Część pierwsza.
Z widokiem na ocean.
Rok życia w kamperze.
(powieść)
Pięć minut życia to wieczność.
— Víctor Jara „Te recuerdo Amanda”
Przypatrzcie się liliom polnym, jak rosną; nie pracują ani przędą.
A powiadam wam: Nawet Salomon w całej chwale swojej nie był
tak przyodziany, jak jedna z nich.
— Mt, 6, 28
Prolog
Oto historia, którą opowiedział mi przyjaciel. Jej bohaterem jest Carlos. Zdrobniale wołano na niego Carlinhos. Nie istniały wtedy jeszcze przenośne telefony, więc ludzi się wołało. Ściślej mówiąc, było to w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym, kiedy Portugalia prowadziła swoje wojny kolonialne, a młodzież na całym świecie buntowała się przeciwko władzy. W Portugalii, gdzie wciąż panowała dyktatura, jedną z najprostszych form obywatelskiego nieposłuszeństwa była dezercja. Mój przyjaciel poznał Carlosa w pociągu, gdy uciekali przed powołaniem do wojska wraz z paroma rówieśnikami, których wejście w dorosły wiek przypadło na ten sam niefortunny moment. Osią wspomnianej historii nie jest jednak polityka, lecz pieniądze, zatem warto przytoczyć pewne liczby.
Carlinhos dostał bilet kolejowy od ojca, a do tego czterysta tysięcy escudo na utrzymanie się przez pewien czas za granicą. Owe czterysta tysięcy stanowiło równowartość dzisiejszych dwóch tysięcy euro. Trudno powiedzieć, czy to duża suma, lecz z pomocą odrobiny szczęścia oraz przyjaciół, którzy czekali na naszego bohatera w Holandii, powinna wystarczyć na kilka miesięcy. Tymczasem cała grupa uciekinierów miała umówione spotkanie w określonym miejscu w Lizbonie. Problem w tym, że Carlos najwyraźniej nie zapamiętał adresu tego miejsca, a telefony, jak zaznaczyłem, nie były czymś powszechnym, więc połowę kwoty podarowanej przez ojca wydał na prywatny samolot z Lizbony do Faro, by tam po raz kolejny zasięgnąć informacji. Mając na uwadze, jak cenna była każda minuta, Carlos z lotniska wziął taksówkę, a następnie wrócił do Lizbony wynajętym wcześniej samolotem. Z racji tego, że lot pochłonął niemal wszystkie posiadane przezeń środki, zapożyczył się dodatkowo u ojca mojego przyjaciela.
Wkrótce, zapewne po wielu perypetiach i z jeszcze bardziej nadwątlonym budżetem, nasz bohater dotarł do Holandii. Co stało się z pozostałymi pieniędzmi, które Carlinhos dostał na wyjazd?
Omówmy to po kolei. Pierwszym poważnym zakupem Carlinha był motocykl. Trochę nim pojeździł, po czym stwierdził, że stan jego portfela niebezpiecznie się kurczy. Motocykl po paru dniach został sprzedany i nasz Carlinhos wpadł na pomysł, by odkuć się finansowo, grając muzykę w klubach. Potrzebował do tego instrumentu, a jego wybór padł na elektroniczne pianino. Warto wspomnieć, że elektryczne instrumenty tego typu istniały już nieco wcześniej, podczas gdy elektroniczne, inaczej zwane syntezatorami, były nowym wynalazkiem, hitem sezonu. Jeśli pamięć mojego przyjaciela nie myli i był to w istocie instrument elektroniczny, musiał on kosztować również sporą sumę. Niestety nie przyniósł Carlosowi spodziewanego sukcesu, zatem wkrótce trzeba było go sprzedać, ale dzięki temu udało mu się odzyskać część zainwestowanych pieniędzy. O ile jednak nadzieje Carlosa na muzyczną karierę przeminęły bezpowrotnie, nie można powiedzieć tego samego o jego zamiłowaniu do muzyki, czego dowodem był kolejny zakup — gramofon. Mimo to Carlos, jako człowiek pełen pasji i o wszechstronnych zainteresowaniach, nie mógł ograniczać się wyłącznie do jednej dziedziny i w związku z tym, gdy coraz bardziej pochłaniała go sztuka fotografii, postanowił sprawić sobie aparat. Jak wiemy, szastanie pożyczonymi pieniędzmi nie jest rzeczą godziwą moralnie, poza tym nie zawsze wykonalną, dlatego w celu nabycia aparatu Carlos zdecydował się pozbyć gramofonu. Ów aparat, drogi polaroid, był jego ostatnią dużą inwestycją, którą zapamiętał mój przyjaciel. Potem ich ścieżki się rozeszły. Wspomnianych transakcji Carlinhos dokonał w odstępie dwóch tygodni. Wszyscy także pamiętają, że w owym czasie często używał dzwoneczka, który w holenderskich barach oznaczał chęć postawienia drinka dla całej klienteli.
Ponowne spotkanie Carlinha z moim przyjacielem miało miejsce również w pociągu. Było to wiele lat później. Carlinhos posiadał już rodzinę i dzieci, ale nie był zbyt wylewny w rozmowie o tym, czym aktualnie się zajmował. Napomknął coś o handlu nieruchomościami — kupno, sprzedaż, tego typu sprawy. Jakie nieruchomości bądź nieruchomość miał na myśli, niestety nie powiedział. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przypuścić, że chodziło o jego własną.
Carlinhos był więc dezerterem. Był też trochę maminsynkiem. Był jednocześnie nieudacznikiem i człowiekiem, który czerpał z życia pełnymi garściami. Dla mnie przede wszystkim był artystą, po którym nie pozostanie żadne dzieło.
Tak samo jak mój przyjaciel Paulo.
Rozdział I
Stajesz się religijny, gdy przybywa ci lat,
Nie zaznałeś zbawienia, bo może jeszcze nie czas?
— Robert Earl Keen „Lonely Feeling”
1
W garnku gotował się ryż, a ja sączyłem z miseczki zieloną herbatę i wsłuchiwałem w szum drogi, która wiła się tuż pod zboczem wzgórza. Wrząca woda i mknące w oddali auta zlewały się w prawie jednolitą melodię, od czasu do czasu przerywaną brzękaniem dochodzącym gdzieś zza płotu. Melodię tę znałem z wielu podobnych wycieczek, natomiast dzwonki stanowiły dla mnie nowość. Początek szlaku przewędrowałem nocą i ich charakterystyczny odgłos towarzyszył mi przez całe pięć kilometrów z Oviedo aż do pierwszego kraniku z wodą pitną. Myślałem, że tutejsza ludność ma zwyczaj wieszania dzwonków feng shui, by umilały pracę w polu. Takie było moje najbliższe skojarzenie. W nocy panował lekki chłód, więc przed wsunięciem się do śpiwora ubrałem koszulę podszytą polarem, a stopy owinąłem kurtką. O poranku obydwa elementy odzieży wisiały już po bokach mojego plecaka, a ja stawiałem kolejne kroki w stronę Santiago de Compostela. Dopiero w świetle dnia spostrzegłem dzwoneczki na szyjach zwierząt hodowlanych.
