano sporo, a odmówić i tak nie było można… Tego dnia dowódca Akademii wezwał mnie i powiedział: „Chyba się w czepku urodziłeś! Wielu marzy o takim przydziale i stają na głowie, żeby go dostać a tobie sam spada z nieba!

— A teraz wiesz, jak to się stało?

— Nie wiem, ale podejrzewam, że ktoś, jakiś urzędnik gdzieś tam zwyczajnie pomylił się i posłał przydział nie tam gdzie powinien. I teraz pewnie jakiś drugi Aleksander Witoldowicz Karski od lat łamie sobie głowę, co się stało z jego karierą i obiecanym — być może — przydziałem! Bo przecież nie może nikogo o to spytać. A ten, który się pomylił, też nie może się do tego przyznać. W mateczce Rosji taki przyznanie się nie wchodzi w rachubę… I tak trafiłem tam, gdzie — jak przypuszczam — nigdy w życiu trafić nie powinienem… Moim zdaniem do dzisiaj nikt w „Firmie”, jak między sobą nazywamy OXOM nie wie, że jestem Polakiem! Po prostu OXOM to „czarna dziura”. Oficjalnie nic takiego nie ma. Mamy za to przydziały i mundury do różnych, oficjalnych formacji. Ja jestem saperem… Poza tym — snajperem, specjalistą walki wręcz i na wszelkie inne możliwe sposoby ze szczególnym wskazaniem na szybkie uśmiercanie przeciwnika, informatykiem, kierowcą rajdowym, spadochroniarzem, Jak trzeba to i pilotem niektórych modeli samolotów i helikopterów… A z zamiłowania — motorowodniakiem i … — uśmiechnął się szeroko — ...niezłym kucharzem i gitarzystą…

— No to wygląda, że mamy ze sobą wiele wspólnego… — Marek uśmiechnął się — ale wciąż nie wiem dlaczego mi pomagasz? Dlaczego tak strasznie ryzykujesz, ratując mi życie? Bo przecież wyobrażam sobie to ryzyko…

Rozdział 13

16 kwietnia 2010r., późny wieczór. Osiedle pod Moskwą, którego nie ma. Willa nr 14C. Salon

— No cóż… Jak by to powiedzieć… Chyba tak się musiało stać! To po prostu było silniejsze ode mnie… Te kilka lat w OXOM to koszmar, jakiego sobie nie wyobrażasz… Widziałeś, co robiliśmy na lotnisku? To właśnie są zadania, dla których powołano OXOM. To po prostu formacja morderców, sadystów i zbrodniarzy! Blisko 8 lat byłem uczestnikiem i wykonawcą rzeczy o których nawet mówić mi trudno… Ale w OXOM rozkaz to rozkaz. O nic nie pytasz, tylko wykonujesz albo znikasz… W zamian masz warunki życia jak w raju… Stać cię prawie na wszystko. Jedno, czego od ciebie oczekują, to wykonania rozkazów i masz to wytrzymać bez mrugnięcia… Zabić dziecko na oczach rodziców… Wysadzić w powietrze szkołę… — Aleksander zbladł i głęboko zaczerpnął powietrza. Dłuższą chwilę milczał. — Pamiętasz historię z wysadzeniem dwu bloków mieszkalnych? To o co oskarżono terrorystów z Czeczenii i co stało się pretekstem do powrotu armii rosyjskiej do Czeczenii?

— Pamiętam, sporo o tym pisano i dyskutowano u nas… Nawet krążyły plotki, że może stoi za tym FSB…

— No więc to my… to ja… wysadziliśmy te domy! W nocy, razem ze śpiącymi mieszkańcami! Po prostu my, Rosjanie, ot tak, zamordowaliśmy blisko 200 Rosjan. Całe rodziny. Dzieci, kobiety, starców… A potem przyjechaliśmy na miejsce niby jako ekipa ratownicza, a naprawdę po to, żeby wszystkie ślady „posprzątać”. I to wtedy znalazłem w gruzach rękę małej dziewczynki… Rękę, która wciąż trzymała pluszowego misia… — głos Aleksandra załamał się niebezpiecznie. Potrząsnął głową, jakby budząc się z koszmaru… — To wtedy powiedziałem sobie, że przy pierwszej okazji, albo nawet i bez niej ucieknę. Że dłużej tego nie wytrzymam. Że nie potrafię zamienić się w bestię choć i tak wiem, że to co robiłem, nigdy mi nie będzie wybaczone… Zobaczyłem ciebie leżącego w tych krzakach, mając rozkaz zabijać każdego, kto zdradza jakieś oznaki życia i coś we mnie pękło… Mówiąc szczerze — od tego czasu działałem jak automat. Jakby ktoś mnie zaprogramował… Ale...mniejsza z tym… Musimy ustalić plan działań. To teraz najważniejsze, bo czuję że coś zaczyna się dziać… Wezwano na przesłuchanie trzech z tych, którzy byli w Smoleńsku. Po powrocie sprawiali wrażenie półprzytomnych. I nie pisnęli ani słówka, gdzie byli i po co… To nie musi, ale może mieć związek z tym, że coś zaczęto podejrzewać…

— Że ja żyję?

— Niekoniecznie. Na razie może po prostu brakuje im jednego ciała i sprawdzają… Jak wiesz trumny są już w Polsce. Może to tylko jakieś podejrzenia… Może znaleźli coś, czego nie powinno być… Myślę, że mamy jeszcze kilka dni czasu, ale im prędzej stąd się wyniesiemy, tym lepiej. Jak sądzisz, gdzie najlepiej uciekać? Gdzie będziemy bezpieczni? Masz jakiś pomysł?


Zapadła długa cisza… Pierwszy odezwał się Marek.


— Będę myślał na głos, a ty mnie poprawiaj. Rosja — oczywiście odpada. Polska… — pokręcił głową. Niemcy...Anglia… Francja...Wszyscy jedzą Rosji z ręki. Stany Zjednoczone…? Może udało by się dostać do Ambasady USA w Moskwie?

— Gwarantuję ci, że wysadzili by w powietrze ambasadę razem z nami i całą resztą. To taka sprawa, że jak trzeba to użyją głowicy jądrowej a potem będą płakać, że im samo wybuchło, albo że terroryści… A poza tym — Aleksander zastanowił się chwilę… — Wiadomo przecież, że Amerykanie obserwują z satelitów wszystko. Że takie miejsca jak to lotnisko obserwują na bieżąco, w czasie rzeczywistym… To przecież z Siewiernego korzystają rosyjscy handlarze nielegalną bronią… I co? Minął tydzień od katastrofy i gdzie jakiś komunikat NSA czy kogokolwiek o tym, co zaobserwowano? Bo przecież w błąd pilotów czy wypadek chyba nikt nie wierzy, nawet jeśli nie wie tego co my… Dlaczego więc Amerykanie milczą? Dlaczego udają, że nie znają prawdy i łykają te wszystkie kłamstwa wygłaszane przez Rosjan i powtarzane przez polski rząd? Proste — czekają na ofertę Dorogowoja w zamian za ich milczenie. Polityka, kurwa ich mać! Trzymają go w garści jak nigdy przedtem, za wyjątkiem czasów kiedy USA miały bombę atomową a Sojuz nie miał.,. Ale tamtą okazję zmarnowali. I pewnie nie chcą tego błędu powtórzyć…

— Czyli co…?

— Czyli, moim zdaniem, możemy być za chwilę obiektem największego polowania, o jakim świat kiedykolwiek słyszał…!

— A więc… Co nam pozostaje…? — Marek zmienił się na twarzy i zacisnął pięści — Jeśli mam ci powiedzieć prawdę, to mało mnie obchodzi kto, jak i gdzie będzie na mnie polował… W tym samolocie leciała moja narzeczona… Mój prezydent. Moi przyjaciele. To nie na mnie będą polować. To ja będę polował na nich…!

— Tu mi się podobasz…! No to jest nas dwóch! Ale w dalszym ciągu nie mamy gdzie uciekać… Czekaj… Daj pomyśleć… Mam… Czeczenia! Musimy dostać się do Czeczenii…

— Ty się dobrze czujesz? Przecież to praktycznie Rosja… A nawet gorzej!

— Posłuchaj… W jednej z misji, gdzieś dwa lata temu, byłem z moim plutonem w Czeczenii. Naszym zadaniem było „wyeliminowanie” jednego z przywódców partyzanckich, szczególnie znienawidzonego przez Kadyrowa. Miejscowi nie mogli sobie z nim poradzić. Otoczyliśmy dom, w którym nocował wraz z rodziną i sztabem. I z moździerzy zrównaliśmy go z ziemią… Nie było co zbierać… Rzeźnia… Trzech naszych nie dało rady nawet patrzeć i uciekli do transportera… Dołączyłem do nich z resztą oddziału i już mieliśmy ruszać, kiedy coś mnie tknęło… Kazałem im zaczekać, a sam wróciłem… Otóż, i niech Bóg mi to wybaczy jeśli może pomyślałem, że dobrze będzie zrobić coś takiego, czego zapewne od nas oczekują… Na przykład — przywieźć odciętą dłoń która pozwoli ustalić tożsamość zabitego… Wszedłem w ruiny, świecąc latarką. Szukałem ciała dowódcy. I wtedy usłyszałem jęk spod nawisu, stworzonego przez zawaloną część sufitu. Pod nim znalazłem dziewczynę… Może z 15 lat… Miała rozszarpane udo, z którego tryskała krew… Była przytomna. Patrzyła na mnie oczyma, których wyrazu nie sposób opisać.. Żeby się streszczać; ja, porucznik, wzorowy rzeźnik z OXONU, założyłem jej na nogę opaskę uciskową, wstrzyknąłem morfinę, obejrzałem czy nie ma innych ran, znalazłem ciało jakiegoś mężczyzny, odciąłem mu dłoń i wróciłem do transportera. Z opinią twardziela, większego niż którykolwiek, z pozostałych… Tak samo oceniło to dowództwo. Medal i nagroda. 20.000 dolarów…

— Dolarów?

— Tak, zieloniutkich dolarów. To jest OXON, nie byle co. Inny świat. Inne wartości. Inne nagrody… Kupiłem za to fantastyczną łódź z silnikiem Evinrude. Cacko! Ale wracając do rzeczy… mam nadzieję, że dziewczyna przeżyła. Że być może znaleziono ją, zanim się wykrwawiła. I że pamięta, co się wtedy zdarzyło. I że powiedziała o tym innym partyzantom. I że uda nam się do nich trafić…

— Strasznie dużo tych „że”… Ale… kto wie? To przynajmniej jest jakaś szansa…

— Trochę więcej… Wyobraź sobie, że gdzieś tak rok później, na ulicy w Moskwie, na przystanku tramwajowym stanął obok mnie jakiś młody chłopak, i patrząc w inną stronę, szeptem, powiedział: Rusłana z Groznego przesyła pozdrowienia i dziękuje. Jeśli tylko będziesz nas potrzebował, daj znać… — po czym odwrócił się i odszedł…

— Aż nie chce się wierzyć…! Słuchaj, Aleks — to, to niemożliwe… Nie śmiej się, ale dziś w nocy śniło mi się, że… nie śmiej się, błagam … że mam Anioła Stróża! I tu takie coś...Masz rację… Czeczenia! Ale… czy są tam jacyś blondyni?


Aleksander spojrzał na niego z uśmiechem — Z tym Aniołem to coś jak z Blues Brothers, tak…? Misja…? Obejrzałem ten film chyba ze sto razy! Ale na poważnie — przefarbujemy ci włosy… i obu nam przyciemnimy twarze, dłonie… Nie — całe ciała! Przecież tu mają solarium! To nic trudnego. O.K., posłuchaj, zrobimy tak: ja wrócę do jednostki na dzień, dwa, może trzy. Upozoruję wypadek mojej łodzi. Po jakimś czasie zaczną mnie szukać. Znajdą rozbity i spalony wrak i na nim ślady mojej krwi. Oczywiście zaczną szukać ciała. Potrwa to ze dwa dni. Nic nie znajdą. Zaczną myśleć. Kombinować. To nie są amatorzy. W tym czasie musimy już być daleko… Przez te kilka dni wybierz i spakuj wszystko to, co może nam się przydać. — pomyślał chwilę — Przede wszystkim szukaj czegoś, co właściciel takiego domu jak ten powinien mieć przygotowane na wypadek, kiedy natychmiast będzie musiał uciekać… I to bez nadziei na powrót. Zakładam, że najłatwiej będzie dostać się do linii kolejowej, która przebiega ok. 80 kilometrów na południe. Teren który nas od niej dzieli jest właściwie niezamieszkały. Lasy, pola, łąki… Przemyśl to i przygotuj wszystko. Masz na to dwa — trzy dni… Idę. Do zobaczenia… Przy drzwiach odwrócił się, — Nie ma to, jak wypowiedzieć wojnę całemu światu…! — zasalutował żartobliwie i znikł za drzwiami…

Rozdział 14

16 kwietnia 2010r., późny wieczór. Osiedle pod Moskwą, którego nie ma. Willa nr 14C

Po wyjściu Aleksandra dłuższy czas siedział zamyślony. Z jednej strony plan jest szalony, a z drugiej — innego wyjścia po prostu nie ma… Pozostaje wierzyć w szczęście i Opatrzność Boską… Wstał i zabrał się do przeszukiwania dalszych części olbrzymiego domu. Kilka stopni w dół, za drzwiami z kuchni, trafił do garażu. Ten też był kilka razy większy, niż jakikolwiek z garaży, które kiedykolwiek widział. Inaczej nie pomieścił by jednocześnie Porsche Cayenne, Maserati, Ferrari, najwyraźniej opancerzonego BMW, kilku Range Roverów i Jeepów, a także kolekcji motocykli, od Harley Davidsona do Kawasaki… Naprawdę jest czym uciekać, pomyślał. Albo i nie… Wziął się za systematyczne przeszukiwanie samochodów, zaczynając od zaparkowanego najbliżej wyjazdu Porsche Cayenne. Nie szukał długo. W bagażniku, pod wykładziną leżały ułożone na płasko dwie szare, sportowe kurtki, a obok nich — dwa płaskie plecaki. Uniósł jedną z kurtek i aż gwizdnął. Ważyła dobre 5 kilo! Uniósł drugą — to samo. Brawo, Aleksander! Trafiłeś w dziesiątkę! — pomyślał. Wziął jedną kurtkę i jeden plecak i wrócił do salonu. Rozłożył kurtkę na niskim stole przed kominkiem. Rozsunął zamek błyskawiczny, trzymający podszewkę. No tak, powiedział na głos. — Można się było spodziewać… Warstwa kuloodporna! — Z zaciekawieniem obejrzał materiał. Tak cienkiego i lekkiego a jednocześnie elastycznego i mocnego nigdy nie widział. — Nie wygląda na „Made in China” mruknął…

Obszerna kieszeń od wewnątrz, na plecach, zawierała plik papierów w wodoodpornej kopercie. Odkleił zabezpieczenie i wysypał zawartość na stół. Nie wierzył własnym oczom. Plik banknotów stu-dolarowych. Na oko z pięćdziesiąt. Tyle samo po 200 Euro. A obok — dużo cieńszy plik banknotów o nominale… — przeliczył zera — 10.000 dolarów każdy! Nigdy o czymś takim nie słyszał… Zobaczmy, co na to Google — mruknął. Uruchomił laptop leżący na mniejszym stoliku. Wpisał — gwizdnął. Na stronie Wikipedii zobaczył dokładnie takie same banknoty. Podawano, że jest ich na świecie ok. 300 sztuk…


Odłożył banknoty na bok i przyjrzał się dokumentom, zamkniętym w osobnej, przeźroczystej kopercie formatu A4. Wyglądały na jakieś akcje czy certyfikaty depozytowe. Wszystkie na okaziciela. I wszystkie na kwoty w milionach dolarów… Spakował wszystko z powrotem do kieszeni. Prawa strona, kieszeń wewnętrzna. Trzy paszporty. Brytyjski, izraelski i — nie do wiary — polski… Otworzył pierwszy — in blanco. Drugi i trzeci — to samo. Razem z nimi coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak miniaturowa drukarka. Schował wszystko z powrotem. Kieszeń wewnętrzna, po lewej. Cienki portfel, a w nim karty kredytowe… Ciekawe, czy gdzieś zapisał PIN-y? — pomyślał — Poszukamy później… — odłożył portfel.
W kieszeniach zewnętrznych znalazł i-Phona, małokalibrowy pistolet wykonany najwyraźniej z jakiegoś tworzywa, płaskie pudełko z nabojami, miniaturową lornetkę z opcją podczerwieni, coś co wyglądało na skondensowane racje żywnościowe z amerykańskiego programu kosmicznego… 

— Coraz ciekawiej! Przyjrzymy się temu dokładniej, jak będzie więcej czasu… — włożył wszystko na miejsce.

Plecak. Wewnątrz polowa apteczka z antybiotykami, morfiną, strzykawkami. Więcej racji żywnościowych. Kilka niewielkich granatów, każdy w oddzielnym, plastikowym pokrowcu. Jakieś chyba kosmetyki… Pendrive. Płyta DVD. Super cienki laptop. Wskaźnik nie świecił. — Nie zapomnij przed wyjazdem naładować… — powiedział na głos. — Albo… — Wziął laptop, iPhona, odszukał w plecaku ładowarki i podszedł do gniazdka w ścianie… 

— Mam nadzieję, że to nie bomby… — włączył ładowarki do gniazdka. Ładowanie wystartowało bez problemów… Odetchnął głęboko z ulgą… Wrócił do garażu. W pozostałych pojazdach nie znalazł nic niezwykłego. Kolejne drzwi. Raczej zwyczajne. Nacisnął klamkę. Światło samo się zapaliło. Rozejrzał się — warsztat. Wyposażony, jak marzenie nawiedzonego hobbysty. Pobieżnie przejrzał zawartość. Nic zaskakującego, poza ilością i jakością wyposażenia.

Spojrzał na zegarek Nie wiadomo kiedy zrobiła się 23-cia. Wrócił do salonu i włączył telewizor. Odszukał kanał z wiadomościami. Tłum na Krakowskim Przedmieściu. Morze zniczy. Portrety ofiar. Krzyż… I grupa jakichś bydlaków, atakująca modlących się… Wyłączył telewizor pilotem, zacisnął powieki i trwał tak długi czas… — Skup się, pomyślał. Porachunki załatwisz, kiedy przyjdzie na to czas. Na razie trzeba się stąd wydostać i dotrzeć w jednym kawałku do Czeczenii… — Wrócił do garażu, odszukał mapę Rosji. Otworzył kartę Moskwy i okolic. Gdzie może być to miejsce? Stopniowo przeszukiwał okolicę, coraz dalej od centrum. Na samej południowej granicy zauważył spory kompleks leśny, na oko co najmniej 100 hektarów, opisany jako „rezerwat przyrody”. W objaśnieniach na dole strony precyzowano: „ze względu na siedliska ginących okazów wstęp całkowicie wzbroniony”. Mam cię! — pomyślał. „Ginące okazy”! — to nawet nieźle pasuje… — Reszta zgadzała się z tym, co powiedział Aleksander. Linia kolejowa kilkadziesiąt kilometrów na południe i dzielący od niej teren nie zamieszkały, poza pojedynczymi zabudowaniami. Nie zaznaczono żadnych utwardzonych dróg. Północną granicę kompleksu stanowiła autostrada omijająca Moskwę. Coś w rodzaju obwodnicy. Do najbliższego zjazdu w kierunku południowym ok. 50 kilometrów. Do przecięcia szosy z linią kolejową do której należało dotrzeć — w sumie ok. 200 km. Samochodem około 2 godziny… No dobrze, ale gdyby nas szukali czy ścigali, to przede wszystkim gdzie? Na szosie z powietrza mieli by nas jak na dłoni… Jedna rakieta albo nawet seria z karabinu i koniec… Poza tym, nawet jeśli dotrzemy do kolei, co zrobić z samochodem? Jak zostawimy i znajdą, od razu będą nas mieli… Motocykl…? Ciut lepiej, ale wady te same… Załóżmy najgorsze. Że wiedzą już kogo i dlaczego szukają. Że jest nas dwóch. Że muszą nas znaleźć i unieszkodliwić za każdą cenę… Czyli — w pościgu wezmą udział wszystkie siły i środki. Z helikopterami, dronami i co tam jeszcze można uruchomić w powietrzu i na ziemi. Będą mieli kamery termowizyjne, noktowizory, czujniki ruchu… A na drogach… Nawet mysz się nie prześlizgnie… Liczyć na to, że jeszcze nie wiedzą i zaryzykować? Dziś może jeszcze nie wiedzą, ale jutro czy pojutrze… Przebrać się i piechotą… Bzdura! Cholera jasna! Załóżmy najgorsze. Że nad nami wiszą helikoptery, że drogi są obstawione, że patrolują z powietrza dzień i noc… Jak przemknąć się przez coś takiego…? Bo przecież siedzieć tu w nieskończoność też nie ma sensu… A więc…? Myśl! — mruknął do siebie — Kombinuj! Jak...Czekaj...czekaj… — Wstał, przeszedł do pokoju myśliwskiego. Nic się nie zmieniło. Olbrzymia skóra krowy wisiała na swoim miejscu… Albo jestem debil, albo geniusz, pomyślał, ale chyba mam sposób! Powiedzmy na razie szczerze, raczej pomysł na sposób… No to do roboty! Ściągnął krowią skórę ze ściany. Lekka, elastyczna, doskonale wyprawiona. Zwinął skórę w rulon i zaniósł do warsztatu.

Rozdział 15

Moskwa. Prywatne biuro premiera Rosji Borysa Dorogowoja. 17 kwietnia 2010 r. godz. 10:00

— Macie jakiś pomysł? — Dorogowoj spojrzał na Borsukowa i Unadynę. Milczeli. Chwilę zastanawiał się. Wcisnął klawisz głosowego połączenia z sekretariatem. — Znajdźcie mi natychmiast dowódców FSB i OXOM. Powiedziałem, natychmiast! Tak, Bortnikowa i Patruszewa… Niech przyjadą tu tak szybko, jak mogą! — przerwał połączenie.

— Załóżmy najgorsze, czyli że ktoś przeżył — Dorogowoj spojrzał na generał Unadynę — to jak możemy to sprawdzić? Czym dysponujemy…?

— Są protokóły rozpoznań ciał przez rodziny… — Unadyna chwilę myślała — Odrzućmy wszystkie pozytywne weryfikacje i zobaczymy, co zostanie…

— Dobry pomysł! Proszę polecić przysłanie nam tego materiału.

— Rozkażę przysłać natychmiast bezpieczną linią — Generał Unadyna wyszła do sekretariatu. Po kilkunastu minutach wróciła z kilkoma kartkami papieru.

— Mam tu wszystko co wiemy. Pozytywnie na 100% rozpoznano 90 ciał. Prawdopodobnie — 5. Jednego rozpoznania nie było, bo nikt się nie zgłosił… Tak tu mam napisane…

— Nazwisko jest?

— Tak, to jakiś Marek Darowski, chyba ktoś z ochrony… — Premier i prezydent Rosji spojrzeli po sobie…

— Job twaju… Borowik! — wycedził Borys Dorogowoj. — To może być to! Każcie sprawdzić wszystko jeszcze raz pod tym kątem! — zwrócił się do Unadyny — Rzeczy osobiste, telefony, wszystko… Przesłuchać lekarzy, czy któryś przypomina sobie takie ciało… Albo cokolwiek co w jakikolwiek sposób dotyczy czy jakoś wiąże się z Markiem Darowskim, funkcjonariuszem BOR który leciał tym samolotem…


Dzwonek telefonu. Dorogowoj podniósł słuchawkę. — Niech wchodzą…


— Nareszcie! Bortnikow i Patruszew zaraz tu będą…

Rozdział 16

Moskwa. Prywatne biuro premiera Rosji Borysa Dorogowoja. 17 kwietnia 2010 r. godz. 13:00

— Dzień dobry, Borysie Borysowiczu! — wchodząc do gabinetu generałowie, dowódcy FSB i tajnej jednostki OXOM powiedzieli to chórem jak świetnie dopracowany duet. — Przybyliśmy tak szybko, jak tylko było to można…

— Dziękuję, dziękuję! Doceniam to! Niestety, mamy sytuację awaryjną! Alarm najwyższego stopnia! Siadajcie panowie — premierowi coraz rzadziej wyrywało się utrwalone przez lata „towarzysze”. — Jesteśmy w takim gronie, że mogę mówić wprost. Jeśli o czymś zapomnę — spojrzał na prezydenta Borsukowa i generał Tatianę Unadynę — poprawcie. A więc… okazało się, z prawdopodobieństwem bliskim pewności, że ktoś przeżył katastrofę TU154M na Siewiernym…

— …???

— Tak, właśnie tak! Mało tego — przeżył i gdzieś znikł! Ustaliliśmy z generał Unadyną, że może to być jeden z funkcjonariuszy ochrony polskiego prezydenta, niejaki porucznik Marek Darowski… Jak to ustalono — w tej chwili drugorzędne. Rzeczą pierwszorzędną jest — co i jak robimy. Plan działań. Awaryjnych! Nie muszę przypominać, że czynnik czasu gra tu podstawową rolę… Jakieś pytania? — spojrzał po obecnych.

— Czy mamy jakiś dowód, poza przypuszczeniami? Jakiś ślad? — szef FSB zmarszczył brwi — Coś w internecie? Jakiś ślad w mediach? Plotki..?

— Nic takiego — odpowiedziała Unadyna. — Po prostu jeden z lekarzy policzył ile ciał i głów przywieziono do szpitala na sekcje, i wyszło mu, że 95. Sprawdziliśmy, że rodziny i znajomi rozpoznali na pewno 90 ciał, prawdopodobnie — 5. A jak wiadomo pasażerów w samolocie było 96-ciu…

— Czy możemy porozmawiać z tym lekarzem? — zainteresował się dowódca OXOM, Patruszew. Może coś…

— Nie możemy porozmawiać… I nie potrzebujemy. — po słowach prezydenta Borsukowa zapadło wymowne milczenie…

— Masz rację Igor — podsumował po chwili Dorogowoj — Nie potrzebujemy. Przyjmujemy, że to prawda i musimy natychmiast podjąć adekwatne działania. Propozycje?

— Myślę… — Unadyna chwilę zawahała się — że trzeba powołać sztab… Nie, to za duże… Zespół. Mały zespół kilku najlepszych ludzi i wyposażyć w nadzwyczajne pełnomocnictwa…

— Słusznie! I muszą to być ludzie zaufani, bez wątpliwości… Kogo macie, kto jest najlepszym śledczym w FSB? I w OXOM? Macie kogoś takiego? — spojrzał na obu dowódców służb. — Bortnikow?

— To odpowiedzialne zadanie… Wymagające wielu umiejętności, odwagi, inteligencji, sprytu, kompetencji… Pozwólcie, że do jutra to ustalę…

— Patruszew?

— U mnie sprawa jest łatwiejsza. Mam kogoś, kto nie tylko spełnia wszystkie warunki, ale i nie ma nikogo innego, kto mógłby się z nim równać! To porucznik Aleksander Witoldowicz Karski, bohater z Czeczenii, Afganistanu i z takich akcji, o których u nas opowiadają legendy… Oczywiście, tylko po cichu…

— Dobrze. Przygotujcie ich na to, że w każdej chwili mogą zostać wezwani… Coś jeszcze…?

— Czy nie należy uprzedzić naszych ludzi w Polsce, że powinni przygotować się na taką ewentualność? Duża szansa, że obiekt może próbować, a może już przedostał się tam z powrotem. Do Polski…

— Racja! Polecicie jeszcze dziś do Warszawy, generale — spojrzał na Patruszewa — i spotkacie się z premierem Traskiem.!… Tak… z Traskiem i ministrem Wróblewskim… Zaczekajcie… — Premier Rosji podniósł słuchawkę dziwnego telefonu, stojącego obok innych na biurku. Wybrał numer. — Danek? Przepraszam, że przeszkadzam… — mrugnął wymownie do obecnych — Ale sprawa pilna! Można powiedzieć — najpilniejsza! Wagi państwowej. Jeszcze dziś, albo najpóźniej jutro rano będzie u ciebie generał Patruszew. Tak, ten sam… ściągnij Wróblewskiego… Co, za granicą…? No to trudno. Przyjmij go sam. Najlepiej tak, żeby nikt nie widział… Rozumiemy się? Jak zwykle… Brawo, Danek! Wiem, przyjacielu, że zawsze mogę na ciebie liczyć… Tak, tak — ty na mnie też… — odłożył słuchawkę.

