Za chlebem

Bezpłatny fragment - Za chlebem


Proza współpczesna
Polski
Objętość:
76 str.
ISBN:
111111111

I

Na oce­anie — Roz­my­śla­nie — Bu­rza — Przy­by­cie

Na sze­ro­kich fa­lach oce­anu ko­ły­sał się nie­miec­ki sta­tek „Blücher”, pły­ną­cy z Ham­bur­ga do New Yor­ku.

Od czte­rech dni był już w dro­dze, a od dwóch mi­nął zie­lo­ne brze­gi Ir­lan­dii i wy­do­stał się na peł­nię. Z po­kła­du, jak okiem doj­rzeć, wi­dać by­ło tyl­ko zie­lo­ną i sza­rą rów­ni­nę, po­ora­ną w bruz­dy i za­go­ny, roz­ko­ły­sa­ną cięż­ko, miej­sca­mi za­pie­nio­ną, w da­li co­raz ciem­niej­szą i zle­wa­ją­cą się z wid­no­krę­giem po­kry­tym bia­ły­mi chmu­ra­mi.

Blask tych chmur pa­dał miej­sca­mi i na wo­dę, a na tym tle per­ło­wym od­rzy­nał się wy­raź­nie czar­ny ka­dłub stat­ku. Ka­dłub ten, zwró­co­ny dzio­bem ku za­cho­do­wi, to wspi­nał się pra­co­wi­cie na fa­le, to za­pa­dał w głąb, jak­by to­nął; cza­sem nik­nął z oczu, cza­sem wznie­sio­ny na grzbie­cie bał­wa­nu wy­nu­rzył się tak, że aż dno by­ło mu wi­dać, a szedł na­przód. Fa­la pły­nę­ła ku nie­mu, a on ku fa­li — i roz­ci­nał ją pier­sią. Za nim, jak­by ol­brzy­mi wąż, go­nił bia­ły go­ści­niec spie­nio­nej wo­dy; kil­ka mew le­cia­ło za ste­rem, prze­wra­ca­jąc ko­zły w po­wie­trzu i kwi­ląc, jak­by pol­skie czaj­ki.

Wiatr był do­bry; sta­tek szedł po­ło­wą pa­ry, a na­to­miast roz­piął ża­gle. Po­go­da zna­czy­ła się co­raz lep­sza. Miej­sca­mi po­mię­dzy po­szar­pa­ny­mi chmu­ra­mi wi­dać by­ło ka­wa­ły błę­ki­tu nie­ba, zmie­nia­ją­ce kształt usta­wicz­nie. Od chwi­li jak „Blücher” opu­ścił port ham­bur­ski, czas był wietrz­ny, ale bez bu­rzy. Wiatr dął ku za­cho­do­wi, chwi­la­mi jed­nak usta­wał: wów­czas ża­gle opa­da­ły z ło­po­tem, aby na­stęp­nie zno­wu wy­dąć się na kształt pier­si ła­bę­dziej. Majt­ko­wie, po­ubie­ra­ni we włócz­ko­we ob­ci­słe ka­fta­ny, cią­gnę­li li­nę dol­nej rei wiel­kie­go masz­tu i krzy­cząc ża­ło­śnie: „Ho — ho — o!”, po­chy­la­li się i pro­sto­wa­li w takt do śpie­wu, a wo­ła­nia ich mie­sza­ły się ze świ­stem pisz­cza­łek micz­meń­skich i z go­rącz­ko­wym od­de­chem ko­mi­na, wy­rzu­ca­ją­ce­go prze­ry­wa­ne kłę­by lub pier­ście­nie czar­ne­go dy­mu.

Ko­rzy­sta­jąc z po­go­dy, pa­sa­że­ro­wie po­wy­sy­py­wa­li się na po­kład. Na ty­le okrę­tu wi­dać by­ło czar­ne pal­to­ty i ka­pe­lu­sze po­dróż­nych z pierw­szej kla­sy; na przo­dzie pstrzy­ła się róż­no­barw­na ga­wiedź emi­gran­tów ja­dą­cych pod po­kła­dem. Nie­któ­rzy z nich sie­dzie­li na ław­kach, pa­ląc krót­kie faj­ki, in­ni po­kła­dli się, in­ni po­opie­ra­ni o bur­ty spo­glą­da­li na dół w wo­dę.

By­ło i kil­ka ko­biet z dzieć­mi na rę­ku i bla­sza­ny­mi na­czy­nia­mi po­uwią­zy­wa­ny­mi do pa­sa; kil­ku mło­dych lu­dzi prze­cha­dza­ło się wzdłuż od dzio­ba aż do po­mo­stu, chwy­ta­jąc z trud­no­ścią rów­no­wa­gę i za­ta­cza­jąc się co chwi­la. Ci śpie­wa­li: „Wo ist das deut­sche Va­ter­land?!” i mo­że my­śle­li, że te­go Va­ter­lan­du ni­g­dy już nie zo­ba­czą, ale mi­mo to we­so­łość nie scho­dzi­ła im z czo­ła. Po­mię­dzy wszyst­ki­mi ludź­mi dwo­je by­ło naj­smut­niej­szych i jak­by od resz­ty odłą­czo­nych: sta­ry męż­czy­zna i mło­da dziew­czy­na. Obo­je, nie ro­zu­mie­jąc po nie­miec­ku, by­li praw­dzi­wie sa­mot­ni i wśród ob­cych. Kto oni by­li — każ­dy z nas na pierw­szy rzut oka by to od­gadł: chło­pi pol­scy.

Chłop na­zy­wał się Waw­rzon To­po­rek, a dziew­czy­na, Ma­ry­sia, by­ła je­go cór­ką. Je­cha­li do Ame­ry­ki i przed chwi­lą po raz pierw­szy ośmie­li­li się wyjść na po­kład. Na zbie­dzo­nych cho­ro­bą ich twa­rzach ma­lo­wał się prze­strach i zdzi­wie­nie za­ra­zem. Wy­lę­kły­mi oczy­ma spo­glą­da­li na to­wa­rzy­szów po­dró­ży, na majt­ków, na sta­tek, na ko­min od­dy­cha­ją­cy gwał­tow­nie i na groź­ne wa­ły wod­ne, ci­ska­ją­ce grzy­wę pia­ny aż do burt stat­ku. Nie mó­wi­li do sie­bie nic, bo nie śmie­li. Waw­rzon trzy­mał się jed­ną rę­ką za po­ręcz, dru­gą za czap­kę ro­ga­tą, że­by mu jej wiatr nie ze­rwał, a Ma­ry­sia trzy­ma­ła się ta­tu­la i ile ra­zy sta­tek po­chy­lił się moc­niej, ty­le ra­zy przy­tu­la­ła się do nie­go sil­niej, wy­krzy­ku­jąc po ci­chu ze stra­chu. Po nie­ja­kim cza­sie sta­ry prze­rwał mil­cze­nie:

— Ma­ryś!