Pierwsze kilometry pachniały sadem jabłkowym i był to dokładnie taki sam zapach, jaki zapamiętałem z gospodarstwa prababci. Nigdy nie mieszkałem na wsi, ale składaliśmy tam z rodziną sporadyczne wizyty. Okoliczne pastwiska także coraz mocniej przywoływały we mnie wspomnienia z dzieciństwa. Oprócz sadu z jabłkami przypomniałem sobie mały ogródek, gdzie wydłubywałem zielony groszek ze strączków, oraz sklep spożywczy, do którego szło się jeden lub dwa kilometry w dół, a potem wracało pod górę z zakupami. W gospodarstwie był też drewniany wychodek. Nie sposób było się tam dostać, nie słysząc po drodze złowrogiego poszczekiwania psa. Za każdym razem dygotałem na myśl, że zerwie łańcuch i rzuci się na mnie, sprawiając, że załatwię swoją fizjologiczną potrzebę przedwcześnie. Na szlaku do Santiago również niekiedy słychać było psy, ale przestałem się ich bać, mając na koncie dwa pogryzienia z lat, gdy pracowałem jako listonosz. Nie wiem, co stało się z psem, z jabłkami, zielonym groszkiem oraz czy sklep jeszcze istnieje, czy zamienił się w nowoczesny market, ponieważ prababcia przeniosła się do miasta. Przy każdym pożegnaniu trzymała mnie przez kilka minut za rękę i składała życzenia, zachwalając moją ówczesną pobożność oraz coniedzielne wizyty w kościele. Dziś babcia Władzia byłaby jedną z osób najmocniej kibicujących mi podczas pielgrzymki, choć nie do końca zrozumiałaby moje motywacje. Wierzyła bowiem całym sercem w Boga i jego przykazania. Wiara prababci szczególnie ujawniała swoją moc, gdy po przeprowadzce oglądała w telewizji ulubiony tasiemcowy serial Moda na sukces i przy każdym ekranowym pocałunku kazała sobie zasłaniać oczy.
Druga prababcia od początku mieszkała w mieście, a raczej małym miasteczku, co pewnie wpłynęło na jej zgoła odmienne obyczaje. Na pole musiała przechodzić przez ruchliwą obwodnicę, a po drugiej stronie jej niewielkiego gospodarstwa znajdował się kościół. Aby dotrzeć na mszę, wystarczyło przekroczyć ulicę i zazwyczaj babci Polci się to udawało, ale nie przypominam sobie, by stanowiło najważniejszy punkt jej harmonogramu dnia. Łatwiej było ją spotkać przy kapliczce z figurką Jezusa, którą się opiekowała, a jeszcze bardziej niż Jezusa i całą Świętą Trójcę ceniła sobie papieża. Można posunąć się do stwierdzenia, że była jego fanką. Kiedy w telewizji przemawiał Jan Paweł II, a prababcia przebywała w tym czasie w mieszkaniu swojej córki i zięcia, musiała panować absolutna cisza. Jeśli ktoś próbował ją zakłócić, imiona Jezusa, jego matki oraz wszystkich pozostałych świętych rozbrzmiewały po całym pokoju, przy czym najczęściej przywoływana była profesja Marii Magdaleny. Pod fotelem prababci zawsze stał wiklinowy kosz. Trzymała tam doskonały na wszelkie bolączki preparat Amol na bazie alkoholu oraz pieniądze, których sporą część przeznaczała na klocki lego dla mnie i mojego brata. Fotel obok zajmował jej zięć, czyli mój dziadek, zaś naprzeciwko ich dwojga stał telewizor. Problem pojawiał się, gdy jednocześnie przemawiał papież, a na innym kanale rozgrywały się mistrzostwa świata lub Europy w piłce nożnej. Nigdy nie pomyślałbym, że akurat Watykan i FIFA to instytucje, które mogą wchodzić sobie wzajemnie w drogę, lecz w mieszkaniu moich dziadków toczyły nieustanną batalię. Zdaje się, że przy meczach finałowych dziadek miał pierwszeństwo, ale przy eliminacjach wygrywała prababcia ze swoim papieżem. Osobiście mocniej kibicowałem piłce nożnej, gdyż przemówienia Jana Pawła II bywały długie i monotonne, a mecz trwał bądź co bądź jedynie dziewięćdziesiąt minut z piętnastominutową przerwą. O ile dziadkowi nie udało się wynegocjować oglądania komentarzy, to w trakcie tych piętnastu minut również przemawiał papież.
Pewnie właśnie te walki o telewizor spowodowały, że wiele lat później na wieść o śmierci papieża siedziałem zamknięty w pokoju, oglądając Anatomię morderstwa Ottona Premingera, podczas kiedy reszta ludzkości pogrążona była w żałobie. Fanem futbolu też nigdy nie zostałem, a babcia Polcia nie dożyła momentu śmierci Jana Pawła i być może dzięki temu zmarła szczęśliwa. Obydwie prababcie odeszły ze świata w tym samym roku i obydwie los obdarzył spokojną śmiercią, podobnie jak długim i względnie spokojnym życiem.
Ostatnią religią, jaką ja wyznawałem, była specyficzna odmiana chrześcijaństwa głoszona przez bohatera książki Grona gniewu, który twierdził, że Bóg objawia się we wszystkim, co nas otacza. W końcu i kazania Jima Casy przestały wywierać na mnie wpływ. Wielu ludzi, wykręcając się niejako od pytania, czy wierzą w Boga, mówią, że obiektem ich wiary jest człowiek. Ja zadałem sobie inne: „Dlaczego musimy w coś wierzyć?” i od tamtej pory nie podzielałem nawet tej wiary, nie wierzyłem w nic. Nie czyniło mnie to bynajmniej cynikiem, lecz było prostym wyrazem mojego sceptycyzmu wobec wszelkich nienaukowych i nieracjonalnych pojęć. Z trzech boskich cnót, o których uczono mnie na lekcjach religii, akceptowałem nadzieję oraz miłość, ale nie wiarę.
Moim ostatnim łącznikiem ze sprawami boskimi stał się natomiast dziadek. Przedmiotem jego konfliktu z babcią Polcią był tylko telewizor, za to z jej córką, babcią Anulą, kłócili się niemal o każdą inną rzecz. Dawała mu czasem pieniądze i wysyłała na piwo, by przez chwilę mieć spokój, lecz taktyka ta tworzyła błędne koło, ponieważ po powrocie dziadek jeszcze bardziej ją irytował. Zawsze było mi przykro i czułem się niezręcznie na myśl o tym, że babcia Anula nie będzie płakać na pogrzebie dziadka. Moje przypuszczenie, że umrze przed nią, okazało się trafne, niemniej w kwestii pogrzebu zdarzyło się coś zupełnie nieprzewidzianego. W dzień, kiedy miał się odbyć, babcia szczęśliwym dla siebie zbiegiem okoliczności złamała rękę. Na grób wybraliśmy się razem dopiero w Święto Zmarłych.
Najbardziej było mi żal, że nigdy nie miałem szansy napić się z dziadkiem piwa, bo pierwsze w swoim życiu wypiłem po jego śmierci. Niemniej znalazłem ku temu inną okazję i, połączywszy swoją pasję do długich spacerów oraz nietypowego spędzania czasu, pewnego dnia kupiłem dwie puszki i przewędrowałem z nimi dwanaście kilometrów na drugi kraniec miasta, gdzie znajdował się cmentarz. Piwo otworzyłem przy nagrobku, co drugi łyk odlewając po trochu na ziemię. Po drodze udało mi się nawet kupić znicz, pomimo tego, że było po godzinie dwudziestej trzeciej. Zapaliłem więc tę jedną, jedyną w swoim życiu świeczkę dla zmarłej osoby i poczułem chyba to, co czują ludzie, którzy w coś wierzą. Nagle pośród ciemności rozległ się wielki huk i niebo rozświetliły kolorowe fajerwerki. Był Nowy Rok, a my piliśmy z dziadkiem nasze kolejne piwo.