— Zawsze jak rozmawiam z tym pajacem, mam ochotę pozbyć się go natychmiast… — zmarszczył brwi i westchnął głęboko — Ale gdzie znajdę drugiego takiego głupka…? A propos… tak na wsjakij pożarnyj słuczaj… — zwrócił się do dowódcy FSB — Czy mamy kogoś zaufanego w jego otoczeniu, poza Wróblewskim? Kogoś na niższym szczeblu, kogo w razie czego nie będzie szkoda? Najlepiej któregoś z obstawy…

— Oczywiście! Tak jak kiedyś poleciliście. Mamy nawet dwóch… I przygotowane kilka wariantów, od samobójstwa po nieszczęśliwy wypadek…

— To dobrze. Mogą się przydać, gdyby zaczął podskakiwać… Powiedzcie mu, generale Patruszew, że ma zorganizować… Albo nie! Powiedzcie, że wyślemy do Polski kilku naszych ludzi. I że ma im zapewnić współpracę polskich służb. Pełną pomoc we wszystkim, jakiej tylko zażądają… — chwilę pomyślał — Tak! Wybierzcie takich, którzy mówią po angielsku i choć trochę po polsku. Niech Trask przedstawi ich jako Anglików lub Amerykanów… Taaa… — zamilkł na chwilę, myśląc intensywnie — Tak… Niech obstawią rodzinę i znajomych tego Darowskiego. I jeśli się pojawi — zlikwidują. Za każdą cenę… Będziecie wiedzieli, co im obiecać! Cokolwiek to będzie — akceptuję z góry. Prawda Igorze Michajłowiczu? — spojrzał na prezydenta Rosji.

— Oczywiście, Borysie Borysowiczu! Akceptujemy z góry!


Lewa brew premiera Dorogowoja niezauważalnie drgnęła. — Zarządźcie też przeszukanie terenów wokół lotniska Siewiernyj. Domów. Garaży. Wszystkich miejsc, gdzie mógł się schować. Pojazdów, które tam były. Szpitali… Jakiś idiota wysłał tam przecież karetki pogotowia… Milicjantom powiedzcie, że szukamy złodzieja, który z miejsca katastrofy ukradł… coś ważnego…! Niech poszerzają krąg poszukiwań, dopóki ich nie odwołamy! I proszę — do jutra przemyślcie sytuację. Wszystkie aspekty… Spotykamy się u mnie jutro o 13-tej. Tak jak dzisiaj… I aż do odwołania spotkania w tym składzie codziennie, o 13-tej.

Obecni wstali i skierowali się do wyjścia…


— Generale Bortnikow! Zostańcie jeszcze chwilę… — premier odczekał, aż drzwi gabinetu zamknęły się za pozostałymi. — Pozwólcie tu — premier wskazał na fotel przy niskim stoliku. Sam usiadł na podobnym. — Otóż generale, mam do was pewną prośbę… Tak sobie myślę, że OXOM to wspaniała jednostka. Nasza tajna broń. Wielkie sukcesy, nie do przecenienia. Ale… — milczał chwilę — …oni tam byli. Na lotnisku… Mieli zadanie. Najważniejsze w historii. I co? Chyba… spieprzyli… W każdym razie być może spieprzyli… Tak więc proszę, żebyście mieli oczy otwarte… Może oddelegujcie kogoś, żeby się przyglądał… Oczywiście dyskretnie… Tylko patrzył. I meldował bezpośrednio wam. A wy mnie… Rozumiemy się…? — spojrzał spod oka na Bortnikowa.

— Tak jest, panie premierze! Myślę, że zacznę od sprawdzenia tego …jak mu tam…

— …Karskiego. — dorzucił premier — Zrozumieliście mnie w lot… Zacznijcie od sprawdzenia porucznika Aleksandra Witoldowicza Karskiego.

Rozdział 17

Moskwa. Prywatne biuro premiera Rosji Borysa Dorogowoja. 19 kwietnia 2010 r. godz. 11:00

— Panie premierze! — głos generała Bortnikowa w telefonie zdradzał krańcowe emocje. — Czy linia jest bezpieczna?

— Czekajcie… — premier Dorogowoj wcisnął klawisz szyfrowania — Mówcie…

— Panie premierze… Mój człowiek ze sztabu OXOM miał mi dostarczyć teczkę osobową tego Karskiego… Najpierw nie mógł jej znaleźć. Potem znalazł, ale był w niej tylko przydział do jednostki… Żadnych dokumentów… zaczął szukać i znalazł! Znalazł dwie teczki osobowe! Dwóch Aleksandrów Witoldowiczów Karskich. Te same nazwiska. Ta sama data urodzenia. Tylko jeden mieszka w Tobolsku, a drugi w Dobolsku…

— Czekajcie…! Jak to, powtórzcie. Człowiek jest jeden, a w aktach — dwóch?

— Tak jest, panie premierze! A druga różnica to to, że jeden z nich jest… Polakiem!

— Premier Rosji dosłownie zsiniał na twarzy. Ścisnął słuchawkę, aż trzasnęły kostki dłoni… — Blat”…Pizdiec… — ciężko wypracowana ogłada ulotniła się w jednej chwili. — Coś więcej ustaliliście? Który z nich służy w OXOM?

— Mój człowiek pracuje nad tym. Rozkazałem mu nie przerywać, dopóki nie ustali który to i jak do tego doszło… Musi to robić dyskretnie, bo kto wie, jakie mogą być powiązania… Mam nadzieję, że na dzisiejsze spotkanie będę już coś wiedział…

— Nie czekajcie na spotkanie… Meldujcie natychmiast, jak tylko czegoś się dowiecie… Natychmiast! I zarządźcie obserwację Karskiego. Na razie dyskretnie…

— Może aresztować?

— Nie, nie! Zaraz zadzwonię do Patruszewa i polecę, żeby jutro przyszedł na spotkanie u mnie razem z Karskim. Wy też weźcie tego swojego, którego wytypowaliście. Albo lepiej, weźcie dwóch. Niech wezmą broń. Oczywiście krótką… Wydam polecenie, żeby ich nie sprawdzali…


Premier Dorogowoj sięgnął po telefon. — Z generałem Patruszewem… Generale? Na jutrzejsze spotkanie proszę przyprowadzić porucznika Karskiego… Tak, musimy uruchomić działania. Nie ma na co dłużej czekać. Do jutra…

Rozdział 18

Okolice Moskwy. Dowództwo OXOM. 20 kwietnia 2010 r., godz. 10:00

Generał Patruczew, dowódca supertajnej jednostki OXOM podniósł słuchawkę wewnętrznego telefonu. — Karski miał być u mnie o dziesiątej! Za godzinę mam z nim stawić się u premiera Dorogowoja… Dlaczego jeszcze go nie ma?

— …

— Jak to nie wrócił? Skąd nie wrócił? Z jakiej przystani…?

— …

— Od wczoraj? Natychmiast wyślijcie kogoś, żeby go ściągnąć. Ma natychmiast wracać! Na-tych-miast!!! Możecie wziąć helikopter… Stańcie na głowie, ale musicie być z powrotem przed jedenastą! Mu-si-cie!!! Wykonać! — odłożył słuchawkę.

Przeczucie mówiło, że dzieje się coś niedobrego… Ludzie na tego rodzaju stanowiskach wykształcają jakiś szósty zmysł, uprzedzający o zagrożeniach. Często tylko dzięki niemu udaje się im przeżyć dłużej niż innym, a nawet umrzeć we właściwym czasie i we własnym łóżku…

Rozdział 19

Wcześnie rano. Osiedle pod Moskwą, którego (oficjalnie) nie ma. Willa nr 14C

Po dwóch dniach ciężkiej pracy nad przygotowaniem bezpiecznego sposobu ucieczki Marek spał snem kamiennym. Przejrzał cały wybrany ekwipunek i wypróbował broń w podziemnej strzelnicy. Armalite Mach 2 rzeczywiście potrafił przestrzelić stalową szynę! Czy dałby radę grubszej stali, nie sprawdził z powodu braku odpowiedniego celu. Swojego służbowego glocka był pewien bez sprawdzania, natomiast zadziwiła go celność „plastikowych” pistoletów, znalezionych w kieszeniach kurtek. Oglądał podobne w Fort Bragg jako przykład broni, która nie powinna nigdy dostać się w ręce terrorystów, przede wszystkim dlatego, że nie wykrywały jej urządzenia prześwietlające na lotniskach…


O 5:00 obudziło go umówione pukanie do drzwi. Chwilę potem wszedł Aleksander. Wyglądał okropnie. Całe ubranie w błocie, przemoczone na wylot. Guz i rozcięcie na czole. Tylko że radosna mina i wyszczerzone w uśmiechu zęby kontrastowały z nędznym wyglądem…

— Porucznik Aleksander Karski melduje się na wojnę z całym kurestwem świata! — Trzasnął obcasami w przerysowanym salucie. — Przyłożyłem moją ukochaną łodzią na pełnej szybkości w filar mostu, aż zaprawiłem twarzą w deskę rozdzielczą. No dobrze, trochę przesadziłem… Rozbiłem i czoło i nos, tak że wszystko umorusałem na czerwono! Wyskoczyłem do wody na sekundę przed wybuchem zbiornika. I — wyobraź sobie — jestem szczęśliwy! Jestem szczęśliwy, dumny, zadowolony i co tylko chcesz, bo wreszcie rzuciłem to kurestwo, w którym tkwiłem tyle lat. I choćbym jutro miał zginąć — zginę szczęśliwy… — zamilkł, potrząsnął głową — No, wystarczy tej przemowy na dzisiaj… Bierzmy się do roboty! Jak stoimy z przygotowaniami?

— Porucznik Marek Darowski melduje, że wszystko gotowe! Chodź do warsztatu… A potem musimy przygotować niespodziankę dla tych, którzy zjawią się tu, aby nas szukać. Bo prędzej czy później — przyjdą… Nie powinni wiedzieć, co ze sobą zabraliśmy, czym dysponujemy… Mamy tu kilka beczek benzyny. Skrzynkę dynamitu. Z pół tony granatów i amunicji. A ty chwaliłeś się, że jesteś saperem!

Rozdział 20

Okolice Moskwy. Dowództwo tajnej jednostki OXOM. 20 kwietnia 2010 r. godz. 11:30

Dzwonek telefonu. Patruczew drgnął, szybkim krokiem podszedł do biurka. Podniósł słuchawkę.


— Cooo! Co takiego? Powtórzcie jeszcze raz!

— …

— Jak to prawdopodobnie nie żyje? — dłuższą chwilę słuchał swojego rozmówcy — Rozumiem. Znaleźliście szczątki jego łodzi… Tak, tak — ślizgacza… Rozwalone na filarze mostu i spalone. A ciało…? Nie ma? Jak rozumiem — szukacie? Macie płetwonurków? Weźcie radary wędkarskie...to może pomóc. Obejmijcie oficjalnie dowództwo nad poszukiwaniami. Macie od tej chwili wszelkie uprawnienia, jakie tylko będą potrzebne. Nawet gdybyście musieli wypompować całe jezioro… Oczywiście żartuję… No tak, lód może być utrudnieniem. Nie żałujcie dynamitu. Czas jest priorytetem, a nie ryby! Znajdźcie to ciało i natychmiast meldujcie! Jadę do premiera, ale to niczego nie zmienia… Oczywiście zabezpieczcie wszystkie ślady… Rozumiem. Tak tylko przypominam, bo sprawa jest być może wagi państwowej! Możecie się odmeldować… — otarł pot z czoła. Przeczucie nieszczęścia, które nękało go wcześniej, powróciło jako niemal pewność… Coś było nie tak, a mogło być jeszcze o wiele, wiele gorzej i to coś trzymało go za gardło! Podniósł słuchawkę telefonu. — Podstawić samochód… Założył płaszcz, czapkę, spojrzał w lustro i wyszedł z gabinetu.

Rozdział 21

Moskwa. Prywatne biuro premiera Rosji Borysa Dorogowoja. 19 kwietnia 2010 r., godz. 13:00

— Witam, witam, jak widzę są wszyscy… — Dorogowoj ubrany w dres Adidas wszedł do gabinetu z przyległej salki treningowej. Od czasu sensacyjnego romansu z Aliną Kubajewą, niezwykle atrakcyjną dwudziestokilkuletnią gimnastyczką, Borys Dorogowoj skrupulatnie dbał o kondycję, a co odważniejsi szeptali nawet o botoksie… — Zaczynajmy więc. Panie mają pierwszeństwo… — zwrócił się do generał Unadyny.

— No więc...przeszukaliśmy wszystko i wszędzie, co tylko przyszło nam do głowy. Zabezpieczone na miejscu katastrofy ubrania… Dokumenty… Telefony… Laptopy… Broń… Wszystko, dosłownie… Wysłałam ekipę na lotnisko, żeby raz jeszcze dokładnie sprawdzili cały teren i zebrali wszystko, co nie powinno tam leżeć… Oczywiście nie wiedzieli, czego konkretnie szukają. Przesłuchano personel karetek, świadków, gapiów… I nic… Żadnego śladu czy choćby poszlaki pozwalającej na jakiekolwiek konkretne wnioski. Nie ma dowodu, że przeżył, ale i nie ma dowodu, że zginął… Kamień w wodę… Oczywiście ciał już nie mamy, bo poleciały do Polski, a protokoły z tych sekcji… wiemy, jaką mają wartość… Ale kto mógł przewidzieć taką sytuację…? Podobno w ramach tej zabawy w sekcje uczestnicy dorzucili do trumien kawałki pozostałe po innych sekcjach… w ramach oszczędności na utylizacji… i jeszcze różne inne rzeczy… Oszczędzę drastyczniejszych szczegółów, ale wobec poleceń, jakie dostali, nie ma ich za co karać…

— Jednym słowem — przerwał Unadynie Dorogowoj — nic nie wiemy na pewno… W takiej sytuacji możemy… Nie… Musimy przyjąć, że przeżył i że gdzieś tam jest. A jeśli jest, to trzeba go znaleźć i… — zawahał się chwilę — jak najprędzej przywrócić stan zgodny z planem… Generale Bortnikow?

— Przywiozłem dwóch najlepszych agentów z tych, którzy są w kraju. To Mikuszyn i Drobin… Czekają na dole…

— Najlepsi z tych w kraju — wtrącił prezydent Borsukow — a więc poza krajem są ci jeszcze lepsi…?

— Tak, pracują za granicą… Szczególnie jeden prawdziwy as… — zamilkł.

— Rozumiem… Nie operujmy szczegółami… Na razie… Generale Patruszew…?

— Nie wiem jak… — Patruszew zająknął się, zaczerpnął powietrza — ...ale… Porucznik Aleksander Karski najprawdopodobniej nie żyje… Dziś rano znaleziono resztki jego łodzi na filarze mostu… Był wybuch… To była wyścigowa łódź… Takie miał hobby… Podobno krew na desce rozdzielczej… Trwają czynności… Uruchomiłem wszystkie służby. Mają mi meldować o każdym postępie…

— To znaczy — o czym…? — ton głosu Dorogowoja zmroził obecnych. — O czym mają meldować…?

— Ma… ma… mają zameldować, jak tylko znajdą ciało…

— Co to znaczy — nie ma ciała… — wycedził Dorogowoj. — Znowu? Seria cudownych zniknięć…? I mamy czekać, aż znajdą ciało…? Albo — nie znajdą… do wiosny… Nie wierzę w przypadki. A szczególnie w serię przypadków! — walnął pięścią w biurko, aż wszyscy podskoczyli. Popatrzył po obecnych. Widać było, że stara się opanować. Odetchnął głęboko. — Słuchajcie… Stoimy w obliczu największej katastrofy, jaką sobie tylko możecie wyobrazić! Nie ma takiej ceny, jakiej nie zapłacimy, aby do niej nie doszło! Nie ma czasu na czekanie, aż coś się wyjaśni… Przyjmujemy założenie… jedyne dopuszczalne w takiej sytuacji założenie, że obaj żyją. Że żyją i ze sobą współpracują. Że gdzieś są. Są i knują… Polacy, psia ich mać… A naszym zadaniem jest te plany pokrzyżować, tak żeby mokra plama po Polaczkach nie została. Musimy nie tylko przewidzieć, ale i uprzedzić ich zamiary i działania… Na wszystkich kierunkach. Odciąć wszystkie możliwości. Nie ma i nigdy nie było rzeczy ważniejszej, niż to żeby ich unieszkodliwić zanim się ujawnią… Trzeba… — zamilkł — …tak, zacznijmy od opisu stanu faktycznego… Zakładając najgorsze.

— Przypuszczam, że są gdzieś w okolicy lokalizacji OXOM… — Bortnikow zaczął pierwszy — Znaczy… jeśli ten Karski pomógł Polakowi uciec z lotniska… Jak mógł przewieźć go do Moskwy? Do jednostki, czy gdzie indziej…?

— Tylko transporterem… Jednym z transporterów… — Patruszew najwyraźniej nie bardzo panował nad swoim głosem. — Trudno uwierzyć… ale…

— Każcie przeszukać transportery, które były na lotnisku. Macie na miejscu kogoś, komu bezwzględnie ufacie? — Dorogowoj patrzył na Patruszewa wzrokiem jadowitego węża. — Kogoś najlepszego na świecie? Macie? No to każcie przeszukać transportery. Połączcie się szyfrowaną linią z sekretariatu. Od dzisiaj wszyscy stosujemy się do zasad najwyższej tajności i pełnego zabezpieczenia wszelkich działań w tej sprawie. Nic, powtarzam, nic nie ma prawa wyjść na zewnątrz poza kontrolą…


Wstrząśnięty Patruszew wyszedł z gabinetu. Wszyscy czekali, co powie Dorogowoj. Pomimo że Borsukow w teorii pełnił ważniejszą funkcję prezydenta Federacji Rosyjskiej, cały świat wiedział, że naprawdę rządzi premier. I że po upływie kadencji Dorogowoj każe się wybrać prezydentem…

Rozdział 22

Moskwa. Kreml. Biuro premiera Federacji Rosyjskiej

— Taak… — Dorogowoj odchylił się w fotelu i zamknął oczy. — Zaczynamy działania jednocześnie na wszystkich frontach… Pierwszy — przeszukanie terenu OXOM i wokół jednostki. Hasło — szukamy szpiega z NATO, który… mniejsza z tym… Coś się wymyśli. Wydać rozkaz zatrzymania każdego, jeśli cokolwiek wyda się podejrzane. Nie można zatrzymać — zabić. Taki ma być rozkaz. Nie będzie sam — zabić wszystkich… Za ewentualne pomyłki nie będzie żadnej odpowiedzialności. Za głowy — nagroda. Duża. Drugi front — internet. Media. Mogą chcieć coś ujawnić tą drogą. Musimy natychmiast przygotować i uruchomić akcję uprzedzającą. Na przykład zrobić i wpuścić do sieci film z niby żywym Kaczyńskim przy wraku.. I jeszcze kimś z pasażerów… Cyfrowo można robić nie takie rzeczy… Nie musi być nic nadzwyczajnego, ale jak się nagle pojawi kilku żywych-nieżywych to nikt nie uwierzy w następne zmartwychwstania… Kto się tym zajmie? Pani generał…? Dobrze. Trzecie — załóżmy, że uda im się wydostać za granicę, bo chyba nie zostaną w Rosji. Choć i tę możliwość trzeba przewidzieć i podjąć odpowiednie działania… Ale najprawdopodobniej będą próbowali przedostać się za granicę. Pytanie, gdzie? Pierwsze — Polska. To mamy załatwione. Tylko trzeba wysłanym tam ludziom przekazać, że może ich być dwóch. Reszta zadań bez zmian, czyli zlikwidować obydwu… — chwilę milczał — A jeśli nie Polska, to gdzie?

— Niemcy… — rzucił Borsukow.

— USA — dodała Unadyna.

— Tak, to możliwe. Tym sam się zajmę… — zastanowił się — Będę potrzebował podstaw dla wysłania międzynarodowego listu gończego za Karskim.

— Tylko za Karskim?

— Tak, za Karskim, bo o Polaku przecież nic nie wiemy i oficjalnie nie możemy nic wiedzieć.. Karskiego trzeba natychmiast wrobić w… niech pomyślę… tak, chyba najlepiej w ...napad na bank! Napad, taki żeby cały świat o tym mówił… Z ofiarami. Możliwie najbardziej spektakularnymi… Jakieś dzieci… Generale Bortnikow, czy mogę na Was liczyć? Znaczy się wiem, że mogę na Was liczyć… Zaplanujcie to najlepiej jak tylko można. Tak żeby od jutra Karski był wrogiem numer jeden na całym świecie. I żebym mógł zażądać od naszego przyjaciela O’Bambo z Ameryki złapania i wydania go bez żadnych pytań… Albo unieszkodliwienia na miejscu, jeśli będzie trzeba. Razem z ewentualnym towarzystwem… Tak… to powinno zadziałać… Pełna współpraca… Sam do niego zadzwonię… Jak będzie miał opory, obiecamy że zgodzimy się na postawienie tej jego tarczy nawet na Placu Czerwonym… — obecni słuchali tego monologu w milczeniu… — A ciotka Angela… Wydelegujemy Ławrowa, któremu wymknie się… tak… powtórzymy patent „na Schroedera”… że planujemy… jak by to nazwać… Paneuropejskie Konsorcjum Energetyczne...PKE! Największa firma energetyczna świata. Szczegóły dopracujemy później… i szukamy kandydata lub kandydatki na zarządzającego tym interesem. Z wynagrodzeniem, powiedzmy, 2 miliony miesięcznie… Oczywiście euro… A, tak przy okazji, prosimy o pomoc w złapaniu ohydnego przestępcy, gdyby się u nich pokazał…


Drzwi otworzyły się i wszedł Patruszew. — Sprawdzają. Na lotnisku były trzy transportery OXOM… To nie powinno zająć więcej, niż kilkanaście minut…

Rozdział 23

20 kwietnia 2010r. 15:00. Osiedle pod Moskwą, którego (oficjalnie) nie ma. Obiekt nr 14C

Aleksander i Marek, tak jak i cała Rosja i co najmniej pół świata z przerażeniem oglądali w wiadomościach telewizyjnych reportaż z miejsca napadu na bank w centrum Moskwy. Z wybitych okien i drzwi wydobywały się kłęby czarnego dymu. Paliły się dwa zaparkowane przed wejściem samochody. Strażacy wynosili ciała i wkładali do czarnych worków. Syreny karetek potęgowały chaos. Dziennikarz łamiącym się głosem mówił: Zamaskowani sprawcy dopuścili się wyjątkowego bestialstwa. Po sterroryzowaniu kilkunastu obecnych w banku pracowników i interesantów, oraz zmuszeniu dyrektora do otworzenia skarbca, zabrali nieustaloną ilość pieniędzy i nieznaną ilość kosztowności ze skrytek depozytowych… Wszystko załadowali do samochodu… I wychodząc, pomimo że nikt ich nie ścigał, wrzucili do wnętrza kilka bojowych granatów… To koszmar… Rzeź… Nie wiadomo, czy ktokolwiek przeżył… Widzę ciało kilkuletniej dziewczynki… — głos reportera załamał się — Przepraszam Państwa… nie mogę… To straszne! Ktoś inny przejął mikrofon: Podobno dwie osoby żyją, choć są w ciężkim stanie… Ofiar jest co najmniej dwadzieścia. Na miejscu jest dowódca FSB, generał Iwan Bortnikow. Kieruje akcją ratunkową i pościgiem. Oddaję głos do studia…


— Jakim bydlakiem trzeba być… — powiedział Aleksander — …żeby zrobić coś takiego! Przecież nie musieli tych ludzi zabijać! Mam nadzieję, że ich złapią!

— Nie musieli, ale najwyraźniej chcieli… Tak zaplanowali, żeby ułatwić sobie ucieczkę. I chyba — jak na razie — udało im się…


Obraz ze studia pokazywał dziennikarza, odbierającego telefon… Widać było jak w miarę słuchania blednie na twarzy, a na czole pojawiają się kropelki potu… Odłożył słuchawkę i spojrzał w kamerę… Proszę Państwa! Otrzymaliśmy informacje z ostatniej chwili. Ofiar śmiertelnych jest 23, w tym matka z kilkuletnim dzieckiem… Dziewczynką… Straciła obie nogi i żyła jeszcze przez kilka minut po wybuchu… — przestał mówić, najwyraźniej walcząc o odzyskanie mowy — Ale to nie wszystko. Udało się ustalić tożsamość jednego ze sprawców! Kamera monitoringu na ulicy którą uciekali zbrodniarze uchwyciła przez szybę samochodu twarz jednego z nich w chwili, gdy zdjął maskę… Trwają intensywne prace identyfikacyjne. Jesteśmy w stałym kontakcie z… — sięgnął po słuchawkę telefonu — Tak, słyszę… Powtórzcie… Aleksander Karski… Tak dziękuję… Proszę Państwa! Ustalono, że jednym z bandytów był niejaki Aleksander Karski… Trudno w to uwierzyć, ale to prawdopodobnie były funkcjonariusz FSB… Na prośbę prokuratora prosimy o pomoc wszystkich obywateli… Jeśli ktokolwiek zobaczy tego osobnika, powinien natychmiast powiadomić najbliższą jednostkę milicji. Lub FSB.. Na pewno jest ich dwóch, a być może więcej…


Cały ekran telewizora wypełniła twarz Aleksandra… Spojrzeli po sobie nie mogąc uwierzyć w to co widzą…


— Zaczęło się… Te skurwysyny nie cofną się przed niczym… — wyszeptał Aleksander.

— Masz rację… Ale że zrobią coś takiego… — Marek aż zgrzytnął zębami — Nie ma na co czekać. Ruszamy jak tylko się ściemni, czyli — spojrzał w górę na szklany sufit — za dwie godziny… I da Bóg, że za to co dziś widzieliśmy, za to co zrobili, też im zapłacimy… Tym samym. I tak samo…

Rozdział 24

21 kwietnia 2010 r. Kancelaria premiera rządu R.P. Danka Traska. Godzina 8:00

Dzień dobry paniom! — Premier rządu R.P. wszedł do sekretariatu w najwyraźniej lepszym niż przez kilka ostatnich dni humorze. — Jakieś dobre wiadomości?


— Panie premierze, dzwonił minister Wróblewski. Ma ważną sprawę i będzie za 15 minut…

— Wróblewski? Przecież jest za granicą…!

— Podobno wrócił dziś w nocy.

— OK, czekam w gabinecie. Jak się zjawi, niech od razu wchodzi. Zróbcie dwie kawy… Nie zdążył usiąść za biurkiem, kiedy do gabinetu wpadł Radek Wróblewski.

— Cześć Danek! Szlag mnie o mało nie trafił jak mi przekazano, że mam wracać! Na godzinę przed tym jak miałem na poważnie rozmawiać z Barroso i Schultzem! Nie wiadomo kiedy będę miał znowu taką okazję żeby się trochę podlansować… Ale mówi się trudno! Ojczyzna wezwała… A tak naprawdę — po co mnie ściągnąłeś?

— Jak to…? Ja nie… To nie ja …

— Otrzymałem szyfrogram z Twojej kancelarii z poleceniem natychmiastowego powrotu…

— Mówię ci, że to nie ja… Co tu się, do jasnej cholery, dzieje… Każę zaraz sprawdzić, kto to…

— Ts, ts, ts… — zacmokał Wróblewski. — Na twoim miejscu … Nie radzę… Są rzeczy o których obaj wiemy, że lepiej ich nie ruszać… Bo taki co rusza, często przestaje się ruszać… Ruszy nie tam gdzie trzeba i cyk — pstryknął palcami — popełnia zbiorowe samobójstwo… Myślę że prędko dowiemy się, dlaczego znalazłem się tutaj… Nic ci do głowy nie przychodzi…?

— Raczej nie… A może to… Wczoraj przyleciało kilku agentów z USA. Mają ćwiczyć z naszymi jakieś działania antyterrorystyczne… Poleciłem Ciemniakowi żeby się nimi zajął…


Wróblewski spod oka spojrzał na Traska. Chrząknął. — Z USA, powiadasz…? Ilu?

— Podobno sześciu…

W kieszeni Wróblewskiego zadzwonił telefon. — Tak, to ja… Bezpieczny… Tak, rozumiem. Zaraz będę… — schował telefon i zwrócił się do Traska — Na dole, w moim samochodzie czeka człowiek z Ambasady… Zaraz wracam… — Po niespełna pięciu minutach był z powrotem.


— To od Dorogowoja… Osobista, kurwa, prośba… Mamy dopilnować, żeby trumien ze Smoleńska nie otwierano…

— Jak to…? Czy on zwariował…?

— Możesz być pewnym, że nie… A więc załatw to tak, żeby trumien nie otwierano. A najlepiej, żeby szczątki jak najszybciej skremować. I wtedy można będzie przekazać je rodzinom…

— Co… Czy on do jasnej cholery myśli, że to jest jego pieprzona Rosija?

— Danek, Danek, on nie myśli… On wie!

Rozdział 25

Moskwa. Prywatne biuro premiera Rosji Borysa Dorogowoja. 21 kwietnia 2010 r. godz. 16:00

Premier Dorogowoj spojrzał na zegarek. Dochodzi czwarta, a więc w Nowym Jorku 9-ta rano… Za chwilę powinni połączyć… Spojrzał na wchodzącego Borsukowa. — Za chwilę połączą mnie z naszym czarnym przyjacielem O’Bambo, żeby go pojeba… —

Zwyczajowe inwektywy na temat prezydenta USA przerwał mu sygnał satelitarnego telefonu.