— A co?

— Wi­dzisz?

— Wi­dzę.

— A dzi­wu­jesz się?

— Dzi­wu­ję się.

Ale wię­cej się jesz­cze ba­ła, niż dzi­wi­ła; sta­ry To­po­rek to sa­mo. Szczę­ściem dla nich, fa­la zmniej­sza­ła się, wiatr usta­wał, a przez chmu­ry przedar­ło się słoń­ce. Gdy uj­rze­li „słon­ko ko­cha­ne”, lżej im się zro­bi­ło na ser­cu, bo so­bie po­my­śle­li, że „ono ta­ku­teń­kie jak w Li­piń­cach”. Ja­koż wszyst­ko by­ło dla nich no­wym i nie zna­nym, tyl­ko ten krąg sło­necz­ny, ja­rzą­cy a pro­mien­ny, wy­dał im się jak­by daw­nym przy­ja­cie­lem i opie­ku­nem.

Tym­cza­sem mo­rze wy­gła­dza­ło się co­raz wię­cej; po nie­ja­kim cza­sie ża­gle opa­dły, z wy­so­kie­go po­mo­stu roz­le­gła się świ­staw­ka ka­pi­ta­na i majt­ko­wie rzu­ci­li się je upi­nać. Wi­dok tych lu­dzi, za­wie­szo­nych jak­by w po­wie­trzu nad ot­chła­nią, prze­jął znów zdu­mie­niem To­por­ka i Ma­ry­się.

— Na­sze chło­pa­ki nie po­tra­fi­li­by tak — rzekł sta­ry.

— Kiej Niem­cy wleź­li, to i Jaś­ko by wlazł — od­par­ła Ma­ry­sia.

— Któ­ry Jaś­ko?… Sob­ków?

— Gdzie­ta Sob­ków. Po­wia­dam Smo­lak, ko­niu­cha.

— On je chwac­ki, ale ty go so­bie z gło­wy wy­bij. Ni je­mu do cie­bie, ni to­bie do nie­go. Ty je­dziesz pa­nią być, a on jak był ko­niu­chą, tak się i zo­sta­nie.

— On też ko­lo­nię ma…

— Ma, to w Li­piń­cach.

Ma­ry­sia nie od­rze­kła nic, po­my­śla­ła so­bie tyl­ko, że co ko­mu prze­zna­czo­ne, to go nie mi­nie, i wes­tchnę­ła tę­sk­nie, a tym­cza­sem ża­gle by­ły już upię­te, na­to­miast śru­ba za­czę­ła tak sil­nie bu­rzyć wo­dę, że aż ca­ły sta­tek drżał od jej ru­chów. Ale ko­ły­sa­nie usta­ło pra­wie zu­peł­nie. W od­da­li wo­da wy­da­wa­ła się już na­wet gład­ką i błę­kit­ną. Co­raz no­we po­sta­cie wy­do­by­wa­ły się spod po­kła­du: ro­bot­ni­cy, chło­pi nie­miec­cy, próż­nia­cy ulicz­ni z róż­nych miast nad­mor­skich, któ­rzy je­cha­li do Ame­ry­ki szu­kać szczę­ścia, nie pra­cy; tłok za­pa­no­wał na po­mo­ście, więc Waw­rzon z Ma­ry­sią, by nie leźć ni­ko­mu w oczy, usie­dli na zwo­ju lin, w sa­mym kąt­ku we­dle dzio­ba.

— Ta­tu­lu, dłu­go jesz­cze po­je­dzie­wa bez wo­dę? — py­ta­ła Ma­ry­sia.

— Czy ja wiem. Ko­go się spy­tasz, nikt ci nie od­po­wie po ka­to­lic­ku.

— A jak­że my bę­dzie­wa w Ame­ry­ce się roz­ma­wiać?

— Al­bo to nie mó­wi­li, że tam na­sze­go na­ro­du chma­ra jest?

— Ta­tu­lu!

— Cze­go?

— Dzi­wo­wać się, to się i dzi­wo­wać, ale za­wdyk w Li­piń­cach by­ło le­piej.

— Nie bluź­ni­ła­byś po próż­ni­cy.

Po chwi­li jed­nak Waw­rzon do­dał, jak­by mó­wiąc sam do sie­bie:

— Wo­la bo­ża!…

Dziew­czy­nie oczy na­bra­ły łza­mi, a po­tem obo­je za­czę­li roz­my­ślać o Li­piń­cach. Waw­rzon To­po­rek roz­my­ślał, dla­cze­go je­chał do Ame­ry­ki i jak się to sta­ło, że je­chał. Jak się sta­ło? Oto przed pół ro­kiem w la­to za­ję­li mu kro­wę z ko­ni­czy­ny. Go­spo­darz, któ­ry ją za­jął, chciał trzy mar­ki za szko­dę. Waw­rzon nie chciał dać. Po­szli do są­du. Spra­wa prze­wlo­kła się do wy­ro­ku. Po­szko­do­wa­ny go­spo­darz żą­dał już nie tyl­ko za kro­wę, ale i za kosz­ta jej utrzy­ma­nia, a kosz­ta ro­sły z każ­dym dniem. Waw­rzon się upie­rał, bo żal mu by­ło pie­nię­dzy. Na sam pro­ces wy­dał już nie­ma­ło, wlo­kło się i wlo­kło. Kosz­ta cią­gle ro­sły. Na ko­niec prze­grał Waw­rzon spra­wę. Za kro­wę już się Bóg wie co na­le­ża­ło; że zaś nie miał czym za­pła­cić, za­ję­li mu ko­nia, a je­go za opór ska­za­li do aresz­tu. To­po­rek wił się jak wąż, bo żni­wa wła­śnie na­de­szły, więc i rę­ce, i sprzę­żaj po­trzeb­ne by­ły do ro­bo­ty. Opóź­nił się ze zwóz­ką, po­tem też za­czę­ły pa­dać desz­cze; zbo­że po­ro­sło mu w sno­pach, więc po­my­ślał, że przez jed­ną szko­dę w ko­ni­czy­nie ca­ła je­go chu­do­ba pój­dzie na mar­ne, że stra­cił ty­le pie­nię­dzy, część in­wen­ta­rza, ca­ło­rocz­ny plon i że na przed­nów­ku chy­ba zie­mię bę­dą gryź­li obo­je z dziew­czy­ną al­bo pój­dą po pro­szo­nym chle­bie.

