Świat, do którego trafiłyśmy
Sparks
Naprawdę nie wiem jak to się stało i kurczę chyba będę musiała o tym z kimś pogadać.
Akurat byłam w szkole — była lekcja tańca, a że ja uwielbiałam się ruszać, dawałam z siebie wszystko z prawdziwą radością.
Kiedy skończyłam ostatni dzisiejszy taniec, podszedł do mnie jakiś chłopak — a w zasadzie facet, choć musiał być niewiele starszy ode mnie.
Miałam siedemnaście lat i długie, bardzo rude włosy — w porównaniu ze stereotypowym rudzielcem nie miałam jednak piegów czy niebieskich oczu. Natura obdarzyła mnie za to brązowymi ślepiami i silnym ciałem sportowca, choć to taniec był moim „konikiem” od najmłodszych lat.
Chłopak… facet… Nie ważne! Koleś podszedł do mnie po ostatniej figurze — jeśli miałabym być szczera, to bardzo mi się spodobał, choć nie do końca był w moim typie. Niewiele wyższy ode mnie — a wolałam dużo wyższych od siebie — o chłopięcej urodzie, podczas gdy ja wolałam facetów o bardziej ostrych rysach.
Wiem, wiem — zwykle niskie dziewczyny wolały również dość niskich facetów, by nie wyglądać przy nich jak krasnale, ale co miałam na to poradzić?
Miał jednak bardzo ładne i ciepłe spojrzenie. Kiedy ujęłam jego wyciągniętą dłoń, zdziwiona poczułam, że ta jest twarda i szorstka, jakby…
No tak, jedyne co mi się z tym skojarzyło, to walka mieczem — w książkach zawsze opisywano szorstkie dłonie jako „dłonie wojownika”. Teraz raczej rzadko tacy przystojniacy mieli takie ręce — bardziej kojarzyłam, że były gładkie, podobnie jak u dziecka…
Tak czy inaczej pogratulował mi z szerokim uśmiechem tego, jak się ruszam — powiedział, że z chęcią kiedyś ze mną zatańczy, jeśli tylko będę chciała, po czym zostawił mi swoją wizytówkę.
Kiedy odchodził, poczułam się dziwnie — jakbym miała mimo wszystko już nigdy go nie zobaczyć. Spojrzałam na jego plecy i zaskoczona zauważyłam, że te są dość szerokie, nawet pomimo wzrostu… i dyndają na nich długie, spięte w kucyk włosy. Trochę zaskoczyła mnie ich długość, lecz najdziwniejsze było to, że gdy zamrugałam, te przybrały na moment inny kolor. Zamiast czerni… ujrzałam błysk fioletu. Nie miałam jednak okazji się przekonać czy mam zwidy, czy nie, bo facet zwyczajnie opuścił salę, nie oglądając się za siebie.
Kiedy wróciłam do domu przywitałam się energicznie, ale jak zwykle zostałam zignorowana.
Mieszkałam tylko z dziadkiem, którego chyba niewiele obchodziłam. Rozumiałam, że był już stary i schorowany… Dlatego starałam się radzić sobie sama i pomagać mu, jak tylko potrafiłam.
Kiedy nastał wieczór, mocno się z nim pokłóciłam — powiedział mi, że za kilka dni, kiedy skończę osiemnaście lat, mam się wynieść z jego domu i nigdy nie wracać.
Wiedziałam, że mnie nie lubił, jednak… myślałam, że jestem choć trochę pomocna.
Mijały kolejne dni, przybliżając nieubłaganie koniec szkoły, tak samo jak i moje urodziny. Tak się jakoś dziwnie złożyło, że koniec roku szkolnego wypadał dokładnie w moje osiemnaste urodziny.
I był to dzień, w którym musiałam się wynieść.
Jeszcze nie wiedziałam, co ze sobą zrobię… ale nie miałam zamiaru się załamywać.
Niestety koniec roku nadszedł w oka mgnieniu i stałam teraz, szykując się na ceremonię zakończenia szkoły. Kiedy zakładałam kurtkę coś wypadło mi z kieszeni — zauważyłam, że to wizytówka od tamtego przystojniaka. W tym wszystkim, całkiem o niej zapomniałam.
Obejrzałam ją w sumie po raz pierwszy i zaskoczona przeczytałam na odwrocie:
„Chcesz zmienić swoje życie? Jeśli tak, to pomyśl życzenie”.
Cóż, nie chciałam na razie myśleć o tym, czego chcę — zrobię to po tym, jak skończy się ceremonia ukończenia liceum.
Wtedy będę miała dość czasu na to, by myśleć o bardzo wielu sprawach.
W końcu skończyłyśmy liceum! — zawołała moja przyjaciółka, a ja zaśmiałam się radośnie, przyznając:
— Tak. W końcu!
— Sparks, co będziesz teraz robić? Według mnie powinnaś nadal tańczyć, na przykład zostać nauczycielką…
— A ja sądzę, że powinna dalej używać mięśni — wyznała druga — Jesteś taka cholernie silna… a w ogóle nie wyglądasz!
Zaśmiałam się szczerze i wyznałam:
— Jeszcze nie wiem, co zrobię, ale na pewno… — nagle urwałam, czując się tak, jakby ktoś mnie obserwował.
Obróciłam się… i ujrzałam tamtego faceta. Uśmiechał się do mnie ciepło, aż nagle zobaczyłam, jak porusza ustami. Mimo że nie było szans go usłyszeć, wyczytałam z ruchu jego warg:
„Czy chcesz zmienić swoje życie?”.
Ja… chciałam — uświadomiłam sobie, czując wręcz ból w piersi na samą myśl. — Bardzo chciałam.
„Więc pomyśl życzenie” — znów niemal go usłyszałam, choć nie wydał żadnego dźwięku.
— Chcę… — zaczęłam na głos, zaskakując koleżanki. — Chcę mieć dom… chcę znaleźć swoje miejsce.
Tamte spojrzały tam, gdzie ja, lecz zaskoczone stwierdziły, że nikogo tam nie ma.
Jednak on tym był — był i uśmiechał się do mnie, by zaraz po moich słowach skłonić się wytwornie w tym swoim kremowym garniturze… i pstryknąć palcami.
Ledwo to uczynił, a zszokowana ujrzałam, jak otacza mnie ogień.
Ogień, który objął moje ciało, odbierając przytomność.
Kiedy się ocknęłam ujrzałam, że leżę na podłodze jakiejś wielkiej sali, która bardzo przypominała mi jakąś komnatę w zamku. Obok siebie dostrzegłam tego faceta, klęczącego na ozdobnych płytkach… jednak ubranego zupełnie inaczej. Wyglądał niczym jakiś książę albo król.
— Gdzie… — spróbowałam się unieść i ten bez słowa mi pomógł. — Gdzie jestem?
— W miejscu, do którego pragnęłaś trafić — wyznał i wstał, ciągnąc mnie do góry. — Obawiałem się już, że wyrzuciłaś wizytówkę.
— Ja… — zamarłam, kiedy nieświadomie spojrzałam w bok i ujrzałam za oknem piękny ogród różany. — Mój Boże! — zachwycona podbiegłam i oparłam ręce o łuk okna… by po chwili zamrugać w szoku i cofnąć się prosto na tego faceta, który widać specjalnie stanął za mną, by powstrzymać mój z góry wiadomy upadek. — Czy… czy to był… — spojrzałam gwałtownie na jego twarz, nie wierząc, by to co widzę było prawdziwe.
Ten jednak zachichotał cicho i uniósł mój otwarty podbródek, by zamknąć moje rozdziawione usta.
— Tak. To był smok.