— Witam, serdecznie witam, Panie Prezydencie! Dziękuję, wszyscy zdrowi… A jak szanowna małżonka? Córka…? To sukces… Gratuluję…

— …

— Tak, warto by się spotkać… Ale wciąż te obowiązki… Tak, tak… Jest taka możliwość, że nieco ustąpimy… Może tak 20%… Ławrow i Borsukow naciskają na mnie, a i ja mam wrażenie, że …

— ….

— Tak, owszem… Polecę przygotować notę… Ale dziś dzwonię w całkiem innej sprawie… Mogę powiedzieć, w sprawie częściowo osobistej…

— …. No nie, nie prywatnej… ha, ha, ha… Czy słyszał Pan Prezydent o tym tragicznym zdarzeniu w centrum Moskwy…? Tak, tak… ten napad na bank… To zwierzęta… Bestie w ludzkim ciele…

— …

— Też tak uważam. I dlatego dzwonię… I proszę o przysługę… Także prywatnie… Tam zginęła siedmioletnia dziewczynka… To była moja siostrzenica… Śliczne, najmilsze dziecko… — głos Dorogowoja teatralnie załamał się — Opiekunka w trakcie spaceru weszła z nią na chwilę do banku…

— …. Dziękuję…! To naprawdę straszna tragedia… — Głos mu się ponownie załamał, a jednocześnie mrugnął znad słuchawki do Borsukowa i wyszczerzył zęby — Dziękuję, naprawdę Panie Prezydencie… Na to liczyłem… Bo nasze służby ustaliły, że sprawcy mieli jakieś powiązania z nieustalonymi osobami w USA… Wiemy już, że jednym z nich był były funkcjonariusz naszego FSB…

— …

— Nawet jeśli były, to wstyd i hańba…! A drugi to być może Polak… Takich bydlaków powinno się likwidować z zimną krwią… Wiem, wiem, ale gdybym ich dostał w swoje ręce… Podejrzewamy, że mógł z nim być ktoś z polskich służb… Pewnie też jakiś były… To na razie tylko podejrzenie… Robimy wszystko, żeby czegoś nie przeoczyć… Ale wiemy, że niektórzy z nich szkolili się u was… Tak słyszałem … I mogą szukać pomocy albo kontaktu… Tak, rozumiem… Pozwolę sobie skontaktować się ponownie z Panem Prezydentem za kilka dni… Notę prześlemy wkrótce… na razie poufną… Mam nadzieję, że choć w części będę mógł się zrewanżować… Ukłony dla małżonki! — Odłożył słuchawkę, sprawdził czy połączenie przerwano. — No… Myślę, że ta małpa połknęła to razem z opakowaniem… A swoją drogą jakie szczęście, że nie mają już Reagana… Ronald to był ktoś! Od takiego nie żal nawet dostać w zęby! No, nie bądź taki ponury… Wszystko pod kontrolą…


Prezydent Borsukow patrzył na Dorogowoja z kamienną twarzą. Nie był w stanie uśmiechnąć się…


— Dzwoń do Bortnikowa. Niech wszyscy ruszą tyłki i szukają. Uruchomić wszystko, co lata. Helikoptery, drony, awionetki… Wiem, że już zaczęli, ale to musi być więcej niż sto procent! Niech patrolują dzień i noc. Niech używają kamer termowizyjnych, laserów, czujników podczerwieni, wszystkiego… I jeśli zauważą coś podejrzanego, nierozpoznanego ale żywego — zabić… Wszystko, co się rusza… Pilotom obiecać potrójne premie… Uzbrojenie bojowe, z rakietami włącznie… — spojrzał na Borsukowa — Coś taki blady? Potrzebujesz dobrego bunga-bunga w stylu przyjaciela Silvio… To były czasy… — rozmarzył się. No ale co było… Alina by mi łeb urwała… Nawet sobie nie wyobrażasz, co to za dziewczyna…


Premier Borys Borysowicz Dorogowoj od jakiegoś czasu był — jak wszyscy współpracownicy wiedzieli — zakochany po uszy. Dziewczyna, mistrzyni kraju w artystycznej gimnastyce, była powszechnie podziwianą pięknością, do tego o połowę młodszą i — wszystko na to wskazywało — także zakochaną w swoim „Misiaczku”… Szeptano, że rozwód z byłą i ślub z aktualną wisi w powietrzu… Że jest jakieś dziecko lub dzieci… Fakt, że dotychczasowa żona już kilka miesięcy odpoczywała w zamkniętym „wariatkowie”…

Rozdział 26

Leśna polana, kilkanaście kilometrów na południe od Moskwy. Słoneczny, wiosenny poranek

Tego roku wiosenna przyroda wcześniej niż zazwyczaj budziła się do życia. Leszczyny obsypało girlandami długich bazi. Spod zeszłorocznych liści tysiącami wyjrzały białe zawilce… Na leśnych polanach zazieleniła się trawa. Najwyraźniej wiosna postanowiła trochę wyprzedzić kalendarz… Cztery kaczki krzyżówki, jak profesjonalni surferzy ciągnąc za sobą warkocze wody, wylądowały na rozlewisku. Sójki jak zwykle darły się do siebie, albo na siebie. Stukanie dzięcioła wracało echem z głębi lasu. Nie ma nic piękniejszego, niż wiosenny świt w lesie…


Spośród drzew na pokrytą suchymi trawami i niskimi krzakami jałowca polanę powoli wyszła dorodna krowa. Rozejrzała się, spokojnym krokiem przeszła kilka metrów, zgięła przednie, potem tylne nogi i wygodnie położyła w wysokich na dobre pół metra suchych trawach, spod których coraz odważniej wychylały się młode pędy i kwiaty mleczy. Wyglądało na to, że — jak to krowa — najedzona zabiera się do przeżuwania…


— No i jak się bawisz? Jak myślisz — ile mogliśmy przejść? — Marek usiadł wygodniej i wyciągnął przed siebie nogi. Odpiął rzepy trzymające wokół jego nóg tylne nogi krowiej skóry. Dzięki mocnej i zarazem lekkiej konstrukcji na której wymodelował zabraną z myśliwskiego pokoju skórę, mogli obaj w miarę wygodnie wyciągnąć się w tym niby-namiocie o kształcie wyjątkowo dużej krasuli. — Mamy szczęście, że to chyba rekordowy okaz…


Mieli za sobą już trzy dni i trzy noce wędrówki w tym niezwykłym kamuflażu. Jak obliczali, przeszli około dwudziestu kilometrów, kierując się na południe od Moskwy, ku linii kolejowej. W tym czasie, nie bez wielu często humorystycznych „wpadek” nauczyli się wszystkiego, czego trzeba aby naśladować zachowanie prawdziwej krowy tak, żeby z zewnątrz wyglądało możliwie naturalnie. Jak iść. Jak machać ogonem. Jak kłaść się i jak wstawać. I nawet — choć w ograniczonym zakresie, ale jednak — poruszać głową… Najbardziej uciążliwa okazała się konieczność zachowania pochylonej pozycji — nikt jak dotychczas nie widział krowy o wysokości 185 cm. w kłębie… Ale po trochu zaczynali się przyzwyczajać… Już prawie zapomnieli paraliżujący strach, kiedy po raz pierwszy usłyszeli jak zbliża się helikopter, jak zawisa gdzieś nad nimi, w powietrzu… Łoskot był przeraźliwy a oni, stojąc bez ruchu w wysokich na blisko metr trzcinach na skraju rozlewiska myśleli, czy przed śmiercią dane im jeszcze będzie usłyszeć odgłos strzałów lub odpalanej rakiety… Wszyte w ciemne łaty krowiej skóry kawałki półprzeźroczystej, czarnej folii pozwalały trochę widzieć… Helikopter zawisł na wysokości około 100 metrów, od strony wciąż widocznego, pomimo świtu, księżyca… To była maszyna bojowa, wyposażona zarówno w szybkostrzelne karabiny maszynowe, jak i rakiety. Wisiała w powietrzu, lekko kołysząc się na boki… Oczywiście nasi bohaterowie nie mogli słyszeć rozmowy, prowadzonej wewnątrz helikoptera przez hełmofony:


* * *

— Mam sygnał na detektorze…! Dość duży, ciepły obiekt… Pojedynczy…

— Potwierdzam. Mam to samo na termowizji. Temperatura koło 37 stopni Celsjusza… Obiekt podłużny, około półtora na dwa metry długości… Porusza się powoli.

— Uzbroić rakiety!

— Tak jest. Uzbrojone.

— Czekać na rozkaz. Obejrzymy co to takiego… Reflektor…!

— To może być łoś, jeleń, koń… — Ciemność przeciął snop światła reflektora.

— Job twoju… To chyba krowa…

— Dureń!

— No niech mnie…! Rzeczywiście — krowa…!

— Strzelamy?

— Idiota!


W dole, w odległości ponad 100 metrów dorodna czarno-biała krowa w charakterystyczny sposób uniosła ogon. Spod ogona trysnęła prawdziwa fontanna zielonkawej cieczy…


— Szkoda dobrej Ice Tea, szepnął Aleksander do Marka z całej siły ściskającego plastikową butelkę…

— Leje jak trzeba! — zauważył pierwszy pilot.

— Lecimy dalej! — zarządził drugi…


Reflektor zgasł. Aleksander i Marek z uśmiechem słuchali oddalającego się łopotu wirników…


— Chyba twój Anioł Stróż podpowiedział ci ten pomysł! — odezwał się po chwili Aleksander. — Pomyśleć — tam cała armia, helikoptery, rakiety, komputery, satelity, a tu — krowa! — Wybuchnęli śmiechem. — I kto wygrał? Krowa! — Marek o mało nie udusił się ze śmiechu. — Krowa bojowa! Załatwiła ich sikaniem! Obsikała imperium! — Nie mogli przestać, rozładowując dopiero co przeżytą grozę…

— Szkoda, że mieliśmy już tylko jedną butelkę Ice Tea…! Nie będzie czym wystraszyć następnego helikoptera…!

— Myślę, że damy radę… — Aleksander mrugnął do Marka — Od teraz siusiamy do butelki… A poza tym warto odpocząć z godzinkę…


Wyciągnęli się wygodnie. Wnętrze korpusu tej niby-krowy było na tyle przestronne, że ściśnięci wprawdzie, ale obaj leżąc „na waleta” mieścili się całkiem komfortowo. Trochę przeszkadzała wisząca tuż nad nosem kolba Armalite Mach2, który tym razem pełnił ważną rolę fragmentu szkieletu, dokładnie — kręgosłupa…

Kilka minut leżeli, pogrążeni każdy we własnych myślach. Pierwszy odezwał się Marek.


— Jakim cudem udało ci się zdobyć pilota do tej rezydencji? I to nie jednego, a dwa? Czy w ogóle ktoś wiedział, że je masz?

Rozdział 27

Leśna polana pod Moskwą

— Pytasz, czy ktoś wiedział, że mam pilota do obiektu 14C? — Aleksander spojrzał z uśmiechem na Marka i pokręcił głową — Coś ty! Nikt z nas nie miał prawa wstępu do tego budynku, czyli właśnie obiektu 14C, bez specjalnego rozkazu i pod nadzorem. I tylko w jakichś naprawdę nadzwyczajnych przypadkach, kiedy — na przykład — trzeba było „posprzątać”. Ale o tym później… Zazwyczaj niektórzy z nas, wybrani według klucza którego nie znam, po prostu od czasu do czasu pełnili wartę. Nie wiedzieliśmy ani kogo pilnujemy, ani czy w ogóle ktoś jest wewnątrz… Oczywiście można się było domyślać, że dzieją się tam ciekawe rzeczy… Jakieś balangi i podobne imprezy. Ale, ponieważ uczestnicy wchodzili i wychodzili podziemnym wejściem i nie spotykaliśmy ich ani oni nas… A propos — udało ci się je odkryć?

— Nie… Nie miałem czasu na przeszukanie wszystkich kątów, a jeśli już szukałem to nie tego… Poza tym zaprojektowanie i zmontowanie naszej krasuli zajęło mi prawie cały czas…

— Prawda… No więc mają tam wejście kilkusetmetrowym tunelem od przeciwnej strony… Nie wiem gdzie zlokalizowane. Ale wyjście z niego jest za boazerią w bibliotece. Jak wiesz obiekt 14C to miejsce pełne niespodzianek, czasami dość nieprzyjemnych w rodzaju tej, którą sam wypróbowałeś przy wejściu do zbrojowni… — przerwał, sięgnął po butelkę z odkażoną pastylkami wodą, napił się kilka łyków.

— Do dzisiaj nie wiem, co mi podpowiedziało, żeby do tej paszczy niedźwiedzia włożyć nie rękę, tylko bambusowa laskę! — Marek odebrał butelkę od Aleksandra. — Choć właściwie, jeśli mam być szczery, to wiem. Wiem kto nade mną czuwa i mam nadzieję, że nie przestanie przynajmniej do czasu, kiedy wypełnię moją przysięgę…


Aleksander przyglądał mu się w milczeniu. — Tak właśnie myślałem obserwując cię, kiedy wisiał nad nami helikopter z rakietami i karabinami maszynowymi. Że się boisz, a jednocześnie wydajesz się pewnym, że nic ci się nie stanie… Modliłeś się, czułem to…


— Masz rację… Od czasu snu o którym ci opowiadałem wiem, że mamy potężnych sprzymierzeńców. A na pewno przynajmniej jednego. I ten jeden w zupełności wystarczy…


Wyciągnęli z zapasów po liofilizowanym batonie o nazwie „Kentucky Fried Chicken with potato wedges” i zjedli, popijając wodą. Rzeczywisty smak tej „potrawy”, przypominający trociny z olejem silnikowym, dobrze świadczył o poczuciu humoru autora nazwy…


— Wolał bym Boeuf Strogonow — mruknął Aleksander — A skąd miałem pilota, — Aleksander podjął przerwany wątek — to osobna, dość niesamowita historia… Tak około 2 lata temu, kiedy po raz kolejny wyznaczono mnie do ochrony obiektu 14C, gdzieś koło północy wejściowe drzwi otworzyły się z hukiem i na zewnątrz dosłownie wypadł jakiś facet… Pijany albo zaćpany tak, że chyba nie wiedział co się dzieje… Pacnął w błoto, chwilę poleżał, potem podniósł się na czworaka, usiadł i zaczął śpiewać… Muszę przyznać, że całkiem nieźle, prawie jak Luciano Pavarotti…!

— Poważnie? Co śpiewał?

— Nie uwierzysz! Melodii nie powtórzę, ale słowa brzmiały: O sole mio — bunga, bunga… O sole mio — bunga bunga… i tak w kółko..

— Czekaj, czekaj… Czy to może był… — przerwał Marek.

— Zgadłeś za pierwszym razem! Tak właśnie poznałem osobiście pana premiera Silvio Berlusconiego! Nie żeby zaraz jakaś bliska znajomość, ale zawsze coś o czym można opowiadać wnukom! Po kilku minutach boski Silvio przestał śpiewać i usiłował wstać. Szło mu nie za bardzo, ale złapał najwyraźniej trochę kontaktu z rzeczywistością, bo mnie zauważył i zaczął coś mówić po włosku. Nie bardzo rozumiałem, a więc przeszliśmy na angielski. Pomogłem mu wstać, otrzepałem z błota i spróbowałem delikatnie zasugerować, żeby wrócił do wnętrza bo tu może się przeziębić i stracić głos… Wtedy rozczulił się, wyciągnął z kieszeni pilota i powiedział: „Przyjacielu, mój jedyny prawdziwy przyjacielu… Weź to i przechowaj dla mnie, bo Boria powiedział, że jak zgubię to mi jaja urwie…! A mogą mi się jeszcze przydać!”, po czym dał mi pilota i znowu podśpiewując „O sole mio — bunga, bunga” wrócił do wnętrza. Więcej go nie widziałem, a po pilota nikt się nie zgłosił… Ja też nie widziałem powodu, żeby się tym chwalić w zamieszaniu jakie powstało, kiedy nad ranem przyjechały dwie „suki”, i zabrały coś, co moim zdaniem było ciałami. Na oko — całkiem martwymi. Ciałami dwu dziewczyn — białej i chyba mulatki… Takie to przygody i rozrywki zapewnia ci służba w OXOM! — zapadła cisza, przerywana porannymi trelami ptaków — Kilka dni później, nikomu nic nie mówiąc, przyszedłem wypróbować nabytek… A kiedy wypróbowałem, postanowiłem zatrzymać. Jakiś czas po tym — na wszelki wypadek — w ramach akcji specjalnej przeciwko gangowi rabującemu bankomaty i kradnącemu luksusowe samochody poleciłem informatykom sporządzenie kopii… W ten sposób zapewniłem sobie luksusową kwaterę na urlopy. Wystarczyło znać rozkład wart ochrony, żeby wiedzieć, kiedy ktoś jest wewnątrz, a kiedy dom stoi pusty… Dość łatwo udało mi się rozpracować system monitoringu i rejestracji, żeby nie zostawiać po sobie żadnych śladów…

— Jak myślisz — kto jest właścicielem?

— Na 90% premier Dorogowoj. Może nie właścicielem, ale na pewno dysponentem. Prawdopodobnie oficjalnie to „coś” ma jakąś nazwę i funkcję pozwalającą na utrzymanie i finansowanie w ramach jakiegoś państwowego budżetu. Ale jeśli zabawy były na tak wysokim szczeblu, to chyba oczywiste kto tu rządzi… Z tym że ostatnio, od kilku miesięcy jakby skończyło się. Najwyraźniej nikt tam nie przebywał, bo nie było rozkazów w sprawie wart…

— Jeśli masz rację… — Marek zmarszczył brwi i przez chwilę zastanawiał się — Jeśli to Dorogowoj, i jeśli tam kiedyś wróci to… biorąc pod uwagę, co przygotowaliśmy na przywitanie...może się zdarzyć, że… że moja lista sama się skróci…!

— Jaka lista…? Aha… — Aleksander domyślnie pokiwał głową. — Niech zgadnę… Lista winnych, czyli — dupków do odstrzału…?

— Brawo! Tego mi brakowało! Właśnie tak to nazwiemy — lista dupków do odstrzału… Mam ją tu — klepnął się w czoło. W wersji wstępnej, wymagającej wielu uzupełnień. Zajmiemy się tym jak uzyskamy więcej informacji, bo na razie nawet nie wiem, czy powinna być jedna lista — rosyjska, czy może dwie — rosyjska i polska. A tymczasem, jeśli Opatrzność pozwoli że to Dorogowoj wejdzie tam jako pierwszy, a nawet nie wejdzie tylko będzie w pobliżu, to z mojej listy ubędzie numer jeden! Numero uno! Number one! Potrzeba tylko ciut szczęścia…

— Czego wam i sobie życzę! — dodał Aleksander.


Ułożyli się tak wygodnie, jak w tej szczególnej sytuacji było możliwe i natychmiast zasnęli snem sprawiedliwych.

Rozdział 28

Gdzieś w Rosji…

Iwan Piotrowicz Kozmin mieszkał samotnie w małym domku na skraju wioski, zapomnianej w podmoskiewskich lasach przez Boga i ludzi. Żona dawno nie żyła, synowie poszli na swoje, on uprawiał kawałek ziemi, a w wolnych chwilach kłusował. Nie żeby na dużą skalę, ale od czasu do czas jakiś zajączek czy kaczka stanowiły pożądane urozmaicenie jadłospisu. Jak wiadomo — wczesna wiosna to najlepszy sezon na kaczory… Zajęte szukaniem „wolnych” kaczek są ciągle w ruchu, a więc stają się łatwym celem. Iwan Piotrowicz wstał przed świtem, ubrał się w kurtkę z demobilu, wciągnął na nogi kalosze i zarzucił na ramię antyczną jednorurkę. Dwa kilometry przez las do najbliższego rozlewiska przeszedł raźnym jak na siedemdziesięciolatka krokiem, pogwizdując pod nosem. Na skraju lasu zatrzymał się. Przed nim rozciągała się pokryta zeszłoroczną trawą i trzciną polana, a trochę dalej zaczynało rozlewisko, na którym lubiły siadać kaczory… Na brzegu wody miał upatrzony gęsty krzak, który służył jako kryjówka. Starannie wysmarkał nos, wytarł palce w spodnie i stąpając możliwie cicho ruszył przed siebie. Świt właśnie wydobył z ciemności zarysy krzaków a horyzont zabarwił się na różowo. Iwan Piotrowicz niemal bezszelestnie zbliżał się do upatrzonego krzaka, kiedy nagle stanął jak wryty… Przed nim w trawie leżała krowa! Najwyraźniej spała, ale było jeszcze zbyt ciemno żeby być pewnym. Hospody, pomyłuj… — pomyślał — Skąd tu krowa…? Najwyraźniej zbłąkana… Niemniej taka krowa to majątek! Szkoda, że nie mam postronka… Ale...no tak… — odpiął pasek od strzelby i z zaimprowizowaną pętlą bezszelestnie ruszył w stronę krowy… Jeszcze dwa metry...metr… już…


— Zdrastwujtie towariszcz…! Pobudka…! — odezwała się nagle krowa…

— Łaaaaa… — ziewnęła po chwili, a raczej — zaryczała…


Iwan Piotrowicz upuścił przygotowaną pętlę, potknął się o własną nogę, klapnął na siedzenie, z trudem złapał równowagę i zapominając o opartej o kępę tarniny strzelbie ruszył biegiem jakim nie zdarzyło mu się biec od czasu wczesnej młodości… Nie zważał na gałęzie, potykał się o kępy, wpadał w kałuże ale nic go nie mogło powstrzymać. Wpadł do swojej chaty, zatrzasnął drzwi, zasunął skobel, upadł na kolana przed ikoną i zaczął się żegnać raz po raz… Od tego czasu we wsi mówiono, że w Iwana Piotrowicza zły wstąpił, bo kiedy po trzech dniach blady wyszedł z chaty, zaczął wszystkim rozpowiadać, że w lesie spotkał krowę, mówiącą ludzkim głosem. I to nie tylko po naszemu, ale i jakimiś innymi językami.


Tak oto Iwan Piotrowicz Kozmin został wioskowym trochę dziwakiem a trochę — prorokiem. Poza tym wszystko zostało po staremu…

Rozdział 29

Polska. Po 10 kwietnia 2010 roku

Serce Polski zamarło. To, co się stało i to co nastąpiło później nie mieściło się w żadnych kategoriach pozwalających na ocenę. Garstka zdrajców, zbrodniarzy i umysłowych transwestytów wspierana i wybrana przez miliony otumanionych idiotów przejęła całkowitą władzę nad trzydziestokilkumilionowym narodem, a ten wpadł w jakiś letarg czy może raczej w stan przypominający skutki lobotomii… Historia świata nie zna niczego podobnego. Gdyby scenariusz zdarzeń, które poprzedziły i nastąpiły po katastrofie w Smoleńsku wymyślił jakiś pisarz czy reżyser, uznano by go za grafomana, a jego pomysły za naciągane w sposób wykluczający wiarygodność i zwyczajnie wyśmiano. Tak właśnie byłoby, gdyby ktoś to wymyślił. Niestety — zdarzyło się naprawdę…


W sposób oczywisty niektórym sąsiadom Polski było to na rękę i już ostrzyli sobie zęby… A jednocześnie, bo przecież nie wszyscy politycy są idiotami, ci mądrzejsi po cichu zadawali sobie pytanie: Jak to możliwe? Co się stało z narodem, który jako jedyny na świecie trzykrotnie upokorzył rosyjskiego niedźwiedzia, czy też — trzykrotnie pobił nas (jeśli pytającym sam siebie był sąsiad od Wschodu)? Gdzie ci Polacy, którzy zadziwili Napoleona, którzy pokonali Imperium Otomańskie, czy w kilkudziesięciu uratowali Anglię…? I w niejednym gabinecie zastanawiano się, czy atakować już, czy lepiej poczekać aż zaatakują tamci, a potem się z nimi dogadać i podzielić?


Naprawdę było o czym myśleć!


W jednym wszyscy byli zgodni: Dorogowoj właśnie rozegrał swoją najlepszą partię szachów! Zbił wszystkie figury przeciwnika i z łaski, na razie, pozostawił mu w polu kilka pionków. Oczywiście nikt niczego nie mówił otwarcie, a nawet wszyscy udawali, że wiedzą mniej niż naprawdę wiedzieli. Nie było już Ronalda Reagana ani Margaret Teacher, którzy potrafili bez dzielenia włosa na czworo powiedzieć, co naprawdę myślą. I pokazać Ruskim, gdzie ich miejsce…


Na świecie robiło się coraz gorzej. W Polsce zrobiło się strasznie…

Historia po raz kolejny zatoczyła koło…


* * *

...był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. Współcześni kronikarze wspominają, iż z wiosny szarańcza w niesłychanej ilości wyroiła się z Dzikich Pól i zniszczyła zasiewy i trawy, co było przepowiednią napadów tatarskich. Latem zdarzyło się wielkie zaćmienie słońca, a wkrótce potem kometa pojawiła się na niebie. W Warszawie widywano też nad miastem mogiłę i krzyż ognisty w obłokach; odprawiano więc posty i dawano jałmużny, gdyż niektórzy twierdzili, że zaraza spadnie na kraj i wygubi rodzaj ludzki. Nareszcie zima nastała tak lekka, że najstarsi ludzie nie pamiętali podobnej. W południowych województwach lody nie popętały wcale wód, które podsycane topniejącym każdego ranka śniegiem wystąpiły z łożysk i pozalewały brzegi. Padały częste deszcze. Step rozmókł i zmienił się w wielką kałużę, słońce zaś w południe dogrzewało tak mocno, że — dziw nad dziwy! — w województwie bracławskim i na Dzikich Polach zielona ruń okryła stepy i rozłogi już w połowie grudnia. Roje po pasiekach poczęły się burzyć i huczeć, bydło ryczało po zagrodach. Gdy więc tak porządek przyrodzenia zdawał się być wcale odwróconym, wszyscy na Rusi, oczekując niezwykłych zdarzeń, zwracali niespokojny umysł i oczy szczególniej ku Dzikim Polom, od których łatwiej niźli skądinąd mogło się ukazać niebezpieczeństwo.(…) Step to był pusty i pełny zarazem, cichy i groźny, spokojny i pełen zasadzek, dziki od Dzikich Pól, ale i od dzikich dusz. Czasem też napełniała go wielka wojna. (…) Granic Rzeczypospolitej strzegły od Kamieńca aż do Dniepru stanice, „polanki” i — gdy szlaki miały się zaroić, poznawano właśnie po niezliczonych stadach ptactwa, które, płoszone przez czambuły, leciały na północ. (…) Wszelako zimy owej ptactwo nie ciągnęło z wrzaskiem ku Rzeczypospolitej. Na stepie było ciszej niż zwykle. W chwili gdy rozpoczyna się powieść nasza, słońce zachodziło właśnie, a czerwonawe jego promienie rozświecały okolicę pustą zupełnie. Na północnym krańcu Dzikich Pól, nad Omelniczkiem, aż do jego ujścia, najbystrzejszy wzrok nie mógłby odkryć jednej żywej duszy ani nawet żadnego ruchu w ciemnych, zeschniętych i zwiędłych burzanach. Słońce połową tylko tarczy wyglądało jeszcze zza widnokręgu. Niebo było już ciemne, a potem i step z wolna mroczył się coraz bardziej. (…) Z nieba dochodziły tylko klangory żurawi ciągnących ku morzu; zresztą ciszy nie przerywał żaden głos. Noc zapadła nad pustynią, a z nią nastała godzina duchów. Czuwający w stanicach rycerze opowiadali sobie w owych czasach, że nocami wstają na Dzikich Polach cienie poległych, którzy zeszli tam nagłą śmiercią w grzechu, i odprawują swoje korowody, w czym im żaden krzyż ani kościół nie przeszkadza. Toteż gdy sznury wskazujące północ poczynały się dopalać, odmawiano po stanicach modlitwy za umarłych. Mówiono także, że one cienie jeźdźców, snując się po pustyni, zastępują drogę podróżnym, jęcząc i prosząc o znak krzyża świętego. Między nimi trafiały się upiory, które goniły za ludźmi, wyjąc. Wprawne ucho z daleka już rozeznawało wycie upiorów od wilczego. Widywano również całe wojska cieniów, które czasem przybliżały się tak do stanic, że straże grały larum. Zapowiadało to zwykle wielką wojnę.


Zgadza się prawie wszystko, no może poza szarańczą i kilkoma drugorzędnymi szczegółami. W kwestii szarańczy chemia poczyniła znaczny krok naprzód, w odróżnieniu od ludzkiej natury … Granica Rzeczpospolitej nie obejmowała już Omelniczka, Kamieńca ani Dniepru… Tym niemniej przesłanie pozostało w mocy. Ale kto by tam przejmował się jakimiś nudnymi, zapomnianymi pisarzami… Coraz więcej ludzi w Polsce myślało, że idą w czołówce postępu i nowoczesności, a „Ogniem i mieczem” to nowy przepis na potrawę z grilla… Że Sienkiewicz to wyłącznie przykład kolejnej nieudanej ministerialnej nominacji premiera Danka Traska, ale sorry — lepszego kandydata nie ma…


Biedna, podeptana Polska nie zdawała sobie sprawy z tego, że znów rozpoczęło się czekanie na nowego Sienkiewicza. Henryka Sienkiewicza.