2
Pierwszą noc pielgrzymki spędziłem na polu pod drzewem. O poranku cała okolica była pusta. Następnie, po niestrudzonej, trwającej cały dzień wędrówce położyłem się przy drodze, dopiero gdy zapadał zmrok, i trzeciego dnia wstałem na tyle późno, że udało mi spotkać na szlaku innych ludzi. Kilkoro powitało mnie, kiedy jeszcze w półśnie wynurzałem się ze śpiwora, a potem już pełen energii mijałem ich na trasie.
Prawie każdy pielgrzym posiadał książeczkę, w którą wbijał pieczęcie z przydrożnych kafejek, kościołów i schronisk, by otrzymać pod koniec zaświadczenie o przebytym szlaku. Ja pierwszą pieczęć zdobyłem zupełnym przypadkiem w Santander w oczekiwaniu na autobus mający mnie zabrać do miasta Oviedo, które stanowiło początek zaplanowanej trasy. Zwiedziłem w tym czasie miejską katedrę i przechadzający się boczną nawą ksiądz zapytał po prostu, czy nie potrzebuję pieczęci. Wcześniej nawet nie widziałem, czy będę miał ochotę je zbierać, ale ten miły gest zachęcił mnie do rozpoczęcia kolekcji. Postanowiłem więc, że postaram się przynajmniej o dwie lub trzy na dzień, ponieważ wedle opisu w książeczce uprawniało to do zdobycia certyfikatu. Drugą pieczęć wbiłem sobie samemu w kapliczce, gdzie jakaś miła osoba pozostawiła ją w skrzynce wiszącej przy drzwiach, natomiast trzecią otrzymałem w hostelu w miasteczku Salas.
Niedaleko miejscowości Tineu dorównałem kroku sześćdziesięciopięcioletniemu Koreańczykowi, który był już w podróży drugi miesiąc. Widzieliśmy się wcześniej w barze, gdzie ja zjadłem kanapkę, a on zamówił piwo i zaczął zagadywać barmana świeżo poznanymi słówkami po hiszpańsku. My nawiązaliśmy ze sobą kontakt dopiero na szlaku. Zawsze spotykając kogoś z obcego kraju, próbuję sobie przypomnieć tytuł jakiegoś pochodzącego stamtąd filmu. W tym przypadku było łatwo, ponieważ niedawno obejrzałem w kinie koreański film Płomienie, po czym — jak to mam w zwyczaju, kiedy coś mi się spodoba — zaznajomiłem się z całą twórczością reżysera. Wśród jego dzieł natrafiłem na należący od tamtej pory do moich ulubionych Miętowy cukierek. Tytułowego cukierka bohater dostaje od ukochanej podczas służby w wojsku i wydarzenie to jest osią fabuły, która rozgrywa się na przestrzeni kilku dekad.
— Pamiętam ten film — powiedział mój koreański kolega. — Akcja dzieje się w czasach wojskowej dyktatury, którą wtedy mieliśmy — dodał, po czym zaczął wyjaśniać mi niuanse najnowszej koreańskiej historii. — Mój ulubiony film to jednak Wiosna, lato, jesień, zima… i wiosna, znasz go?
— Pewnie! — odparłem z zadowoleniem. — Ale jeśli chodzi o tego twórcę, to wolałem Samarytankę.
Okazało się, że Koreańczyk nie zna Samarytanki, co było dla mnie dziwne. Moim zdaniem to najbardziej trafna alegoria cierpienia Chrystusa, a może nawet najlepsze streszczenie zasad całej religii chrześcijańskiej. Film, o którym wspomniał, w podobny sposób można było odnieść do buddyzmu.
Przez kolejne minuty rozmowy odbiegliśmy nieco od tematyki religii oraz kina i poznałem jedną z przyczyn zanieczyszczenia powietrza w Korei Południowej. Otóż część smogu przenoszona jest do tego kraju przez Chińczyków stawiających fabryki na wschodnim wybrzeżu. Odpowiedziałem, że jestem pełen nadziei wobec deklaracji Xi Jinpinga, który ogłaszał rozwiązanie problemu smogu do dwa tysiące trzydziestego roku, lecz… cóż… nie przypuszczałem, że może się to odbywać takimi metodami. O ile lokowanie odpadów przemysłowych w biedniejszych krajach było rzeczą znaną od dawna, o tyle pierwszy raz dowiedziałem się o takiej formie outsourcingu zanieczyszczeń w atmosferze.
— A co na ten temat mówią Chiny? — zapytałem.
— Chińczycy udają, że problem ich nie dotyczy. Smog jest przecież w Korei, więc to Korea powinna się z nim uporać.
Dyskutowaliśmy jeszcze trochę o ekologii, doszedłszy do wniosku, że kluczową sprawą dla przetrwania świata w takiej postaci, jaką znamy, jest ograniczenie konsumpcji. Przy wyjściu z lasu na polanę natknęliśmy się na grupę trzech dziewczyn.
— O Boże, to jest wąż! — krzyknęła jedna z nich.
Mój towarzysz podszedł do niej i stwierdził, że to rzeczywiście wąż. Bohater całego zamieszania tymczasem zniknął gdzieś w trawie i mogliśmy przejść bezpiecznie. Ja nawet nie miałem okazji go zobaczyć.
— Nie bójcie się, dziewczyny — powiedział Koreańczyk. — Będziemy iść przodem i w razie spotkania kolejnego węża, ja będę pierwszy, a ty — wskazał na mnie — drugi.
— Jak macie na imię?
— Daniel — odpowiedziałem.
— Li — odrzekł Koreańczyk.
— O, dobrze wiedzieć, jak masz na imię — zwróciłem się do Li, a potem do dziewczyn i wytłumaczyłem im: — Jakoś przez całą godzinę żadnemu z nas nie przyszło do głowy, żeby o to spytać.
Roześmiały się.
— To nie takie ważne. W każdym razie ja jestem Stephanie. — odparła jedna z nich i od razu zapytała: — Skąd jesteś? Bo ja z Toronto.
— Ja jestem z Polski. Ale byłem w Toronto! W zasadzie nie tak dawno odbyłem spacer z lotniska do centrum miasta.
— Z Pearson Airport? Przecież tam niczego po drodze nie ma!
— Wiem, ale zawsze wolę przejść się i upewnić — broniłem się. — Było to zresztą dość zabawne. Prosto i raz w lewo. Tyle musiałem zapamiętać, żeby przejść całą trasę aż do wynajętego pokoju.