Że zaś przed­tem chłop był do­stat­ni i do­brze mu się wio­dło, zdję­ła go te­dy roz­pacz strasz­na i po­czął pić. W karcz­mie po­znał się z Niem­cem, co się po wsiach ni­by o len za­ma­wiał, a w rze­czy sa­mej lu­dzi za mo­rze wy­wo­dził. Nie­miec po­wia­dał mu cu­da i dzi­wy o Ame­ry­ce. Zie­mi obie­cy­wał dar­mo ty­le, ile w ca­łych Li­piń­cach nie by­ło — i z bo­rem, i z łą­ka­mi, a chło­pu aż się oczy śmia­ły. Wie­rzył i nie wie­rzył, ale Niem­co­wi Żyd pach­ciarz wtó­ro­wał i mó­wił, że tam rząd da­je zie­mi każ­de­mu, „ile by kto strzy­mał”. Żyd to wie­dział od swe­go sy­now­ca. Sam Nie­miec po­ka­zy­wał pie­nią­dze, ja­kich nie tyl­ko chłop­skie, ale i dzie­dzi­co­we oczy ja­ko ży­wo nie wi­dzia­ły. Chło­pa ku­si­li, aż go sku­si­li. A je­mu tu po co zo­sta­wać? Toż za jed­ną szko­dę stra­cił ty­le, że pa­rob­ka mógł­by za to utrzy­mać. Ma­li się na za­tra­ce­nie po­da­wać? Ma­li wziąć w rę­kę kij z je­żem i śpie­wać pod ko­ścio­łem „Świę­ta nie­bie­ska, Pan­no aniel­ska”? Nic z te­go nie bę­dzie, po­my­ślał, Niem­ca dło­nią w dłoń ude­rzył, do świę­te­go Mi­cha­ła się wy­prze­dał, cór­kę wziął i oto pły­nął te­raz do Ame­ry­ki.

Ale po­dróż nie zna­czy­ła mu się tak do­brze, jak się spo­dzie­wał. W Ham­bur­gu ob­dar­li ich bar­dzo z pie­nię­dzy; na stat­ku je­cha­li we wspól­nej sa­li pod po­kła­dem. Ko­ły­sa­nie się stat­ku i nie­skoń­czo­ność mor­ska prze­ra­ża­ły ich. Nikt go nie mógł zro­zu­mieć, ani on ni­ko­go. Rzu­ca­no ni­mi oboj­giem jak rze­czą ja­ką; po­py­cha­no go jak ka­mień przy dro­dze; Niem­cy to­wa­rzy­sze drwi­li z nie­go i z Ma­ry­si. W po­rze obia­do­wej, gdy wszy­scy ci­snę­li się z na­czy­nia­mi do ku­cha­rza roz­da­ją­ce­go stra­wę, ich od­py­cha­no na sam ko­niec, tak że i gło­dem przy­szło nie­raz przy­mrzeć. By­ło mu na tym stat­ku źle, sa­mot­no, ob­co. Oprócz opie­ki bo­żej, nie czuł nad so­bą in­nej. Mi­ną przy dziew­czy­nie nad­ra­biał, czap­kę na ba­kier prze­krzy­wiał, ka­zał się dzi­wić Ma­ry­si i sam się dzi­wił wszyst­kie­mu, ale nie ufał ni­cze­mu. Chwi­la­mi ogar­nia­ła go oba­wa, że mo­że te „po­ga­ny”, jak na­zy­wał to­wa­rzy­szów, w wo­dę ich obo­je wrzu­cą, mo­że mu ka­żą wia­rę zmie­nić al­bo pa­pier ja­ki pod­pi­sać, ba, choć­by i cy­ro­graf.

Sam ten sta­tek, któ­ry szedł na­przód dzień i noc po bez­mia­rach mor­skich, któ­ry trząsł się, hu­czał, pie­nił wo­dę, od­dy­chał jak smok, a no­cą cią­gnął za so­bą war­kocz iskier ogni­stych, wy­da­wał mu się ja­kąś si­łą po­dej­rza­ną i wiel­ce nie­czy­stą. Dzie­cin­ne oba­wy, choć się do nich nie przy­zna­wał, ści­ska­ły mu ser­ce; bo też ten pol­ski chłop, ode­rwa­ny od oj­czy­ste­go gniaz­da, był na­praw­dę dziec­kiem bez­rad­nym i na­praw­dę był na wo­li bo­żej. Przy tym wszyst­ko to, co wi­dział, co go ota­cza­ło, nie mo­gło mu się w gło­wie po­mie­ścić; więc nic dziw­ne­go, że gdy sie­dział te­raz oto na zwo­ju lin, gło­wa ta chy­li­ła się pod brze­mie­niem cięż­kiej nie­pew­no­ści i fra­sun­ku. Po­wiew mor­ski grał mu w uszach i po­wta­rzał jak­by sło­wo: „Li­piń­ce! Li­piń­ce!”, cza­sem też po­świ­sty­wał jak­by li­pi­niec­kie fu­jar­ki; słoń­ce mó­wi­ło: „Jak się masz, Waw­rzo­nie? By­łom w Li­piń­cach”, ale śru­ba bu­rzy­ła wo­dę co­raz gwał­tow­niej i ko­min od­dy­chał co­raz szyb­ciej, gło­śniej, ni­by dwa złe du­chy, któ­re cią­gnę­ły go da­lej i da­lej od Li­pi­niec.

Tym­cza­sem za Ma­ry­sią pły­nę­ły in­ne my­śli i wspo­mnie­nia, a pły­nę­ły ja­ko on spie­nio­ny go­ści­niec lub jak me­wy za okrę­tem. Wspo­mi­na­ła oto, ja­ko je­sie­nią, póź­nym wie­czo­rem, nie­dłu­go przed wy­jaz­dem, po­szła do stud­ni, do żu­ra­wia­nej, w Li­piń­cach wo­dę brać. Pierw­sze gwiaz­dy za­mi­go­ta­ły już na nie­bie, a ona cią­gnę­ła żu­ra­wia śpie­wa­jąc: „Ja­sio ko­nie po­ił — Ka­sia wo­dę bra­ła” — i cze­goś jej by­ło tak tę­sk­no, jak­by ja­skół­ce ja­kiej, co przed od­lo­tem świer­go­cze ża­ło­śnie… Po­tem spod bo­ru, spod ciem­ne­go, ozwa­ła się prze­cią­gle li­gaw­ka… A oto Jaś­ko Smo­lak, ko­niu­cha, da­wał znać, że wi­dzi, ja­ko się żu­raw chy­li i że za­raz nad­je­dzie z „po­tra­wów”. Ja­koż za­dud­nia­ło, nad­je­chał, ze­sko­czył ze źreb­ca, po­trzą­snął ko­nop­ną czu­pry­ną, a co jej mó­wił, to wspo­mi­na­ła jak­by gra­nie ja­kie. Przy­mknę­ła oczy i zda­wa­ło się jej, że Smo­lak zno­wu szep­ce do niej drga­ją­cym gło­sem:

— Kiej się twój ta­tu­lo upar­li, to i ja za­da­tek dwor­ski od­dam, cha­łu­pi­nę sprze­dam, ko­lo­nię sprze­dam i po­ja­dę. Ma­ryś mo­ja — mó­wił — gdzie ty bę­dziesz, tam i ja żu­ra­wiem w po­wie­trzu po­le­cę, ka­czo­rem wo­dą po­pły­nę, zło­tym pier­ście­niem się po go­ściń­cu po­to­czę, a znaj­dę cię, je­dy­na! Al­bo do­la ja­ko­wa bez cie­bie? Gdzie ty się ob­ró­cisz, tam i ja się ob­ró­cę; co się z to­bą sta­nie, to sta­nie się i ze mną; jed­no nam ży­cie i jed­na śmierć, a ja­kom ci tu nad tą wo­dą stu­dzien­ną ślu­bo­wał, tak mnie niech Bóg opu­ści, je­ślić ja cię opusz­czę, Ma­ryś mo­ja je­dy­na!

Wspo­mi­na­jąc te sło­wa, Ma­ry­sia wi­dzia­ła i oną stud­nię, i mie­siąc wiel­ki, czer­wo­ny nad bo­rem, i Jaś­ka jak­by ży­we­go. Mia­ła też w tym roz­my­śla­niu ulgę i po­cie­chę wiel­ką. Ja­siek chłop był za­wzię­ty, więc wie­rzy­ła, że co rzekł, to speł­ni. Ot, chcia­ła­by tyl­ko, że­by te­raz był przy niej i słu­chał z nią ra­zem mor­skie­go szu­mu. Z nim by by­ło we­se­lej i raź­niej, bo on się ni­ko­go nie bał i ra­dę so­bie umiał wszę­dzie dać. Co on tam ro­bił te­raz w Li­piń­cach, kie­dy już pierw­sze śnie­gi spaść mu­sia­ły? Czy do bo­ru z sie­kie­rą po­je­chał, czy ko­nie ob­rzą­dzał, czy mo­że go ze dwo­ru z sa­nia­mi gdzie po­sła­li, czy prze­rę­ble na sta­wie rą­bał? Gdzie on jest te­raz, ser­decz­ny? Tu dziew­czy­nie uwi­dzia­ły się Li­piń­ce cał­kiem ta­kie, jak by­ły: śnieg skrzy­pią­cy na dro­dze, zo­rza ru­mia­na mię­dzy czar­ny­mi ga­łę­zia­mi bez­list­nych drzew, sta­da wron cią­gną­ce z kra­ka­niem od bo­ru ku wsi, dy­my idą­ce z ko­mi­nów ku gó­rze, za­mar­z­ły żu­raw przy stud­ni, a w da­li bór od zo­rzy czer­wo­ny i śnie­giem przy­trzą­śnię­ty.

Hej! gdzie to ona te­raz by­ła, gdzie ją ta­tu­sio­wa wo­la za­wio­dła! W da­li, jak okiem się­gnąć, je­no wo­da i wo­da, zie­lo­na­we bruz­dy i za­pie­nio­ne za­go­ny, a na owych wod­nych po­lach nie­zmier­nych ten je­den okręt, ptak za­błą­ka­ny; nie­bo na gó­rze, pu­sty­nia na do­le, szum wiel­ki i ni­by pła­ka­nie fal, i po­świst wia­tru, a tam, przed dzio­bem stat­ku, chy­ba dzie­wią­ta zie­mia, chy­ba kraj świa­ta.

Jaś­ku, nie­bo­żę! czy ty tam tra­fisz za nią, czy so­ko­łem przez po­wie­trze po­le­cisz, czy ry­bą przez wo­dę po­pły­niesz, czy ty o niej my­ślisz w Li­piń­cach?

Po­wo­li słoń­ce chy­li­ło się ku za­cho­do­wi i za­pa­da­ło w oce­an. Na po­marsz­czo­nej fa­li usłał się sze­ro­ki sło­necz­ny go­ści­niec, udzierz­gał w łu­skę zło­tą, mie­nił się, po­ły­ski­wał, świe­cił, pło­nął i gi­nął gdzieś na da­le­ko­ściach. Okręt wpły­nąw­szy na tę wstę­gę ogni­stą zda­wał się go­nić ucie­ka­ją­ce słoń­ce. Dym bu­cha­ją­cy z ko­mi­na stał się czer­wo­ny, ża­gle i wil­got­ne li­ny ró­żo­we, majt­ko­wie za­czę­li śpie­wać, tym­cza­sem pro­mien­ny krąg sta­wał się co­raz więk­szy i co­raz ni­żej za­pa­dał w toń. Wkrót­ce po­ło­wę już tyl­ko tar­czy wi­dać by­ło nad fa­lą, po­tem tyl­ko pro­mie­nie, a po­tem na ca­łym za­cho­dzie roz­la­ła się jed­na wiel­ka zo­rza i już nie wia­do­mo by­ło w tych bla­skach, gdzie się koń­czy świa­tłość fal, a za­czy­na nie­bo, po­wie­trze i wo­da, za­rów­no na­sią­kła świa­tłem, któ­re ga­sło stop­nio­wo; oce­an szu­miał jed­nym wiel­kim, ale ła­god­nym szu­mem, jak­by mru­czał pa­cierz wie­czor­ny.

W ta­kich chwi­lach du­sza do­sta­je skrzy­deł w czło­wie­ku i co ma pa­mię­tać — pa­mię­ta, co uko­chał — ko­cha go­rę­cej, za czym tę­sk­ni — do te­go le­ci. Waw­rzon i Ma­ry­sia uczu­li też obo­je, że choć ich tam wiatr nie­sie ja­ko li­ście mar­ne, prze­cie drze­wo ich ro­dzi­me to nie ta stro­na, w któ­rą je­cha­li, ale tam­ta, z któ­rej od­je­cha­li: pol­ska zie­mia, ona zboż­na, jed­nym ła­nem się ko­ły­szą­ca, bo­rem za­ro­śnię­ta, sło­mia­ny­mi strze­cha­mi upstrzo­na, peł­na łąk od ka­czeń­ca zło­tych i wo­dą świe­cą­cych, peł­na bo­cia­nów, ja­skó­łek, krzy­żów przy­droż­nych, bia­łych dwo­rów wśród lip; ona, co czap­ką ro­ga­tą pod no­gi ima, sło­wa­mi: „Po­chwa­lo­ny!” wi­ta, a „Na wie­ki wie­ków” od­po­wia­da; ona wiel­moż­na, ona mat­ka naj­słod­sza, ta­ka po­czci­wa, uko­cha­na nad wszyst­kie in­ne na świe­cie. Więc cze­go ich chłop­skie ser­ca przed­tem nie czu­ły, to te­raz uczu­ły. Waw­rzon zdjął czap­kę, świa­tło za­chod­nie pa­dło na si­wie­ją­ce wło­sy; myśl je­go pra­co­wa­ła, bo bie­dak nie wie­dział, jak ma Ma­ry­si to, co mu się zda­wa­ło, po­wie­dzieć; na­resz­cie rzekł:

— Ma­ryś, tak mi się wi­dzi, jak­by tam coś zo­sta­ło za mo­rzem.