Rozdział 30

Leśna polana, ok. 70 kilometrów na południe od Moskwy

Aleksander i Marek, mozolnie przemierzając kolejne kilometry bezdroży, nie wiedzieli co się dzieje w Polsce i na świecie. Zadaniem na dzisiaj było, po pierwsze — przeżyć, po drugie — dotrzeć do Czeczenii. I stamtąd rozpocząć misję. Zaplanować. Ustalić priorytety. I uderzyć.


— Czytałeś „Trylogię”? — zapytał Aleksander w trakcie kolejnego odpoczynku. — „Ogniem i mieczem”? „Potop”?

— Oglądałem filmy w internecie…

— Ja też. Ale żaden film nie zastąpi oryginału! Czytałem to wielokrotnie i większość mogę cytować z pamięci. Posłuchaj: „Rok 1647 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. Współcześni kronikarze wspominają, iż z wiosny szarańcza w niesłychanej ilości wyroiła się z Dzikich Pól i zniszczyła zasiewy i trawy, co było przepowiednią napadów tatarskich. Latem zdarzyło się wielkie zaćmienie słońca, a wkrótce potem kometa pojawiła się na niebie. W Warszawie widywano też nad miastem mogiłę i krzyż ognisty w obłokach; odprawiano więc posty i dawano jałmużny, gdyż niektórzy twierdzili, że zaraza spadnie na kraj i wygubi rodzaj ludzki…”. Mocne, co…?

— Coś mi się zdaje, ż idziemy właśnie w tamtą stronę… — zauważył Marek.


Któregoś dnia, już blisko celu podróży czyli linii kolejowej natknęli się na całkiem przyzwoitą daczę, stojącą za porządnym płotem na skraju leśnej polany. Na bramie wisiała kłódka. Najwyraźniej nikogo wewnątrz. Tej nocy nareszcie mogli wykąpać się i wyspać w normalnych łóżkach. Także znalezione w spiżarni konserwy i domowe przetwory, po kilkunastu dniach odżywiania się racjami kosmicznymi i wodą z kałuż smakowały jak...jak...nie do opisania! Wierną krowę „zaparkowali” w szopie. Wyprali ubrania. Znowu zjedli… I dopiero wtedy zauważyli przykryty koronkową serwetą mały telewizor. Włączyli. Podstarzała blondynka w okularach i mundurze, w otoczeniu kilku rosyjskich wojskowych prezentowała wstępny raport z katastrofy. Słuchali dosłownie wrośnięci w ziemię. Przyczyną katastrofy miała być pomyłka niedouczonych, być może pijanych polskich pilotów! Najprawdopodobniej za sterami miał siedzieć dowódca polskiego lotnictwa, generał Andrzej Błasik, również pijany… Prezydent Kaczyński kazał lądować, choć rosyjscy kontrolerzy odradzali. Pewnie też wypił… Premier Trask oddał śledztwo Rosjanom… Minister Wróblewski powtarzał a nawet uprzedzał rosyjskie kłamstwa, tak jak i inni członkowie rządu… Nie wierzyli własnym oczom i uszom. To nie mieściło się w głowie!


— Co to za szkarada, ta generał Unadyna? — wykrztusił wreszcie Marek.

— Tatiana Grigoriewna Unadyna...To, bracie, szara eminencja! Caryca! Miliarderka. Generał — pilot. Podobno była kochanka Dorogowoja… Oficjalnie pełni funkcję szefowej MAK, czyli Międzynarodowego Komitetu Lotniczego. Instytucji której nazwa, jak zwykle w Rosji, mówi coś dokładnie przeciwnego niż jej funkcja… Ten MAK zajmuje się głównie tuszowaniem spowodowanych swoimi działaniami i zaniedbaniami katastrof lotniczych. W Rosji i z czegoś takiego można nieźle żyć…!

— Jeśli tak… no to pani generał natychmiast awansuje! Awansuje o dobre kilka miejsc na mojej liście…! — Marek zdecydowanym ruchem wyłączył telewizor.

— Naszej liście! — poprawił Marka Aleksander.

— Liście dupków do odstrzału! — podsumowali jednym głosem.

— Czy raczej — liście kanalii! — poprawił Marek.


Zapadła cisza, przerwana warkotem przelatującego niedaleko kolejnego helikoptera…

Rozdział 31

Moskwa, Kreml, apartament premiera. Godzina 7:45

— Misiu! Misiaczku! Misiaaaczku! Boooria!!! Wstawaj! Już ósma… — Alina Kubajewa wyszła z łazienki zupełnie naga, tylko z ręcznikiem okręconym na głowie. Trzeba uczciwie, bezpruderyjnie powiedzieć, że dziewczyna o takiej figurze powinna występować wyłącznie nago, jako że ukrywanie przed ludzkością spektakularnego cudu przyrody graniczy z poważnym grzechem… Nic dziwnego, że premier Borys Borysowicz Dorogowoj, jak od kilku miesięcy każdego ranka, nie potrzebował specjalnych zachęt aby się obudzić. To było po prostu tak, jakby każdy dzień zaczynał w raju… Alina usiadła na brzegu łóżka. Pachniała i wyglądała oszałamiająco… Wyciągnął ręce… Z uśmiechem odsunęła się i żartobliwie pogroziła palcem. — Już ósma. A wczoraj mówiłeś, że przyjeżdżają po ciebie o ósmej piętnaście…

— No tak… — westchnął i odrzucił nakrycie. Wiedziałem, że tak to się skończy… Nie mam innego wyjścia! Jutro jedziesz na Syberię… — z celowo rozżaloną miną znikł w łazience. Alina zachichotała i usiadła przed lustrem.

— Jak ja mam jechać na Syberię, to ty od jutra jesteś nie Dorogowoj, tylko Putin…! I tak będę cię nazywać przy ludziach!

— A co w tym śmiesznego?

— No właśnie nie wiem. Chyba nic…! Misiaczku! Strasznie tu nudno. Może na weekend pojedziemy do Rublowa? — Tak mieszkańcy Moskwy nazywają osiedle oligarchów i celebrytów, na którego dalekich obrzeżach zlokalizowano tajną rezydencję 14C. — Moglibyśmy zaprosić paru przyjaciół …

— …

— Zgódź się, Misiaczku… Prooooszę…

— No nie wiem… — odpowiedział przekrzykując golarkę.

— Przecież i tak wszyscy wiedzą że jesteśmy ze sobą… Że się kochamy… No, proszę… Bo wejdę do łazienki…

— Oj, tylko nie to! Mam jeszcze tylko trzy minuty!

— No proszę…

— Dobrze, kochanie… Załatwię wszystko dzisiaj…

— Kocham cię, Boria! Dziękuję… I tak strasznie się cieszę, że skończymy z tym ukrywaniem się!

— Tak, kochanie… Skończymy z tymi tajemnicami i może… Może ogłosimy nasze zaręczyny…? Tak na razie pół-oficjalnie…?


Alina zerwała się z krzesła, wpadła do łazienki i rzuciła się Borysowi na szyję. No cóż… Prawdziwa miłość jest czymś naprawdę, najdoskonalej nieprzewidywalnym…

Rozdział 32

Biuro premiera Dorogowoja, godzina 8:45

Generał Tatianę Unadynę i premiera Borysa Dorogowoja przed kilkunastu laty połączył krótki, ale niezwykle gorący romans. Ona była stażystką w biurze FSB w Petersburgu, on młodym podoficerem. Ona — atrakcyjną blondynką, on — nad wiek poważnym, ambitnym człowiekiem, któremu wróżono wielką przyszłość w wywiadzie, kontrwywiadzie czy innych, podobnych służbach.


Do dziś sąsiedzi mieszkania młodego Dorogowoja pamiętają, a nawet ktoś podobno ma taśmę z dokonanym przez całkiem grubą ścianę nagraniem niezwykle głośnych, rytmicznych „Łoj… łoj… łooooj…” w niedoścignionym wykonaniu pięknej Tani… Wszystko skończyło się nagle rozkazem przeniesienia Borysa do Berlina w tajnej misji. Nie mogli nawet pisać do siebie. A kiedy wrócił okazało się, że płomień zgasł… Nie wrócił do niej. Wkrótce dowiedziała się, że ma inną. Tania początkowo szalała, usiłując go odzyskać, ale stopniowo pogodziła się z losem. Mało tego — nie tylko pogodziła się, ale i — chyba na zasadzie jakiejś szczególnej odmiany syndromu sztokholmskiego — zaczęła znajdować swoistą satysfakcję w wyszukiwaniu i podsuwaniu byłemu kochankowi nowych dziewczyn… Ten dziwny związek przetrwał lata, w czasie których oboje zrobili spektakularne kariery, nie bez wzajemnej pomocy i trwał także kiedy on się ożenił, a ona wyszła za mąż…


Dorogowoj wybrał dobrze znany numer. — Tania? — poza oficjalnymi okazjami wciąż byli po imieniu. — Mam do ciebie prośbę… Czy mogła byś zarządzić inspekcję i przygotowanie obiektu 14C przed najbliższym weekendem? Chcielibyśmy z Aliną przyjechać tam w piątek po południu i na sobotę zaprosić trochę gości… Tak półoficjalnie… No nie, nie musisz sama tego robić… Ale dziękuję… Wiem, że na ciebie zawsze mogę liczyć…

Rozdział 33

BIURO PREMIERA DOROGOWOJA, Godzina 13:00

— Witam Panów! Generale Bortnikow! Generale Patruszew! Zaczynajmy…

— Nie ma jeszcze generał Unadyny… — Bortnikow odważył się przerwać premierowi.

— Nie szkodzi. Wiem o tym. Załatwia coś dla mnie… No więc jakie mamy postępy? Generale Bortnikow?

— Wszystkie siły dysponujące sprzętem latającym patrolują bez przerwy coraz szersze koła wokół Moskwy. Wszystkie drogi zablokowano i kontrolujemy każdy samochód czy jakikolwiek inny pojazd. Wydałem rozkaz strzelania przy najmniejszych podejrzeniach czy wątpliwościach. Oczywiście kontrolujemy także pociągi, statki i wszystko co pływa po Moskwie. Lotniska. Wszystkim funkcjonariuszom, milicjantom i żołnierzom wydano fotografie. Po napadzie na bank w Moskwie, kiedy wszyscy wiedzą że to byli oni, nikogo nie trzeba namawiać do udziału w poszukiwaniach. Otrzymujemy tysiące telefonów i elektronicznych informacji od ludności. Wszystko sprawdzamy na bieżąco. To tylko kwestia czasu, żeby wpadli…

— Też tak uważam — dodał Patruszew. — Nie mają żadnych szans, chyba że uciekli natychmiast po katastrofie, co wydaje się niemożliwe… Przecież ten Polak musiał odnieść jakieś obrażenia. I to nie zwykłe zadrapania. Taki ktoś na pewno zwrócił by uwagę. A przecież nic takiego nie zauważono… Poza tym Karski znikł zaledwie kilka dni temu...Nie, jestem prawie pewnym, że wciąż są gdzieś w tym rejonie. I jak przekopiemy wszystko, musimy ich znaleźć!

— Jakieś wiadomości z Polski? — zainteresował się prezydent Borsukow.

— Nic specjalnego. Mam informacje, że nasi ludzie zajęli pozycje. To znaczy obserwują wszystkie miejsca, gdzie ten Darowski może się pojawić. Założono podsłuchy na liniach telefonicznych najbliższych znajomych… Jak dotychczas nie ma żadnego sygnału, żeby próbował się z kimś kontaktować. Trask i Wróblewski załatwili, że pomagają im polskie służby, podobno kilkudziesięciu funkcjonariuszy… Nie widzę, co więcej można by zrobić…

— Mam zapewnienie z USA i Niemiec, że ich służby postawiono w stan pogotowia. — dorzucił Dorogowoj. — Będzie to nas trochę kosztowało, ale nie ma wyjścia… Tak sobie myślę… Generale Bortnikow! Mówiliście, że za granicą macie jakiegoś super-agenta?

— To prawda… Więcej niż super! Duża część sukcesów naszych służb to jego robota. Zniknięcie paru zbędnych albo niebezpiecznych dla nas osób — też… Prawdę mówiąc, nie zdarzyła mu się żadna wpadka. Jest bezbłędny i nie zostawia żadnych śladów. Ostatnio używał nazwiska Wolski.

— Myślę… — Dorogowoj zmarszczył brwi — ...myślę, że nie ma na co czekać. — Spojrzał na Bortnikowa — Zlećcie Wolskiemu zadanie likwidacji obu. Polaka i Karskiego. Tak na wszelki wypadek, gdyby byli już poza obszarem naszych poszukiwań. Gdyby nie — także. Dajcie mu całkowicie wolną rękę i dowolne środki. Byle by zadanie wykonał. Niech się zajmie tylko tym!

— Panie premierze… — Patruszew najwyraźniej nie chciał pozostać w tyle. — Słyszałem, że najlepszym na świecie specjalistą od takich spraw jest niejaki Lobo. To oczywiście tylko jeden z wielu pseudonimów jakich używa. Jest wolnym strzelcem. Do wynajęcia. Jest podobno bardzo drogi, ale i stuprocentowo skuteczny. To podobno pół Francuz, pół Arab, ale tak naprawdę to nikt nic o nim nie wie. Od lat szukają go wszyscy, od FBI i CIA po nasze FSB. To przeszło w coś w rodzaju zawodów, ale — jak na razie — nikt nie wygrał. Nawet nikt nie wie, jak Lobo wygląda… Jest kilka przypadkowych fotografii z kamer monitoringów, ale na każdej wygląda inaczej. O ile w ogóle to on…

— No to jak się z nim kontaktować? Macie jakiś sposób?

— Chyba wiem kto kiedyś korzystał z jego usług… Postaram się zdobyć kontakt. A przynajmniej dać znać, że jesteśmy zainteresowani kontaktem z nim…

— Dobrze, tak zróbcie… — Dorogowoj sięgnął po szklankę z sokiem. Najwyraźniej nad czymś się zastanawiał…


Dzwonek alarmowego telefonu rozdarł ciszę. Wszyscy obecni aż podskoczyli. Dorogowoj podniósł słuchawkę.


— Słucham… — Obecni zobaczyli, że krew odpływa mu z twarzy, a po chwili wraca, jakby miała wytrysnąć przez skórę. Zachwiał się, oparł ręką o biurko.

— To...to… niemożliwe… Powtórzcie jeszcze raz…!

— Bortnikow i Patruszew spojrzeli po sobie. Po reakcji opanowanego zazwyczaj Dorogowoja można się było spodziewać najgorszego, z wybuchem trzeciej wojny światowej włącznie…

— Zabezpieczcie miejsce i czekajcie na rozkazy… — odłożył słuchawkę telefonu i ciężko opadł na fotel. Patrzył na obu generałów najwyraźniej nie widząc ich. Wreszcie nerwowo zaczerpnął powietrza, odetchnął raz i drugi…

— Generał Tatiana Unadyna nie żyje… — wydusił z siebie. — Przeprowadzała inspekcję obiektu 14C kiedy nastąpił wybuch… Zginęła nie tylko ona, ale i wszyscy którzy z nią byli. Prawdopodobnie 5 osób… Podobno wybuch był tak silny, że w miejscu obiektu jest tylko krater…! Po ciałach nie ma żadnego śladu! Obecny na miejscu wasz zastępca… — spojrzał na Patruszewa — …który do mnie dzwonił mówi, że najprawdopodobniej ktoś zamontował tam olbrzymią bombę paliwowo-próżniową… Na to mają wskazywać efekty wybuchu…


Zapadła cisza. Siedzieli jak sparaliżowani, powtarzając w myśli „To mogłem być ja…!”. Ich poczucie bezpieczeństwa zbudowanego na wypróbowanym, rosyjskim systemie przemocy runęło. Tam mógł być każdy z nich, z premierem i prezydentem włącznie…!


— Mają mi meldować o wszystkim, co tylko ustalą! Jedźcie natychmiast na miejsce i pilnujcie, żeby niczego nie przeoczono… To teraz priorytet… Polowaniem na Polaczków z Siewiernego zajmiemy się jutro, mam nadzieję, że wkrótce dowiemy się, że ich złapano… Ale dziś najważniejszy jest ten…

— Panie premierze… — Bortnikow przerwał mu w pół słowa.- Obawiam się, że popełniamy błąd… Moim zdaniem to nie są dwie różne sprawy. To wciąż ta sama sprawa. Ci sami dwaj ludzie. To nie my polujemy na nich… To oni polują na nas…!!!


W gabinecie zapadło milczenie cięższe niż ołów… Władcy świata, za jakich się uważali, zwątpili w swoją potęgę… Po raz pierwszy poczuli swoją śmiertelność. I zaczęli się naprawdę bać…

Rozdział 34

Gabinet dowódcy tajnej jednostki OXOM generała Patruszewa. Okolice Moskwy, połowa maja 2010 r.

Generał Siemion Piotrowicz Patruszew, legendarne „cudowne dziecko” rosyjskich tajnych służb, którego błyskawiczna kariera była przedmiotem podziwu i zazdrości, już czternastą godzinę siedział prawie non-stop za biurkiem. Od czasu paskudnej wpadki z porucznikiem Aleksandrem Karskim, który znikł z jednostki w niewyjaśnionych jak dotychczas okolicznościach, czuł że atmosfera wokół niego zagęszcza się. Pomimo długotrwałych, dokładnych poszukiwań, do których zaangażowano najlepszych specjalistów i wszelki dostępny sprzęt, ciała Karskiego nie odnaleziono. W tej sytuacji pozostało zastosować fundamentalną w tajnych służbach zasadę: jeśli coś nie jest wyjaśnione do końca to przyjmujemy wersję najgorszą. W tym przypadku — należało uznać, że porucznik Karski żyje, że wypadek jego wyścigowej łodzi został sfingowany i co gorsze, że to on pomógł jedynemu ocalałemu z katastrofy polskiego samolotu TU 154M na lotnisku w Siewiernym ukryć się, zamiast jak brzmiał rozkaz — dobić go łopatą…


Na domiar złego to najprawdopodobniej porucznik Aleksander Karski, wspólnie z uratowanym Polakiem, Markiem Darowskim zastawili śmiertelną pułapkę na przedstawicieli najwyższych władz Federacji Rosyjskiej, zaminowując tajny, rządowy obiekt 14C, w którym przez jakiś czas ukrywali się! Bez wątpienie wiedzieli kto z obiektu 14C korzysta, a więc ich zamiarem było zabicie premiera Dorogowoja, być może prezydenta Borsukowa, zapewne także i generał Tatiany Unadyny, szefowej MAK-u a najpewniej — ich wszystkich jednocześnie. Na szczęście, o ile w ogóle można tu użyć tego określenia, udało im się tylko to ostatnie. Generał Unadyna zginęła w wybuchu nieprawdopodobnie silnej bomby, a z jej ciała, ani z ciał towarzyszących jej kilku osób nie odnaleziono dosłownie niczego. Żadnych fragmentów. Ani jednego guzika. Żadnych zębów. Po prostu niczego.


Pogrzeb ofiar wybuchu w obiekcie 14C zaplanowano za dwa dni. Z całą pompą i wojskowymi honorami.

Tymczasem dni mijały, poszukiwania trwały bez przerwy, a oni w dalszym ciągu nic nie ustalili. Karski i Darowski znikli jak kamfora.

Patruszew po raz nie wiadomo który przysunął bliżej wojskową mapę Moskwy i okolic. Gdzie możecie być? — wycedził półgłosem — Gdzie się schowaliście, skurwysyny…?

Liczył na swój instynkt, który jak dotychczas nigdy nie zawodził. Wpatrywał się w mapę z największą intensywnością, ale tym razem instynkt milczał. Odsunął mapę. Wstał, rozprostował zgarbione plecy, wykonał kilka gimnastycznych ruchów… Czwarta rano. Wkrótce świt. Wrócił do biurka i sięgnąl po stertę meldunków patroli powietrznych. Przeglądał je już chyba ze sto razy. Bez rezultatu. Znał na pamięć wszystkie interwencje, które okazały się jedynie pomyłkami. Często tragicznymi. Przeglądał ponownie kartka po kartce. Sektor południowy. Lakoniczne meldunki. Helikopter SWN-14. Na kilometrze czternastym stwierdzono niezidentyfikowany obiekt. Odpalono rakietę. Zabito dwie sarny. Poza tym widziano chłopa na rowerze i krowę. Helikopter SRT-18. O 22:20 kamera termowizyjna namierzyła nieruchomy, ciepły obiekt. Oddano serię z km-u. Zabito dwoje młodych ludzi, którzy najprawdopodobniej kochali się w krzakach. Na miejsce wysłano ekipę czyszczącą. Ciała i znaleziony samochód przetransportowano do huty żelaza w Czelabińsku i zlikwidowano w piecu używanym przez FSB w takich przypadkach. „Nicziewo — ludiej u nas mnogo” — Patruszew przypomniał sobie od zawsze aktualne w Rosji sformułowanie komunistycznego klasyka… Helikopter SDA — 03. W trzydziestej minucie zaobserwowano obiekt, który po oświetleniu reflektorami zidentyfikowano jako krowę. Niczego więcej nie stwierdzono. Helikopter SNS-45. Odpalona rakieta zabiła chłopa, śpiącego w rowie przy wiejskiej drodze… Wysłano ekipę…

Odchylił się do tyłu razem z elastycznym oparciem fotela. Zamknął oczy i obiema dłońmi masował skronie. Nic, po prostu nic! A jednak coś nie dawało mu spokoju. Coś musiał przeoczyć. To coś musiało być tam, w raportach…

Olśnienie przyszło jak błyskawica… Krowa! Powtarzająca się w kilku raportach krowa! Ostatni ze wszystkich możliwych celów cel, do którego rosyjski żołnierz zdecydował by się strzelić lub odpalić rakietę… Krowa-żywicielka…

— Mam was, cwaniaki…! — wycedził przez zęby Patruszew — Mam was, skurwysyny! Gorączkowo złapał plik raportów, wybrał wszystkie wspominające krowę, ułożył chronologicznie… Bingo! Czasy i miejsca układały się w oczywistą marszrutę. Krowa przemieszczała się w kierunku południowym, coraz dalej od Moskwy… Obliczył czas i miejsce gdzie powinna dotrzeć w tym czasie…


Podniósł słuchawkę telefonu.


— Natychmiast przygotować do startu Ka52. Z pełnym uzbrojeniem. Tak, rakiety przede wszystkim! Wichr 1. Cztery sztuki. Kaemy, działko. Amunicja. Bez granatów i bomb. Wystarczy jeden pilot i strzelec…

— …

— Ja, osobiście. Obejmę dowodzenie po przybyciu. Przygotujcie kombinezon i hełmofon. Będę za pół godziny. — Przerwał połączenie. Wybrał kolejny numer.

— Podstawić samochód. Natychmiast. Jadę na lotnisko Kubinka. Baza helikopterów…

— Z szafy wyjął beret wojsk powietrzno-desantowych i kurtkę moro.

— Wujek Siemion jedzie po was, sobaki…! — wysyczał przez zaciśnięte zęby. Prawie biegiem ruszył do wyjścia. Samochód, czarny Mercedes, właśnie podjeżdżał. Wsiadł, kiedy się jeszcze dobrze nie zatrzymał.

— Lotnisko bazy Kubinka. Gazem! Macie trzydzieści minut!


Na teren bazy wjechali po dwudziestu ośmiu minutach. Wartownicy znali Patruszewa, tak jak znali jego samochód. Przejeżdżali kolejne punkty bez kontroli, nie zatrzymując się. Helikopter Ka52, powód do dumy rosyjskich inżynierów, uważany za jeden z najlepszych na świecie i przezwany „Aligatorem” stał już z uruchomionymi turbinami. Patruszew wbiegł po schodkach, zrzucił kurtkę. Ubrał się w przygotowany kombinezon, założył hełmofon, podłączył kable. Wyregulował głośność.


— Pilot kapitan Siergiej Zdanow melduje się na rozkaz — usłyszał w słuchawkach.

— Dziękuję, kapitanie. Zatankowane do pełna?

— Tak jest! Obywatelu generale! Muszę zameldować, gdzie lecimy…

— Nic nie meldujcie! To misja specjalna… Na mój rozkaz i moją odpowiedzialność!

— Tak jest!

— Strzelec porucznik Grigorij Wołkow melduje się na rozkaz.

— Rakiety Wichr 1 załadowane?

— Tak jest! Cztery sztuki!

— Dziękuję. Startujemy! — wyjął przygotowaną kartkę i podał pilotowi — Tu macie przybliżone koordynaty celu. Jak dolecimy na miejsce powiem wam, czego szukamy.


Przywiozę im po kawałku każdego z Polaczków… Osobiście położę, kurwa, na biurko Dorogowoja! Niech wie kto to Patruszew… — nerwowo zatarł ręce — Sam upoluję, i sam przywiozę… Nosy. Albo ucho! Zobaczymy co z nich zostanie, jak dostaną rakietą…


Turbiny zwiększyły obroty, maszyna wzniosła się w górę i na wysokości ponad 200 metrów ruszyła w kierunku południowym. Horyzont pojaśniał. Pierwsze promienie słońca wydobyły z mroku kompleksy leśne, nad którymi przelatywali z szybkością 220 kilometrów na godzinę. Po niespełna pół godzinie pilot zameldował — Pięć minut do celu!


— Zwolnić maksymalnie! — rozkazał Patruszew. — Lecimy dalej zakosami o szerokości około dwu kilometrów w każdą stronę. W szczególności zwracać uwagę na pola, polany i miejsca odsłonięte. Uruchomić kamerę termowizyjną w trybie automatycznego alarmu…

— Czego szukamy? — zapytał pilot.

— Krowy…

— Słucham…?

— Krowy! K-R-O-W-Y! Czarno — białej! Zwykłej, czarno — białej krowy…!

— Tak jest! Szukamy krowy…! — pilot niczym nie zdradził tego, co sobie pomyślał…


Piąty zakos wykonywali na wysokości 150 metrów, wzdłuż skraju dużego kompleksu leśnego, przechodzącego w płaszczyznę zaoranych pól i zieleniejących łąk. Kilometr, może półtora dalej na południe zobaczyli linię kolejową biegnącą w kierunku Wschód-Zachód.

Słońce już na dobre wzięło się do codziennej roboty…


— Jest! — niemal jednocześnie wykrzyknęli pilot, strzelec i Patruszew. Sto, może sto pięćdziesiąt metrów od skraju lasu, na łące, w kępie niskich krzaków leżała krowa. Czarno — biała. Najpewniej spała…

— Uzbroić rakiety! Pierwszą parę! — rozkazał Patruszew.

— Ale...panie genera…

— Rozkazałem — uzbroić rakiety! Stańcie w zwisie na pewny strzał… Dobrze… Cel — krowa… Ognia…!


Helikopter podskoczył. Odpalone dwie bojowe rakiety Wichr 1 ruszyły do celu, którego nie mogły chybić. Jednocześnie jakaś siła kazała Patruszewowi odwrócić głowę i spojrzeć przez boczne okienko. I tak w ciągu ostatniej sekundy która została mu z życia zdążył zauważyć myśliwską ambonę, stojącą na czterometrowych słupach na skraju lasu, okno służące do obserwacji zwierzyny i dwu widocznych przez nie ludzi… Jeden z nich celował ze snajperskiego karabinu… A drugi…


— Job twoju… Karski… — tylko tyle zdążył pomyśleć przed śmiercią generał Siemion Piotrowicz Patruszew, dowódca elitarnej, supertajnej jednostki rosyjskich służb specjalnych OXOM…

Rozdział 35

W pobliżu linii kolejowej. Skraj lasu

Pierwszy strzał z Armalite Mach2 odciął jedno ze skrzydeł wirnika Ka52, które z kolei ścięło następne dwa… Jednocześnie dwie wystrzelone z helikoptera rakiety trafiły leżącą na łące krowę, która znikła w kłębach ognia i dymu. Helikopter wpadł w niekontrolowane obroty, błyskawicznie opadając ku ziemi. Ale zanim to nastąpiło, kolejne dwa strzały, następujące po sobie tak szybko że zabrzmiały jak jeden, trafiły najpierw w zbiornik, dziurawiąc go na wylot i powodując wytrysk chmury paliwa a następnie — w głowicę jednej z pozostałych, podwieszonych pod Ka52 rakiet. W jednym momencie helikopter zamienił się w kulę białego ognia i zataczając jeszcze kilka skrętów śmiertelnej spirali spadł niemal dokładnie na miejsce, gdzie przed chwilą leżała krowa… Kolejne wybuchy rozszarpały maszynę na kawałki, a słup ognia sięgnął stu metrów wysokości… Nikt nie miał prawa przeżyć…


— Jezu…! — wyrwało się Aleksandrowi. — Do końca nie wierzyłem… Że trafisz…!