Faktycznie, niewiele ominęłoby mnie, gdybym pojechał autobusem, ale co miałem robić samemu w tak dużym mieście? By nie czuć się zbyt obco w nowym miejscach, wolę poznawać je kawałek po kawałku, a najlepszym na to sposobem jest pójście z lotniska do centrum na pieszo. W ciągu ostatnich trzech lat przewędrowałem sporo ścieżek z rozmaitych lotnisk do centrów miast, nie zdając sobie sprawy, jak wielką szkodę moje „spacery” wyrządzają środowisku naturalnemu. W erze tanich biletów lotniczych niemal co miesiąc trafiałem na nadzwyczajne okazje. Bilet w obie strony z Berlina do Toronto za osiemset złotych był tylko jedną z wielu. Jeszcze taniej, bowiem za sześćset pięćdziesiąt złotych, poleciałem z Amsterdamu do Ameryki Środkowej, a za niecałe trzysta udało mi się odbyć podróż z Budapesztu do Kazachstanu. Trochę podbił te ceny lot z pięcioma przesiadkami do Indii kosztujący tysiąc trzysta złotych, za to z Warszawy na wyspę Mauritius taką samą kwotę pochłonęła już cała wycieczka. Tysiąc za lot i trzysta za jedzenie oraz dwa noclegi podczas tygodniowego spaceru południowym wybrzeżem. Były to naprawdę szalone lata. W tamtych czasach mnóstwo osób przemieszczało się samolotami po całym świecie. Nie wszyscy jednak traktowali to jako hobby.
Taki obrót wydarzeń umożliwiał rodzaj pracy, którą wykonywałem. Nie pracowałem zdalnie, jak wielu podróżników, lecz w biurze. Dwunastogodzinne zmiany pozwalały mi za to na wygospodarowanie sporej liczby wolnych dni. Niektórzy, choć była to mniejszość, traktowali te dwanaście godzin jako przekleństwo, ja natomiast uczyniłem z tego sposób na życie. Nawet nieprzychylnie nastawiony wobec klasy pracowniczej rząd Donalda Tuska przysłużył się mimochodem mojej sprawie. Ustawa, którą wprowadził, pozwalała na to, by nieprzepracowane w danym miesiącu godziny można było przełożyć na następny. Ważne, aby co kwartał zgadzała się miesięczna średnia wynosząca około stu siedemdziesięciu godzin. Pracowałem przez cztery dni z rzędu, a po dwudniowej przerwie kolejne cztery, i dzięki temu w półtora tygodnia miałem wyrobioną ponad połowę normy. Prosiłem o jak najwięcej zmian w jednym miesiącu, by w dwóch pozostałych mieć dłuższe okresy wolnego. Wraz z przysługującym mi rocznie urlopem, nie najgorszym zarobkiem oraz minimalistycznym podejściem do życia, dawało to okazję do comiesięcznych podróży. Przerwy w podróżowaniu miałem tylko w wakacje, gdy bilety były najdroższe, ale wówczas mogłem nacieszyć się słońcem we własnym, zazwyczaj pokrytym smogiem i chmurami mieście. Zabawa ta trwała, dopóki nie zrezygnowałem z pracy. Do tego momentu udało mi się odwiedzić prawie siedemdziesiąt krajów.
Kanadyjka Stephanie też postanowiła się zwolnić i przylecieć do Europy. Towarzyszyła jej Niemka studiująca medycynę w Rumunii oraz Rosjanka Natalia. Natalia po studiach w Petersburgu przeniosła się do Madrytu. Tam kontynuowała naukę oraz pracę, którą to również ledwie co porzuciła.
— To świetnie się składa — mówię. — Ja niedawno złożyłem wypowiedzenie i od tego miesiąca jestem wolny. Wychodzi na to, że szlak Santiago stworzony jest dla takich jak my, którzy chcą sobie zrobić miesiąc przerwy.
Dotarłszy do miejscowości Campiello, przysiedliśmy w kawiarni połączonej z albergue i minimarketem. W moim przypadku był to odpoczynek przed dalszą drogą, Li szybko poszedł szukać upatrzonego wcześniej hostelu, w którym mógł na podwórku rozbić namiot, a dziewczyny po długich dywagacjach stwierdziły, że również tu zostaną. Zastanawiały się, na jakim etapie jest ich znajomy z Niemiec, z którym wędrowały wcześniej, ale musiał zatrzymać się ze względu na poczucie ogólnego wyczerpania. Jedna z dziewczyn wspomniała, że po drobnym skaleczeniu zadzwonił do mamy, gdyż nie wiedział, co w takiej sytuacji zrobić. Wkrótce jednak i on pojawił się w Campiello ze swoją żółtą książeczką-przewodnikiem, po której zawsze można było rozpoznać mieszkańców naszego sąsiedniego kraju.
— Czyli jak widzę tę książeczkę, mogę od razu mówić guten morgen? — zapytałem.
— Dokładnie.
Natalia wahała się, czy iść dalej i ostatecznie ruszyła ze mną w kierunku Borres. Po drodze minęliśmy Li, który siedział przy stoliku z nowo poznaną Koreanką. Pomachali nam na pożegnanie. Potem już żadnej z tych osób nie spotkałem.
— Tak naprawdę to chciałam uwolnić się od dziewczyn — przyznała Natalia. — Idziemy razem od trzech dni, a warto by poznać także innych ludzi.
— Rozumiem to uczucie. Mimo że dziewczyny były bardzo fajne, też cenię sobie wolność.
Z Natalią pożegnaliśmy się, gdy skręciła do schroniska przed Borres, a ja, ponieważ wciąż było widno, kontynuowałem wędrówkę. Powiedziano mi o dwóch drogach, które wieńczyły kolejny etap szlaku. Jedna prowadziła przez stare szpitale dla pielgrzymów. Była bardziej popularna, lecz zarazem trudniejsza i trochę dłuższa, bowiem liczyła aż piętnaście kilometrów. Kiedy stanąłem przed znakiem na rozwidleniu, na zegarku wybiła godzina ósma i wybór stał się prostszy. Zdecydowałem się na drugą trasę, nieco mniej widowiskową, za to pozostawiającą mi do przejścia nie więcej niż dziesięć kilometrów. Dzięki temu jeszcze przed zmrokiem byłem dwa dni do przodu w stosunku do czasu opisanego w przewodniku, nocując w pobliżu niewielkiego strumyku przed wioską Pola de Allande.
Trzeciego dnia po raz pierwszy spotkał mnie deszcz. Na razie tylko zaczynało kropić, mimo to schowałem się przy wejściu do opuszczonej zagrody z widokiem na pasmo górskie. Deszcz szybko ustał i ruszyłem dalej. Co pewien czas mijałem pielgrzymów, wołając do nich buen camino, a pod wieczór, z racji tego, że wyprzedziłem przewodnik już prawie o trzy dni, postanowiłem odpocząć w pięknie położonym hotelu nad tamą w górskiej dolinie. Gdy wszedłem do środka i spytałem o cenę, przy barze siedziało trzech mężczyzn.
— On też jest z Polski — odezwał się po angielsku najstarszy z nich, wskazując na kolegę obok.
— O, naprawdę? — pytam.
— Tak, jestem Achim.
— Miło cię poznać.
— Chodź, możesz mieć pokój ze mną. Zaprowadzę cię, a potem zapłacisz.
Zostawiłem w pokoju rzeczy, wziąłem prysznic, następnie poszliśmy z Achimem na piwo.
— Nietypowe imię — mówię.
— Śląskie. Joachim — odparł.
— Ja też jestem ze Śląska — odrzekłem z zadowoleniem na twarzy. — Przynajmniej tak można to określić. Urodziłem się w Toruniu, ale większość dzieciństwa spędziłem na Śląsku. Szkoła podstawowa, liceum…
— Ja wprawdzie jestem spod Opola, ale mieszkam już od dawna w Niemczech.
— A gdzie mieszkasz w Niemczech? Ja mieszkałem w Westfalii.