— Do­la osta­ła i ko­cha­nie osta­ło — od­rze­kła ci­cho dziew­czy­na, wzno­sząc oczy jak­by do pa­cie­rza…

Tym­cza­sem ściem­ni­ło się. Po­dróż­ni za­czę­li scho­dzić z po­kła­du. Na okrę­cie pa­no­wał jed­nak ruch nie­zwy­kły. Po pięk­nym za­cho­dzie nie za­wsze noc by­wa spo­koj­na, dla­te­go świ­staw­ki ofi­cer­skie roz­le­ga­ły się usta­wicz­nie, a majt­ko­wie cią­gnę­li li­ny. Ostat­nie pur­pu­ro­we bla­ski zga­sły na mo­rzu, a jed­no­cze­śnie z wo­dy pod­nio­sła się mgła; gwiaz­dy za­mi­go­ta­ły na nie­bie i znik­nę­ły. Mgła gęst­nia­ła w oczach, prze­sła­nia­jąc nie­bo, wid­no­krąg i sam okręt. Wi­dać by­ło tyl­ko jesz­cze ko­min i wiel­ki maszt środ­ko­wy; po­sta­cie ma­ry­na­rzy wy­da­wa­ły się z da­le­ka jak­by cie­nie. W go­dzi­nę póź­niej wszyst­ko ukry­ło się w bia­ła­wym tu­ma­nie, na­wet la­tar­nia, któ­rą za­wie­szo­no na szczy­cie masz­tu, na­wet iskry, któ­re wy­dy­chał ko­min.

Okręt nie ko­ły­sał się wca­le. Rzekł­by kto, że fa­la osła­bła i roz­la­ła się pod cię­ża­rem mgły.

Noc za­pa­da­ła praw­dzi­wie śle­pa i ci­cha. Na­gle wśród tej ci­szy z naj­dal­szych krań­ców wid­no­krę­gu ozwa­ły się dziw­ne szme­ry. Był to ni­by cięż­ki od­dech ja­kiejś ol­brzy­miej pier­si, któ­ry się zbli­żał. Chwi­la­mi zda­wa­ło się, że ktoś wo­łał z ciem­no­ści, po­tem ozwa­ły się ca­łe cho­ro­wo­dy gło­sów, da­le­kie, a nie­zmier­nie ża­ło­sne i jak­by skar­żą­ce się płacz­li­wie. Na­wo­ły­wa­nia te bie­gły z ciem­ni i nie­skoń­czo­no­ści ku okrę­to­wi.

Majt­ko­wie, sły­sząc ta­kie gwa­ry, mó­wią, że to bu­rza zwo­łu­je z pie­kieł wia­try.

Ja­koż za­po­wie­dzi co­raz by­ły wy­raź­niej­sze. Ka­pi­tan, odzia­ny w gu­mo­wy płaszcz z kap­tu­rem, sta­nął na wyż­szym po­mo­ście; ofi­cer za­jął swe zwy­kłe miej­sce przed oświe­tlo­nym kom­pa­sem. Na po­kła­dzie nie by­ło już ni­ko­go z po­dróż­nych. Waw­rzon z Ma­ry­sią ze­szli tak­że do wspól­nej sa­li pod po­kła­dem. Pa­no­wa­ła w niej ci­sza. Świa­tła lamp umo­co­wa­nych w bar­dzo ni­skim skle­pie­niu oświe­tla­ły po­nu­rym świa­tłem wnę­trze i gro­mad­ki emi­gran­tów sie­dzą­ce we­dle łó­żek przy ścia­nach. Sa­la by­ła du­ża, ale po­sęp­na, jak zwy­kle sa­la czwar­tej kla­sy. Pu­łap jej scho­dził się pra­wie z bo­ka­mi stat­ku, dla­te­go owe łóż­ka na krań­cach, po­prze­dzie­la­ne prze­pie­rze­nia­mi, po­dob­niej­sze by­ły do nor ciem­nych niż do łó­żek, a i ca­ła sa­la ro­bi­ła wra­że­nie jed­nej ogrom­nej piw­ni­cy. Po­wie­trze w niej by­ło prze­sy­co­ne za­pa­chem smol­ne­go płót­na, lin okrę­to­wych, ro­py mor­skiej i wil­go­ci. Gdzie tu szu­kać po­rów­na­nia z pięk­ny­mi sa­lo­na­mi pierw­szej kla­sy! Prze­jazd, choć­by dwu­ty­go­dnio­wy, w ta­kich sa­lach za­tru­wa płu­ca nie­zdro­wym po­wie­trzem, po­wle­ka wod­ni­stą bla­do­ścią skó­rę na twa­rzy i czę­sto pro­wa­dzi za so­bą szkor­but. Waw­rzon z dziew­czy­ną je­cha­li do­pie­ro dni czte­ry, a jed­nak gdy­by ktoś po­rów­nał daw­ną Ma­ry­się li­pi­niec­ką, zdro­wą, ru­mia­ną, z dzi­siej­szą wy­nędz­nia­łą przez cho­ro­bę, ten by jej nie po­znał. Sta­ry Waw­rzon też zżółkł jak wosk, ile że przez pierw­sze dni nie wy­cho­dzi­li wca­le obo­je na po­kład: my­śle­li, że nie wol­no. Al­bo zresz­tą wie­dzie­li, co wol­no, a co nie? Nie śmie­li się pra­wie ru­szyć, zresz­tą ba­li się odejść od rze­czy. Sie­dzie­li i te­raz nie tyl­ko oni, ale i wszy­scy przy swo­ich. Ta­ki­mi wę­zeł­ka­mi emi­granc­ki­mi za­rzu­co­na by­ła ca­ła sa­la, co po­więk­sza­ło jej nie­ład i smut­ny wi­dok. Po­ściel, ubra­nie, za­pa­sy żyw­no­ści, roz­ma­ite na­rzę­dzia i na­czy­nia bla­sza­ne, po­mie­sza­ne z so­bą, roz­rzu­co­ne by­ły w mniej­szych i więk­szych kup­kach po ca­łej pod­ło­dze. Na nich sie­dzie­li emi­gran­ci, pra­wie sa­mi Niem­cy. Jed­ni żu­li ty­toń, in­ni pa­li­li faj­ki. Kłę­by dy­mu od­bi­ja­ły się o ni­ski pu­łap i ukła­da­jąc się w dłu­gie pa­sma prze­sła­nia­ły świa­tło lamp. Kil­ko­ro dzie­ci pła­ka­ło po ką­tach, ale zwy­czaj­ny gwar ustał, bo mgła prze­ję­ła wszyst­kich ja­kimś smut­kiem, oba­wą i nie­po­ko­jem. Do­świad­czeń­si z emi­gran­tów wie­dzie­li, że wró­ży bu­rzę. Ni­ko­mu zresz­tą nie by­ło już taj­no, że nie­bez­pie­czeń­stwo, a mo­że śmierć się zbli­ża. Waw­rzon i Ma­ry­sia nie mo­gli się w ni­czym zmiar­ko­wać, cho­ciaż gdy kto drzwi na chwi­lę ode­mknął, sły­chać by­ło wy­raź­nie owe da­le­kie, zło­wróżb­ne gło­sy, idą­ce z nie­skoń­czo­no­ści.