— Powiem ci szczerze, że ja też… — odparł Marek. — Niby mam te medale z zawodów strzeleckich, ale coś takiego… Uffff… — głośno wypuścił długo trzymane powietrze.

— Trzy dziesiątki! Do ruchomego celu! To niewiarygodne… Do dzisiaj myślałem, że jestem w tym dobry… Ale teraz… Niech mnie… — klepnął Marka w plecy, aż zadudniło — Mistrzu… Snajper numer dwa na świecie składa hołd snajperowi numer jeden… — teatralnie przyklęknął na jedno kolano — Ale… — spoważniał -…dalej nie rozumiem, jak to ci się udało!

— Zastanów się… O co mnie pytałeś tuż przed…?

— Czekaj… Pytałem o… Mam… Pytałem co tak mamroczesz z zamkniętymi oczami. Coś jak „raz, dwa, trzy”… Myślałem, że się modlisz! Czekaj… No nie…!

— No tak! Trenowałem trzy strzały. Raz-wirnik. Dwa-zbiornik. Trzy-czubek rakiety. I tak w kółko. Chyba ze sto razy.

— Tak… w wyobraźni…?

— Tak właśnie. W wyobraźni. Widziałem helikopter, trzymałem karabin i starałem się jak najszybciej oddać trzy kolejne strzały… Wyobraźnia. To nasza największa siła w tej rozgrywce. To dzięki niej ty przewidziałeś, że w końcu ktoś skojarzy meldunki zwiadu i pojawiającą się w nich krowę. I że muszą się tu pojawić. I mam też nadzieję, że nie myliłeś się… więcej… mam pewność że miałeś rację także i w tym, że ten ktoś będzie się śpieszył. I że będzie chciał całą zasługę zabicia nas mieć dla siebie. Że będzie chciał sam zdobyć nasze skalpy! I dlatego nie zamelduje gdzie i dlaczego leci…

— Wyobraźnia wyobraźnią ale także, a może przede wszystkim doświadczenie jak działa ten ich system, dodał Aleksander. Ważne, że z dużym prawdopodobieństwem możemy przyjąć, że nikt nie wie, co się stało. I po tylu wybuchach i takim ogniu żadne śledztwo niczego nie ustali! Po krowie nie zostało nic. Ale jest jeszcze coś… Trudno uwierzyć… Mam nadzieję, że się nie mylę… Że rozpoznałem prawidłowo, choć to był ułamek sekundy… Tuż przed wybuchem zobaczyłem w bocznym okienku helikoptera twarz. A on zobaczył mnie. I chyba mnie poznał…

— Kto…?

— Generał Siemion Piotrowicz Patruszew, dowódca OXOM…

— Nie żartuj..! Numer trzy z naszej listy? Ten sam? Twój dowódca?

— Dorogowoj, Borsukow, Patruszew… Tak jest. Numer trzy. Generał Siemion Piotrowicz Patruszew…

— No cóż… — podsumował Marek — Szkoda… Szkoda krowy…

Rozdział 36

Moskwa, Kreml. Apartament premiera Rosji. Późny wieczór

Tego wieczoru Alina Kubajewa nie mogła doczekać się powrotu Borysa. Mijał czwartek a wciąż nie wiedziała, czy obiecane na weekend przyjęcie w obiekcie 14C odbędzie się. I czy obiecane oficjalne ogłoszenie jej zaręczyn z premierem Rosji Borysem Dorogowojem odbędzie się zgodnie z obietnicą którą jej złożył… Przygotowała wystrzałową suknię. Ułożyła listę gości do zaproszenia, a Borys nie wracał… Telefonu też nie odbierał. Nareszcie! — usłyszała otwieranie zamka drzwi wejściowych apartamentu…

Pobiegła do holu. Borys Dorogowoj właśnie wieszał płaszcz…


— Boria, dlaczego tak późno…? Nie mogłam się doczekać. Dzwoniłam chyba sto razy! Mam już wszystko zaplanowane na jutro, a czasu coraz mniej!

— Kochanie… Przepraszam… — najwyraźniej spokojne mówienie sprawiało mu trudność — Ważne, naprawdę ważne sprawy. Nie miałem chwili czasu…

— Ale jutro jesteś wolny? — wyczuła, że jest jakiś zmieniony. Nigdy go takim nie widziała…

— Kochanie… Bardzo przepraszam… Nie wiem jak ci to powiedzieć… Ale… — zawahał się — poinformowano mnie dosłownie przed chwilą, że w obiekcie 14C była awaria. Bardzo poważna. Naprawy potrwają ze dwa tygodnie… Albo miesiące… Wybuchł gaz czy coś takiego…

— To straszne! Tak się cieszyłam! Zaraz się rozpłaczę! — demonstracyjnie pociągnęła nosem…

— Tylko nie to! Kochanie, tylko nie płacz! Przełożymy wszystko o kilka dni i tyle… A w zamian za to powiedz, czy jest jakieś inne miejsce w którym chciała byś to przyjęcie urządzić? Coś naprawdę ekstra? Takie, które ci się szczególnie podoba…?

— No nie wiem… — zmarszczyła nosek — Nic mi nie… Chyba że… Zawsze trochę zazdrościłam… — uśmiechnęła się szeroko — Mam! Zgadnij, Misiaczku…? Masz trzy szanse…!

— Borys Dorogowoj odetchnął z ulgą. Najwyraźniej najgorsze minęło. Atmosfera ulegała znacznej poprawie…

— Strzelam! Ritz Carlton, 02 Lounge… Możemy wynająć cały…

— Pudło!

— No to… Solyanka Club…

— Pudło!

— Jeśli nie najlepszy hotel, ani najlepszy klub w Moskwie...no to nie wiem… Poddaję się! Powiedz… A w nagrodę dostaniesz to miejsce na własność…

— Boria, no co ty…? To niemożliwe… To byłoby… — najwyraźniej Alinie zabrakło tchu…

— Alu, kochanie… Wiedz że dla mnie w tym kraju nie ma rzeczy niemożliwych! A i na świecie… — zawahał się — No powiedz, to zobaczysz…

— To jest… No nie, nawet ty nie możesz… Chyba nie powiem…

— No to spróbuj…

— Misiaczku… Nie wiem jak by to powiedzieć… No… Ale… Niech będzie! To willa którą Vladislav Doronin… To willa którą Doronin podarował Naomi Campbell…! — zasłoniła twarz dłońmi, ale między palcami zerkała na reakcję Dorogowoja…

— Ta pod Moskwą? Ta którą nazywają „Stars Trek”?

— Mhm…

— Załatwione! Kochanie, willa jest twoja…!

— Ale…

— Co ale…?

— Nic, Boria… Kocham cię… Ale…

— No powiedz…

— Ale słyszałam, że Doronin jest za granicą. Że wyjechał… Naomi Campbell też… No to jak…?

— Doronin z Naomi wyjechali. Ale dom chyba został? Raczej go nie zabrali. No to — jest twój… Jutro każę sprawę załatwić tak, żebyś pojutrze mogła zacząć przygotowania…


Takie były prawdziwe kulisy nagłego opuszczenia Rosji na stałe przez milionera w branży nieruchomości Vladislava Doronina, oraz jego niespodziewanego rozstania z supermodelką Naomi Campbel Jak wieść niesie, Vladislav Doronin jako Rosjanin nawet specjalnie się nie zdziwił, ale Naomi podobno do dzisiaj nie rozumie. Na szczęście i pocieszenie pozostał jej drugi prezent od Vladislava, wcale nie gorszy, a położony na pięknej wyspie i w relatywnie bardziej cywilizowanej Turcji.

Rozdział 37

Warszawa. Gabinet premiera rządu R.P. Danka Traska. Koniec maja 2010 r.

— Dzień dobry panie premierze! — sekretarka jak zwykle była na stanowisku trochę wcześniej. — Dzwonił minister Radek Wróblewski. Podobno ma jakieś ważne i pilne wiadomości. Chciałby zobaczyć się z Panem jak najprędzej… Czeka na telefon. Czy mam dzwonić? Na kiedy go zapisać? Podać kawę teraz czy później?

— Później… To znaczy kawę później. Jeśli to takie ważne, to niech minister Wróblewski przyjeżdża zaraz. Proszę uprzedzić ekipę TVN jak już przyjadą, żeby poczekali…

— Już dzwonię…


Premier Danek Trask wszedł do biura. Rozejrzał się, jakby widział je po raz pierwszy. Od kilku tygodni wydawało mu się, że żyje w jakimś Matrixie. Chciał, bardzo chciał wierzyć, że nie ma nic na sumieniu, że nic się wielkiego nie stało, że wszystko będzie dobrze. A jednocześnie wiedział co ma na sumieniu, że stały się rzeczy nieodwracalne i wcześniej niewyobrażalne i że nic i nigdy nie będzie już dobrze… W szczególności każda wizyta Radka Wróblewskiego przyprawiała go o dreszcze, bo przynosił wiadomości albo złe, albo jeszcze gorsze…


— Witam panie premierze! — Wróblewski wszedł w towarzystwie dwóch mężczyzn i najwyraźniej uznał, że trzeba zachować bardziej oficjalne formy. — Chyba pan nie zna… Przedstawiam mojego człowieka w Moskwie, ambasadora Turowskiego — wskazany ukłonił się — i attache wojskowego pułkownika Kozieja. Obaj panowie przekazali mi informacje, całkiem nieoficjalne informacje, które jednak się wzajemnie potwierdzają. Może nawet bardziej plotki niż informacje… Ale obaj panowie mają od lat dobre kontakty z FSB, jeśli wiesz co mam na myśli… — z rozpędu powrócił do zwyczajnej formy — Powtórzcie panowie panu premierowi to, co mi powiedzieliście. Minister Turowski…

— Panie premierze! W pewnych kręgach w Moskwie krąży plotka, że podobno któryś z pasażerów TU 154M przeżył katastrofę… Mężczyzna… Młody…

— Nie wierzę! — Danek Trask aż zerwał się na równe nogi — Chyba widzieliście w internecie te filmiki z rzekomo żywymi po katastrofie pasażerami? Powiedział bym, dość amatorskie fałszywki… Nie powiecie chyba, że jest w tym coś…? — Trask uśmiechnął się lekceważąco.

— Nie, panie premierze — przerwał mu Turowski. — Nie mylmy skutków z przyczyną. Fałszywe filmiki sfabrykowane i wypuszczone prawie na pewno przez Rosjan tylko potwierdzają, że coś jest na rzeczy. To typowa „maskirowka”! Moim zdaniem ktoś rzeczywiście przeżył i oni próbują go złapać, ale jednocześnie tworzą zamęt w mediach.. Na wszelki wypadek. Gdyby ten ktoś spróbował ujawnić się.

— Mam podobne zdanie! Ktoś przeżył. I trwa na tego kogoś polowanie o skali niespotykanej, dodał Koziej. — Mój kontakt w FSB potwierdził to prawie dosłownie. Od jakiegoś czasu cała FSB, milicja i wiele jednostek armii rosyjskiej zaangażowani są w intensywne poszukiwania na ziemi, lądzie i w powietrzu. Na taką skalę nigdy czegoś podobnego nie było… Wszystkie urlopy odwołano a także ściągnięto do jednostek tych, którzy na nich przebywali. Oficjalnie podano, że szukają niejakiego Aleksandra Karskiego, byłego funkcjonariusza FSB i jego wspólników w tym dramatycznym napadzie na bank przed kilkoma dniami w Moskwie, w którym zginęło ponad dwadzieścia osób… Szukają Karskiego i tych, którzy z nim byli… Ale to wszystko wygląda mocno podejrzanie. Nie trzyma się kupy… Żaden napad na bank nie postawił by w stan alarmu wszystkich rosyjskich służb i do tego niemal całej armii! Jestem pewien że to co się tam dzieje to są wprawdzie różne fragmenty, ale tych samych puzzli…

— Mam te same przemyślenia, uzupełnił Turowski. — Znam Rosjan, ich mentalność i metody na tyle dobrze i od tylu lat, że jestem przekonany iż prawda jest całkiem inna niż to co widać z zewnątrz. Ale to nie wszystko! W ostatnich dniach w niejasnych okolicznościach zginęli generał Tatiana Unadyna…

— Co…? TA UNADYNA? — przerwał mu Trask.

— Tak, ta sama. Szefowa MAK. Pogrzeb jutro. A do tego zaraz po tym, w równie podejrzanych okolicznościach zginął dowódca OXOM, jednostki specjalnej FSB, generał Siemion Piotrowicz Patruszew… Pogrzeb dwa dni później. W obu przypadkach z wojskowymi honorami. W obu nie podano co się stało. Znaczy podano standardowe bajki. Zostałem oficjalnie zaproszony na pogrzeby. Ale jeśli to wszystko potraktujemy jako fragmenty jednej układanki to zaryzykuję twierdzenie, że obrazek układa się oczywiście… No, powiedzmy najprawdopodobniej… Jedyne logiczne wytłumaczenie… Ktoś z pasażerów rzeczywiście przeżył, choć byłem pewny… — przerwał zorientowawszy się, że się zagalopował…


Obecni spojrzeli po sobie. Nie padło żadne słowo. W tym składzie osobowym nie było to potrzebne.


— ...to znaczy byłem przekonany, że to niemożliwe. Tak jak wszyscy… — wymownie rozłożył ręce — Ale moim zdaniem należy przyjąć nie tylko to, że ktoś przeżył ale i że pomógł mu któryś z Rosjan obecnych po katastrofie na lotnisku. I tu najbardziej pasuje mi ten Karski… Tak, ten z napadu na bank… OFICJALNIE — znacząco odchrząknął — BYŁY oficer FSB… I że obaj gdzieś się ukryli. Że działają razem. I że to oni zabili najpierw generał Tatianę Unadynę, a później — Patruczewa…!

— Nie do wiary… To nie może być prawda… — przez ściśnięte gardło wyszeptał Trask.

— Zapadła cisza ciężka jak najcięższy wyrzut sumienia.

— No cóż… Dziękuje panom… — Radek Wróblewski wstał, dając do zrozumienia że Turowski i Koziej mają opuścić gabinet. — Oczywiście nie muszę powtarzać, że to o czym tu mówiliśmy jest tajne w stopniu najwyższym z możliwych…

— Oczywiście. Tak jest! — jednocześnie potwierdzili i skierowali się do wyjścia.


Radek Wróblewski i Danek Trask siedzieli w milczeniu, każdy pogrążony w swoich myślach. A mieli o czym myśleć… Pierwszy odezwał się premier.


— O żesz ku…! Co za szambo…! Jeśli to prawda…

— Jeśli…? Po mojemu to więcej niż prawda! — przerwał Wróblewski. — Przypomnij sobie zaspawane trumny i zakaz ich otwierania… Albo niespodziewaną wizytę tych sześciu „Amerykanów” wyglądających jak Kałmucy, którymi zajmuje się Ciemniak… A dodając do tego całą resztę o której wiemy, ale nie będziemy ani tu, ani nigdy powtarzać, to zgadza się wszystko. Jedyna nadzieja w tym, że Ruscy… że Dorogowoj będzie w stanie sobie z tym poradzić! Bo możesz być pewnym, że robi wszystko co w jego mocy!

— Zabili Unadynę i Patruczewa! Najbliższych współpracowników Dorogowoja! I teraz pewnie polują na niego…! Co za pieprzony koszmar… To przecież niemożliwe! To się nie mogło zdarzyć! — głos Traska zdradzał stan bliski histerii.

— Danek, bądź mężczyzną! — Wróblewski jak zwykle grał supermana, ale i jemu głos najwyraźniej nie dopisywał. — Borys na pewno sobie poradzi… Jutro dowiemy się, że wszystko zostało uporządkowane…

— Nic nie zostanie uporządkowane! Nie wierzę…! To przeznaczenie! To kara za… — Traskowi puściły nerwy. Zbladł jak ściana…

— Uspokój się… Od kiedy ty wierzysz w takie rzeczy…?

— Zamknij się… — prawie wrzasnął Trask i kopnął donicę z palmą tak mocno, że rozsypała się na kawałki — Czy nie rozumiesz, że w tej, w takiej sytuacji ci dwaj to najgroźniejsze na świecie drapieżniki? Nawiedzone drapieżniki! Nieprzewidywalni! Nic ich nie powstrzyma! Że rozpoczęli polowanie? I że będą polowali do końca? Do końca. A WIĘC PRZYJDĄ I PO NAS!

— Po nas?

— Nie udawaj niewiniątka. Po nas. Po nas, po mnie, po ciebie i jeszcze po kilku… Mam ci wymienić listę…

— Przecież nic nie mogą wiedzieć… W każdym razie nic na pewno…

— Nie rżnij głupa! Nie przede mną! O kurwa…! Jeśli dojdzie co do czego, spierdalam z tego kraju…

— Danek! Tyś chyba zgłupiał! Weź się w garść i przestań cytować jakieś idiotki! Tu jesteś premierem, masz ochronę, a tam…? Gdzie chcesz uciekać? Sam czy z rodziną? Albo czy znasz takie miejsce, którego oni nie znajdą jeśli będą chcieli, a szczęście będzie im dalej dopisywać? Może Karaiby…? — spojrzał ukosem na Traska. Ten chyba nie skojarzył aluzji, albo nie dopuszczał do siebie myśli, że ktoś więcej może wiedzieć o jego kochance… W zupełności wystarczyło mu, że nie wiadomo skąd wiedział o tym Dorogowoj. Splótł dłonie, aż stawy zatrzeszczały.

— Nie wiem… Coś wymyślę…

— Nic nie wymyślisz! Wszędzie poza Polską będziesz bezbronny! Zastanówmy się spokojnie… Oni nie są jakimiś psychopatami czy urodzonymi mordercami. Nie działają z wewnętrznego przymusu czy dla przyjemności… Można założyć, że motywem ich działań jest zemsta. Coś w rodzaju misji… To potężny motyw, ale nie wyklucza zdrowego rozsądku. Raczej mu sprzyja. Kto jest priorytetem na ich liście? No kto, twoim zdaniem…

— Borys Dorogowoj…

— No pewnie! Dorogowoj, prezydent Borsukow i cała reszta Ruskich… Tam mają wszystko jak na dłoni. Wiadomo kto winny i dlaczego. A tu — może jakieś domysły, podejrzenia, ale nic pewnego. A tacy jak oni działają dla idei, i z czystych — ich zdaniem — pobudek. Uderzą tylko tam, gdzie mają pewność winy. Będą się starali unikać postronnych ofiar. I tak dalej… No cóż, polskość to nienormalność, jak sam to zdefiniowałeś… Nienormalność Kmicica, Wołodyjowskiego, Nila, Piłsudskiego, Kuklińskiego… Tych wszystkich wariatów… — parsknął w sposób w jaki w angielskich filmach zazwyczaj parskają lordowie. — A poza tym może Dorogowojowi się uda i ich załatwi…!


Znów zapadło pełne mroku i złych myśli milczenie.


— Spróbowałem sprawdzić … — kontynuował Wróblewski — …kto z listy pasażerów najbardziej pasuje i wychodzi, że to musi być porucznik Marek Darowski z BOR… Dowiedziałem się też, że w samolocie była jego narzeczona… To by pasowało… Wiem też, że Darowski był na szkoleniu w Fort Bragg. I że był tam najlepszy…

— Tylko tego nam brakowało. Pieprzony Rambo! — drugim kopniakiem Trask rozwalił kolejną donicę — To może powinniśmy kogoś z naszych uprzedzić? Bo możesz mieć rację co do ich priorytetów, ale możesz się też mylić. A oni mogą na początek wybrać łatwiejsze cele i likwidować swoją listę od dołu, zamiast od góry… — wstrząsnął się jakby przejęty nagłym chłodem.

— Kogo masz na myśli?

— A choćby Ewę Grabarz…

— Panią marszałek, pseudonim „Kopacz na metr”?

— Nie wygłupiaj się! Na przykład ją, bo poza nami, chyba najprędzej może być na ich celowniku. Powinniśmy być lojalni…

— Odpuść sobie! Od kiedy coś takiego cię wzięło? Danek Trask i lojalność! Chyba pęknę ze śmiechu zanim przypomnę ci co mi obiecywałeś, a potem zamiast mnie wypchnąłeś na prezydenta Gajowego…! Chyba wiesz, że czegoś takiego nigdy się nie zapomina? Ale akurat tak się stało, że w interesie nas obu leży trzymać się razem. A więc trzymajmy się razem. Jak ustaną powody tej współpracy, obiecuję, że dowiesz się pierwszy. A co do Grabarz… Myślę, że nie warto psuć jej nastroju i satysfakcji z możliwości nadymania się w roli drugiej po Bogu… Za twoim oczywiście przeproszeniem za poruszenie niemodnej tematyki religijnej. Ale tak na poważnie: co byś wolał — do końca życia bać się wyjść samotnie na ulicę albo podejść do okna, czy raczej usłyszeć „pyk” i po wszystkim… Mieć „z głowy”. To znaczy według jednej z dwu teorii — albo po wszystkim… Albo wieczność, według drugiej… — Wróblewski zachichotał w charakterystyczny dla niego, nerwowy sposób.


Premier Danek Trask nie odpowiedział. Siedział zgarbiony, z głową opartą na rękach i twarzą schowaną w dłoniach. Radek Wróblewski chwilę na niego patrzał jakby coś rozważał po czym wstał i bez słowa wyszedł z gabinetu, cicho zamykając za sobą drzwi.

Rozdział 38

Około 80 kilometrów na południe od Moskwy. Linia kolei ze Wschodu na Zachód.

Aleksander i Marek nie śpiesząc się starannie rozłożyli i zapakowali Armalita Mach 2 do pokrowca, wyglądającego jak nieduża, podłużna walizka. Zeszli po drabinie z myśliwskiej ambony. Ogień wciąż trawił resztki helikoptera. Od czasu do czasu cichsze niż wcześniejsze wybuchy informowały, że eksploduje amunicja do karabinu maszynowego lub działka. W promieniu kilkudziesięciu metrów po wypalonej trawie i krzakach pozostało czarne, prawie regularne koło.

Z oddali, z kierunku wschodniego usłyszeli gwizd nadjeżdżającego pociągu towarowego.

Przeszli na drugą, przeciwną do płonącego helikoptera stronę torów. Jak słusznie założyli, maszynista towarowego pociągu widząc pożar zwolnił prawie do zera… Każdy człowiek lubi pogapić się na cudze nieszczęście. Wypatrzyli kryty wagon z otwartymi drzwiami i bez trudu wskoczyli do środka. Był prawie pusty, jeśli nie liczyć kilku drewnianych palet i płyt styropianu. Rozejrzeli się po wnętrzu…


— I tak zaraz musimy wysiadać! — powiedział Marek.

— Zgoda. Pomyślałem dokładnie to samo. Wysiądziemy przy pierwszej okazji i zaczekamy na pociąg w drugą stronę. Tak na wszelki wypadek, gdyby domyślili się, że to my i sprawdzili, jaki pociąg w tym czasie przejeżdżał… A poza tym musimy dotrzeć do linii Moskwa — Grozny, czyli około 100 kilometrów na wschód, do skrzyżowania linii kolejowych w Woroneżu, dodał Aleksander. — Mam pewien pomysł jak i czym pojedziemy dalej…


Linia kolejowa relacji Moskwa — Grozny ma jedyną w swoim rodzaju specyfikę. Kursujące nią raz na dobę pociągi osobowe mają zawsze w składzie wagon pocztowy. Z kolei ten wagon pocztowy ma zawsze osobny przedział, którym wozi się nie wiadomo co. Służby graniczne, zarówno rosyjskie jak i czeczeńskie całkowicie ignorują jego istnienie. Nigdy nie zdarzyło się, żeby ktoś chciał zajrzeć do osobnego przedziału w wagonie pocztowym. Bez wątpienia ktoś lub coś tam jeździ, być może w obie strony. Być może z tego powodu pociąg Moskwa — Grozny zawsze nocą zatrzymuje się na jakiś czas w lesie, kilkanaście kilometrów za Woroneżem.

W odległości dwustu metrów od torów, schowany za gęstymi drzewami w sposób niewidoczny z okien pociągu, stoi tam parterowy budynek. Z zewnątrz przypomina coś pośredniego między barakiem i bunkrem, z przewagą tego drugiego, i gdyby nie okratowane okna i pancerne drzwi robiłby wrażenie opuszczonego. Z kolei zestaw anten na dachu mówi coś przeciwnego.

Od trzech godzin Aleksander i Marek schowani w kępie gęstych jałowców obserwowali budynek. Wyglądało na to, że jest pusty. Po zmroku wewnątrz nie zapaliło się żadne światło. Za dwie godziny pociąg Moskwa-Grozny powinien przejeżdżać niewidocznym z tego miejsca torem. Miał się zatrzymać, albo nie. Na to nie mieli żadnego wpływu. Pozostawało czekać i reagować zależnie od rozwoju sytuacji.

Na godzinę i czterdzieści pięć minut przed spodziewanym przyjazdem pociągu na leśnej drodze pojawiły się światła samochodu. Silnik terenówki ciężko pracował na niskich obrotach. Nissan Patrol GR. Podjechał pod wejście. Drzwi z obu stron otworzyły się i wysiedli dwaj mężczyźni w mundurach. Jakich — trudno było rozpoznać w odblasku rzucanym przez reflektory samochodu. Podeszli do tylnych drzwi samochodu, otworzyli je i wyciągnęli jakiś tłumok. Tak to przynajmniej wyglądało. Tłumok upadł na ziemię. I jęknął… Trzasnęły zamykane drzwi, samochód dodał gazu, okrążył dom i odjechał tą samą drogą, którą przybył. Przybysze otworzyli drzwi budynku. Po chwili nad drzwiami zapaliła się słaba żarówka. W jej świetle zobaczyli, że wyrzucony z bagażnika samochodu „tłumok” to człowiek z workiem założonym na głowę i związanymi z tyłu rękami, które z kolei przywiązano do zgiętych w kolanach nóg. Dwaj osobnicy chwycili swoją ofiarę pod pachy i powlekli w stronę drzwi… Mieli na sobie mundury FSB.


— Teraz! — szepnął Aleksander.


Marek trzema skokami przebył dzielącą ich przestrzeń. Jeden z przeciwników najwyraźniej coś usłyszał, bo obrócił się i pomimo zaskoczenia zareagował prawidłowo. Jak zawodowiec, którym zapewne był. Odepchnął dźwiganego człowieka i płynnie, wykorzystując uzyskany moment obrotowy wyprowadził błyskawiczny cios z lewej ręki… Marek przewidział to ułamek sekundy wcześniej. W zupełności wystarczyło. Rzucił się z obrotem do tyłu, jednocześnie wyprowadzając morderczy kopniak prawą nogą w odsłonięty splot słoneczny. Chrupnięcie kości mostka potwierdziło śmiertelną skuteczność ciosu. Nie bez powodu buty produkowane dla oddziałów specjalnych mają specyficzną konstrukcję. Trafiony przeciwnik zgiął się w pół, zacharczał i upadł na ziemię. Martwy. Tylko nogi drżały jeszcze w śmiertelnych drgawkach. Trwało to ułamek sekundy, który jednak wystarczył aby drugi funkcjonariusz zorientował się w sytuacji. Najwyraźniej też nie był nowicjuszem. Odskoczył dwa kroki, sięgając jednocześnie do kabury… Wyszarpnął pistolet i w tym samym momencie zainkasował bezlitosnego kopniaka w podbrzusze. Złamał się jak szmaciana lalka, ale pistoletu nie wypuścił. Nadludzkim wysiłkiem usiłował unieść go i wycelować… Kolejny kopniak, tym razem w skroń, zakończył walkę… Ludzki mózg jest dość dobrze zabezpieczony przed wstrząsami wzdłużnymi. Nie jest wcale zabezpieczony przed uderzeniami z boku, szczególnie połączonymi z brutalnym wgnieceniem czaszki. Marek stał nieruchomo, oddychając głęboko i obserwując leżących. Nieruchomi. Martwi. Całkowicie.


— Jezu, co to było?! Nie wiedziałem, że umiesz fruwać…! — Aleksander stojąc bez ruchu w odległości trzech metrów od Marka klasnął trzy razy w dłonie. — Brawo! Nawet nie zdążyłem wyciągnąć pistoletu! — Podszedł do jednego z leżących, sprawdził tętno na szyi. To samo u drugiego. — Nie żyją. Obaj! Cholera, nie wiem… Znaczy..wiem… Jestem niezły, ale czegoś takiego w życiu nie widziałem! Słyszałem kiedyś, że podobno są tacy ludzie… czy raczej nadludzie, których nie można pokonać w walce wręcz, a jedyny sposób to zastrzelić i to najlepiej od razu z granatnika… Podobno zdarzali się tacy wśród Wikingów… Chyba będę musiał uważać, żeby nie kłócić się z tobą na poważnie… — wyciągnął rękę do Marka — Jesteś niesamowity, a ja dziękuję Bogu, że się spotkaliśmy… Ale wierz mi, przypominam sobie te nie więcej niż dwie sekundy twojej akcji i wciąż nie wiem jak to możliwe…

— Dopóki nie musisz, to nie wiesz! — Marek głęboko wciągnął powietrze i powoli je wypuścił. — Ja też do dzisiaj nie wiedziałem. Nie wiem, jak to się stało. Wydawało mi się, że potrafię unosić się w powietrzu… Fruwać… Wszystko widziałem z wyprzedzeniem! Wiedziałem z góry, co zrobią i jak na to zareagować… Nigdy nie zabiłem człowieka. A dziś wiedziałem, że na pewno muszę zabić…

— Jak powiada Jack Reacher — „Walka nie dokończona to walka przegrana…” — Lee Child. „Nie warto wracać” — zacytował Aleksander.