Dzięki tym zbiegom okoliczności coraz łatwiej było nam nawiązać kontakt.
— No nie mów, stary, ja także w tej okolicy. Paderborn.
Joachim przeniósł się do Niemiec przed tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym rokiem i po pobycie w obozie przesiedleńczym zaczął pracę przy obsłudze tokarki. Ja natomiast przez siedem miesięcy rozwoziłem paczki dla firmy kurierskiej Hermes Logistike, nie znając ani trochę języka niemieckiego.
— Nauczyłem się tylko dwóch zdań: „mam dla państwa paczkę” i „poproszę o podpis”. — Joachim roześmiał się. — Zrezygnowałem, bo pracowaliśmy tam od samego rana do późnego wieczora, łącznie z sobotami. Za to przywiozłem do Polski tyle pieniędzy, że wystarczyło mi na samochód, pierwszy w życiu lot samolotem i zostało dziesięć tysięcy.
— Ja tak naprawdę dopiero teraz zacząłem podróżować. Przez dziesięć lat zbieraliśmy na remont domu i jeździliśmy na wakacje do Polski. W zeszłym roku pojechałem na pielgrzymkę z Porto, a za rok może zabiorę żonę.
Do Santiago prowadziło siedem szlaków posiadających nazwy i jeden z nich, Camino Portugués, przechodził właśnie przez Porto. Nasz nazywał się Camino Primitivo, jako że był pierwszym pokonywanym przez pielgrzymów. Wybrałem go ze względu na dobre połączenie samolotem i możliwość pokonania w dwa tygodnie. Z Santiago według planu miał zabrać mnie autobus do Porto i stamtąd zamierzałem wylecieć do Polski.
Joachim powiedział, że ostatniego wieczora był w schronisku, w którym nocowała dziewczyna z Rosji o imieniu Natalia.
— Niesamowite! Znam Natalię, wczoraj spotkaliśmy się na szlaku.
— Z Petersburga i mieszka w Madrycie?
— Dokładnie!
— Tyle udało mi się zrozumieć, bo nie znam angielskiego, a po rosyjsku też nie za bardzo…
Kolejne zbiegi okoliczności mnożyły się wraz z postępem rozmowy.
— Po drodze jednak spotkałem Polkę — kontynuował Joachim — która zrezygnowała z pracy w banku na jednym z wyższych stanowisk i poszła na Camino. Później wyjechała na Wyspy Kanaryjskie popracować, a wkrótce dostała cynk, że zwolnił się hostel, więc wynajęła go i prowadzi od dwóch lat. Wiesz, ja jestem bezpośredni, więc wchodzę i mówię: „Kasiu, chodź na kawę”. No i poszliśmy na kawę, i pogadaliśmy trochę po polsku.
— Kurczę, czy to był hostel Texu w mieście Espina?
— Tak.
— W takim razie chyba was słyszałem, jak rozmawialiście na piętrze — odrzekłem.
— Serio? To dlaczego nie wszedłeś?
— Ach, nie chciałem nikomu przeszkadzać. Wstąpiłem tylko po pieczątkę, ale widziałem, że nikogo nie ma przy ladzie, a skoro leżała tam pieczątka, to wbiłem ją sobie sam.
Siedzieliśmy z Joachimem na hotelowym tarasie. Recepcjonista przyniósł nam kilka gałązek z małymi czarnymi owocami i powiedział, że możemy sobie zerwać więcej, gdybyśmy mieli ochotę. Były bardzo dobre, ale nie przypominały w smaku ani jagód, ani czarnych porzeczek.
— To czereśnie, mam takie w ogrodzie — oświecił mnie.
— Ojej, nie wiem, czy sam bym zgadł, co to jest i czy w ogóle jadalne, ale są pyszne.
Niebawem w drzwiach pojawił się potężny mężczyzna w białym fartuchu oraz czapce kucharskiej i spytał nas, czy będziemy jeść kolację. Spojrzałem na zegarek, było po ósmej. Uznaliśmy, że to najwyższy czas na wieczorny posiłek i przenieśliśmy się do jadalni w środku. Przy wejściu zaczepił mnie starszy człowiek, którego wcześniej widziałem przy barze.
— Słuchaj, czy mógłbyś mi pomóc? Jak wytłumaczyć im, żeby zadzwonili na pocztę i poprosili o transport bagażu do najbliższej miejscowości?
Powiedziałem, że nie ma sprawy. W hotelu nie działało wifi, a jego telefon nie łączył się z żadną z siecią, więc po niedługiej naradzie z kucharzem i recepcjonistą ustaliliśmy, że pozwolą mu skorzystać z ich telefonu. Kucharz podszedł wkrótce do stolika i zaczął recytować menu. Po obszernych wyjaśnieniach stwierdziłem jednak, że chcę danie z karty wywieszonej nad barem. Joachim poprosił o to samo. Oczekując na posiłek, omówiliśmy jeszcze ostatni dziwny przypadek, który połączył nas na tej trasie.
— Słuchaj, a nie widziałeś może po drodze czapki? — spytał.
— Tak, widziałem.
— Taka niebieska?
— Dokładnie. To twoja?
— Tak, zgubiłem ją.
— Ojej, a ja zastawiałem się, czy ją wziąć, ale pomyślałem, że w takiej sytuacji już prawdopodobnie nigdy nie znalazłaby właściciela, więc lepiej niech pozostanie na swoim miejscu. Może ktoś po nią wróci.
— No trudno. Wielkiej straty nie ma.
Kucharz przyniósł dla każdego z nas talerz z frytkami i filetem. Niestety filet, wbrew moim przypuszczeniom, okazał się mięsny, a nie rybny.
Zaraz, gdy zaczęliśmy jeść, przy stoliku obok usiadł Jim. Był to ten sam staruszek, który prosił wcześniej o pomoc z telefonem. Przyszedł kucharz, a on znów skierował zatroskany wzrok w moim kierunku.
— Może chcesz to, co my? — zapytałem.
— No pewnie, może być — odparł z zadowoleniem.
Joachim zamówił jeszcze czerwone wino i rozlał wszystkim po równo do kieliszków. Potem zwrócił się do mnie, zerkając na pochodzącego z USA staruszka:
— Zapytaj go, co myśli o Trumpie.
Przetłumaczyłem pytanie na angielski i wnet usłyszeliśmy odpowiedź:
— Powinien już dawno siedzieć w więzieniu!
Obydwaj twierdzili, że gdyby tylko Trump ujawnił swoje rozliczenia podatkowe, wyszłyby na jaw powiązania z Rosją. Tymczasem mimo wyroku sądowego od kilku lat skutecznie odmawia ich upublicznienia.
— Wiesz — dodał Jim — w Stanach system prawny pozwala na to, by w razie sprzeciwu takie procesy ciągnęły się latami.
— A może potrafiłbyś zapytać — wtrącił Joachim — co sprawiło, że ludzie wybrali takiego człowieka na prezydenta?
Zaczęliśmy wtedy z Jimem dyskutować o tym, jak media społecznościowe uruchomiły machinę, która sztucznie napędzała strach przed nieistniejącymi lub marginalnymi problemami. Takimi, jak imigracja z Meksyku, czy też zagrożenia ze strony islamu. Niestety jedno z rozdmuchiwanych zagrożeń było realne, a mianowicie lęk przed dalszą utratą miejsc pracy przez amerykańskich robotników oraz konkurencją ze strony Chin, która zżerała gospodarkę tego kraju. Trump wygrał, dlatego że inni popularni politycy lekceważyli problemy zwykłych ludzi. Przyczyny były podobne do tych, które doprowadziły do zwycięstwa partię rządzącą obecnie u nas.