Sie­dzie­li obo­je w głę­bi sa­li, w naj­węż­szym jej miej­scu, za­tem nie­da­le­ko dzio­ba. Ko­ły­sa­nie by­ło tam bar­dzo do­kucz­li­we, więc tam we­pchnę­li ich to­wa­rzy­sze po­dró­ży. Sta­ry po­si­lał się chle­bem jesz­cze li­pi­niec­kim, a dziew­czy­na, któ­rej przy­krzy­ło się nic nie ro­bić, za­pla­ta­ła so­bie na noc wło­sy.

Po­wo­li jed­nak mil­cze­nie ogól­ne, prze­ry­wa­ne tyl­ko pła­czem dzie­ci, za­czę­ło ją dzi­wić.

— Cze­mu to Niem­cy tak dziś ci­cho sie­dzą? — spy­ta­ła.

— Czy ja wiem! — od­po­wie­dział jak zwy­kle Waw­rzon — mu­si to u nich świę­to ja­kie al­bo co…

Na­gle sta­tek wstrzą­snął się sil­nie, zu­peł­nie jak­by się wzdry­gnął przed czymś strasz­nym. Na­czy­nia bla­sza­ne, le­żą­ce ko­ło sie­bie, za­dźwię­cza­ły po­sęp­nie, pło­mie­nie w lam­pach pod­sko­czy­ły i bły­snę­ły moc­niej, kil­ka wy­stra­szo­nych gło­sów po­czę­ło py­tać:

— Co to jest? Co to jest?

Ale nie by­ło od­po­wie­dzi. Dru­gie wstrzą­śnie­nie, sil­niej­sze od pierw­sze­go, szarp­nę­ło stat­kiem; dziób je­go pod­niósł się na­gle i rów­nie na­gle zni­żył, a jed­no­cze­śnie fa­la głu­cho ude­rzy­ła w okrą­głe okien­ka jed­ne­go bo­ku.

— Bu­rza idzie! — szep­nę­ła prze­stra­szo­nym gło­sem Ma­ry­sia.

Tym­cza­sem za­szu­mia­ło coś ko­ło stat­ku jak bór, któ­rym wi­cher na­gle po­że­nie; za­wy­ło, jak­by sta­do wil­ków ryk­nę­ło. Wiatr ude­rzył raz i dru­gi, po­ło­żył sta­tek bo­kiem, a póź­niej okrę­cił nim na­oko­ło, po­rwał go w gó­rę i ci­snął nim w ot­chła­nie. Wią­za­nia po­czę­ły skrzy­pieć, bla­sza­ne na­czy­nia, wę­zeł­ki z rze­cza­mi, tłu­mo­ki i na­rzę­dzia la­ta­ły po pod­ło­dze, prze­wa­la­ne z ką­ta w kąt. Kil­ku lu­dzi pa­dło na zie­mię; pie­rze z po­du­szek ję­ło la­tać po po­wie­trzu, a szkła w lam­pach za­dźwię­cza­ły smut­nie.

Roz­legł się szum, ło­skot, chlu­po­ta­nie wo­dy prze­le­wa­ją­cej się przez po­kład, tar­ga­ni­na stat­ku, krzyk ko­biet i płacz dzie­ci, go­ni­twa za rze­cza­mi, a wśród te­go za­mie­sza­nia i cha­osu sły­chać by­ło tyl­ko prze­raź­li­wy świst pisz­cza­łek i od cza­su do cza­su głu­che tu­po­ta­nie majt­ków bie­ga­ją­cych po gór­nym po­kła­dzie.

— Pa­nien­ko Czę­sto­chow­ska! — szep­ta­ła Ma­ry­sia.

Dziób okrę­tu, w któ­rym obo­je by­li umiesz­cze­ni, wzla­ty­wał w gó­rę, a po­tem spa­dał jak sza­lo­ny. Mi­mo iż trzy­ma­li się kra­wę­dzi tap­cza­nów, rzu­ca­ło ni­mi tak, że chwi­la­mi ude­rza­li o ścia­ny. Ryk fal po­więk­szał się, a skrzy­pie­nie pu­ła­pu sta­ło się tak prze­raź­li­we, iż zda­wa­ło się, że la­da chwi­la bel­ki i de­ski pęk­ną z trza­skiem.

— Trzy­maj się, Ma­ryś! — krzy­czał Waw­rzon, aby prze­krzy­czeć huk bu­rzy, ale wkrót­ce trwo­ga ści­snę­ła za gar­dło i je­go, i in­nych. Dzie­ci prze­sta­ły pła­kać, ko­bie­ty krzy­czeć; wszyst­kie pier­si od­dy­cha­ły tyl­ko po­śpiesz­nie, a rę­ce z wy­si­le­niem trzy­ma­ły się róż­nych nie­ru­cho­mych przed­mio­tów.

Wście­kłość bu­rzy ro­sła cią­gle. Roz­pę­ta­ły się ży­wio­ły, mgła po­mie­sza­ła się z ciem­no­ścią, chmu­ry z wo­dą, wi­cher z pia­ną; fa­le bi­ły o sta­tek jak z ar­mat i rzu­ca­ły nim na pra­wo, w le­wo i od chmur aż do dna mor­skie­go. Chwi­la­mi spie­nio­ne grzy­wy bał­wa­nów prze­cho­dzi­ły ca­łą je­go dłu­gość; ol­brzy­mie ma­sy wo­dy wrza­ły jed­nym strasz­li­wym za­mę­tem.

Olej­ne lam­py za­czę­ły w sa­li ga­snąć. Ro­bi­ło się co­raz ciem­niej, więc Waw­rzo­no­wi i Ma­ry­si zda­wa­ło się, że to już przy­cho­dzi ciem­ność śmier­ci.