— No to czytaliśmy to samo… — stwierdził Marek.


Związany człowiek jęknął. Podeszli bliżej, z kieszeni jednego z zabitych wyjęli kluczyki do kajdanków. Rozkuli spętane ręce i nogi. Zdjęli worek z głowy. Mężczyzna, w średnim wieku. Szczupły. Nieprzytomny. Najwyraźniej wielokrotnie pobity a raczej zmasakrowany.

Wnieśli go do budynku i ułożyli na boku na czymś w rodzaju ławy czy pryczy.


— Puls równy i wyraźny. Powinien szybko odzyskać przytomność. — Aleksander spryskał wodą twarz nieznajomego — Na razie musimy zająć się najpilniejszymi sprawami…


Rozebrali martwych funkcjonariuszy z mundurów a ciała odciągnęli w zarośla. Znaleźli tam dół, prawdopodobnie stary okop z II wojny… Wrzucili ciała i zgarnęli na nie tyle piasku i ściółki leśnej ile mogli… Z braku lepszych możliwości musiało wystarczyć.

Wrócili do budynku i przebrali się w mundury. Obaj zabici byli dość mocno zbudowani i wysocy, tak że pasowały jak ulał. Tylko czapki okazały się raczej ciasne… Spojrzeli po sobie, ale tym razem zrezygnowali z oczywistych żartów na temat pojemności mózgownic… W kieszeniach mundurów znaleźli portfele a w nich dokumenty, karty kredytowe, pieniądze. Sierżanci Witalij Dawidowicz Umow i Jurij Piotrowicz Popow. Delegacja — rozkaz wyjazdu do Groznego. Cel — dostarczenie towaru. Nie określono jakiego. Tymczasem „towar” odzyskiwał przytomność… Ponownie skropili twarz wodą. Otworzył oczy, najwyraźniej nie orientując się w sytuacji. Spojrzał na Marka i Aleksandra i zadrżał. Spróbował się podnieść…


— Leż spokojnie, nic ci nie grozi! — powiedział po rosyjsku Aleksander. Mężczyzna najwyraźniej próbował coś odpowiedzieć, ale nie mógł wydobyć głosu. Aleksander pomógł mu usiąść. Odkaszlnął raz i drugi. Wypluł skrzepy krwi.

— Spokojnie… Wypij… — Aleksander podał mu kubek wody. Mężczyzna ostrożnie wypił kilka łyków… — Jesteś bezpieczny. Ci którzy cię przywieźli — nie żyją.


Na twarzy pobitego mężczyzny malowało się niedowierzanie. Spojrzał na twarze, potem na mundury, znowu na twarze.


— To nie wy… — wykrztusił wreszcie mężczyzna. — Co się…

— Masz rację. To nie oni, tylko my. Tamci nie żyją. A ty? Kim jesteś?

— Arkadij Stachowskij. Dziennikarz. Niezależna Telewizja… Mieli mnie zawieźć do Czeczenii. Na miejscu zamordować i upozorować egzekucję rzekomo dokonaną przez partyzantów… Takie dostali rozkazy. Rozmawiali o tym w ogóle się nie kryjąc, bo przecież dla nich byłem trupem. Tak zresztą o mnie mówili. „Bierzemy trupa”. „Zostaw trupa”. I tak w kółko…

— A kto cię tak zmasakrował?

— Też oni. W wolnych chwilach, jak im się nudziło…

— Wiesz chociaż, za co?

— Oczywiście! Za to o czym chciałem napisać i zbierałem materiały. O katastrofie na lotnisku Siewiernyj w Smoleńsku 10 kwietnia. Dokopałem się do plotki, że chyba ktoś przeżył i zacząłem szukać…


Aleksander i Marek spojrzeli po sobie. I dokładnie w tej samej chwili mrugnęli…


— Witaj w firmie, Arkadij! — Aleksander wyciągnął dłoń do nieznajomego. — Posłuchaj: zrobimy tak…

Rozdział 39

Pociąg osobowy Moskwa- Grozny. Tajny przedział

Pociąg osobowy relacji Moskwa — Grozny zatrzymał się w tym samym co zazwyczaj miejscu w lesie, kilkanaście kilometrów za Woroneżem. Jak zwykle o godzinie 23 z minutami. Jak zwykle nikt się nie interesował przyczyną postoju.

W ciemnościach dwóch funkcjonariuszy FSB, prowadząc mężczyznę z workiem na głowie, podeszło do drzwi tajemniczego przedziału w wagonie pocztowym. Klucz znaleziony w kieszeni jednego z nieboszczyków pasował. Otworzyli. Weszli do środka. Zatrzasnęli drzwi i w tym momencie pociąg ruszył. Świecąc telefonem komórkowym odnaleźli wyłącznik światła. Przedział był pusty. Składane na ścianę dwa łóżka. Stolik. Krzesła. Lodówka. Kuchenka. Apteczka. Toaleta. Telefon. Niczego więcej nie potrzebowali. Zdjęli Arkadijemu worek z głowy i kajdanki. Wciąż czuł się nie najlepiej. Dali mu cztery aspiryny i kazali położyć się na łóżku. Zaparzyli kawę. Podali kubek Arkadijemu a sami usiedli przy stole. Pociąg nabrał rozpędu i z przepisową szybkością zmierzał na południe. Do Czeczenii. 8 godzin do granicy.

— Jak się czujesz, Arkadij? — Aleksander zauważył, że dziennikarz otworzył oczy. Zasnął natychmiast po przyłożeniu głowy do poduszki i spał blisko dwie godziny.

— Znacznie lepiej! Przede wszystkim psychicznie. Bo fizycznie czuję się tak, jak bym nie miał ani jednej całej kości. Ale w sumie — jest dobrze! Dziennikarz śledczy musi być przygotowany na różne niespodzianki. To istota mojej profesji… A tym razem na brak niespodzianek raczej nie mogę narzekać!

— To dopiero początek! — dodał Marek. — Przygotuj się na znacznie więcej! Krótko mówiąc — znalazłeś się w samym środku swojego przyszłego reportażu, wartego nagrody Pulitzera! I chyba musisz w nim jakiś czas pozostać.

W tym samym czasie. Torremolinos, Costa del Sol, Hiszpania

Człowiek aktualnie używający nazwiska Wolski jak codziennie o godzinie 19:00 wszedł na forum dyskusyjne portalu Wszystkie Smaki Świata. Przewinął ostatnie wpisy. Przepis na jeżowce faszerowane czosnkiem umieszczony przez Iwonę z Amsterdamu znalazł na przedostatnim miejscu. Musiał przyjść dosłownie przed kilkoma minutami. Wolski zaklął pod nosem. Niezwykle udane wakacje w słonecznym Torremolinos dobiegły końca. Jutro musi zlikwidować wszystko i najbliższym lotem Iberii z Malagi lecieć do Madrytu. A tam, tym razem w trzeciej lokalizacji z ustalonej listy — czyli w restauracji Casa Mingo na Paseo de la Florida — ktoś będzie czekał o godzinie 18:35 z paczką papierosów Pall Mall postawioną na sztorc na stoliku. I przekaże mu szczegóły rozkazu.

Człowiek znany jako Lobo zalogował się na konto w Maduro and Curiel’s Bank przy Santa Rosaweg, Willemstad, Curaçao. 20 milionów dolarów tytułem przedpłaty na poczet zlecenia lokaty dla funduszu inwestycyjnego Quantum Corpo zaksięgowano o godzinie 11:00 czasu lokalnego. Poważny klient. Poważne zlecenie. Pomimo tego zaklął pod nosem. Niezwykle udane wakacje w słonecznym Torremolinos dobiegły końca. W ciągu trzech dni przez zakupiony telefon na kartę, który zaraz po tym wyląduje w kawałkach w kilku śmietnikach, ustali miejsce i sposób kontaktu. Na razie trzeba zająć się zakupem bearer shares lub international securities na okaziciela. Na kwotę 20 milionów dolarów. I zamknąć rachunek w Maduro and Curiel’s Bank na Curaçao. A także otworzyć nowy rachunek. W innym banku. W innym miejscu. Dla innej firmy.

Rozdział 40

Rosja. Pociąg osobowy Moskwa-Grozny. Tajny przedział w wagonie pocztowym

— Nie do wiary! Co za historia! — Arkadij Stachowskij niemal zapomniał o tym, że jest poobijany jak ulęgałka. — Jaka była szansa, że historia potoczy się tak jak się potoczyła, że kiedykolwiek spotkamy się? A jednak! Nikt nie uwierzy, kiedy opublikuję ten reportaż! A może… cykl reportaży!

— To musi trochę poczekać — przerwał Aleksander. — Upublicznienie tego co się wydarzyło w obecnej chwili nic nam nie da. A nawet utrudni osiągnięcie zamierzonych celów. To tak jak z rannym tygrysem, który po cichu zatacza pętlę i zaczaja się przy własnym tropie, którym podąża za nim myśliwy… Dopóki nas ścigają szanse na takie spotkania jak z Patruszewem są znacznie większe niż wtedy, gdyby cały świat mówił i pisał o tym, co wydarzyło się w Smoleńsku, a winni pochowali się po różnych norach!

— Musisz wiedzieć, że przynajmniej do czasu osiągnięcia naszego priorytetowego celu, czyli likwidacji Dorogowoja, nagłośnienie sprawy niczego nie ułatwi. Wprost przeciwnie. Dla ciebie też lepiej będzie zaczekać. Gdybyś teraz wyskoczył z taką bombą, nie przeżył byś dwu dni a do tego nikt by ci nie uwierzył… Nie znalazł byś nikogo, kto chciałby to wydrukować. A kiedy nagle, w sposób możliwie widowiskowy zabraknie Dorogowoja, świat się zmieni. — Marek przez chwilę milczał. — Bo przecież historię świata tworzą nie armie tylko jednostki. Hannibal. Aleksander Macedoński. Juliusz Cezar. Napoleon. Hitler. Stalin… Świat bez Dorogowoja będzie całkiem nowym, innym światem. Mam nadzieję, że lepszym. I to będzie ekstra premia do naszego planu!

— Oczywiście zrobię tak jak mówicie! Ale co mi radzicie na teraz? Co i jak mam robić? Gdzie się ukryć?

— Tym zajmiemy się jak już będziemy w Czeczenii. — Marek spojrzał na Aleksandra. — Chyba pora na ustalenie planu… Ale najważniejsze — jak chcesz znaleźć tych, którzy mogą nam pomóc? Skąd będziesz wiedział gdzie ich szukać? A oni skąd mają wiedzieć, że ty to ty…?

— Pamiętasz jak mówiłem ci, że w Moskwie odnalazł mnie posłaniec od nich? A konkretnie — od Rusłany, czyli dziewczyny którą, jak z tego wynika, uratowałem? On nie tylko przekazał mi pozdrowienia. Po powrocie do jednostki znalazłem w kieszeni ręcznie plecioną bransoletkę. — Aleksander podciągnął rękaw — Właśnie tę… Zdjął i podał Markowi. Bransoletka była w niezwykle misterny sposób wypleciona z włosia, prawdopodobnie końskiego i jakichś włókien. Zdobiły ją skomplikowane węzły.

— Myślę, że to jest nasza przepustka, dodał Aleksander.


Wypili po jeszcze jednej kawie na koszt FSB. Zjedli niezłą kolację. Obudzili się na pół godziny przed granicą.


— Wiesz, co mi przyszło do głowy? A może się przyśniło? — Marek chwilę się zastanawiał. Przeciągnął się aż zatrzeszczały stawy. — Mniejsza z tym co to było. Ale tak czy tak to niegłupie. Zatelefonuję do mojego instruktora w Fort Bragg. Major Ian Smith to najtwardszy skurczybyk ze wszystkich, których tam nie brakuje. Dawał nam w kość, ale i sam się nie oszczędzał. Mam wrażenie, że mnie polubił kiedy uratowałem mu tyłek w bójce z czterema marines. Bo kiedy skończyłem kurs i szykowałem się do wyjazdu, przyszedł do mojego pokoju i pogratulował mi! Nigdy bym się tego nie spodziewał. To do niego w żaden sposób nie pasowało. I do tego powiedział, że jeśli kiedykolwiek będę potrzebował pomocy albo czegokolwiek — mam się z nim skontaktować. Dał mi numer telefonu. Bardzo specyficzny numer! Nie wiem w jaki sposób go uzyskał, ale to cyfry odpowiadające na klawiaturze telefonu dokładnie literom mojego imienia i nazwiska! 13 cyfr.

— Ciekawe, czy z tego telefonu uzyskam połączenie? — spojrzał na aparat stojący na stoliku — Wygląda dość dziwnie…

— To telefon satelitarny z Kazan Plant Electropribor State Unitary Enterprise. Standardowe wyposażenie FSB. Możesz dzwonić na cały świat. — wyjaśnił Aleksander — Tylko nigdy nie wiesz, kto jeszcze cię słucha…

— Nie szkodzi. — odparł Marek — To będzie bardzo krótka rozmowa. I o niczym… Sprawdzaj czas. Kiedy upłynie 60 sekund daj mi znać.


Aleksander kiwnął głowa i położył przed sobą zegarek. Marek włączył zasilanie telefonu i starannie wybrał numer. W słuchawce słyszał kolejne sygnały połączeń i wybierania numeru. I wreszcie oczekiwany sygnał…


— Hello! — zabrzmiał znajomy głos.

— Ian? To ty?

— Tak. Kto mówi?

— Marek… Co u ciebie?

— Nie do wiary! Marek, Marek, Marek! Ten sam Marek?

— Witaj Ian! Dzwonię tylko żeby sprawdzić, czy wciąż jesteś na miejscu… Niedługo zadzwonię ponownie i wtedy pogadamy dłużej!

— Koniecznie zadzwoń! Musisz mi opowiedzieć, jak ci leci. A i ja będę miał sporo do opowiadania… To będzie długa rozmowa! Marek, Marek, Marek! Kto by pomyślał!

— Miło było cię usłyszeć, Ian! Uważaj na siebie! Do usłyszenia!


W tym momencie Aleksander dał znak, że upłynęła minuta. Marek przerwał połączenie.


— No jasne! Można się było spodziewać! Już do niego dotarli! — Marek ze zdziwieniem pokręcił głową.

— Kto dotarł? Co się dzieje?

— Jeszcze w Fort Bragg Ian powiedział mi, że jeśli wszystko będzie OK, powtórzy moje imię raz. Jeśli sytuacja będzie niebezpieczna — powtórzy je dwa razy. A dzisiaj powtórzył razy trzy! Czyli — sytuacja jest niebezpieczna krańcowo! Można założyć, że otrzymał rozkaz informowania o telefonach ode mnie. A jeśli tak to znaczy, że Rosjanie dogadali się z amerykańskimi służbami. I to nie z byle kim, bo byle kto nie może wydawać Ianowi rozkazów. I że amerykańskie służby współpracują z rosyjskimi. Na szczęście Ian nie dał się oszukać!

— OK! Wiemy to co wiemy. Ale co z tym zrobimy?

— Zobaczymy. Wiemy, że będą chcieli nas namierzyć. Że na spodziewany kolejny telefon ode mnie do Iana przygotują wszystko, żeby ustalić skąd dzwonię. I nie tylko namierzyć, ale i spróbują nas zlikwidować! Tyle że na szczęście nie wiedzą, że my wiemy. Ian na pewno im nie powie. A więc, w zależności od sytuacji, będziemy mogli się przygotować…


Pociąg zagwizdał i zaczął zwalniać. Zbliżali się do stacji na granicy z Czeczenią.

Rozdział 41

Czeczenia

Granicę z Czeczenią przebyli bez kłopotu. Jak zwykle kontrolowano wszystkie wagony i przedziały pociągu, za wyjątkiem tego jednego. Służby celne i graniczne omijały go szerokim łukiem. Po 45-ciu minutach postoju pociąg ruszył. Byli w Czeczenii. Za oknami przesuwał się dziki, górski krajobraz. Dwie godziny później pociąg stanął. Wyjrzeli przez okno. Nikogo. Pustka. Góry, do 2/3 wysokości pokryte lasem.


— Wysiadamy — zarządził Aleksander. — To tu prawdopodobnie zaplanowano miejsce na egzekucję Arkadija, a maszynista otrzymał polecenie, żeby zatrzymać pociąg…


Wysiedli, z palcami na spustach odbezpieczonych pistoletów. Schowali się w gęstych krzakach rosnących tuż przy torze. Po kilku chwilach pociąg ruszył.


Czekali. Kwadrans. Pół godziny. Godzinę. Nic się nie działo. Najwyraźniej plan nie przewidywał odbioru „towaru”, tylko załatwienie sprawy „od ręki” przez funkcjonariuszy FSB, dla Arkadija szczęśliwie przebywających aktualnie tam, gdzie wędrują dusze podobnych osobników.


Przebrali się w swoje ubrania, a „zdobyczne” mundury FSB zakopali, starannie opakowane w foliowe worki. Zachowali dokumenty i broń nieboszczyków. Teraz także Arkadij dźwigał w kaburze pod pachą SIG Sauer’a P228 kalibru 9 mm IMI i mógł choć w części czuć się jak US Navy SEAL. Przynajmniej z powodu posiadania identycznego uzbrojenia.


Odczekali jeszcze trochę i ruszyli kamienistą dróżką, prowadzącą w głąb porośniętych lasem gór. Dokądś powinna doprowadzić…

Po dwóch dniach wędrówki przez porośnięte lasem góry, dotarli do szerszej, najwidoczniej częściej uczęszczanej drogi. Zdawały się o tym świadczyć głębokie koleiny. I ślady kopyt końskich.


— W prawo, czy w lewo? — zapytał Arkadij.

— Jeśli nie wiesz w którą, skręcaj w lewo. Kto tak powiedział? — zapytał Marek.

— Jack Reacher — chórem odpowiedzieli Aleksander i Arkadij. Najwyraźniej Lee Child’a czytali już wszyscy, na całym świecie.. Skręcili w lewo.


Po trzech godzinach marszu zobaczyli wieś, może kilkanaście domów, bezładnie rozrzuconych na łagodnym stoku góry. Z kominów unosił się dym. Ludzie spokojnie przechodzili ulicą. Ktoś uruchomił traktor i wyjechał drogą pod górę. Nie wyczuli żadnego zagrożenia. Nie widzieli żadnych podejrzanych pojazdów. Nie kryjąc się ruszyli w kierunku wsi.


Pierwszą osoba którą spotkali była mała, może ośmioletnia dziewczynka. Kiedy zobaczyła ich, zrobiła wielkie oczy, wsadziła palec do buzi i tak zastygła. Podeszli bliżej.


— Dzień dobry dziewczynko! Jak masz na imię? — odezwał się Aleksander, przykucając przy małej.

— Zarina. — odpowiedziała cichutko.

— Mam coś dla Ciebie! Prezent! — Aleksander wyjął z kieszeni baton „Snickers” i wyciągnął w kierunku dziewczynki.


Jej oczy zrobiły się jeszcze większe. — To prawdziwy? — zapytała. Spojrzeli po sobie z trudem powstrzymując śmiech. Musiała znać „Snickersy” tylko z telewizji…

Nieśmiało wyciągnęła rączkę. Wzięła baton.


— Gdzie mieszkasz? Rodzice są w domu?

— O tam! — wskazała najbliższy, parterowy dom, ani na chwilę nie odwracając wzroku od trzymanego w rączce batona. — Mama i tata są w domu…

— Zaprowadzisz nas?

— Tak!


Aleksander wziął Zarinę za rączkę i wszyscy razem ruszyli w kierunku domu.

Rozdział 42

Washington D.C. Biuro prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej

— Nie do wiary! — Prezydent Barack Obama nie mógł nacieszyć się możliwościami i jakością satelitarnego przekazu obrazu w czasie rzeczywistym. Wzmocnił zbliżenie. — Zaprzyjaźnili się z tą dziewczynką! Idą razem do jej domu… Niezmierzona jest siła rażenia amerykańskich czekoladowych batonów!


Wszyscy obecni wybuchnęli śmiechem. Od godziny siedzieli w gabinecie Prezydenta. Okna zasłonięte. Ekran o nieprawdopodobnej rozdzielczości na ścianie. Na ekranie trzech mężczyzn i mała dziewczynka szli w kierunku pobliskiego domu.


— Zgodnie z poleceniem Pana Prezydenta monitorujemy ich non-stop od czasu kiedy Marek Darowski zatelefonował do Fort Bragg, do swojego instruktora. Wtedy złapaliśmy kontakt, który utrzymujemy bez przerwy.

— Kto to jest, ten instruktor?

— Major Ian Smith. Jeden z najlepszych… W wielu dziedzinach.

— Wie o podglądzie? Albo coś więcej o całej sprawie? O nagraniach z przebiegu katastrofy?

— Zgodnie z ustaleniami nikt spoza tu obecnych nie jest informowany. Przynajmniej na razie. Wszyscy, którzy cokolwiek wiedzą lub mieli dostęp do tych nagrań czy informacji zostali zaprzysiężeni. Rosjanie najwyraźniej myślą, że nic nie wiemy…

— I niech tak zostanie. — Prezydent wstał od konsolety. — Ryzykowaliśmy nie ujawniając tego co wiemy o katastrofie w Smoleńsku i kto jest jej winnym, bo kto wie czy to nie równało by się wojnie… Na szczęście Opatrzność stanęła po naszej stronie… Ci dwaj są zbyt cenni, żeby ryzykować choćby najmniejszą możliwość przecieku! Są więcej warci niż dziesięć lotniskowców! To jedno z tych nieprawdopodobnych zdarzeń, kiedy możemy wygrać wojnę bez jednego strzału a nawet bez jej wypowiadania! Ale pod warunkiem, że od strony Rosjan wszystko będzie wyglądało tak, jakbym dał się nabrać na tę bajkę z siostrzenicą Dorogowoja i napadem na bank. A więc nasze służby muszą z nimi rzeczywiście współpracować. Musimy robić wszystko, co robilibyśmy gdyby sytuacja wyglądała tak, jak Rosjanie myślą że wygląda. Że — jak to po swojemu określił premier Dorogowoj — „Małpa połknęła wszystko razem z pudełkiem”!


Wszyscy obecni ponownie wybuchnęli śmiechem. To prezydent Obama kilka dni temu osobiście odtworzył im nagranie chamskiego komentarza premiera Dorogowoja po telefonie do Prezydenta USA, najwyraźniej świetnie się tym bawiąc.


— Tak więc robimy wszystko tak, żeby myśleli że nas oszukali. Że są tacy sprytni i mądrzy, za jakich się uważają. Tyle, że pod stałą, dyskretną kontrolą. Zachowamy sobie możliwość interwencji. Kiedy będzie naprawdę niezbędna. Zgadzacie się ze mną?


Obecni, John Oven Brennan i Michael Morell, Dyrektor Centrali Wywiadu CIA i jego zastępca; dowódca Intelligence Support Activity, pułkownik James D. Mitchell; John Kerry — Sekretarz Departamentu Stanu; generał Keith B. Alexander — National Security Agency jednocześnie kiwnęli głowami.


— Od dzisiaj bądźmy przygotowani na wszelkie niespodzianki. Pułkowniku Mitchell — proszę zorganizować możliwość szybkiego wsparcia dla nich. Tylko tak, żeby nikt nie mógł powiedzieć, że mamy z tym cokolwiek wspólnego…

Rozdział 43

Czeczenia. Wioska w górach Kaukazu

Aleksander, Marek i Arkadij kończyli po trzeciej porcji niesamowicie smacznych manty, tradycyjnych czeczeńskich pierogów z mięsem baranim. Przyjęto ich jak długo oczekiwanych, drogich gości. Cała wieś prześcigała się w pomocy. Dostali największy pokój, do którego wstawiono trzy łóżka. Co chwila ktoś przynosił coś nowego do spróbowania…


— To niesamowite! Spodziewaliście się takiego przyjęcia? — nie mógł nadziwić się Arkadij.

— To chyba dlatego, że uciekamy przed Rosjanami…

— Myślę, że to jednak coś więcej, dodał Marek. To chyba ich tradycja. Czytałem kiedyś, że w Czeczenii gość jest święty i nietykalny. Nawet, jeśli jest wrogiem!

— A poza wszystkim — jesteście Polakami! — dorzucił Arkadij. — W Czeczenii nawet dzieci wiedzą, że w Warszawie macie rondo imienia Dżochara Dudajewa. Polska to — obok Gruzji — jeden z niewielu krajów mogący się pochwalić czymś takim!


Skończyli wreszcie spóźniony, długi obiad i usiedli wygodnie w pokoju pełniącym najwyraźniej funkcję salonu. Podano miejscowe słodycze, kawę, herbatę. Zarina przybiegła z kilkoma truskawkami, które najwyraźniej sama zerwała dla swoich nowych przyjaciół. Choć wszyscy byli ciekawi skąd i dlaczego przybysze pojawili się w ich wiosce, nikt nie zapytał. Nie pozwalały zasady, niezmienne od stuleci. Gość mógł o sobie opowiedzieć, ale i mógł milczeć. Po wymianie grzeczności, zachwytów nad smakiem potraw, żartów z nadzwyczajnej odwagi Zariny, która przyznała się, że wzięła ich za postacie z ulubionego serialu SF, Aleksander przeszedł do rzeczy:


— Szanowni gospodarze! Dziękujemy Wam za gościnę i serce. Nie zapomnimy tego nigdy. Wiem, że chcielibyście wiedzieć o nas więcej, ale niestety, nie możemy Wam nic powiedzieć. Dla waszego dobra i bezpieczeństwa. Chcielibyśmy jak najszybciej wyruszyć w dalszą drogę, ale nie wiemy dokąd i potrzebujemy pomocy. — Zdjął z ręki bransoletkę i podał gospodarzowi. — Dostałem to kiedyś od przyjaciela który powiedział, że zawsze mogę liczyć na jego pomoc. Czy ta bransoletka pozwala stwierdzić, kto to był i gdzie go znajdziemy?


Gospodarz wziął bransoletkę, przyjrzał się i najwyraźniej poruszony, przekazał żonie. Ta obejrzała, skinęła głową i coś szepnęła mężowi do ucha.


— Drodzy przyjaciele! — uroczystym tonem odezwał się gospodarz. — Drodzy przyjaciele, nie tylko nasi ale i całego narodu czeczeńskiego! Ta bransoletka to jeden z najważniejszych symboli klanu Dudajewów. Może ją mieć tylko ktoś, kto naprawdę czymś wielkim zasłużył na ten honor. Jeśli zgodzicie się przyjąć naszą gościnę jeszcze przez jakiś czas, skontaktujemy się z radą klanu Dudajewów. Jeszcze dziś wyruszy posłaniec. Motocyklem powinien obrócić w trzy dni. U nas jesteście bezpieczni. Tu nie zaglądają ani wojsko ani policja Kadyrowa.

— Dziękujemy z całego serca! — odpowiedział w imieniu całej trójki Aleksander.


Trzy dni minęły jak mgnienie oka. Pod wieczór posłaniec wrócił. Towarzyszyło mu dwóch młodych, brodatych mężczyzn w terenowym samochodzie Toyota Land Cruiser. Przywitali się z gospodarzami jak z dobrymi znajomymi. Marek, Aleksander i Arkadij czekali. Przybysze zwrócili się do nich:


— Przyjaciele! W imieniu rady klanu Dudajewów zapraszamy Was do nas, do bazy przy granicy z Gruzją i Dagestanem.


Pożegnali się z gospodarzami. Ucałowali Zarinę, strasznie zasmuconą. Obiecali, że ją odwiedzą. Wsiedli do czekającej z uruchomionym silnikiem Toyoty. Ruszyli.