Jim był chudym facetem w okrągłych okularach z grubymi szkłami i dopasowaną do ich kształtu okrągłą, łysiejącą głową. Miał siedemdziesiąt jeden lat, więc pokonywał trasę bez pośpiechu. Gdy pytał za moim pośrednictwem barmana o telefon, ów zdziwił się, że plecak ma zostać przetransportowany zaledwie pięć kilometrów dalej.
— Wiesz, ja chodzę powoli. Po drodze lubię pomedytować, kontemplować krajobraz. Nie jest dobrze chodzić zbyt szybko. Wiele rzeczy cię wtedy omija.
Przyszło mi na myśl, że Jim mógłby zrobić niezłą karierę, prowadząc bloga lub kanał na YouTube. Slow walking szybko stałoby się nową modą, jak slow food i slow life. Wszyscy biją dziś rekordy w byciu pierwszymi. Czemu więc nie delektować się faktem, że jest się ostatnim? Ja byłem już trzy dni do przodu, Joachim dwa, a Jim wedle tej samej miary miałby kilka tygodni opóźnienia. Idealny materiał na współczesnego hipstera.
O poranku w moim pokoju było pusto. Joachim najwyraźniej ruszył w trasę, ja natomiast kontynuowałem przy śniadaniu rozmowę z Jimem. Miał interesującą biografię. Wykładając na kalifornijskich uniwersytetach, był świadkiem rozkwitu Doliny Krzemowej i w pewnym zakresie informatyka stała się przedmiotem jego pracy zawodowej.
— To musiało być trochę ciekawsze, jeśli śledziłeś wszystko od początku. Ja teraz tylko myślę o tym, jak oderwać się od komputera.
Zapytałem go też, czy przemierzył szlaki górskie biegnące wzdłuż całych Stanów Zjednoczonych, lecz odparł, że udało mu się przejść jedynie fragmenty. Sam zacząłem niedawno marzyć o kilkumiesięcznej wędrówce przez Sierra Nevada i Góry Kaskadowe po obejrzeniu filmu Dzika droga oraz przez Appalachy, gdy zobaczyłem Piknik z niedźwiedziami. Pozostawał jeszcze biegnący środkiem kraju Continental Divide Trail, ale nie widziałem filmu, który by mnie do tego zainspirował. Na wszystkie trzy, zwane „Potrójną Koroną”, potrzebny był co najmniej półtoraroczny urlop, choć myślę, że z moim tempem miałbym szanse pokonać je w rok.
Jim tymczasem miał już za sobą inne moje niespełnione marzenie. Mianowicie posiadał kiedyś dużego GMC w wersji kempingowej.
— W końcu stwierdziłem, że więcej przy nim roboty niż jeżdżenia. Zresztą szybko po wypuszczeniu na rynek przestali je produkować, gdy w latach siedemdziesiątych rozpoczął się kryzys naftowy. Ze względu na kryzys przenieśliśmy się z Kalifornii do Minneapolis.
— A co was do tego skłoniło?
— W Kalifornii problem stanowiły narkotyki i te sprawy, więc zaczęliśmy szukać nowego miejsca do życia. Mówiono wtedy, że Minneapolis to dobry wybór. Było prężnie rozwijającym się ośrodkiem miejskim, więc tam wyjechaliśmy. Cóż, wkrótce narkotyki i tam przywędrowały.
Jim powiedział, że jego synowi odpowiadałby mój styl życia. Też lubi dużo podróżować.
— A czym się zajmuje?
— Jest barmanem w klubie nocnym. Takim, wiesz, ze striptizem. Potrafi wyciągnąć z napiwków dwieście dolarów dziennie.
Jim istotnie podał zbliżoną do tego kwotę. Może było to nawet pięćset, ale na pewno nie mniej od dwustu.
— Boi się jednak zakładać rodzinę i mieć dzieci. Zbyt często widział, jak ludzie niszczą sobie życie przez różne uzależnienia, więc boi się, że podobnie stałoby się z nimi.
— Ja myślę — powiedziałem do Jima — że dzieci da się odpowiednio wychować, ale najgorsze są nieprzewidziane zdarzenia jak wojny, kryzysy lub zagrożenia związane z użyciem broni atomowej. Tego najbardziej się boję, jeśli chodzi o przyszłość moich ewentualnych dzieci — skwitowałem.
Swoją myśl chciałem podeprzeć cytatem Donalda Rumsfelda, tłumacząc, że to właśnie te rzeczy, „o których nie wiemy nawet, że ich nie wiemy”. Cytat ów najlepiej oddałby istotę moich obaw. Niestety kompletnie w tym momencie wypadł mi z głowy i nie dołączę już do zacnego grona naukowców, uwielbiających go przytaczać w swoich książkach.
Jim powiedział, że niedawno zapisał się na kurs chińskiego malarstwa pejzażowego, co traktował jako swoje nowe hobby. Pokazał mi kilka własnych szkiców i poprosiłem go o wysłanie rysunku drzewa przez elektroniczną pocztę. Po zjedzeniu tostów Jim zebrał się do marszu, a ja wyszedłem na taras i siedziałem tam aż do jedenastej, by podarować nogom odrobinę odpoczynku.
Idąc lasem w kierunku Grandas de Salime, nie spotkałem Jima. Być może na chwilę zniknął gdzieś pośród drzew, zająwszy się medytacją. Miałem nadzieję, że tak się stało, gdyż to najlepiej odpowiadałoby wizerunkowi Jima zachowanemu w mojej wyobraźni. Jeśli chodziło o mnie, to nie byłem pewien, czy smród świeżych odchodów końskich lub krowich porozrzucanych po ścieżce sprzyjałby zbieraniu myśli, więc wolałem uruchomić swój cudowny wynalazek z Chin — głośnik z latarką i powerbankiem — i puściłem album Grateful Dead. Przy czwartej piosence, na której również poprzedniego dnia zakończyłem odsłuchiwanie płyty, natknąłem się na dziewczynę z różowym plecakiem, parą kijków i włosami przewiązanymi chustą.
— Natalia, jak miło znów cię widzieć!
Okazało się, że to jedna z dziewczyn spotkanych przedwczoraj. Ta, z którą kontynuowałem wędrówkę, gdy pozostała dwójka padła ze zmęczenia. Ta sama, którą Joachim poznał w schronisku, lecz nie mogli się porozumieć ze względu na problemy językowe. My dogadywaliśmy się dobrze i znaleźliśmy sporo wspólnych tematów. Podczas długiego, całodniowego marszu doszliśmy do wniosku, że Joachim był jedyną spotkaną przez nas osobą, której powody do podjęcia pielgrzymki miały jakiś związek z religią. Dziewczyny, z którymi szła wcześniej Natalia, były ateistkami, a ona dopiero poszukiwała wiary. Chodziło jej o coś na wzór pobożności, która charakteryzowała bohatera jej ulubionej powieści, Aloszę.
— Tak właśnie nazwę syna, jeśli kiedyś będę miała. Jak jeden z Braci Karamazow.
— Niestety nie udało mi się przeczytać tej książki — przyznałem. — Znam tylko Notatki z podziemia, bo często wspominał o nich Jack Kerouac, jeden z moich ulubionych pisarzy.