— Ale… ale jak… — nie mieściło mi się to w głowie.
Puścił mnie delikatnie i odsunął, idąc na środek pokoju, po czym nagle obrócił się tak, jakby chciał ramionami ogarnąć wszystko dookoła.
— Witaj w Świecie Daru — i mrugnął do mnie okiem, kłaniając wytwornie.
Jednak to, co dodał, kazało mi klapnąć tyłkiem na parapet:
— Moim Królestwie.
Safina
Życie jest rzadkim darem, którego należy szanować. W to wierzyłam, nie mając jednak pojęcia, jak blisko byłam prawdy.
Miałam dopiero dwadzieścia lat, lecz swoje pierwsze pisarskie sukcesy zaczęłam odnosić już jako dziecko — moi rodzice promowali moją twórczość i teraz, będąc tak naprawdę ciągle bardzo młodą wiekiem pisarką, nie musiałam walczyć z biedą czy polegać na ich pieniądzach.
Uważałam się za osobę rozważną i niezależną — byłam domatorką, lecz potrafiłam odnaleźć się w każdej grupie, nie tracąc swojego charakteru. Jednocześnie potrafiłam do pewnego stopnia się dopasować, przez co niektórzy śmiali się, że jestem jak elegancko ubrany Ninja.
Czasem określano mnie żartobliwie „rozważną i romantyczną”, jako że pisywałam między innymi romanse. Sama jednak nie określiłabym siebie jako prawdziwą romantyczkę — wolałam prawdę od ułudy — czystość emocji, a nie jakieś zauroczenia.
Wielu twierdziło, że bywałam czasem sztywna — może i tak było, jednak wolałam być sobą niż udawać kogoś, kim nie jestem. A tym, którym się moja postawa nie podobała, sugerowałam się do siebie nie zbliżać.
Rzadko się złościłam — byłam raczej spokojną osobą, uważałam, że nadmierna emocjonalność to zwykły brak kontroli nad sobą, a przede wszystkim nad swoim życiem. Przyznaję, że lubiłam jednak czasem pofantazjować.
Pisanie książek było dla mnie czymś w rodzaju wyładowania się — może dlatego w tak wielu sytuacjach życiowych, nawet bardzo trudnych, potrafiłam zachować spokój. Jednak tamtego dnia… cóż, wszystko się zmieniło.
Udałam się na wystawę obrazów — dostałam zaproszenie od matki, która była ich autorką. Wśród zebranych ujrzałam pewnego mężczyznę — nie przypominał żadnego ze „standardowych” gości wernisażu i co więcej — był jedyną nieznaną mi osobą w całej śmietance towarzystwa wyższych sfer.
Kiedy ten stał, oglądając z uśmiechem jeden z obrazów, podeszłam do matki, która akurat patrzyła na niego z lekko rozanieloną miną.
— Przystojny, prawda? — zapytała, gdy o niego spytałam. — Był już na kilku moich wystawach, więc postanowiłam go zaprosić. Wydaje się kochać sztukę.
— Rozumiem, że zaprosiłaś kogoś całkowicie obcego na zamknięty wernisaż?
— Och, skarbie, jak zwykle jesteś zbyt poważna. Lepiej się z nim zapoznaj — zachęciła i puściła mi perskie oko. — Widziałam jak kilka razy za tobą zaglądał.
Obejrzałam się na mężczyznę i ten, w tej samej chwili, obrócił się w naszą stronę.
Uśmiechnął się, a ja zaskoczona ujrzałam, że to wcale nie jakiś starszy pan — myślałam tak, bo miał czysto białe włosy i dlatego nie rozumiałam zachwytu matki.
Tymczasem mężczyzna wydawał się być przed trzydziestką. Na dodatek wyglądał — pomimo bardzo przystojnego oblicza — na mózgowca… Może to przez tą roztrzepaną czuprynę?
Nagle ruszył w naszą stronę i gdy podszedł skłonił się nam wytwornie, co dość mocno mnie zaskoczyło.
— Moje panie — powiedział, po czym wyprostował się, patrząc na nas z uśmiechem. — Wybaczcie mi moje słowa, ale obie jesteście tak piękne, jak te obrazy.
— Och, jaki pochlebca — mama się rozpłynęła, lecz ja poczułam, że mierzę go wzrokiem.
Wtedy pochwycił mój wzrok i mrugnął do mnie… a ja poczułam się zaskoczona, że robi mi się ciepło.
Odeszłam przepraszając ich pewna, że facet zostanie z mamą, lecz gdy oglądałam jeden z obrazów podszedł do mnie niepostrzeżenie i zagadnął:
— Obrazy pani matki są pełne głębi. Musi być pani dumna.
— Jestem — przyznałam, nie odrywając wzroku od płótna. — Jednak musi pan wiedzieć, że moja matka jest mężatką, która bezgranicznie kocha męża.
— Och, nawet nie pomyślałem o niej w ten sposób — rzekł od razu, w ogóle nie przejęty moimi insynuacjami. Spojrzałam na niego lekko zdziwiona. — Za to… interesuje mnie ktoś inny — i spojrzał na mnie ciepło niebieskimi oczami… które pomimo koloru barwą przypominały niebieski lód. — Czy dałaby się pani zaprosić na kawę? Miałbym pewną sprawę… natury zawodowej.
— Zawodowej? — zaintrygował mnie i zgodziłam się z nim spotkać zaraz po wernisażu.
Udaliśmy się do kawiarni na rogu ulicy. Zaskoczył mnie swoim wyborem kawy.
— Czarna? — zapytałam, a ten pokiwał głową.
— Tam, gdzie mieszkam, kawa smakuje zupełnie inaczej. Dlatego, kiedy tu jestem, lubię się nią po delektować — wyznał i rozmarzony wziął łyczka. — Tak… zawsze mi tego brakuje, kiedy wracam do domu.
— A więc czym się pan zajmuje?
— Jestem nauczycielem — wyznał, znów lekko mnie zaskakując. — Dziedziny, w których się specjalizuję… cóż, tutaj nie znalazłyby zastosowania.
— …a co ja miałabym mieć z tym wspólnego?
— Widzi pani… Posiada pani pewien dar, który jest wysoko ceniony w miejscu, z którego pochodzę.
— Dar?
— Mówię o pisaniu… Pisaniu rzeczy, o których nie wie nikt.
Wstałam powoli, acz spokojnie.
— Skąd pan wie, że jestem pisarką?
— Wiem o pani całkiem sporo — wyjawił niezrażony. — Jednak pytanie brzmi… jak wiele wie pani o sobie?
Bez słowa zabrałam torebkę, chcąc odejść, jednak wtedy dobiegło mnie:
— Nie chciałaby pani, by to wszystko było prawdą?
Przystanęłam i obróciłam się do niego, patrząc w ciszy na powagę na jego twarzy. Po chwili zapytałam:
— Co dokładnie?
— By światy, o których pani pisze istniały. By pani teorie zyskały uznanie tam, gdzie naprawdę moją znaczenie.
— Oszalał pan?
— Raczej pytanie brzmi… Kto z nas jest zdrowy?
Nagle wszystko się rozmyło i jedyne co zostało to my, stolik i kubek kawy, z którego ciągle pił.
— Co to ma znaczyć?
— Chcę pokazać ci świat, w którym zostaniesz doceniona… i w którym na pewno znajdziesz swoje miejsce.
Nagle zauważyłam, że jesteśmy w ogrodzie pełnym niebieskich kwiatów… i że do tego mężczyzny coś biegnie — jakaś biała, włochata kulka na dwóch łapach z dużymi oczami i wskakuje mu na ramię, by nie przymierzając zacząć się tulić.