Rozdział 44

Madryt. Restauracja Casa Mingo, Paseo de la Florida. Godzina 17:30

Człowiek aktualnie używający nazwiska Wolski przybył na spotkanie ponad godzinę przed czasem. Tak dyktowało doświadczenie. Najpierw przejechał wynajętym SEAT-em ulicą, uważnie obserwując otoczenie. Nic nie budziło podejrzeń. Nikt nie siedział na ławce zasłonięty gazetą. Nikt nie stał przed sąsiednią wystawą tak, żeby w szybie widzieć co się dzieje za nim. Żaden żebrak nie siedział w miejscu pozwalającym na szczegółową obserwację i przykryty czymś pod czym można było schować pistolet maszynowy. Wolski zaparkował w poprzecznym zaułku i pieszo wyruszył do restauracji. Usiadł przy barze, zamówił piwo San Miguel i w lustrze przyjrzał się kolejno gościom. Żaden nie budził podejrzeń. Dopił piwo i opuścił lokal. Stanął we wnęce przy sklepie z wyposażeniem dla żeglarzy, skąd widział wejście do restauracji. Nic podejrzanego. Wszedł do restauracji punktualnie o 18:35. Mężczyzna, z którym był umówiony czekał przy stoliku pod ścianą, w najdalszym kącie. Paczka papierosów Pall Mall stała na stole, tak jak było ustalone. Jego dość toporna twarz nie wywołała żadnego skojarzenia. Nie znali się, ani nigdy nie spotkali. Wolski podszedł do stolika.


— Osiemnasta trzydzieści pięć. Dobry wieczór, panie… Nieznajomy przewrócił paczkę Pall Malli na płask. Hasła wymieniono. Zgadzały się.

— Dobry wieczór panie Wolski. Co mogę zaproponować? Może specjalność zakładu, pieczonego kurczaka z sałatą i churizzo? Do tego czerwone Rioja, Faustino VIII?

— Z przyjemnością…


Złożyli zamówienie i czekali, prowadząc niezobowiązującą rozmowę o niczym… Podano potrawy i wino. Rzeczywiście niezłe. Zjedli z apetytem i zamówili kawę, owoce i sery na deser. Kiedy je podano i kelner oddalił się na odpowiednią odległość nieznajomy przeszedł do rzeczy:


— Mamy dla Pana zlecenie — mówił w szczególny sposób, praktycznie nie poruszając ustami — celowo nie nazywam go rozkazem — najwyższej wagi. W jego właściwej i możliwie szybkiej realizacji zainteresowane są najwyższe czynniki. Do tego stopnia, że jestem upoważniony do przekazanie, iż koszty się nie liczą. Ma pan wolną rękę i nieograniczone środki. Jedyne co nas interesuje to skuteczność. Szczegóły zadania i wszystkie dostępne informacje znajdzie pan w teczce, która stoi pod stołem. Proszę zabrać ją wychodząc. Jest tam też zaliczka na wstępne koszty oraz sposób kontaktowania się ze mną w razie potrzeby. Powtarzam — nie liczą się koszty, tylko efekty. A pomyślna realizacja zostanie dodatkowo nagrodzona…


Kelner podszedł i zapytał czy coś jeszcze podać. Odmówili.


— No to do zobaczenia! — Człowiek używający nazwiska Wolski, wziął teczkę, wstał od stołu i nie oglądając się wyszedł. Po przejściu kilkudziesięciu metrów skręcił w zaułek. I po prostu znikł. Tak przynajmniej twierdzili dwaj wywiadowcy z ambasady rosyjskiej, którzy otrzymali zadanie obserwacji Wolskiego. Skręcił i znikł.


* * *

Człowiek znany jako Lobo przyleciał do Madrytu wieczorem. Taksówką pojechał do Ritza. Zamówiony apartament czekał. Nie tracił czasu na sprawdzanie pokoju, bo nie było takiej potrzeby. Nikt go nie znał. Nie tylko tu, ale i w dowolnym miejscu na świecie. Był cieniem. Mgłą. Legendą.

Boy przyniósł niewielką walizkę, z którą Lobo przyjechał. Dostał napiwek, ukłonił się i wyszedł.

Lobo, występujący tym razem pod nazwiskiem Helmut von Scholte, zamknął część zawartości walizki w sejfie stojącym obok łóżka w sypialni. Dochodziła 20:00. Zadzwonił do recepcji i zamówił samochód z szoferem. Trasa do kasyna Enracha Universal na Calle de Carretas i z powrotem. O której? Zależnie od szczęścia.


* * *

Szczęście sprzyjało. Po trzech godzinach przy Black Jacku i rulecie wygrywał 5.000 Euro. Wymienił żetony na gotówkę i z pozoru bez celu zaczął krążyć od stolika do stolika. Trwało to może pół godziny, aż wreszcie znalazł to, czego szukał. Niesamowicie rozemocjonowanego gracza, najwyraźniej na fali wznoszącej. Piętrzyła się przed nim sterta żetonów, w większości o wysokich nominałach. Wydawało się, że poza obstawianiem numerów nic nie widzi, niczego nie słyszy i nic go nie interesuje. Obok, na zielonym suknie, częściowo przysypany żetonami leżał komórkowy telefon. Najnowszy iPhone koloru czarnego. Identyczny jak ten, który Lobo miał w kieszeni. Miejsce obok szczęśliwego gracza zwolniło się. Nic dziwnego. Wyglądało tak, że to on wszystko wygrywa, a pozostali — przegrywają. Mniej szczęśliwi gracze woleli szukać szczęścia przy innych stołach. Pan Helmut von Scholte postanowił spróbować. Zajął wolne miejsce. Spojrzał na tablicę wyświetlającą wcześniej wylosowane numery. 1, 17, 32, 0, 14, 28, 17, 30, 34, 11. Zakupił u krupiera żetony za tysiąc Euro i postawił po 50 na 11, 12, 18, 22, 24 i 32. Sąsiad obstawił inne numery za wyjątkiem 11, na który też postawił 20 Euro. Rien ne va plus — krupier zakręcił kołem rulety. Biała kulka skakała po numerach w zupełnie przypadkowy sposób. Koło zwalniało. Kulka wpadła w przegródkę „3”, ale wyskoczyła i zakończyła wędrówkę powtórnie na numerze 11. Nieźle, jak na początek… Krupier przysunął Lobo i sąsiadowi wygrane żetony. Lobo podwoił stawkę na tych samych numerach, w wyniku czego na 11 stało jego 150 Euro i 20 sąsiada, który tym razem obstawił inaczej. Rien ne va plus. Po długim namyśle kulka wybrała 24. Pan Helmut von Scholte, jak się niektórzy domyślali na pewno ze znanej dynastii niemieckich właścicieli stoczni, wygrał ponownie. Tym razem 3500 Euro. Starannie ułożył otrzymane żetony w kilka stosów.


— Czy byłby pan tak uprzejmy zwrócić uwagę na moje miejsce i żetony? — zwrócił się do sąsiada. — Muszę pilnie zatelefonować…

— Oczywiście!


Lobo wstał, opierając się o stół i z pozoru przypadkowo rozsypując ułożone żetony. W tym momencie jednym niewidocznym ruchem zamienił telefony. Uśmiechnął się przepraszająco, zgarnął żetony na swoje miejsce i odszedł w kierunku stolików restauracyjnych, ustawionych w rogu sali. Nikt przy nich nie siedział. Do kasyna mało kto przychodzi na kolację. Za to on miał dobry widok na swoje opuszczone przy stole rulety miejsce. Wyjął z kieszeni jego telefon i wybrał numer zaszyfrowany w umówiony sposób w opisie przelewu. Odczekał 6 sygnałów, rozłączył się i powtórzył wybieranie.


— Hallo! — odezwał się męski głos, zniekształcony elektronicznie.

— To ja… — Lobo mówił zmienionym głosem, zmiękczając angielską wymowę na sposób dalekowschodni. — Kiedy otrzymam materiały?

— Proszę zaproponować miejsce i czas…

— Jutro o 14:00 proszę je wrzucić, zapakowane w torbę z McDonalds do śmietnika przy ławce, stojącej naprzeciw restauracji McDonalds na lotnisku Barajas w części odloty międzynarodowe. Ten kto przyniesie przesyłkę ma natychmiast wyjść i odjechać. Żadnych obserwatorów czy czegoś takiego. Jeśli coś zauważę uznam zlecenie za skasowane. Razem z zaliczką…

— Zrozumiałem.


Lobo rozłączył rozmowę i wykasował ją z pamięci telefonu. Wrócił do stolika.


— Dziękuję bardzo! — zwrócił się do sąsiada, który ledwie go zauważył. Najwyraźniej szczęście go opuściło, bo stos żetonów leżących przed nim wyraźnie zmalał. Krupier zakończył wypłaty, zebrał pozostałe żetony i wezwał do obstawiania. Lobo postawił niewielkie kwoty na kilka przypadkowych numerów. Kiedy wyczuł, że zaraz padnie Rien ne va plus zerwał się udając, że w ostatniej chwili wpadł mu do głowy numer 1, pochylił się nad stołem żeby do niego sięgnąć i postawić 50 Euro, a w tym czasie lewą ręką, zasłoniętą połą marynarki, ponownie zamienił telefony.

— Przepraszam! — uśmiechnął się do sąsiada — Miałem przeczucie… Kulka już zataczała swoje kręgi po kole. Wpadła w „0”, zawahała się, przeskoczyła do numeru 5 by ostatecznie wylądować na 18. To był numer sąsiada, który natychmiast się ożywił.

— No cóż, pora się zbierać… Dziękuję panom za miły wieczór.


Helmut von Scholte był kimś od kogo oczekiwało się nienagannych manier. Wymienił wygrane żetony na duże nominały, zostawił znaczny napiwek dla krupierów i wstał od stołu. Podszedł do kasy i wymienił żetony na gotówkę. Miłe zadanie… Piętnaście minut później jechał już z powrotem do hotelu. Jeśli komuś przyszło by do głowy próbować ustalić, kim jest legendarny Lobo po numerze telefonu z którego dzwonił, jego sąsiad przy stole rulety wpadnie w poważne tarapaty. I będzie miał dużo szczęścia, jeśli bezskutecznie szukający Lobo od tylu lat zawodowcy najpierw będą pytali, a strzelali potem a nie odwrotnie.

Rozdział 45

Czeczenia. Droga na południe

Dżochar Dudajew był generałem-majorem lotnictwa. Żadnemu Czeczenowi w Rosji nie udało się osiągnąć choćby połowy tego co on. Kto wie, gdzie zakończył by karierę w armii rosyjskiej gdyby nie to, że pewnego dnia przejrzał na oczy i zobaczył prawdę o Rosji. Prawdę o tym, co Rosjanie robili i robią w Czeczenii. Porzucił karierę w armii rosyjskiej i został pierwszym demokratycznie wybranym prezydentem Czeczenii. Prowadził niezależną, często sprzeczną z interesami Rosji politykę. Nie mogło to długo trwać. Doszło do rosyjskiego najazdu, a Dudajew rozpoczął partyzancką wojnę z najeźdźcą, w której odniósł szereg spektakularnych sukcesów. To także nie mogło dłużej trwać. 12 lutego 1996 roku Rada Bezpieczeństwa Rosji podjęła decyzję. Prezydent Dżochar Dudajew ma zostać zabity. Jego śmierć miała pomóc Borysowi Jelcynowi w wyborach prezydenckich. Termin na wykonanie rozkazu: do 31 marca 1996.


Już następnego dnia Dudajew dowiedział się o tym od swojego człowieka w rosyjskim sztabie. Specjalnie się nie przejął, bo znał możliwości Rosjan. Nie mieli sposobu namierzenia go na podstawie sygnału telefonu. Jedyne co mogli, to określić region. Zaczęła się zabawa. Żołnierze z oddziału Dudajewa rozkładali telefon prezydenta i uruchamiali go. Po ok. 20-tu minutach pojawiały się rosyjskie samoloty i bombardowały na ślepo namierzony obszar. Całkowicie bezskutecznie. Ale nie odpuszczali. Bombardowania były coraz intensywniejsze. Żołnierze prosili prezydenta, żeby zaprzestał rozmów telefonicznych, ale on się tylko zaśmiał i odmówił. Był niesamowicie, wręcz przesadnie odważnym człowiekiem, a ponadto uważał, że nic nie szkodzi jeśli Rosjanie tracą coraz więcej paliwa i bomb.


Zdrada przyszła z najmniej oczekiwanej strony. 19 kwietnia 1996 r. na Forum Antyterrorystycznym w Egipcie prezydent USA Bill Clinton przekazał Borysowi Jelcynowi kody telefonicznego systemu satelitarnego „Saturn”.


19, 20 i 21 kwietnia 1996 r. w całej Czeczenii wyłączono prąd. Nic nie mogło zakłócić namierzania sygnału telefonu Dudajewa. Na ten sygnał zakodowano systemy rosyjskich myśliwców wyposażonych w rakiety pelengacyjne typu 072 powietrze-ziemia. Samoloty startowały rotacyjnie, dzięki czemu zawsze w powietrzy było kilkanaście maszyn. Do tego, na zmianę, w powietrzu krążyły dwa turbośmigłowe samoloty szpiegowskie typu Awacs, wyposażone jak laboratoria, a dodatkowo — w olbrzymie bomby.


Zmuszono przyjaciela Dżochara Dudajewa, żeby do niego zatelefonował i rozmawiał jak najdłużej. Satelitarny telefon stał na masce terenowego samochodu, antena — na dachu. Rakieta, kierowana sygnałem telefonu trafiła w maskę silnika. Prawie równie dokładnie trafiła bomba z Awacsa. Prezydent Czeczenii Dżochar Dudajew i dwie towarzyszące mu osoby zginęli na miejscu.


* * *

Wysłannicy kierujący Toyotą najwyraźniej znali wszystkie sposoby, żeby uniknąć kontroli lub niechcianego spotkania. Jechali głównie drogami nieutwardzonymi, albo bezdrożami. Pomimo dobrych amortyzatorów jazda przypominała zwariowany roller coaster w rodzaju Kingda Ka z Six Flags Great Adventure, gdzie Marka zaprosili koledzy z kursu po zakończeniu szkolenia w Fort Bragg. To coś, czego naprawdę wystarczy spróbować raz. I nigdy więcej.

Po 24-ch godzinach jazdy non-stop dotarli do głębokiego wąwozu, którego dnem płynął strumień. Wjechali do wody. Po przebyciu dwustu metrów pod prąd łagodny brzeg umożliwiał wyjazd z koryta strumienia na sporą płaszczyznę, ograniczoną stromymi ścianami wąwozu. Za olbrzymim głazem, po ostrym skręcie w lewo, wjechali do jaskini.


— Jesteśmy na miejscu — powiedział kierowca i wyłączył silnik.


Wysiedli. Przełącznikiem na ścianie włączył światło. Z głębi korytarza wyszło trzech mężczyzn. Ubrani w mundury polowe. Z bronią. Oczywiście z długimi brodami. Firma Gilette nie ma w Czeczenii wiele do roboty i żadnej przyszłości…


— Witamy przybysze! Witamy w wolnej Iczkerii, w bazie imienia Dżochara Dudajewa. Zapraszamy dalej… — mówca gestem dłoni wskazał drogę.


Ruszyli. Po przejściu kilkudziesięciu metrów wąskim i niskim tunelem weszli do sporej groty, zawierającej najwyraźniej wszystko co jest potrzebne do w miarę wygodnego życia.


— Siadajcie. — przewodnik wskazał niski stół, otoczony siedzeniami zrobionymi z okrąglaków. — Jesteście zmęczeni, a więc rozmowy na poważne tematy odłóżmy na jutro. Może zaproponuję coś do zjedzenia? Albo kawę?

— Chętnie napiję się kawy — odpowiedział Aleksander. Pozostali też poprosili o kawę. Po kilku minutach na stole pojawił się spory dzbanek i do tego różne słodycze i przekąski. Kawa okazała się mocna, słodka i aromatyczna. Przekąski — smaczne i oryginalne.

— Zakwaterujemy was w drugiej jaskini, położonej około kilometr stąd. Znajdziecie tam wszystko czego potrzebujecie. Chwilowo nie jest używana. Dżochar was zawiezie na miejsce, a jutro przyjedzie po was koło południa.


Po krótkiej podróży dotarli do celu. Wejście tej jaskini wychodziło na płaskowyż, pokryty żwirem, kępkami trawy i rozrzuconymi gdzieniegdzie głazami. Kierowca pokazał im gdzie czego szukać, poinformował, że korytarz w głębi prowadzi do drugiego, awaryjnego wejścia. Życzył dobrej nocy i odjechał Toyotą. Najwyraźniej z tego płaskowyżu prowadziła jakaś inna droga, bo nie skierował się tam skąd wcześniej przybyli.


Przez chwilę zastanawiali się, czy wystawiać warty, ale po krótkiej dyskusji zrezygnowali. Niemniej naładowane pistolety wsunęli pod poduszki. I po jednym granacie.


Umyli się, położyli na pryczach i natychmiast zasnęli.

Jaskinia w górach Kaukazu

Aleksander i Marek obudzili się prawie równocześnie. Od wejścia do jaskini, zasłoniętego kamiennym usypiskiem, wpadały do wnętrza dziesiątki cienkich wiązek światła. Niesamowite wrażenie. Marek wstał pierwszy i poszedł zobaczyć, co to takiego. Okazało się, że ściana jaskini inkrustowana jest kryształami jakiegoś minerału, których metaliczne powierzchnie odbijały promienie słońca, zaglądającego do jaskini. Spojrzał na zegarek. Siódma. Wrócił do wnętrza. Aleksander i Arkadij już wstali. We trzech wyszli przed jaskinię. Widok zapierał dech w piersiach. Kto nie był osobiście w górach Kaukazu nie może sobie tego wyobrazić… W ciszy chłonęli wspaniałość tego cudu przyrody pokazującego, jak mały jest człowiek w obliczu dzieła Stwórcy.


— Jaki plan na dzisiaj? — Arkadij odstawił kubek z kawą i wyciągnął paczkę papierosów. — Co powiemy naszym gospodarzom, a czego nie? Czego możemy od nich oczekiwać?

— Myślę, że powinniśmy mówić o sobie jak najmniej — odparł Aleksander. — Przypuszczam, że wiedzą o nas lub domyślają się więcej niż przypuszczamy. Kto wie, czy nie wiedzą więcej od nas…?

— Warto zapytać, bo mieliśmy raczej ograniczony kontakt ze światem od czasu opuszczenia Moskwy. Niewiele wiemy co się działo po katastrofie i jakie z tego wynikają wnioski. A nie ukrywam, że potrzebujemy informacji. Choćby po to, aby ułożyć ostateczną wersję naszej listy — dodał Marek, odmawiając papierosa którym częstował go Arkadij. — Dziękuję, rzuciłem wieki temu…

— Liczymy też na twoje informacje, Arkadij! Ta wiedza może okazać się bezcenna.

— Chętnie pomogę. Wprawdzie aresztowali mnie niedługo, jakieś trzy tygodnie po katastrofie, ale w tym czasie wydarzyło się wiele. Jest z czego wybierać… — uśmiechnął się Arkadij. — Na przykład zagadkowa śmierć szefowej MAK, generał Tatiany Unadyny. Na mojego dziennikarskiego nosa śmierć równie zagadkowa jak śmierć generała Patruszewa. — Arkadij chrząknął znacząco i spod oka spojrzał na Marka i Aleksandra. Ci z kolei spojrzeli po sobie…

— Czyżby…? — niedokończone pytanie Marka zawisło w powietrzu. — Nie do wiary, ale jeśli to prawda…

— ...to obiekt 14C zamienił się w dziurę w ziemi! — dokończył Aleksander. — Oczywiście o ile moje obliczenia były poprawne. A jeśli tak, to pomijając fakt że słynna lista sama się skraca, to możemy mieć nieomal pewność, że nie wiedzą co wzięliśmy ze sobą i czym dysponujemy. A to bardzo cenna przewaga!

— Nie do przecenienia! — potwierdził Marek. — Nie wiedzą, gdzie nas szukać i co się z nami stało. Nie wiedzą, jakie mamy możliwości. A więc są w sytuacji, kiedy najłatwiej robi się błędy!

— Myślę… — Aleksander z namysłem pociągnął łyk kawy — ...myślę, że naszych gospodarzy powinniśmy poprosić o pomoc w przedostaniu się za granicę. Na Zachód. Z tym co mamy przy sobie nie możemy po prostu wsiąść do samolotu i polecieć do Londynu… A więc trzeba inaczej i mam nadzieję, że nasi gospodarze mają takie możliwości. Musimy tam stworzyć bazę dla przyszłych działań. Potrzebujemy nowych tożsamości…

— Z tym nie będzie problemu, jeśli nie mylę się co do przeznaczenia paszportów in blanco i miniaturowych drukarek, które mamy ze sobą — wtrącił Marek.

— Też tak myślę. Potem — musimy zająć się finansami. Założyć lub kupić kilka przedsiębiorstw. Wcześniej — otworzyć konta w banku i zdeponować potrzebne kwoty. Dopracować nasze historie i życiorysy, tak żeby wszystko się zgadzało. I — kto wie — może trochę poprawić urodę…? — Wszyscy wybuchnęli śmiechem.

— Mam nadzieję, że uda się uniknąć botoksu! — zaśmiał się Marek. — Tym niemniej dobre legendy będą nam niezbędne. Ale wszystko po kolei… Najpierw — spotkanie z naszymi gospodarzami.


Punktualnie o dwunastej usłyszeli silnik Toyoty. Przyjechała tym razem od strony wąwozu. — Jak się spało? Wsiadajcie! — przyjaźnie uśmiechnięty Dżochar robił całkiem sympatyczne wrażenie.

Po kilkunastu minutach bez przygód dojechali do pierwszej jaskini.

Rozdział 46

Kaukaz. Góry na granicy Czeczenii i Gruzji

Na prawo od wejścia do jaskini, na fragmencie wyrównanego terenu ustawiono w krąg płaskie kamienie, na których umieszczono poduszki. Pośrodku niski stolik, na którym przygotowano kawę w dużym dzbanie i miejscowe słodycze. Ten sam który witał ich wczoraj podszedł z wyciągnięta dłonią.


— Witajcie i prosimy do stołu — wskazał przygotowane miejsca.


Usiedli. Gospodarze, sześciu mężczyzn ubranych w różne wojskowe mundury, częściowo uzupełnione cywilnymi dodatkami. Wszyscy uzbrojeni w pistolety maszynowe Kałasznikowa, pistolety w kaburach i noże, także zajęli miejsca.


— Proszę, częstujcie się! — zagaił gospodarz. — Pozwólcie, że się przedstawię: Jestem Awłur, a to — wskazując kolejno — Rizwan, Duda, Basa, Aslan i Muchchamed. Wszyscy albo z klanu Dudajewów, albo z nami spokrewnieni. Wymienieni kolejno wstawali i kłaniali się.

— Marek Darowski — wstał i ukłonił się. — Z Polski. Jestem...byłem oficerem ochrony prezydenta Polski, Lecha Kaczyńskiego.

— Arkadij Stachowskij. Jestem Rosjaninem. Dziennikarzem Niezależnej Telewizji w Moskwie. Wydano na mnie wyrok śmierci. Marek i Aleksander uratowali mnie, zabili tych którzy mieli zabić mnie, i pozwolili jechać dalej razem…

— Aleksander Karski. Były porucznik FSB. Polak z pochodzenia. Obecnie, razem z Markiem, jeden z najbardziej poszukiwanych przez FSB ludzi na świecie…


Zapadła cisza, tylko mężczyzna przedstawiony jako Muchchamed chrząknął i splunął na ziemię. Pozostali spojrzeli na niego ze zdziwieniem.


— Pies! — warknął.


Znowu zapadła krępująca cisza.


— Gość jest święty jak Bóg! Nie pamiętasz o tym, bracie? — Awłur wstał, spojrzał groźnie na Muchchamada, trzymając dłoń na kolbie pistoletu. Ten milczał dłuższą chwilę, aż w końcu wydusił: Przepraszam!

— Wybaczcie, przyjaciele! — kontynuował po chwili Awłur. Nic więcej nie musicie o sobie mówić. Umiemy kojarzyć fakty. A więc wiemy lub domyślamy się kim jesteście i jak tu trafiliście. Słyszeliśmy o katastrofie samolotu z polskim prezydentem w Rosji i że wszyscy pasażerowie zginęli. Ale wiemy też, że wkrótce potem wszystkie służby i armia rosyjska zaczęli poszukiwania czegoś na niespotykaną skalę. Dodaliśmy dwa do dwóch… A jednocześnie pojawił się ktoś z bransoletką Rusłany… Powinniście wiedzieć, że Rusłana to jedyna córka mojego młodszego brata. I wnuczka mojego ojca, Dżochara Dudajewa, bohatera Czeczenii. Nie ma rzeczy której bym dla niej nie zrobił! Tamtego dnia odwiedzała koleżankę. Została na noc. Była rzeź. I pojawił się Anioł, który ją uratował. Prosiła, żeby go odnaleźć za wszelką cenę i przekazać podziękowania i tę bransoletkę. Tak się stało. Podziękowania i bransoletka zostały przekazane. Czy to ty — zwrócił wzrok na Aleksandra — jesteś tym, którego szukaliśmy…?

— Tak, to on! — przerwał ciszę Marek. Wśród zebranych zapanowało wyraźne poruszenie. Awłur uspokoił obecnych ruchem dłoni.

— Rusłany nie ma w kraju i na razie nie wiadomo, czy i kiedy przyjedzie. Czego od nas oczekujecie?

— Szanowni gospodarze! Dziękujemy za gościnność. To dla nas zaszczyt poznać tak dzielnych ludzi! — Marek chwilę zastanawiał się. — To czego potrzebujemy to pomoc w przedostaniu się na Zachód. Do któregoś z krajów Unii Europejskiej choć niekoniecznie akurat tam… Nie mamy innego wyjścia bo — jak wiecie — jesteśmy ścigani nie tylko przez Rosjan, ale podejrzewamy że także przez służby innych państw. Dalej poradzimy sobie sami, choć współpraca z Wami zawsze będzie dla nas zaszczytem…

— Markowi nie wypada, albo nie chce powiedzieć… — Aleksander wszedł mu w słowo — …że to on jest tym pasażerem z katastrofy samolotu w Smoleńsku, który się uratował. W katastrofie zginęła jego narzeczona. To był zamach. Zamach, za który odpowiedzialny jest premier Rosji, Borys Dorogowoj. Przede wszystkim on… I dlatego naszym celem jest teraz — przedostanie się na Zachód i zorganizowanie tam bazy, a potem — powiem wprost — zemsta, czyli zabicie premiera Rosji. I pozostałych, winnych tej zbrodni.


Słuchacze siedzieli jak skamieniali.


— A po drodze… — wtrącił się Arkadij — zdążyli wyeliminować dwie ważne osoby z tej listy: generałów Tatianę Unadynę, szefową MAK i Siemiona Patruszewa, dowódcę najbardziej tajnej jednostki FSB. Najbliższych współpracowników Dorogowoja!

— Przyznaję, że brzmi to jak bajka, choć wiem, że bajką nie jest. Znacznej części tego domyśliliśmy się — Awłur przesunął wzrokiem po obecnych, chwilę dłużej zatrzymując go na Muchchamadzie. — I Bóg mi świadkiem, że chcemy pomóc. Tylko że — zawahał się — decyzje o takim znaczeniu zapadają u nas jednogłośnie. Wczoraj w trakcie narady jeden głos był przeciw. Ten ktoś uważa, że — nie obraźcie się — możecie być rosyjskimi agentami. Twierdzi, że dokumenty czy opowiadana historia to za mało. Dokumenty można podrobić. Historię odpowiednio przygotować. Nie sposób temu zaprzeczyć. Gdyby Rusłana była na miejscu i rozpoznała ciebie — spojrzał na Aleksandra — sprawa była by prosta. A tak… żeby uzyskać jednogłośną decyzję Rady, zażądano dodatkowej weryfikacji. Ten kto tego żąda ma do tego prawo i nic tego zmienić nie może.

— A czym miała by być taka weryfikacja? — zapytał Aleksander.

— Długo dyskutowaliśmy i doszliśmy do zgodnego wniosku. Jeśli tego dokonacie, możecie liczyć na naszą wieczną pomoc i przyjaźń.

— Co mielibyśmy zrobić? — Marek z zaciekawieniem spojrzał na Awłura.

— Wrócić do Rosji i zabić Nikołaja Krasnokuskiego. Tego, który jeszcze jako pułkownik wojsk transportu lotniczego, w czasie drugiej wojny w Czeczenii wykazał się wyjątkowym bestialstwem. Zgwałcił i zamordował dziewczynę. Uczennicę szkoły średniej. Naszą kuzynkę. Po czym został odwołany do Moskwy, gdzie przyjęto go z honorami…! Otrzymał odznaczenia, wysoką emeryturę. W telewizji odgrywa rolę bohatera. A jest zwykłym mordercą i kanalią…! — Awłurowi najwyraźniej zabrakło słów.

— Czy mogę zamienić kilka słów z Aleksandrem na osobności? — zapytał Marek.


Odeszli kilkanaście kroków. Marek pochylił się i szepnął: czy wydaje mi się, czy nazwisko pułkownik Krasnokuski gdzieś już słyszałem…?


— Nie tylko ty, ale i ja, i cały świat. Tak nazywa się oficer który zadecydował, że wasz samolot ma lądować na Siewiernym. Kierownik lotów chciał skierować samolot na inne lotnisko, a Krasnokuski, zmienił jego decyzję doprowadzając z premedytacją do katastrofy. Zaraz potem został awansowany na generała… A teraz słyszymy, że jest na emeryturze… I że miał różne inne „zasługi”!