Dzień upłynął nam na rozmowach o literaturze, filmach i sztuce. Natalia wyjaśniła mi, że bracia w powieści Dostojewskiego reprezentują różne postawy wobec dziewiętnastowiecznej Rosji i żadna inna książka nie przekazuje więcej wiedzy o tym kraju. Wzięła ze sobą jeszcze Biblię, ale znudziły ją pierwsze rozdziały i zamiast tego zaczęła czytać Siddharthę Hermana Hessego. W tej kwestii przynajmniej mogłem wtrącić swoje parę zdań:
— Siddhartha to też religijna opowieść — zauważyłem. — Dużo dała mi jej lektura, gdy byłem młodszy i sam interesowałem się religią. No cóż, tematem jest troszkę inna religia, ale sens podobny.
Obiecałem, że przeczytam Braci Karamazow. Tego rodzaju lektura prawdopodobnie przyniosłaby mi ulgę po Kuszeniu świętego Antoniego Gustawa Flauberta, które ja zabrałem na szlak, próbując przedrzeć się przez kolejne strony i nie zyskując nawet mglistego pojęcia, o czym opowiada ta książka. Nie przepadałem za modnymi powieściami z gatunku fantasy, a ona w zasadzie niewiele się od nich różniła prócz tego, że była niemodna.
Kiedy temat literatury się wyczerpał, spytałem Natalię o dziewczyny i powiedziała, że dzisiaj też utknęły parę miejscowości wcześniej. Nie widziała ich po drodze, ale wymieniały ze sobą wiadomości.
— Co za mięczaki — dodała.
Opowiedziałem jej wtedy o Jimie.
— Pięć kilometrów, i to bez plecaka!? Co za mięczak.
— Ale on ma siedemdziesiąt jeden lat.
— No to co, siedemdziesięciojednoletni mięczak — skonkludowała.
Po drodze natknęliśmy się na grupkę krów, które zastawiły nam ścieżkę. Mnie udało się przecisnąć pomiędzy nimi, ale Natalii nie chciały przepuścić.
— Przepraszam, czy potrzebuję wizy? — spytała, uśmiechając się.
Krowy stały niewzruszone.
— Pokaż im paszport pielgrzyma! — krzyknąłem z drugiej strony.
— Proszę, pozwólcie mi tylko przejść.
W końcu rozeszły się na boki i grzecznie podziękowała im za to, że mogliśmy iść dalej.
Natalia z uwagi na to, że zaczęła wędrówkę przede mną, zrobiła do wieczora czterdzieści trzy kilometry. Więcej niż maraton. Postanowiliśmy zostać na noc w albergue w Fonsagrada, gdzie Natalia szybko poszła pod prysznic, a ja uzyskałem połączenie z internetem i od razu na Facebooku odszukałem Joachima, dodając jego profil do znajomych. Po chwili zaakceptował zaproszenie. Napisałem do niego, przypuszczając, że przecież może być na piętrze w dokładnie tym samym schronisku, do którego właśnie trafiliśmy z Natalią. Rzeczywiście po otrzymaniu mojej wiadomości zszedł na dół i spotkaliśmy się w kuchni. Joachim układał się do snu, ale zdążyliśmy przynajmniej uściskać się i przez parę minut pogadać.
— Pozdrów Natalię — powiedział.
— Może jutro spotkamy się na śniadaniu, choć przypuszczam, że ruszysz dużo wcześniej od nas i będziesz już dwa miasta dalej, zanim się obudzimy.
Roześmiał się.
Następnego dnia ja i Natalia zwlekliśmy się z łóżek jako ostatni. W przedsionku albergue czekał na nas jeszcze Rosjanin Sasza, z którym Natalia nawiązała kontakt poprzedniego wieczora. Zjedliśmy śniadanie w kawiarni i podążyliśmy za żółtymi strzałkami na ścianach budynków, które wskazywały nam drogę na szlak świętego Jakuba.
— Słyszałem, że w Polsce jest największy odsetek wierzących w całej Europie — odezwał się Sasza. — Niedawno wygrała u was wybory ta prawicowa partia, nie?
— Owszem — odparłem. — Wierzących katolików jest dużo, ale i tak coraz mniej ludzi chodzi do kościoła. Trendy są podobne jak na całym świecie. Na prawicową partię głosowali raczej z powodu socjalnych obietnic i trzeba przyznać, że część tych obietnic spełniono. Przedłużenie wieku odejścia na emeryturę, około stu dwudziestu euro wsparcia dla rodzin posiadających dziecko, to całkiem sporo jak na polskie warunki… — zacząłem swój wywód.
— Wiesz, z tymi emeryturami to nie może być tak… — próbował włączyć się Sasza.
— Rozumiem, o co ci chodzi. Żyjemy dłużej, więc powinniśmy dłużej pracować, żeby utrzymać gospodarkę i cały system, ale z drugiej strony nie wyobrażam sobie sześćdziesięcioparoletniego faceta odczytującego małe literki na monitorze i stukającego w klawiaturę z szybkością nastolatka.
— Są różne opcje, można założyć własną firmę.
— Nie znam się na ekonomii — odrzekłem, chcąc ukrócić te utopijne moim zdaniem dywagacje. — Ale co chciałbym dodać, to że partia ta przywróciła jedynie wiek emerytalny do stanu, jaki był przedtem. Poprzednie rządy, które go wydłużyły, nie miały kompletnie nic do zaoferowania zwykłym, pracującym ludziom, nieposiadającym własnych firm. Dlatego zrozumiałe jest, co doprowadziło do powstania obecnego rządu. Było to po prostu zgodne z interesem większości.
— Ale skąd brać pieniądze?
— Z podatków. W Polsce mamy jedne z najniższych podatków dochodowych w Europie. W wielu rozwiniętych krajach Europy Zachodniej jest kilka progów podatkowych, u nas tylko dwa.
— A jakie są u was podatki? — zapytała Natalia.
— Osiemnaście i trzydzieści dwa procent. To niewiele, by utrzymać publiczne usługi na wysokim standardzie. U was jest jeden próg, prawda?
— Tak, Putin go wprowadził — odrzekł Sasza. — Myślę, że tak jest najlepiej.
Nawet nie zarejestrowałem momentu, kiedy nasza rozmowa utknęła na polityce, ale wkrótce powróciliśmy do religii. Sasza wyjaśnił, że przez rok studiował Biblię na uniwersytecie w Łotwie. Przybliżył nam problem pominiętych ksiąg i nieścisłości w przekładach.
— Daniel, czy twoja żona nie zerwie z tobą, jak dowie się, że skończyliśmy na rozmowach o religii? — wtrąciła Natalia.
Moja żona, również nosząca imię Natalia, nigdy nie była zainteresowana tym tematem. Kościół poznała jako zniewalającą i ograniczającą ją instytucję, a chodzenie na msze kojarzyła z nudnym przymusem ze strony rodziców. Opowiedziałem wczoraj Natalii, jak przed moją niedawną podróżą do Rzymu żona zagroziła rozstaniem, gdy dojdą do niej słuchy o tym, że specjalnie poszedłem do Watykanu, by zobaczyć papieża. Oznajmiłem więc po powrocie z Włoch, że papieża wprawdzie osobiście nie widziałem, lecz słyszałem, jak ludzie mówili o jego niedzielnym kazaniu na temat korupcji wśród polityków i, że podobno — choć naocznie nie miałem okazji tego doświadczyć — kazanie było bardzo dobre. Tak samo teraz obiecywała rozstanie, jeśli zobaczy, że biorę ze sobą Biblię. Początkowo miałem taki zamiar, pragnąc przypomnieć sobie treść czterech Ewangelii, ale na szczęście książka była zbyt duża i nie zmieściłem jej w podręcznym bagażu. Na ściągnięcie elektronicznej wersji w odpowiednim formacie zabrakło czasu. Miałem więc nadzieję, że żona będzie czekać z otwartymi ramionami.