— Poznaj Berta — przedstawił mi kulkę, po czym głaszcząc ją powiedział z namysłem: — Bert… To nasza nowa Pisarka.
Danika
Och, Dani, jesteś cudowna — wyznała moja przyjaciółka, odbierając ode mnie swoją córeczkę. — Ta mała łobuziara nie może przestać mówić o swojej najukochańszej cioci.
Zachichotałam ciepło i nachyliłam się, by spytać małą:
— Aż tak mnie kochasz?
— Baldzio! — i rzuciła się, by mnie przytulić.
— Dani, masz tu ode mnie w podzięce… — zaczęła, lecz ja pokręciłam głową i przypomniałam:
— Dla mnie to czysta przyjemność.
— Dani… — I się zaczęło. — Jesteś zbyt kochana i zbyt łatwo ufasz. Ktoś w końcu złamie ci serce, bo uzna, że jesteś idealnym kozłem ofiarnym.
Zachichotałam na to i wyznałam:
— Kilka razy już próbowano. Uwierz mi, że potrafię być również twarda.
Otaksowała mnie powątpiewająco, lecz w końcu poszły, a ja weszłam z powrotem do mieszkania.
By ujrzeć, że na stoliku leży ogromna czekolada z napisem: „Dla najukochańszej przyjaciółki i cioci”.
Musiała to podrzucić, kiedy poszłam do środka po zapomnianą zabawkę.
Wzięłam czekoladę do ręki i uśmiechnęłam się — takie podziękowania lubiłam przyjmować.
Następnego dnia, kiedy byłam w pracy i żegnałam dzieciaki z przedszkola, ujrzałam wysokiego mężczyznę stojącego w cieniu drzewa. Nie wyglądał na zboczeńca — wydawał się kimś, kto pasuje bardziej do turnieju rycerskiego niż placu zabaw, choć nie wiedziałam, skąd to porównanie, skoro był ubrany w garnitur, a nie zbroję.
Obserwowałam go dyskretnie, gdyż nie byłam pewna, co tu robi — jeśli choć dotknie albo obejrzy się nie tak na jakieś dziecko, pierwsze co zrobię to wezwę policję.
Nie zrobił jednak niczego złego ani dziwnego. No, może poza jednym.
Gapił się na mnie.
W sumie nie wiedziałam czy to źle — był niebywale atrakcyjnym mężczyzną. Bardzo wysoki, ciemnowłosy i zwyczajnie przystojny, choć bardziej pasowało słowo „męski”, gdyż jego rysy twarzy były dość ostre.
Kiedy dzieci poszły z rodzicami do domów, a ja chciałam wejść do budynku, nagle usłyszałam:
— Panno Daniko?
Obróciłam się i zamrugałam w szoku.
Mężczyzna podszedł do mnie i skłonił z galanterią, lecz słowa „rycerz” i „wojownik” nadal kołatały mi po głowie.
— Nazywają mnie Reno — przedstawił się i wyprostował na dobrze ponad dwa metry wysokości. — Jestem tutaj, ponieważ mam dla pani propozycję pracy.
Zamrugałam i zapytałam:
— Jak to pracy?
Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i podał mi wizytówkę.
— Istnieje pewne miejsce, które na gwałt potrzebuje kogoś takiego jak pani — wyznał głębokim głosem. — Chodzi o pewne… dość szczególne małoletnie istoty — wyznał, a ja znowu zamrugałam i rozejrzałam się.
— Ale ja mam pracę. I kocham te dzieci.
— Proszę dać sobie czas — zasugerował spokojnie. — Dzieci o których mówię są szczególne, w większości bardzo skrzywdzone przez los. Pani ciepła i bezinteresowna natura jest jedyną, która będzie w stanie do nich dotrzeć.
Spojrzałam na wizytówkę.
— Nie ma tu maila ani…
— Jest telefon — i znów skłonił mi się nisko. — Bardzo proszę to przemyśleć. Kiedy będzie pani chciała poznać więcej szczegółów, przybędę na pani wezwanie.
Nie wiedziałam, co zrobić. I to nie dlatego, że wahałam się nad przyjęciem pracy.
Tylko dlatego, że mężczyzna wywarł na mnie naprawdę duże… i naprawdę pozytywne wrażenie.
Dość długo zastanawiałam się czy dzwonić, lecz w końcu ciekawość zwyciężyła. Zadzwoniłam i od razu usłyszałam:
— Witam, pani Daniko.
— Skąd pan wie, że to ja?
— Przeczucie — wyznał z ledwo wyczuwalnym śmiechem w głosie. — Czy chce pani poznać więcej szczegółów?
— …tak.
Kilka godzin później — po pracy — siedziałam naprzeciw Rena i słuchałam z niedowierzaniem tego, o czym mówił. Aż w końcu zapytałam:
— Czy to jakiś żart? Mam wrażenie, że mówisz o jakichś krzyżówkach ludzi z czymś, a nie o dzieciach.
Wtedy oparł łokcie o stolik i położył brodę na splecionych dłoniach, świdrując mnie wzrokiem.
— A co jeśli powiem, że są to takie krzyżówki i dzieci jednocześnie?
Przez chwilę patrzyłam na niego bez słowa.
— Czy to żart?
Pokręcił głową i nagle otoczenie się zmieniło, aż poderwałam się w szoku.
Byliśmy na jakiejś polanie pod otwartym niebem. Po swojej prawej stronie widziałam ogromny ogród, na którym co chwilę rosły piękne kwiaty wyglądające kształtem jak dzwoneczki.
Po lewej zaś znajdował się spad — i to z tego kierunku dobiegał mnie dziecięcy śmiech.
— Proszę tam spojrzeć — zasugerował Reno a ja, bez słowa — nadal skołowana — wykonałam prośbę.
I aż zasłoniłam usta.
— …to nie jest normalny świat — stwierdziłam, na co ten stanął obok mnie i wyznał cicho:
— Nie jest. Jednak… który tak naprawdę jest całkowicie normalny?
Smoke
Byłam już zmęczona. Zmęczona sobą, zmęczona wszystkim.
Od dziecka byłam traktowana jak outsiderka — nigdzie nie potrafiłam znaleźć swojego miejsca.
I — mimo że miałam już dwadzieścia siedem lat — nadal go nie odnalazłam.
Po co to wszystko? Po co żyłam? Po co się narodziłam?
By być samą? By żyć, lecz być martwą w środku?
Nie potrafiłam już tego znieść — tak bardzo chciałam zniknąć z tego świata, tak bardzo pragnęłam skończyć z tym bezsensownym życiem i przestać istnieć… Przestać czuć ból, smutek, rozgoryczenie…
Wszystko.
Tamtego dnia byłam zmotywowana, by ze sobą skończyć. Napisałam list pożegnalny do babci i wujka, po czym wyszłam w ulewę.
Musiałam zwracać na siebie uwagę — bez parasola, idąca jak cień człowieka. Nikt jednak do mnie nie zagadał, ani nawet za mną nie obejrzał, a ja nie oczekiwałam niczego innego.
Czułam się pusta — tak bardzo, jak nigdy w całym swoim życiu.
Bo wiedziałam, że to dziś nastąpi koniec wszystkiego.
Nie wiedziałam jednak, którą opcję wybrać — dać się przejechać jakiemuś autu? Czy może skądś zeskoczyć? W mieście chyba nie było mostów…
Szłam po omacku, przed siebie. Bez celu, bez kierunku — nie obchodziło mnie, gdzie trafię i czy w ogóle gdzieś trafię.
W końcu jednak ujrzałam most — nawet nie wiedziałam, gdzie byłam.