— Czyli co…? — zapytał Marek. — Następny z listy? Też tak uważasz?

— Nawet jestem pewny! Bierzemy tę robotę! Tak się składa, że chyba wiem gdzie go szukać… — odparł Aleksander. — Szczegóły omówimy później. — Wrócili do zebranych.

— Szanowni gospodarze! Podejmujemy się tego zaszczytnego zadania! Przyjmijcie, że pułkownik czy raczej generał Nikołaj Krasnokuski już nie żyje… Czy możemy liczyć na waszą pomoc w kilku sprawach?

— Oczywiście! Czego potrzebujecie?

— Transportu z powrotem… Do linii kolejowej Grozny — Moskwa. I chcielibyśmy pod waszą opieką zostawić trochę rzeczy…

— Oczywiście. Będą na was czekały nienaruszone.

Rozdział 47

Misja. Powrót do Rosji

Założyli, że nie skojarzono ich z zaginięciem Arkadija i jego dwu „opiekunów”, a więc także z linią kolejową Moskwa-Grozny i tajnym przedziałem w wagonie pocztowym. Szanse na coś takiego były niewielkie. W najgorszym przypadku 50 na 50. Ale nawet wtedy nikt nie mógł wpaść na to, że zechcą wrócić do Rosji, skoro właśnie jakimś cudem udało im się z niej uciec.

Mieli rację.

Odszukali pozostawione opodal toru kolejowego mundury FSB. W to samo miejsce schowali swoje ubrania. Na świecie z powrotem pojawili się dwaj sierżanci FSB, Witalij Dawidowicz Umow i Jurij Piotrowicz Popow. Te same mundury. Te same dokumenty. Te same pistolety. Te same… — no może raczej podobne — ...figury. Twarze nieco różniły się od oryginałów, ale kto by tam sprawdzał funkcjonariuszy FSB aż tak dokładnie…

* * *
Generał Nikołaj Krasnokuski uwielbiał występować w telewizji. Rola bohatera wojennego, który potrafi wypowiadać się na każdy temat i którego telewidzowie oglądają i słuchają z podziwem, a dziennikarze traktują z należną atencją, to było naprawdę coś! A już całkiem wniebowzięty bywał, kiedy ktoś rozpoznał go na ulicy czy w sklepie! Tak, to było życie! Do tego całkiem niezłe pieniądze, zwłaszcza za „nadgodziny”, kiedy otrzymywał rozkaz powrotu do służby, tak jak 10 kwietnia na Siewiernym w Smoleńsku. Właściwie miał wszystko, czego kiedykolwiek pragnął. Emeryturę generalską. Dobry samochód. Piękną daczę pod Moskwą, w której zamieszkał na stałe po sprzedaniu mieszkania. I to wszystko w wieku trochę ponad 50 lat, a więc kiedy jeszcze można nieźle korzystać z życia. Jak choćby dzisiaj — kątem oka spojrzał na całkiem atrakcyjną blondynkę z ekipy technicznej telewizji, siedzącą na sąsiednim siedzeniu w samochodzie. 

— Jeszcze kawałeczek, Irina, i jesteśmy na miejscu. Mam nadzieję, że Ci się spodoba…

Pilotem otworzył bramę i wyłączył system alarmowy. 

— Zapraszam do mojego skromnego pałacyku… — szarmancko otworzył drzwi samochodu i podał dziewczynie rękę, pomagając wysiąść. To zawsze robiło pożądane wrażenie.

Rozdział 48

Moskwa. Biuro premiera Rosji Borisa Dorogowoja. Obecni (poza premierem): generałowie Iwan Bortnikow, dowódca FSB; Michaił Barannikow, zastępca zmarłej generał Tatiany Unadyny, szefowej MAK; Siergiej Stiepaszyn, następca zmarłego generała Siemiona Patruszewa, dowódcy tajnej jednostki OXOM; Igor Borsukow, prezydent Federacji Rosyjskiej

— Witam Panów! — Dorogowoj na tę okazję przybrał szczególnie uroczysty ton. — W tych smutnych okolicznościach, kiedy śmierć zabrała nam dwoje naszych drogich, najbliższych przyjaciół, wspominamy ich i modlimy się za ich dusze… W szczególności śmierć generał Tatiany Unadyny, która nastąpiła na skutek zbrodniczego zamachu, jest dla nas wyjątkowo trudna do zaakceptowania! Jestem pewien, że zrobimy wszystko, aby ją przykładnie pomścić! — spojrzał po obecnych. Ci jednocześnie przytaknęli.

— Witam tych, którzy zastąpili naszych utraconych przyjaciół! Mam nadzieję na jak najlepszą współpracę!


— Generałowie Barannikow i Stiepaszyn wstali i zasalutowali.


— Wracając do spraw bieżących — generale Bortnikow — gdzie jesteśmy?

— Panie premierze! Niestety, poszukiwania prowadzone na olbrzymią skalę i wszelkimi dostępnymi środkami nie dały spodziewanego rezultatu. — Bortnikow przerzucił kartkę notesu — Nie ustajemy w staraniach, ale nasze szanse zmniejszają się wraz z upływem czasu… Przestępcy nie zostawili żadnego śladu, który moglibyśmy podjąć. Nie pojawiło się nic świadczącego o tym, że działają czy choćby żyją. Monitorujemy ich karty kredytowe, konta w bankach, rodziny i przyjaciół u nas i w Polsce i nic. Kamień w wodę. Optymista być może dopuścił by założenie, że obaj nie żyją, ale nie my i nie w tym przypadku. Raczej należy przyjąć, że gdzieś się przyczaili. Z tego względu nadaliśmy bieg poszukiwaniom niezależnym od naszych działań, o których rozmawialiśmy jeszcze z generałem Patruszewem. — nalał sobie wody mineralnej i wypił łyk — Przekazaliśmy agentowi Wolskiemu polecenie odszukania i likwidacji Karskiego wraz z towarzyszącymi mu osobami, bez względu na koszty. Skontaktowaliśmy się także z legendarnym zabójcą „do wynajęcia” czyli z Lobo. Była to operacja delikatna i skomplikowana, ale udało się. My wysłaliśmy a Lobo przyjął dwadzieścia milionów dolarów.

— Ile…?

— Dwadzieścia milionów. Taką ma stawkę. Od zawsze. Za to, z tego co wiemy, nie zdarzyło się dotychczas, żeby kiedykolwiek nie zrealizował zapłaconego zlecenia. Oczywiście obaj otrzymali kompletne materiały dotyczące Karskiego i tyle ile mogliśmy ujawnić o Marku Darowskim…

— Czyli Polaczków ściga teraz dwu najgroźniejszych i najskuteczniejszych na świecie zabójców? — Dorogowoj zrobił tryumfujący gest — No to czeka ich niespodzianka… — zachichotał nerwowo. — Ale… czekajcie… przyszło mi do głowy… że jeśli ściga ich dwóch takich asów to nie jest wykluczone, że mogli by nie tylko załatwić Polaczków, ale i przypadkowo siebie nawzajem! To dopiero byłby sukces! Sprawa załatwiona i żadnych świadków, śladów, niczego… Czysty miodzik!

— Fantastyczny pomysł! — Bortnikow nie przyznał się, że sam wpadł na to trochę wcześniej. — Natychmiast polecę przekazać, każdemu z nich osobno, że jeżeli po zlikwidowaniu obiektów pojawi się ktoś węszący za nimi, należy go także wyeliminować…

— Tak zróbcie! I obiecajcie dodatkową premię… jak to mówią nasi amerykańscy przyjaciele success fee… Jeśli się uda, będzie to prawdziwie koronkowa robota! — prezydent Borsukow wzniósł szklankę z drinkiem — Za powodzenie…! Do dna!


Obecnych nie trzeba było jakoś szczególnie namawiać.

Rozdział 49

Hotel Ritz, Madryt, Hiszpania

Człowiek znany niektórym jako Lobo, a tu występujący pod nazwiskiem Helmut von Scholte odebrał z recepcji elektroniczny klucz do swojego apartamentu w Ritz Hotel, Madrid. Nikt o niego nie pytał. Nie pozostawiono żadnych wiadomości. Śliczna recepcjonistka życzyła przyjemnego wypoczynku.


Wjechał windą na czwarte piętro, zszedł schodami piętro niżej. Korytarz był pusty. Podszedł do drzwi, sprawdził zostawione rutynowe zabezpieczenia. W porządku. Wszedł do wnętrza. Na stoliku w salonie rozłożył materiały dostarczone zgodnie z instrukcją w torbie z logo McDonalds. Z kosza na śmieci na lotnisku Barajas wydobył je dla niego jakiś młody turysta z plecakiem, któremu opowiedział przygotowaną bajeczkę o zazdrosnym mężu… Przysługa kosztowała 50 Euro. Obie strony były zadowolone.


Na wierzchu pliku dokumentów fotografie młodego mężczyzny. W cywilu. I w mundurze porucznika FSB. Płytę CD zostawił do przejrzenia później. Odszukał opis zlecenia. Wydruk komputerowy. Oczywiście nie podpisany. Nazwisko: Aleksander Karski. Wiek: 32 lata. Oczy: niebieskie. Brunet. Wzrost: 186 cm. Były porucznik FSB. Uczestnik napadu na bank w Moskwie. Prawdopodobnie towarzyszy mu drugi mężczyzna, w podobnym wieku. Blondyn. Wzrost około 185 cm. Tego nazwiska nie podano. Ostatnio widziano… — przebiegł wzrokiem do zakończenia wydruku — Szczegóły zlecenia: po pierwsze — wyeliminować obydwu w możliwie najkrótszym terminie. Po drugie — po wyeliminowaniu sprawdzić, czy ktoś jeszcze interesował lub interesuje się nimi. Jeśli tak — także wyeliminować za dodatkową premią w wysokości plus 50%… Złożył całość dokumentów z powrotem do koperty.


* * *

Człowiek aktualnie używający nazwiska Wolski otworzył otrzymaną w restauracji Casa Mingo teczkę i wyjął z niej dużą kopertę z materiałami. Fotografie. Płyta CD. Wydruk komputerowy — dwie strony tekstu. Rozkaz wyeliminowania wszelkimi dostępnymi sposobami. Obiekt: Aleksander Karski, były porucznik FSB. Uczestnik napadu na bank w Moskwie dnia… Niebezpieczny. Uzbrojony. Prawdopodobnie w towarzystwie drugiego mężczyzny. Rysopisy. Fotografie tylko Karskiego. Przebiegł wzrokiem tekst do końcowego fragmentu. Szczegóły rozkazu: po pierwsze — wyeliminować obydwu. Po drugie — po wyeliminowaniu sprawdzić, czy ktoś inny interesował lub interesuje się nimi albo ich szuka. Jeśli tak — bezwzględnie wyeliminować. Po wykonaniu — zameldować natychmiast.


* * *

Człowiek, który aktualnie używał nazwiska Wolski, a jednocześnie znany jako Lobo włożył obie koperty do jednej teczki. Nalał sporego drinka z minibaru. Usiadł w fotelu i głęboko zamyślił się. Naprawdę było o czym myśleć…

Rozdział 50

Moskwa. Biuro premiera rosji Borisa Dorogowoja. Wieczór

Borys Dorogowoj tego dnia został w biurze dłużej niż zwykle. Po 10 kwietnia i udanym pozbyciu się jednej z największych przeszkód na drodze do realizacji planu reaktywacji rosyjskiego imperium, czyli prezydenta Polski Lecha Kaczyńskiego, wszystko rysowało się w różowych barwach. Ten jeden, którego nie udało się ani kupić, ani zastraszyć ani oszukać nie żył. Mrzonki o jakimś bloku państw z dawnej strefy radzieckich rządów, obecnie należących do Unii Europejskiej i NATO skończyły się w smoleńskim błocie. Przez kilka dni wydawało się, że już nic ani nikt nie będzie w stanie go powstrzymać przed odtworzeniem Wielkiej Rosji z nim samym jako naturalnym następcą carów — oczywiście w ich współczesnym odpowiedniku, a tymczasem… Z dnia na dzień wymarzona wizja oddalała się, bladła, rzekłbyś — psiała… Z dnia na dzień było gorzej, a nawet zaczynało być strasznie… I to przez kogo? Przez jednego, jedynego człowieka. A raczej dwóch… Próbował sam sobie tłumaczyć, że to bzdura. Histeria. Głupota. Urojenia. Że przecież tu światowe imperium, olbrzymia armia, tajne służby których obawia się każdy, nie tylko nieprzyjaciel ale i wszyscy przyjaciele. Ochrona we wszelkich aspektach. Jednym słowem — potęga! A tam — dwóch obdartusów…

Dzwonek telefonu wyrwał go z tych nieciekawych rozmyślań. 

— Tak…? 
— Tu Bortnikow. Przepraszam, że o tak późnej porze. Ale nie chciałem czekać z dobrą wiadomością… 
— Mówcie! 
— Amerykanie przed chwilą przekazali nam wiadomość, że Darowski telefonował do swojego znajomego w USA. Konkretnie — do instruktora z Fort Bragg. Dokładnie tak, jak się spodziewaliśmy. To znaczy i my, i Amerykanie. 
— I co…? 
— Rozmowa trwała bardzo krótko. Ale Darowski zapowiedział, że wkrótce zatelefonuje ponownie. A jego rozmówca, zgodnie z rozkazem który otrzymał zasugerował, że muszą porozmawiać dłużej… Że ma mu wiele do opowiedzenia… 
— Skąd dzwonił? 
— Nie zdążyli namierzyć dokładnie, a numer był ukryty. Wiemy tylko tyle, że dzwonił z Rosji. Ale to nic. Obiecali, że jeśli dojdzie do następnego połączenia, natychmiast przekażą nam ścieżkę sygnału i wszystko czego trzeba, żeby go zlokalizować! Tak jak ustalił Pan Premier z ich prezydentem. 
— W jaki sposób? 
— Ustaliliśmy, że zbudujemy stałe łącze między nimi i nami. Czynne 24 na 24. Tak, żebyśmy natychmiast kiedy Darowski zatelefonuje otrzymali wszystkie możliwe koordynaty! Dane, które pozwolą zlokalizować go z dokładnością do 1 metra! 
— Jest taka możliwość?

— Oczywiście, od kilku lat. I to niezależnie od tego czy użyje telefonu komórkowego czy satelitarnego. Jedyny problem, to trzeba utrzymać go na linii co najmniej przez 15 minut, a o to ma się postarać ten, do którego będzie dzwonił. Taki ma rozkaz! A w tym czasie będzie BUM!!! — i sprawa zostanie raz na zawsze załatwiona… Dopracowujemy wszystkie szczegóły, tak żeby wyeliminować możliwość jakiejkolwiek pomyłki. Wszystkie dane i dokumenty dotyczące tej operacji przekażę Panu Premierowi jutro, możliwie najwcześniej. Aktualnie pracują nad nimi nasi najlepsi specjaliści.

— A więc…?

— A więc wreszcie mamy przełom!

Rozdział 51

Moskwa. Czerwiec 2010 r. Wieczór

Nierzucający się w oczy, nieoznakowany samochód podjechał pod wejście budynku przy ulicy Twerskiej 21. Okolica, sąsiadująca z Teatrem Bolszoj i innymi prestiżowymi instytucjami robiła wrażenie zarówno spokojnej jak i ekskluzywnej. Z samochodu wysiadł posłaniec w czapce i z dużą kopertą kuriera DHL. Podszedł do domofonu i zadzwonił.


— Słucham? — Ochrona czuwała.

— Do generała Krasnokuskiego. Przesyłka…

— Już tu nie mieszka. Od kilku miesięcy.

— A można zostawić dla niego przesyłkę…?

— Nie.

— A znacie jego nowy adres?

— Nie.

— Dziękuję! — Aleksander nie chciał przeciągać konwersacji, żeby nie wzbudzić podejrzeń ochroniarza. — Zwrócimy do nadawcy. Niech on się martwi.

— Wrócił do samochodu, uruchomił silnik i odjechał.

— I co? — zainteresował się Marek, ubrany w mundur FSB, zajmujący miejsce obok kierowcy.

— Już tu nie mieszka. Od kilku miesięcy. Ale, na wszelki wypadek, ten samochód musimy gdzieś zostawić. Na pewno jest na nagraniu monitoringu. Prawdopodobnie ochroniarz niczego nie podejrzewa, ale lepiej nie ryzykować…

— Przynajmniej coś już wiemy. Niewiele, ale zawsze…


Zaparkowali na olbrzymim parkingu koło dworca kolejowego. Zostawili kluczyk w stacyjce samochodu i lekko niedomkniętą szybę w drzwiach kierowcy. Pojawienie się jego części na aukcjach internetowych było kwestią najbliższych dni, jeśli nie godzin.

Jest jeszcze parę rzeczy, których w Moskwie można być pewnym.

Rozdział 52

Warszawa. Restauracja „Sowa i Przyjaciele”. VIP-room

— Parlele wu france? — obecność ministra spraw zagranicznych i prezesa NBP nowa ministra infrastruktury uznała najwyraźniej za obligującą do wzniesienia się na wyżyny. — Kelner, do ciebie mówię! Parlele wu france?


Obecni na roboczym lunchu minister spraw zagranicznych Radek Wróblewski, minister spraw wewnętrznych Bartodziej Siękiewicz i prezes Banku Narodowego profesor Marek Kłoda spojrzeli na ministrę, a właściwie od niedawna vice-premierę Bańkowską przyjemnie zaskoczeni. Pomijając błąd, dość poprawny akcent zaprzeczał legendzie ukrytych tatuaży, plotkom o rzeczywistych przyczynach awansu i potocznym wyobrażeniom o blondynkach…


— Menu por fawor! — nie dawała za wygraną ministra — premiera, dorzucając fragment hiszpańskiego — Szybko zjadam i znikam. Sorry, taki mam tajmtable


Dla obecnych stało się jasne, że niedawno awansowana na wicepremiera Bańkowska nauczyła się prawie poprawnie co najmniej kilkunastu wyrazów. I to w różnych językach. Często byt określa świadomość w sposób zgoła niespodziewany.


— Nareszcie. Już myślałam, że się, ku…, nie doczekam… — Bańkowska wzięła jedną z kart, przyniesionych przez kelnera. W tym momencie z jej torebki rozległo się klubowe techno, ubarwione okrzykami i jękami nie pozostawiającymi zbyt wielu wątpliwości…

— Hello! A, to ty… Nie poznałam. Masz głos zupełnie jak ten, no… No cóż, jestem w pracy, ale jeśli nalegasz… Jak najprędzej. Tak, za piętnaście minut. — Bańkowska rozłączyła telefon, schowała do torebki, zamknęła i odłożyła menu. — Sorry, muszę panów opuścić. Wielka szkoda, bo miałam nadzieję na nawiązanie bliższych kontaktów z panem prezesem. Jak słyszałam, pan prezes dużo może, hi, hi, hi… Może następnym razem…? — wyciągnęła dłoń do pożegnania.

— Kiedy tylko pani premiera sobie życzy. Jestem do dyspozycji w każdej chwili — prezes Kłoda z nieco przesadną skwapliwością ucałował podaną dłoń.

— Odezwę się niedługo. No to cześć! Muszę pędzić. — Bańkowska klepnęła Siękiewicza w plecy i czarująco kręcąc biodrami opuściła spotkanie, zostawiając za sobą aurę dobrych perfum.


Wróblewski i Siękiewicz spojrzeli po sobie znacząco.


— No tak, przecież dzisiaj wtorek… Dzień zarezerwowany, czyli łaska bossa, oby żył wiecznie… — Siękiewicz wykonał wymowny gest i znacząco cmoknął.

— O czym ty mówisz? — zainteresował się prezes Kłoda.

— Marek, uważaj na siebie! — Siękiewicz mrugnął do Wróblewskiego — Najwyraźniej wpadłeś jej w oko. Albo ma do ciebie interes. Na jedno wychodzi, bo jak dojdzie co do czego przez tydzień będziesz…

— Wydmuszką — dorzucił Wróblewski. — I nie tylko stopy procentowe mogą ci opaść… hi, hi, hi…! Ona naprawdę umie to zrobić!

— Co zrobić? — nie odpuszczał Kłoda.

— No wiesz- dodał Siękiewicz — Żeby zrobić wydmuszkę trzeba tak dmuchać, żeby jajka były w środku puste…!

— Naprawdę? — Kłoda wyglądał na niezmiernie podekscytowanego. — Chyba nie chcecie powiedzieć, że vice-premier… a polskiego rządu lekko się prowadzi?

— Co wy tam robicie, w tym banku, że nie macie pojęcia o świecie? Nie zauważacie naszej ciężkiej pracy? — Wróblewski teatralnie pokręcił głową. — Toż to dzięki naszym rządom kur. y jako takie znikły! Nie ma. Pozostały wyłącznie w formie przecinka.

— Jak rządził PIS k. ur. y były, a jak my — nie ma!

— Chrzanisz!. Były i będą. — Kłoda nie dawał za wygraną.

— Za ich rządów było tak: kobiety dzieliły się na porządne, kur. y i prostytutki. Porządne — wiadomo. Moher i te rzeczy. Kur. a — to był charakter. Prostytutka — zawód. A my zrobiliśmy, że są tylko dwie kategorie.

— Czyli co?

— Czyli dawne kur. y to obecna awangarda postępu! Kobiety nowoczesne i wyzwolone! Perły w gnuśnej masie społeczeństwa. Gender, progres i feminizm! Europa! Kumasz?

— Co?

— Rozumiesz?

— Ni w ząb!. Ale że Bańkowska… Nie wierzę…!

— Umów się, to zobaczysz… — odparł Siękiewicz. — Choć jak na mój gust poprzednia ministra była lepsza…! Ta przy niej to zero! — rozmarzył się w sposób widoczny — Ale teraz mamy coś ważniejszego do omówienia. Chodzi o to, że Danek kazał nam przekazać ci, że potrzebujemy natychmiast 20 milionów dolarów w obligacjach na okaziciela. Ale tak, żeby nikt o tym nie wiedział.

— Musimy zapłacić za nietypową usługę zagranicznemu wykonawcy. A on zażądał wynagrodzenia z góry i wyłącznie w takiej formie — uzupełnił Wróblewski.

— Wy się dobrze czujecie? — Kłoda powiódł wzrokiem od Wróblewskiego do Siękiewicza. — Co to za usługa? Co za wykonawca?

— Lepiej, żebyś nie wiedział. Wierz mi! — Siękiewicz pociągnął łyk wina z kieliszka. — Ale to sprawa, którą trzeba załatwić natychmiast! Tylko tyle mogę powiedzieć, że ktoś musi zniknąć, bo jak nie to będzie katastrofa. Dla nas. Dla ciebie. Dla wszystkich. PiS wygra i nas wykończy! A to kosztuje właśnie tyle. I trzeba się cieszyć, jeśli wykonawca przyjmie zlecenie!

— No dobra… — Kłoda z namysłem potarł brodę. — Załóżmy, że da się zrobić. Nic nie obiecuję ale …załóżmy. Co z tego będę miał?

— A co chcesz?

— Myślę na głos… Po pierwsze, zmienicie ustawę o NBP. Tak, żebym mógł skupować obligacje z wolnego rynku… Po drugie — premier musi wywalić ministra finansów i przyjąć na jego miejsce tego, którego wskażę. Po trzecie — trzeba dorobić prawdopodobną historię, żeby 30 milionów dolarów mogło zniknąć…

— Dwadzieścia — wtrącił Wróblewski.

— Powiedziałem, trzydzieści. — Kłoda uniósł jedną brew — Dwadzieścia dla was. Resztę przemyślę i powiem wam jutro.

— No to załatwione! — Wróblewski zachichotał w charakterystyczny dla niego sposób, przywodzący na myśl Kaligulę. — Czas na poważne zajęcia…


Bez dalszej dyskusji z zapałem zajęli się wyszukanymi daniami i napojami, które na dany znak postawili przed nimi czekający w stosownym oddaleniu kelnerzy.

Rozdział 53

Moskwa. Dwa dni później. Program Russia Today

W programie telewizji „Rosja dzisiaj” przewidziano na godzinę 18-tą program publicystyczny na temat wzrostu przestępczości wśród młodzieży. Wśród zaproszonych gości znaleźli generała N. Krasnokuskiego. Bingo! Zdążyli obejrzeć pierwsze 5 minut programu. Już wiedzieli, jak wygląda. O godzinie 18:15 zaparkowali samochód i motocykl w pobliżu wyjazdu z gmachu telewizji.

* * *

Marek zaparkował motocykl na chodniku, tuż przy wyjeździe. Chciał dokładnie widzieć wyjeżdżających kierowców. Aleksander w samochodzie czekał 100 metrów dalej na sygnał od Marka.!0 minut po zakończeniu programu Krasnokuski wyjechał za kierownicą granatowego forda mondeo. Był sam. Zabawa zaczęła się. Marek tuż po przejeździe forda mrugnął reflektorem motocykla. Aleksander wrzucił bieg i ruszył w odległości kilkudziesięciu metrów za Krasnokuskim. Z kolei kilkadziesiąt metrów za Aleksandrem jechał Marek. Starali się aby zawsze Krasnokuskiego dzieliły od nich dwa lub trzy samochody. Przynajmniej na ulicach Moskwy. Kiedy opuścili centrum a ruch się zmniejszył, zastosowali inną technikę. Co jakiś czas wymieniali się miejscami tak, aby Krasnokuski nie zorientował się, że jedzie za nim wciąż ten sam pojazd. Wyjechali z Moskwy. Po blisko półgodzinnej jeździe dwupasmówką ford skręcił w drogę jednopasmową. Odczekali trochę i ruszyli za nim na granicy widoczności świateł pozycyjnych. Kiedy te znikły przyśpieszyli, minęli lokalną drogę prowadzącą przez las, w którą skręcił śledzony samochód. Zatrzymali się na poboczu kilkaset metrów dalej. Zostawili pojazdy i wrócili do skrzyżowania pieszo. Ostrożnie, nie śpiesząc się, ruszyli utwardzoną żwirem i smołą drogą. Pierwszy — Aleksander, sto metrów za nim — Marek. Po przejściu około trzystu metrów Aleksander zatrzymał się i Marek go dogonił. Przez drzewa, z głębi lasu po prawej stronie, przebijały światła oddalone o dwieście metrów od drogi którą szli. Kilkadziesiąt kroków i natrafili na skrzyżowanie z drogą gruntową. Świeży zapach spalin jeszcze wisiał w powietrzu. Rozdzielili się i schowani w lesie po obu stronach drogi ruszyli w kierunku światła. Po kilku minutach zobaczyli dość okazały dom, otoczony solidnym murem z wstawionymi gdzieniegdzie przęsłami z kutego żelaza. Na podjeździe ford mondeo, z którego wysiadł Krasnokuski. Podszedł do drzwi. Pilotem zdezaktywował alarm, bo w kilku miejscach błysnęły zielone diody. Wszedł do wnętrza. Diody ponownie błysnęły. Tym razem na czerwono.


— Pilnuje się! — Aleksander dołączył do Marka, schowanego za kępą gęstych jałowców.

— Diody ponownie zabłysły. Drzwi uchyliły się i do ogrodu wybiegły z domu dwa psy. Dobermany. Po cichu okrążyły teren. Wiatr, na szczęście, okazał się korzystny. Szczegółowo, starannie obejrzeli dom i otoczenie, wbijając sobie obrazy w pamięć.

— Wystarczy… — szepnął Marek. Bezszelestnie ruszyli z powrotem.

Rozdział 54

Moskwa. Biuro premiera Borysa Dorogowoja

— Panie premierze, generał Bortnikow. Łączyć?

— Tak.

— Dzień dobry panie premierze! Dzwonię zgodnie z rozkazem. Przed chwilą linią bezpośrednią otrzymaliśmy z USA informacje, że ten Polak, Darowski, ponownie zatelefonował do swojego byłego instruktora. Przekazali nam parametry połączenia, ale rozmowa trwała zbyt krótko, żeby go namierzyć.

— Szkoda…

— Mamy nagranie całej rozmowy. Darowski mówił, że są w okolicach Moskwy i prosił o sprawdzenie, czy ambasada USA ma możliwość wywiezienia ich z Rosji. Ma zadzwonić ponownie za trzy dni… Umówili się, że porozmawiają dłużej! Wiemy też, że instruktor do którego telefonuje Darowski otrzymał rozkaz, żeby maksymalnie przedłużać rozmowę. Parametry połączenia przekażą nam natychmiast, czyli w ciągu kilku sekund.

— A więc…?

— Jeśli rozmowa potrwa dłużej niż 10 minut powinniśmy go dostać!

— Macie wszystko, co potrzeba?

— Tak jest! Cztery eskadry wyposażone w systemy namierzania i rakiety pelengacyjne najnowszej generacji. To znaczy, dla pewności każdy samolot ma dwie pary rakiet: jedna para poprzedni model i jedna — najnowszy.

— Latające bazy?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 2.94
drukowana A5
za 87.66