— Ma­ryś! — po­czął chłop prze­ry­wa­nym gło­sem, bo mu od­de­chu bra­kło — Ma­ryś, od­puść mi, żem cię na zgu­bę po­dał. Już na­sza ostat­nia go­dzi­na na­de­szła. Nie bę­dzie­wa my grzesz­ny­mi oczy­ma świa­ta oglą­da­li. Ni nam spo­wiedź, ni nam po­ma­za­nie, ni nam w zie­mi le­żeć, ino z wo­dy na strasz­ny sąd iść, nie­bo­go.

A gdy tak mó­wił, Ma­ry­sia zro­zu­mia­ła, że nie ma już ra­tun­ku. My­śli róż­ne prze­la­ty­wa­ły jej przez gło­wę, a w du­szy krzy­cza­ło coś:

„Jaś­ku, Jaś­ku ser­decz­ny, czy ty mnie sły­szysz w Li­piń­cach?!”.

I żal okrut­ny ści­snął jej ser­ce tak, że po­czę­ła szlo­chać gło­śno. Szlo­cha­nia roz­le­ga­ły się w tej sa­li, gdzie wszy­scy lu­dzie mil­cze­li, jak­by na po­grze­bie ja­kim. Je­den głos krzyk­nął z ką­ta: „Still!”, ale umilkł, jak­by prze­stra­szo­ny wła­snym dźwię­kiem. Tym­cza­sem szkło lam­py zno­wu upa­dło na zie­mię, a pło­mień zgasł. Zro­bi­ło się jesz­cze ciem­niej. Lu­dzie zbi­ja­li się w je­den kąt, by być bli­żej sie­bie. Trwo­ga mil­cze­nia pa­no­wa­ła wszę­dzie, gdy na­gle wśród ci­szy roz­legł się głos Waw­rzo­na:

— Ki­rie elej­zon.

— Chry­ste elej­zon — od­po­wie­dzia­ła łka­jąc Ma­ry­sia.

— Chry­ste, wy­słu­chaj nas!

— Oj­cze z nie­ba, Bo­że, zmi­łuj się nad na­mi! — mó­wi­li obo­je li­ta­nię. W ciem­nej sa­li głos sta­re­go i prze­ry­wa­ne łka­niem od­po­wie­dzi dziew­czy­ny brzmia­ły z dziw­ną uro­czy­sto­ścią. Nie­któ­rzy z emi­gran­tów po­od­kry­wa­li gło­wy. Po­wo­li płacz dziew­czy­ny ustał, gło­sy sta­ły się spo­koj­niej­sze, czyst­sze. Z ze­wnątrz do wtó­ru im wy­ła bu­rza.

Na­gle krzyk się roz­legł mię­dzy sto­ją­cy­mi bli­żej wej­ścia. Bał­wan wy­bił drzwi i ru­nął na sa­lę: wo­da z sze­le­stem roz­pły­nę­ła się po wszyst­kich ką­tach; ko­bie­ty po­czę­ły wrzesz­czeć i chro­nić się na łóż­ka. Zda­wa­ło się wszyst­kim, że to już ko­niec.

Po chwi­li wszedł ofi­cer służ­bo­wy z la­tar­ką w rę­ku, ca­ły mo­kry i za­czer­wie­nio­ny. W kil­ku sło­wach uspo­ko­ił ko­bie­ty, że wo­da do­sta­ła się tyl­ko wy­pad­kiem, po­tem do­dał, że po­nie­waż sta­tek na peł­nym mo­rzu, nie­bez­pie­czeń­stwo nie jest wiel­kie. Ja­koż upły­nę­ła go­dzi­na, dwie. Bu­rza sro­ży­ła się co­raz wście­klej. Sta­tek skrzy­piał, za­pa­dał no­sem, osa­dzał pa­łu­bą, kładł się na bo­ki, ale nie to­nął. Lu­dzie uspo­ko­ili się po tro­chu; nie­któ­rzy po­szli spać. Upły­nę­ło znów kil­ka go­dzin; do ciem­nej sa­li przez gór­ne okra­to­wa­ne okno po­czę­ło się wdzie­rać sza­re świa­tło. Dzień ro­bił się na oce­anie bla­dy, jak­by prze­stra­szo­ny, smut­ny, ciem­ny; ale przy­no­sił ja­kąś otu­chę i na­dzie­ję. Od­mó­wiw­szy wszyst­kie mo­dli­twy, ja­kie umie­li na pa­mięć, Waw­rzon i Ma­ry­sia wczoł­gnę­li się na swo­je tap­cza­ny i usnę­li głę­bo­ko.

Prze­bu­dził ich do­pie­ro głos dzwon­ka wzy­wa­ją­cy na śnia­da­nie. Ale nie mo­gli jeść. Gło­wy cią­ży­ły im jak­by oło­wiem; sta­ry jed­nak czuł się jesz­cze go­rzej od dziew­czy­ny. W je­go skost­nia­łej gło­wie nie mo­gło się te­raz nic po­mie­ścić. Nie­miec, któ­ry do Ame­ry­ki na­ma­wiał, mó­wił mu wpraw­dzie, że trze­ba je­chać przez wo­dę, ale on ni­g­dy nie my­ślał, że­by przez tak wiel­ką, że przez ty­le dni i no­cy. My­ślał, że pro­mem prze­je­dzie, ja­ko już nie­raz w ży­ciu prze­jeż­dżał. Gdy­by był wie­dział, że mo­rze tak ogrom­ne, był­by zo­stał w Li­piń­cach. Prócz te­go jesz­cze jed­na myśl ko­ła­ta­ła się w nim nie­spo­koj­nie: oto czy du­szy swo­jej i dziew­czy­ni­nej na za­tra­ce­nie nie po­da­wał, czy to nie grzech dla ka­to­li­ka z Li­pi­niec ku­sić Pa­na Bo­ga i pusz­czać się na ta­kie od­mę­ty, przez któ­re trze­ba by­ło już pią­ty dzień je­chać do dru­gie­go brze­gu, je­śli w ogó­le ist­niał ja­ki brzeg z dru­giej stro­ny? Wąt­pli­wo­ści je­go i strach mia­ły jesz­cze ro­snąć przez dni sie­dem; sa­ma bu­rza sza­la­ła jesz­cze przez czter­dzie­ści osiem go­dzin, po­tem ja­koś się prze­tar­ło. Ośmie­li­li się znów wyjść z Ma­ry­sią na po­kład, ale gdy uj­rze­li zwa­ły wo­dy roz­ko­ły­sa­nej jesz­cze, czar­nej i jak­by roz­złosz­czo­nej, owe gó­ry mo­kre, cią­gną­ce na sta­tek i bez­den­ne ru­cho­me do­li­ny, zno­wu po­my­śle­li, że ich chy­ba rę­ka bo­ża al­bo in­na ja­ka si­ła, a nie moc ludz­ka z tych prze­pa­ści wy­ra­tu­je.