Weszłam na niego bez słowa. Był dość duży i długi — nie miałam pojęcia, że taki znajduje się w mieście. Stanęłam jednak przy barierce dopiero po przejściu dość długiego odcinka — sama nie wiedziałam czemu — i w końcu spojrzałam pustym wzrokiem w dół.
Linie kolejowe — jeśli zeskoczę mogę skręcić kark lub, jeśli przeżyję, może rozjechać mnie pociąg.
Zacisnęłam dłoń na barierce.
Czemu nie skakałam?
— Trudny wybór, prawda? — usłyszałam i zerknęłam spod mokrej grzywki w lewą stronę, skąd dobiegł głos.
Stanął koło mnie wysoki mężczyzna, skryty pod zielonym niczym trawa parasolem.
— Chcesz się zabić, lecz jakaś część ciebie wzdryga się przed tym — zauważył, unosząc lekko brzeg parasola, aż ujrzałam, że patrzy na wprost, za barierkę…
Niemal od razu zdałam sobie sprawę, że poznaję tę twarz i zaśmiałam się ostro, patrząc w deszczowe niebo.
— Chyba naprawdę w końcu oszalałam, skoro widzę cię stojącego obok mnie.
— Cóż, sam się zdziwiłem, kiedy cię tu ujrzałem — usłyszałam i spojrzałam na niego. Moja mokra blond grzywka była za długa i musiałam ją odgarnąć. Przy okazji poprawiłam też okulary w ciemnej oprawie, zasłaniające niepomalowane zielone oczy. — Dotąd… — kontynuował. — …myślałem, że jesteś tylko wytworem mojej głowy.
Znów prychnęłam śmiechem, aż ten spojrzał na mnie poważnie.
— Nie wierzysz mi?
— Twoje słowa za bardzo przypominają moje własne marzenia, bym w nie uwierzyła — rzekłam gorzko. — Co to ma być? Jakaś kara jeszcze za życia? Nie dość mnie ukarano?
Patrzył na mnie bez słowa… i nagle odwrócił w moją stronę ze słowami:
— Nie odchodź teraz, gdy cię odnalazłem.
Znów się zaśmiałam… lecz przez mój śmiech przebrzmiewał czysty ból.
— Mam dość. Dość tego życia, dosyć tej ułudy, którą stworzyła moja głowa. Chcę tylko, by to się skończyło, chcę móc zapomnieć…
— Śmierć utnie wszystko — usłyszałam ciche słowa. — Nie tylko to co złe… lecz także to, co dobre.
— Nie rozumiesz? W moim życiu nic nie jest dobre! — krzyknęłam z rozpaczą. — Jeszcze teraz ty…. — rozpłakałam się na całego. — Nie chcę żyć w miejscu, w którym nawet nie mogę cię dotknąć!
— …Maleńka… — ujrzałam, jak zabiera parasol znad swojej głowy i kładzie go na ziemi, moknąc.
Klęknął przede mną i wyciągnął do mnie dłoń.
— Ja także nie chcę już żyć w świecie, gdzie cię nie ma.
Padłam zrozpaczona na kolana i rzekłam zapłakana:
— Co mam zrobić? Mam dość tej ułudy, chcę tylko być z tobą…
— Weź mnie za rękę — usłyszałam. — Złap mnie i nie puszczaj.
Spojrzałam na jego dłoń i z wahaniem wyciągnęłam swoją.
— Ale moja dłoń przejdzie przez twoją — uświadomiłam sobie po raz kolejny. — Ty nie jesteś prawdziwy.
— …a więc stanę się dla ciebie taki.
Drgnęłam gwałtownie, kiedy przykrył moją leżącą na chodniku dłoń swoją.
— Ty… — urwałam, bo przytknął czoło do mojego czoła… a jego dotyk był prawdziwy. — Jak… — serce gnało mi jak szalone.
— Odnaleźliśmy się — wyszeptał, a jego głos drżał, przepełniony bezbrzeżną ulgą. — Nareszcie.
— Ale przecież ty…. — urwałam, bo mnie pocałował.
— Do zobaczenia — usłyszałam tuż przy ustach, po czym otoczył mnie blask.
Kiedy się ocknęłam ujrzałam go nad sobą… jednak to wrażenie zaraz zniknęło, ponieważ klęczący obok mnie mężczyzna był bardzo podobny… Ale dużo młodszy.
— Dobrze się pani czuje? — zapytał mnie i pomógł mi usiąść.
Wtedy ujrzałam obok niego rudą nastolatkę o pełnych troski, brązowych oczach.
— Ona musi być z mojego świata — rzekła do niego, a on od razu pokiwał głową.
— Tak, tylko z nim mamy łączność. Jednak… — wtedy spojrzał na mnie. — Czy wie pani, kto ją tu sprowadził?
Zamrugałam, nadal lekko skołowana… i — zamiast odpowiedzieć — zapytałam:
— Czy ty… Masz może starszego brata?
Aż się wyprostował, kiedy to powiedziałam, lecz wyznał:
— Nie mam.
Od razu spuściłam wzrok.
— Jednak mam ojca… który, według waszej ludzkiej miary, mógłby wyglądać jak mój brat.
Ponownie wbiłam w niego wzrok, tak samo jak ta ruda dziewczyna.
— Nie wiem, dlaczego to zrobił — wyznał mi. — Jednak… tym, kto cię wezwał… musiał być mój ojciec.
Kobiety, które sprowadziliśmy
Faran
Miałem niezły ubaw z miny Sparks, dopóki chwilę po jej przybyciu w komnacie nie pojawiła się kolejna kobieta.
Była przemoczona, a gdy ujrzałem jej zdezorientowany wzrok wiedziałem, że nie trafiła tu w normalnych okolicznościach — w jej oczach czaiło się zbyt dużo cierpienia, by miała być zwykłą „sprowadzoną”.
Służki na moją prośbę zabrały kobietę — poprosiłem je, by zajęły się nią troskliwie, ponieważ osobą, która ją sprowadziła, musiała być moim ojcem.
Musiała, jednak nadal nie potrafiłem w to uwierzyć.
— Um… Faranie? — usłyszałem i spojrzałem na Sparks.
Od pierwszej chwili, kiedy ją ujrzałem wiedziałem, że jest nie tylko energiczna i silna, lecz i zwyczajnie dobra.
Co potwierdziło się po raz kolejny, gdy spytała:
— Dlaczego ona tu trafiła? I dlaczego w takim stanie? Wydawała się… nie wiem, taka smutna i… i pusta — wyznała smutno, a ja pokiwałem głową.
— Też odniosłem takie wrażenie. Bardziej jednak w tej chwili mnie zastanawia… dlaczego mój ojciec ją tu sprowadził.
— Jesteś pewien, że to on? A poza tym… mówiłeś, że to twoje Królestwo… — rzekła trochę niepewnie, a ja pokiwałem głową i wyjaśniłem, siadając obok niej na parapecie:
— Tak, to moje Królestwo… obecnie jednak w większej połowie.
Zamrugała słodko, a ja uśmiechnąłem się, by zaraz wyjaśnić:
— Widzisz, osoby, które tu żyją… cóż, nie starzeją się.
Rozdziawiła usta, a ja zachichotałem i uniosłem palcem jej podbródek, powodując u niej delikatny rumieniec.
— Nasz świat jest dość wyjątkowy i połączony z waszym, podobnie jak człowiek jest związany ze swoim lustrzanym odbiciem. Tak naprawdę możemy wędrować między naszym światem a Ziemią — im dłużej na niej jesteśmy, tym bardziej posuwamy się wiekiem. W zasadzie to, im częściej tam jesteśmy, tym bardziej posuwa się nasz czas — kiedy zaś jesteśmy tutaj, nasz zegar biologiczny stoi.
Spojrzała na mnie i spytała:
— Czyli… spędziłeś w moim świecie tyle czasu, że stałeś się taki?
Czułem, że oczy błyszczą mi figlarnie.
— Taki przystojny?
Prychnęła śmiechem.
— Chodzi mi o to, że wyglądasz na trochę starszego ode mnie.
— Cóż, bo według ludzkich parametrów mam jakieś dwadzieścia jeden lat — wyznałem. — Na szczęście jednak nasze ciała odpowiadają temu, co robimy, także chudniemy lub nabieramy masy według tego, co czynimy. Jedynie wiekiem stoimy w miejscu.
— Rozumiem — pokiwała energicznie głową.
— Ty również będąc w naszym świecie spowodujesz, że twoje komórki przestaną się starzeć — wyznałem jej, a ta znów słodko zamrugała.
Zapytała jednak o coś innego, niż myślałem:
— No dobrze, ale co ja tu tak naprawdę robię? Mówiłeś, że spełnisz moje życzenie…
Pokiwałem głową i wyznałem:
— Wielu Ziemian, w pewnej chwili swojego życia, staje się wyjątkowych dla nas, mieszkańców świata Lustrzanego. Macie w sobie coś, co łączy oba światy — coś wyjątkowego i rzadko spotykanego w naszym świecie.
— Co to takiego? — zapytała, a ja wyjaśniłem jednym słowem:
— Dary.
— Dary?
— Wy nazywacie je talentami, jednak nie każdy talent jest dla nas tak samo znaczący. Właściwie wiele ludzkich talentów na Ziemi jest bezużytecznych, podczas gdy tutaj są one nieocenione. Są i takie, które w obu światach są ważne, lecz u nas — im są silniejsze — tym bardziej łączą was z moim światem. Twoim talentem — twoim Darem jest Taniec. Co więcej, twój dar jest tak potężny, że ukazał w tobie magię, która pozwoliła mi cię odnaleźć.
— Magię? Przecież ja nie potrafię czarować, wiedziałabym.
— Ziemia jest na tyle ograniczonym światem, że faktycznie magia na niej nie występuje. Jednak tacy jak ja — wskazałem na siebie palcem. — Potrafią wyczuć magię u osób silnie obdarzonych Darem. Tylko dzięki temu potrafimy was odnaleźć… i sprowadzić do tego świata, otwierając wam drogę w obie strony. Musimy mieć na to jednak wasze przyzwolenie — raz odrzucone nie może zostać odzyskane. Oczywiście czasem można to nagiąć, kiedy pragnienie dostania się tutaj jest dostatecznie silne i ma się zgodę któregoś z Królów, jednak ty już nie musisz się obawiać — droga w te i z powrotem jest dla ciebie otwarta.
— Ale… o co chodzi z tym Darem? Czemu „taniec”?
— Taniec jest jednym z głównych sposobów na wyzwolenie w kimś magicznego Daru. Bardzo wiele osób w moim świecie wybudza magię właśnie podczas tańca, dlatego muszą oni przede wszystkim umieć to robić — wyjawiłem. — Jednak znalezienie nauczyciela tańca… cóż, jest piekielnie trudne, bo mogą to być tylko kobiety o naprawdę silnej woli i stopniu Daru. Twoja magia przywołała mnie, ledwo jak ruszyłem na Ziemię, szukając nauczycielki. Nawet nie wiesz, jak się ucieszyłem, gdy ujrzałem to, jak się ruszasz.
Zarumieniła się po raz kolejny i spytała:
— Chcesz, bym uczyła twoich ludzi tańca?
— Tak — przyznałem. — Wiem, że jesteś jeszcze młoda, ale…
— No wiesz co? — od razu złapała się pod boki. — Mam już osiemnaście lat. Nie jestem jakimś dzieckiem.
— Nie to miałem na myśli. Według mnie, wcale nie jesteś dzieckiem.
— Nie kłam — aż zamrugałem na to, gdy nadąsana odwróciła wzrok. — Wszyscy uważają mnie za podlotka, bo mam takie dziecinne rysy.
Patrzyłem na nią chwilkę, lecz w końcu ująłem ją pod brodę i skierowałem twarz w swoją stronę.
— Może tak pomyśleć każdy, kto nie widział jak tańczysz — wyznałem. — Kiedy się ruszasz… to… — zamilkłem, widząc wyraz jaj oczu.
— Tak? — ponagliła, a ja zamrugałem i poczułem, że mam ochotę ją zwyczajnie pocałować.
— Ruszasz się jak kobieta, która doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co w sobie kryje — wyznałem w końcu i mimowolnie spojrzałem na jej usta. — Jesteś… znaczy…
Nie mogłem się oprzeć i zacząłem się do niej nachylać — od razu ujrzałem zaskoczenie w jej oczach, lecz nim ją pocałowałem do pokoju wszedł sługa i zaczął, od razu odsuwając moje myśli od całowania:
— Przepraszam Panie, ale proszono mnie, bym niezwłocznie poinformował, iż Najwyższy Kapłan Amador wraz z Kapitanem Reno sprowadzili do Królestwa dwie kobiety.
— Co takiego? — aż zamrugałem.
Cztery sprowadzenia jednego dnia?
To… było zaskakujące. Tak bardzo, że zacząłem się zastanawiać, co się dzieje.
Młodszy i Starszy Król… Najwyższy Kapłan i Kapitan Królewskich Wojsk… Były to cztery najważniejsze postacie w Królestwie i te postacie, tego samego dnia, bez żadnej konsultacji, sprowadziły po jednej ziemiance do naszego świata.
— Co to oznacza? — zapytała Sparks, a ja wyznałem, myśląc gorączkowo:
— Nie wiem… ale się tego dowiem.
Amador
Kobiety od zawsze były dla mnie zagadką — zagadką, od której wolałem trzymać się tak naprawdę z daleka. Niestety nieobcowanie z nimi okazało się na dłuższą metę niemożliwe do spełnienia.
Poświęciłem się magii, która była religią naszego świata — zawsze miałem wiele do roboty, jednak wraz z biegiem lat, obowiązków zaczęło przybywać i postanowiłem poszukać kogoś, kto by mi w nich pomógł.
I tak los postawił na mojej drodze kobietę, której dar pisania — kreowania rzeczywistości słowami — dorównywał mojemu własnemu.
Od lat poszukiwałem kogoś, kto mi pomoże, kto swoimi umiejętnościami będzie potrafił odciążyć mnie choć od paru zadań. Dotąd szukałem tego kogoś tutaj, w Królestwie… Tymczasem wyczułem tę osobę, ledwo zszedłem na Ziemię.
Tą osobą okazała się bardzo młoda, piękna kobieta, której spokój był zadziwiający… I niepokojący jednocześnie.
Sam nie wiedziałem, co względem niej czuję… widać miałem się tego dowiedzieć później.
— Rozumiem — rzekła, bez lęku tarmosząc Berta, który siedział jej na ramieniu, łasząc jak przymilający się kot. — Czyli mam być kimś w rodzaju twojej asystentki?
— Nie do końca — skorygowałem, obserwując ją dyskretnie.
Jej spokój naprawdę mnie nie koił… co więcej, czułem się tak, jakby to ona panowała nad sytuacją, a nie ja.
— A więc jak?
— Widzisz, jestem tutaj nie tylko nauczycielem. Określiłabyś mnie, według ludzkich „fantastycznych” mitologii, jako Najwyższego Kapłana…
— Kapłani są uosobieniem cnót i przede wszystkim posłańcami Bogów — przerwała mi, poprawiając. — Nie określiłabym cię tym terminem.