Wy­po­go­dzi­ło się wresz­cie zu­peł­nie. Ale upły­wał dzień za dniem, a przed stat­kiem cią­gle wi­dać by­ło tyl­ko toń i toń bez koń­ca, cza­sem zie­lo­ną, cza­sem błę­kit­ną, zle­wa­ją­cą się z nie­bem. Po onym nie­bie prze­la­ty­wa­ły chwi­la­mi wy­so­ko ma­łe, ja­sne chmu­ry, któ­re po­czer­wie­niaw­szy wie­czo­rem, kła­dły się spać na da­le­kim za­cho­dzie. Okręt go­nił za ni­mi wo­dą. Waw­rzon na­praw­dę po­my­ślał, że chy­ba mo­rze nie koń­czy się wca­le, ale ze­brał od­wa­gę i po­sta­no­wił się py­tać.

Ra­zu jed­ne­go zdjął ro­ga­tą czap­kę i pod­jąw­szy nią po­kor­nie pod no­gi prze­cho­dzą­ce­go majt­ka rzekł:

— Wiel­moż­ny pa­nie, a pręd­ko do­bi­je­wa do prze­wo­zu?

O dzi­wo! Maj­tek nie par­sk­nął śmie­chem, ale sta­nął i słu­chał. Na po­sie­ka­nej wia­trem i czer­wo­nej twa­rzy je go znać by­ło pra­cę pa­mię­ci i ja­kichś wspo­mnień, któ­re nie mo­gły od ra­zu w świa­do­mą myśl się uło­żyć… Po chwi­li spy­tał:

— Was?

— Pręd­ko do­bi­je­wa do lą­du, wiel­moż­ny pa­nie?

— Dwa dni! dwa dni! — po­wta­rzał z trud­no­ścią ma­ry­narz, po­ka­zu­jąc jed­no­cze­śnie dwa pal­ce.

— Dzię­ku­ję po­kor­nie.

— Skąd wy?

— Z Li­pi­niec.

— Was ist das Li­pi­niec?

Ma­ryś, któ­ra na­de­szła w cza­sie roz­mo­wy, za­ru­mie­ni­ła się okrut­nie, ale pod­nió­sł­szy nie­śmia­ło na majt­ka oczy, rze­kła cien­kim gło­si­kiem, ja­ko mó­wią dziew­ki wiej­skie:

— My spod Po­zna­nia, pro­szę pa­na…

Maj­tek po­czął spo­glą­dać w za­my­śle­niu na mo­sięż­ny gwóźdź łą­czą­cy bur­ty; po­tem spoj­rzał na dziew­czy­nę, na jej ja­sną jak len gło­wę i coś ni­by roz­rzew­nie­nie wy­bi­ło się na je­go po­pę­ka­ną twarz.

Po chwi­li rzekł po­waż­nie:

— Ja by­łem w Gdań­sku… ro­zu­miem po pol­sku… Ja Ka­szu­ba… wasz Bru­der, ale to daw­no!… Jetzt ich bin Deutsch

To rze­kł­szy, pod­niósł ko­niec lin­ki, któ­rą po­przed­nio trzy­mał w rę­ku, od­wró­cił się i wy­krzyk­nąw­szy po ma­ry­nar­sku „ho! ho! o!”, po­czął ją cią­gnąć…

Od­tąd, ile­kroć Waw­rzon z Ma­ry­sią by­li na po­kła­dzie, uj­rzaw­szy ich, uśmie­chał się do Ma­ry­si przy­jaź­nie. Oni też ra­do­wa­li się bar­dzo, bo prze­cież mie­li ja­kąś ży­wą du­szę przy­chyl­ną na tym nie­miec­kim okrę­cie. Zresz­tą dro­ga nie mia­ła już trwać dłu­go. Dru­gie­go dnia ran­kiem, gdy wy­szli na po­kład, dziw­ny wi­dok ude­rzył ich oczy. Oto uj­rze­li z da­la coś ko­ły­szą­ce­go się na mo­rzu, a gdy sta­tek zbli­żył się do te­go przed­mio­tu, roz­po­zna­li, że to by­ła wiel­ka czer­wo­na becz­ka, któ­rą fa­le po­ru­sza­ły ła­god­nie: w da­li czer­nia­ła dru­ga ta­ka, trze­cia i czwar­ta. Po­wie­trze i wo­da by­ły tro­chę za­mglo­ne, ale nie­zbyt, przy tym srebr­ne i ła­god­ne, toń gład­ka, nie­szu­mią­ca, ale jak okiem się­gnął, co­raz wię­cej be­czek ko­ły­sa­ło się na wo­dzie. Ptac­twa też bia­łe­go z czar­ny­mi skrzy­dła­mi chma­ry ca­łe le­cia­ły za stat­kiem z pi­skiem i krzy­kiem. Na po­kła­dzie pa­no­wał ruch nie­zwy­kły. Majt­ko­wie przy­wdzia­li no­we ka­fta­ny; jed­ni my­li po­kład, in­ni czy­ści­li mo­sięż­ne spo­je­nia burt i okien, na masz­cie wy­wie­szo­no jed­ną cho­rą­giew, a na ty­le stat­ku dru­gą, więk­szą.

Oży­wie­nie i ra­dość ogar­nę­ły wszyst­kich po­dróż­nych. Co tyl­ko ży­ło, wy­bie­gło na po­kład: nie­któ­rzy przy­no­si­li na wierzch tłu­mo­ki i po­czę­li na nich pa­sy przy­cią­gać.

Wi­dząc to wszyst­ko, Ma­ry­sia rze­kła:

— Pew­ni­kiem do­bi­je­wa do lą­du.

Duch lep­szy wstą­pił w nią i w Waw­rzo­na. Aż tu na za­cho­dzie po­ka­za­ła się na­przód wy­spa San­dy-Hok i dru­ga z wiel­kim gma­chem sto­ją­cym w po­środ­ku, a w da­li ni­by zgęst­nia­ła mgła, ni­by chmu­ra, ni­by dy­my ja­kieś, pa­sma­mi po mo­rzu roz­wle­czo­ne, nie­wy­raź­ne, da­le­kie, zmą­co­ne, bez­kształt­ne… Na ich wi­dok po­wstał gwar wiel­ki; wszy­scy wska­zy­wa­li je rę­ko­ma, sta­tek też za­świ­stał prze­raź­li­wie, jak­by z ra­do­ści.

— Co to jest? — spy­tał Waw­rzon.

— No­wy Jork — od­rzekł sto­ją­cy obok Ka­szu­ba.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.