— A więc jakim? — zapytałem cierpliwie.
Była bardzo młoda, lecz dzięki Darowi bardzo doświadczona. Byłem ciekaw, co mi na to odpowie.
— Nie wiem — wyznała jednak, w sumie zdobywając u mnie plusa. Nie każdego byłoby stać na taką szczerość w podobnej sytuacji. — Jednakże nie posądzałabym cię o fanatyzm religijny…
— Rozumiem — rzekłem w końcu i wyjaśniłem, by odeprzeć jej wątpliwości: — Jednak musisz zrozumieć jedną, bardzo ważną rzecz. Sądzę, że ona wystarczy, by potwierdzić mój termin.
— A więc słucham.
Zamknąłem na moment oczy, by zaraz wyznać poważnie:
— Religią tego świata… jest Magia.
W końcu ujrzałem zrozumienie i lekkie zdumienie na jej twarzy. Zaraz jednak uniosła brwi.
— Nie macie tu Bogów? Ani Boga?
Pokręciłem głową.
— Jeśli mam być szczery, to niektóre światy określiłyby Nas jako Bogów.
— Ponieważ się nie starzejecie?
Krótko kiwnąłem głową.
— W tym świecie czas stoi w miejscu, lecz nie toczące się wokół życie. Do pewnego okresu swojej egzystencji żyjemy między naszym światem, a Ziemią.
— By móc osiągnąć wyglądem określony wiek — podsumowała, a ja przyznałem jej rację.
Widać moje wcześniejsze wyjaśnienia łatwo do niej dotarły.
Ale czego innego mogłem się spodziewać po kimś o tak otwartym umyśle?
— Musisz jednak pamiętać, że to nie to jest teraz najistotniejsze. Naszym światem rządzą Dary, o których ci wspominałem. Istnieje kilka głównych — bardzo wielu ludzi je posiada, lecz o różnych stopniach natężenia. Wyróżnia się pośród nich trzy najważniejsze i jeden bardzo rzadko spotykany, lecz najpotężniejszy ze wszystkich. Wśród wielkiej trójki znajdują się: Taniec, Śpiew oraz Pisanie. A twoim, tak samo jak moim, jest trzeci z nich. Co więcej, nie każdy Ziemianin o tego rodzaju darze może do nas trafić — tylko ci dzierżący w swoim ciele zalążki magii mogą zostać przez nas wykryci i sprowadzeni, łącząc mosty obu światów.
— … — milczała przez moment, głaszcząc z namysłem Berta. — Co dokładnie we mnie wyczułeś?
— Posiadasz Dar Pisania równie silny jak mój własny — wyznałem. — To dlatego nie określam cię mianem „asystentki” — chcę byś dzieliła ze mną obowiązki, mając ten sam status.
Przyjrzała mi się.
— Co dokładnie miałabym robić? I za ile?
Co dziwne nie zdziwiłem się tym pytaniem.
— Dostaniesz pensję zarówno w naszej walucie, jak i Ziemskiej, po to byś, jak już tam będziesz, mogła kupować, co zechcesz.
— …gdzie tkwi haczyk?
— Obowiązki Najwyższej Kapłanki nie są łatwe, lecz sądzę, że akurat ty bez problemu je ogarniesz. Istnieje jednak jedna rzecz — im dłużej tu będziesz… tym bardziej będziesz wydłużać własne życie. W pewnej chwili ludzie mogą zobaczyć, że się wolniej starzejesz, aż w końcu…
— Ujrzą, że nie starzeję się wcale — uzupełniła spokojnie i zamyśliła się. — Czy mogę komuś o tym powiedzieć?
Przyjrzałem się jej i oparłem o stolik, patrząc na nią swoim najpoważniejszym wzrokiem, który wiedziałem, że potrafił czasem przerazić.
— Komu?
— Rodzicom — wyznała, ewidentnie nieprzejęta moim wzrokiem. — Tylko oni mnie interesują na Ziemi.
Przechyliłem głowę, nie spuszczając z niej wzroku.
— Żaden były chłopak?
Pokręciła spokojnie głową.
— Nie mam nikogo, na kim by mi zależało. Poza nimi.
— …mogę na to przystać, o ile będę mógł być przy tej rozmowie.
— Dlaczego?
— Ponieważ posiadam pewną umiejętność… którą na Ziemi żartobliwie nazywa się „wykrywaczem kłamstw”.
Wtedy ujrzałem jej zaskoczenie — szczere i nie ukrywane.
— Potrafisz przejrzeć każdego?
— Tak — przyznałem. — Posiadam również umiejętność czytania w myślach.
Wtedy zmrużyła oczy.
— Jednak ze mnie nie czytasz.
— Nie — przyznałem. — Jest to moc, którą muszę „włączyć” — rzekłem żartobliwie. — Sama się nie objawia. A ja korzystam z niej tylko wtedy, kiedy ktoś się zgadza lub wymaga tego sytuacja.
Patrzyła mi badawczo w oczy, a ja zdałem sobie sprawę, iż imponuje mi jej skoncentrowanie — to, jak łatwo wszystko przyswaja i bez problemu pojmuje. Rzadko zdarzało się, by Sprowadzony miał tak pojemną głowę… ale czego można się spodziewać po Pisarce o tak potężnym skoncentrowaniu mocy?
— Skoro tak… to wyznam ci, że nienawidzę kłamstw.
Uniosłem brwi i wyjawiłem, czując prawdę jej słów:
— Widzę.
— Skoro jesteś kimś, kto wyczuwa kłamstwa… chcę byś mi obiecał, że nigdy mnie nie okłamiesz.
— Skąd taka prośba? — aż zamrugałem.
— Nie podoba mi się myśl, że miałabym pracować u boku mężczyzny, który wyczuwa moje intencje, a sam kłamie. Chcę, byś dał mi to samo, co ja muszę oddać dobrowolnie.
Kiedy to usłyszałem zacząłem się śmiać.
— O boże, jesteś naprawdę interesującą kobietą. Niech tak będzie — i wstałem, wyciągając do niej dłoń.
Uczyniła to samo i ujęła moją rękę — po chwili spojrzała zaskoczona na nasze splecione dłonie.
— Co to było za wyładowanie?
— Pakt — wyjaśniłem. — Obietnica, że nigdy cię nie okłamię… Pani Kronikarz.
— Mam być Kronikarzem? — zapytała wtedy zszokowana, na co uśmiechnąłem się zadowolony.
— Na początku to wystarczy. A co dalej… cóż, to się dopiero okaże.
Reno
Obserwowałem poczynania Daniki bardzo czujnie, próbując wychwycić jej wahanie czy oznaki obrzydzenia… Jednak nie doczekałem się niczego takiego.
Zamiast tego, kiedy zeszliśmy do grupki półdemonicznych dzieci, ona — na widok ich zdziwionych, spłoszonych i zarazem niewinnych oczu — uśmiechnęła się, oparła dłonie o swoje o kolana i rzekła z uśmiechem:
— Cześć, jestem Danika. A wy?
Dzieci patrzyły na nią w szoku, chowając jedno za drugim, ale w końcu jeden z chłopców wyszedł na przód — był krzyżówką człowieka z ptakiem — i wyznał cicho:
— J-Jestem Denis.
— Miło mi cię poznać, Denis — i wyciągnęła do niego dłoń.
Kiedy ten ujął ją niepewnie, ujrzałem w Danice tyle ciepła, że postanowiłem przyjrzeć się ich poczynaniom, póki po dzieci nie przyjdą rodzice.
Dopiero po ich odejściu, kobieta usiadła obok mnie na ławce i wyznała:
— Te dzieci… Po każde z nich przyszedł tylko jeden rodzic.
Pokiwałem głową i wyznałem:
— Te dzieci są w połowie sierotami.
Spojrzała na mnie ze smutkiem i spytała:
— Ponieważ ich drugi rodzic nie był człowiekiem?
— …nie do końca — wyznałem, lecz zawahałem się.
Nie wydawała się osobą, która dobrze znosi złe wiadomości.
Wtedy jednak usłyszałem:
— Reno, proszę — i ujęła moją dłoń, aż spojrzałem na nią zaskoczony. — Powiedz mi. Wiem, że istnieje okrucieństwo. Wiem, że tutaj może ono być zupełnie inne niż na Ziemi… Jednak chcę znać prawdę.
Patrzyłem na nią chwilę, aż w końcu obróciłem się w jej stronę i wyjawiłem cicho:
— Te dzieci są efektem gwałtu demonów na ludziach tego świata. W normalnych warunkach pary mogą mieć dzieci napoczęte tylko na ziemi i tam donoszone, ponieważ tutaj nasze zegary biologiczne stoją. Jedynie dzieci demonów potrafią się tu rozwijać — większość matek jednak je zabija.
— Poza tymi, dla których dziecko jest dzieckiem, nieważne w jaki sposób poczęte — dokończyła cicho.
Zaskoczył mnie jej spokój — myślałem, że będzie płakać nad niesprawiedliwością ich losu… tymczasem była przepełniona smutkiem, lecz nadal spokojna.
— Dlaczego chcesz, bym się nimi zajęła?
Spojrzałem na nią i uniosłem palcem jej brodę — zobaczyłem, jak pojedyncza łza zlatuje w dół jej policzka.
Czuła ból na myśl, co musiały przejść te dzieci i ich matki… jednak miała na tyle silne nerwy, by nie rozpaczać, tylko móc o tym rozmawiać.
Przyznaję, ujęło mnie to i delikatnie starłem łzę z jej policzka.
— Właśnie dlatego. Dla większości te dzieci są potworami… jednak ty ze swoim ciepłym sercem, ze swoją miłością do żyjących, widzisz w nich coś więcej.
— Wcale nie. To po prostu dzieci… — otarła resztki łez z twarzy. — To nie ich wina, że się takie narodziły.
— Dla większości… tak naprawdę nie jest to istotne — wyznałem. — Nie każdy potrafi to zrozumieć… I nie każdy potrafi z nimi przebywać.
Spojrzała na mnie oczami nadal pełnymi łez.
— To okrutne — wyznała, a ja przyznałem:
— Tak. Jednak na Ziemi wtrącono by je do klatek w zoo.
Odwróciła wzrok, lecz widziałem po wyrazie jej twarzy, że wie o tym równie dobrze, jak ja.
— A ty? — zapytała nagle, aż odpowiedziałem, lekko skołowany:
— Co ja?
— Dlaczego ty się nimi nie zajmiesz? — spojrzała na mnie nie rozumiejąc. — Przecież… one cię akceptują i bardzo szanują.
— To prawda, że mam pewien Dar — co więcej, dzielimy go. Ten Dar to Śpiew. W naszym świecie posiadanie go oznacza równocześnie umiejętność niebywale dobrego słuchu, który oznacza nie tylko słuch fizyczny, lecz i słuch serca — potrafimy dotrzeć do czyjegoś „ja” samym zachowaniem. Jest to spowodowane faktem, iż Śpiew jest zwykle domeną ludzi o wysokiej sile empatii i wrażliwości.
— Ja… to niesamowite co mówisz. Ale ja nigdy….
— Czy kiedyś ugryzło cię zwierzę?
— Raz — wyznała, ale wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć.
Dlatego uzupełniłem:
— Ugryzł cię, jednak w zaskakującej sytuacji. Ani trochę nie zmieniło to twoich uczuć do zwierząt, który kochasz tak samo jak dzieci.
— Oczywiście, zwierzęta i dzieci są praktycznie bezbronne, musimy o nie tak samo dbać — rzekła od razu, a gdy się uśmiechnąłem odwróciła wzrok, skryty za okularami w czerwonej oprawie… i lekko się zarumieniła.
— Sama odpowiadasz na swoje pytania — zauważyłem, a ona splotła dłonie na udach.
— Reno… nie wiem, co mam zrobić — wyznała w końcu, a ja zasugerowałem:
— Po prostu to przemyśl. Kiedy będziesz chciała tu wrócić, wyobraź sobie jak wkraczasz w tutejszy krajobraz.
— Czy ty również tu będziesz? — zaskoczyła mnie tym pytaniem, ale odparłem od razu:
— Kiedy przekroczysz bramę naszego świata będę wiedział, jednak może zająć mi chwilkę dojście tu.
— Czym właściwie się tu zajmujesz? — zapytała, a ja wstałem i wyjaśniłem, kłaniając się jej:
— Jestem Dowódcą Straży i Kapitanem Królewskich Wojsk.
Ujrzałem, jak z wrażenia aż otwiera usta i poczułem, że się uśmiecham.
Czułem, że ta kobieta bardzo zmieni te dzieci… zmieni postrzeganie na nie…
Jednak zastanawiało mnie też coś innego.
Bardzo często się zdarzało, iż w momencie, gdy ktoś sprowadzał jakąś osobę z Ziemi do naszego świata, okazywało się, że ich losy były ze sobą splecione nie tylko przez wzgląd na temat poszukiwań. W taki sposób połączyli się moi rodzice — ojciec odnalazł matkę na Ziemi, nie mając pojęcia, że ich przeznaczenie pchało ich ku sobie od momentu ich narodzin w obu światach.
Dotąd myślałem, że może i mnie — kiedy zdecyduje się kogoś Sprowadzić — los połączy z tą osobą.
Jednak czy Danika naprawdę była drugą połową mojego serca?
Blake
Te, Demoniczny Młocie! Gdzie cię wcięło na tak długo?!
— Sorry stary — przeprosiłem, szczerząc radośnie zęby. — Ale właśnie spotkałem kobietę swoich snów.
Prychnął na to i stwierdził:
— Chłopie, za dużo chlejesz — odkąd cię poznałem twierdzisz, że baby nie są dla ciebie.
— Bo nie są — przyznałem. — Jedna dorwała mnie lata temu, opowiadałem ci. Jedyne co z tego dobrego wyszło to mój dzieciak.
Zarechotał.
— Jak jest choć w połowie taki jak ty, to biada ludziom dookoła!
— Też bym tak twierdził — wyznałem, pakując się. — Jednak dzieciak zebrał wszystko co najlepsze.
— To mu pewnie wstyd za takiego ojca!
Zaśmiałem się głośno i spytałem:
— A czego ty chcesz ode mnie? Jestem przystojny i władam mieczem lepiej niż inni. I mam łeb na karku, choć czasem się nad tym zastanawiam, skoro zadaje się z takim typem jak ty!
Tamten zaśmiał się tubalnie i odrzekł:
— Prawda! A tak w ogóle… czemu się pakujesz? Czyżby cizia zdobyła twoje serce jednym spojrzeniem?
Zwolniłem ruchy i wyznałem:
— Nie. Skradła je tysiącami spojrzeń.
— Mówiłeś, że dopiero ją spotkałeś — zauważył podejrzliwie. — Chłopie, kręcisz coś… Nie pierdol — zdumiał nagle, a ja spojrzałem na niego poważnie, aż zagwizdał. — Tego bym się nie spodziewał. Takie przypadki są cholernie rzadkie… to Ziemianka?
Pokiwałem głową i ruszyłem do drzwi.
— Skontaktuj się ze mną, kiedy będziesz na stabilniejszym gruncie! A najlepiej przyprowadź ją kiedyś! Chcę poznać tę kobietę!
— Masz jak w banku, że ją przyprowadzę — obiecałem i wyszedłem z karczmy. — I możesz być pewny, że nie pozwolę jej już nigdy odejść.
Udałem się do zamku najszybciej, jak umiałem. Mój psi demon — Sky — był mocno zdziwiony, kiedy go obudziłem przed zapadnięciem zmroku i co więcej — kazałem biec ile sił w łapach.
Musiałem znaleźć się na miejscu jak najszybciej — nie mogłem zabrać kobiety do siebie, gdyż tylko ludzie związani z Królestwem mogli w sposób zgodny z prawem wezwać kogoś z Ziemi. W Karczmie nikt nie wiedział kim jestem, a jej ukazanie się zdemaskowałoby mnie, czyniąc więcej szkody niż pożytku.
Mimo że jedyne, czego pragnąłem, to móc wziąć ją w ramiona i nigdy już nie puszczać.
Zazwyczaj osoba zdolna do Sprowadzenia kogoś z Ziemi mogła uczynić to jeden raz w życiu. A ja, mimo że obiecałem sobie, że nigdy tego nie uczynię… zrobiłem to.
Byłem ciekaw miny Farana, kiedy kobieta się przed nim objawiła. Był moim synem i zarazem osobą, która — dobrze wiedziałem — zaopiekuje się nią jak najtroskliwiej.
Jednak bardziej niż ciekawość, wypełniał mnie strach.
Musiałem do niej dotrzeć jak najszybciej — obawiałem się jej stanu, a jeszcze bardziej bałem się tego, co wpadnie jej do głowy, kiedy odkryje, że mnie przy niej nie ma.
Znałem ją od lat — od chwili, kiedy pojawiła się w mojej głowie jako biedna nastolatka, desperacko pragnąca uczucia i uwagi. Była szykanowana, sponiewierana, wyśmiewana. Nie wiedziałem czy to, co widzę jest prawdą, czy zwykłą ułudą.
Przez te wszystkie lata szukałem jej mentalnej ścieżki — coraz bardziej sfrustrowany, coraz bardziej zrozpaczony tym, że nie potrafię jej znaleźć, wiecznie trafiając w próżnię.
W końcu zacząłem wierzyć, że była ona tylko wytworem mojej głowy — moją potrzebą zajęcia się kimś.
Pokochania kogoś prawdziwie.
Bo właśnie to uczyniłem — pokochałem ją, gdy po kilku latach jej obraz się zmienił, stała się dorosła… I wyznała mi, że czuje do mnie dokładnie to samo.
Kiedy byłem w karczmie wyczułem jej obecność tak silnie, jakbym dostał w łeb. Wybiegłem z budynku i wpadłem do lasu, by ujrzeć między drzewami most… i to jak stoi na nim, przemoczona do suchej nitki.
Kiedy ją ujrzałem od razu zrozumiałem, że łącząca nas więź była zarazem niebywale silna… i podyktowana naszym bólem.
Oboje zostaliśmy zdradzeni przez ludzi naokoło. Jednak ja potrafiłem z tym żyć — miałem Farana i życie, które pozwalało mi nie myśleć.
Do tego miałem ją. Kobietę, którą — ledwo położywszy się w łóżku — przywoływałem myślami, czując jej obecność niemal fizycznie na sobie, przy sobie.
Wypełniała mnie całego — całe moje serce od pierwszej chwili, kiedy ujrzałem ją w swojej głowie.
Gdy wszedłem na zalany deszczem most od razu zrozumiałem, że jestem na Ziemi i w końcu naprawdę ją spotkałem.
Jednak moje zmysły mówiły mi, by być ostrożnym, ponieważ jej chęć do życia…
Praktycznie nie istniała.
Do tego wiedziałem, znałem ją na tyle, by przewidzieć jej reakcję na swój widok.
Jej ból był ogromny, niemal mnie dusił. Bez jej zgody, bez jej zaufania nie mogłem przenieść jej do Królestwa i połączyć nasze drogi. Dlatego uczyniłem wszystko, by pozwoliła mi udowodnić sobie, że jestem prawdziwy.
Kiedy poczuła mój dotyk, kiedy ją pocałowałem, jej serce niemal wyrwało się z piersi… tak samo jak moje, kiedy poczułem miękkość jej ust — prawdziwych, fizycznych. Smakujących pod deszczem i słonym smakiem łez niczym najsłodszy krem.
Wiedziałem, że nie pozwolę jej od siebie odejść.
— Sky, proszę!
Pies zawył i wydarł do przodu z całą siłą swoich demonicznych łap.
Wpadliśmy na teren zamku, strasząc przy okazji strażników — gnałem jednak dalej.
Wiedziałem, że większość strażników mnie nie pozna — miałem długie włosy i zarost, a tego przed podróżą nie miałem. Puścili się za mną, próbując zatrzymać, jednak kiedy Sky przeskoczył mur zamku zapomniałem o nich i zawołałem, używając mocy:
— Faranie!
— Ojcze?! — usłyszałem w umyśle jego głos i kazałem Sky’owi skręcić.
Ujrzałem go siedzącego na parapecie okna, obok ogrodu różanego, razem z jakąś rudą dziewczyną.
Nie miałem jednak czasu na powitania.
— Faranie — zeskoczyłem ze Sky’a i złapałem go za ramiona. — Faranie, gdzie ona jest?
— Poprosiłem służki, by się nią zajęły… — puściłem go i pognałem korytarzem. — Ojcze! Co się dzieje?!
— Muszę ją znaleźć!
Dobiłem do jednej ze służek i zapytałem:
— Gdzie osadziłyście kobietę z Ziemi?
— K-Którą?
— Blondynkę. Okulary w czarnej oprawie.
— Ach. Korytarz w siódmej wieży…
— Do diabła — pognałem teraz zwyczajnie przerażony.
Siódma Wieża… Osadzili ją na wyższych terenach, kiedy miała myśli samobójcze?!
Siódma Wieża była Wieżą tylko z nazwy, ponieważ zajmowała jeden poziom — była jednak usytuowana na wysokim wzniesieniu, które z powodu wysokości siedmiu pięter ludzkiego bloku, nadawała w oczach obserwatora wrażenie wysokiej budowli. Jakby jednak na to nie spojrzeć, nic nie zmieniało faktu, że za większością okien znajdowała się pustka, zwieńczona twardym gruntem.
Wpadłem do korytarza i zacząłem otwierać w panice wszystkie drzwi… dopóki nie ujrzałem jej, stojącej bezbronnie w oknie, tyłem do mnie.
— Nie rób tego!
— Co? — obróciła się do mnie, a ja złapałem ją szybko, odciągając od okna.
— Nie rób tego, błagam cię. Już jestem, już cię nie puszczę, proszę… — wtedy potknąłem się i padliśmy na łóżko.
Niemal od razu uniosła głowę, patrząc na mnie wpierw apatycznie… lecz po chwili jej spojrzenie wypełniły łzy.
Jak się za chwilę okazało, powodem tego…
— To ty.
…był fakt, że mnie rozpoznała.
Przejęty objąłem ją mocno i uniosłem nas do siadu, tuląc ją w swoich ramionach.
— To ja… — przyznałem, czując, jak mój głos drży niekontrolowanie. — To ja…
— Ojcze? — Nie potrafiłem odpowiedzieć, byłem zbyt rozdygotany. — Ojcze…