— Nie. Powiem, że tematem naszych rozmów były głównie narkotyki, seks, alkohol i imprezy — odpowiedziałem na pytanie Natalii.
Zareagowała śmiechem.
— I że mówiliśmy o gejach i lesbijkach oraz o feminizmie — dodałem.
— I że doszliśmy do wniosku, że bóg jest kobietą.
— Tak, czarnoskórą kobietą.
Kolejna godzina minęła nam na dyskusjach o tym, jakie każde z nas miało motywacje do podjęcia wędrówki Szlakiem Świętego Jakuba. Sasza rozstał się niedawno z dziewczyną i chciał zmienić pracę, a Natalia wybrała się w poszukiwaniu jakiegoś rodzaju mistycznych wrażeń. Ja nie zdążyłem wypowiedzieć się w tej kwestii, ponieważ nagle zdarzyło się coś niespodziewanego. Przeszliśmy już we trójkę ponad siedem kilometrów. Zauważyłem wtedy rękawiczkę leżącą przy ścieżce i przypomniała mi się historia z czapką Joachima.
— Bierzemy, czy nie? — zapytałem.
— Może lepiej zostawmy.
Zaraz później odruchowo dotknąłem swojego plecaka, chcąc upewnić się, czy wszystko mam i okazało się, że zgubiłem kurtkę. Dotychczas najczęściej zwijałem ją w rulon i przyczepiałem z boku.
— No cóż, musimy się rozstać. To moja jedyna ochrona przed deszczem — powiedziałem.
Natalia zadzwoniła do kawiarni, w której byliśmy rano, lecz kurtki nikt tam nie widział. Potem wykonała telefon do albergue, gdzie wczoraj spaliśmy, ale nikt nie odbierał. Sprawdziła w internecie, że czynne jest od godziny pierwszej, a była dopiero jedenasta.
— Trudno, wrócę tą samą ścieżką, popytam ludzi i będę z powrotem na miejscu, akurat jak otworzą. Chyba że ktoś już ją znalazł.
Dokładnie tak zrobiłem, ale po spotkaniu z kilkoma pielgrzymami, którzy nie natknęli się na kurtkę, postanowiłem wyjść na drogę i podjechać autostopem. Od razu, gdy wybiegałem na jezdnię, zatrzymał się kierowca betoniarki i podwiózł mnie do Fonsagrady. Albergue, tak jak sądziliśmy, było zamknięte. Przykleiłem więc na drzwi kartkę z informacją, że za dwie godziny wrócę po kurtkę, która prawdopodobnie została przy łóżku lub w łazience. W międzyczasie zrobiłem zakupy i, z racji tego, że zbliżała się pora obiadu, poszedłem do baru na kanapkę z serem oraz jajkiem. W hiszpańskich barach zwykle były do wyboru trzy podstawowe przekąski, które można uszeregować według wielkości. Najmniejszy zestaw na śniadanie, pomijając te podawane na słodko, to tostadas. Składał się zazwyczaj z dwóch grzanek z pomidorowym miąższem i oliwą, albo mieszaniną ziemniaków i jajka, czyli tortillą. Drugim pod względem wielkości był sandwich występujący w wersjach z różnymi dodatkami. Gdybyśmy natomiast chcieli coś jeszcze większego, należałoby poprosić o bocadillo.
Delektując się sandwichem, liczyłem na to, że będę mógł opisać, jak po powrocie do albergue nie było już kartki, a zamiast tego w drzwiach stała pani z recepcji, trzymająca w ręku moją kurtkę. Podziękowałbym jej za to serdecznie i zadowolony wrócił na szlak. Tego najbardziej w tamtej chwili pragnąłem i mniej więcej taki przebieg miały zdarzenia po moim wyjściu z baru. Kurtka się odnalazła, a ja skierowałem swoje kroki w stronę wylotowej trasy z miasteczka Fonsagrada. Była tam stacja paliw, na której spytałem kilkoro ludzi, czy zabiorą mnie z powrotem. Niestety większość z nich zawracała tuż za rogiem. Wyszedłem w tej sytuacji na drogę i po parunastu minutach siedziałem na fotelu pasażera, zmierzając do punktu zaznaczonego wcześniej na mapie. Przygoda z kurtką zajęła mi prawie trzy godziny, ale dość szybko dotarłem do miejsca, w którym mieli nocować Sasza z Natalią. Napisałem do Natalii:
Właśnie się zbliżam. Może przejdziesz się ze mną do kolejnego miasteczka? Nie bądź mięczakiem!
Odpowiedź nie przychodziła, więc poczekałem piętnaście minut w holu schroniska, po czym zarzuciłem plecak na ramiona i ruszyłem dalej. Ostatecznie okazało się, że Natalia w tamtym momencie spała, ale i tak zabrakło jej sił, by tego dnia kontynuować wędrówkę.
Dla mnie pielgrzymka była nie tylko jedną z rzeczy, które po prostu raz w życiu warto zrobić, ale czymś w rodzaju przerwy, jaka występuje w teatrze między dwoma aktami sztuki, a w niektórych krajach także i w kinie. Zawsze z utęsknieniem jej wyczekuję, gdyż można wtedy napić się kawy, załatwić fizjologiczne potrzeby, przemyśleć i przedyskutować to, co widziało się do tej pory. Taką rolę odegrała moja wędrówka do Santiago. W końcu zostawiłem dobrą pracę, w której spędziłem prawie sześć lat i rozpoczynał się nowy etap mojego życia. Miałem trzydzieści trzy lata. Jezus w tym wieku umarł, a mnie czekało prawdopodobnie jeszcze raz tyle. To prawie jakby od razu doznać łaski zmartwychwstania bez śmierci i bez cierpienia. Łaski tej doznaje większość z nas, lecz może właśnie brak cierpienia tak łatwo pozwala nam przeoczyć doniosłość tego momentu.
3
W piątek nie spotkałem żadnego pielgrzyma, nie licząc rowerzystów. W odróżnieniu ode mnie sypiali w albergue, a nie w polu lub przy drodze, więc kiedy budziłem się, to część startowała ze schroniska w poprzednim miasteczku, a część wyruszała z kolejnego. Ja znajdowałem się gdzieś pomiędzy, dlatego ci z tyłu mieli nikłe szanse, by mnie dogonić, a mnie udawało się dogonić tych z przodu dopiero pod wieczór.
Wielu wędruje tym szlakiem, szukając kontaktu z ludźmi, ale przecież tak naprawdę powstał on w celu nawiązania kontaktu z Bogiem. Nikt z nas nie wie, czym jest Bóg. Nawet naukowcy nie potrafią wykluczyć jego istnienia, a jedynie oszacować prawdopodobieństwo, które zdaniem większości jest bardzo małe. Część jednak umie pogodzić swoją pobożność z nauką, tłumacząc, że są to po prostu dwie wzajemnie się nieprzenikające sfery. Richard Feynman pisał, że nauka mówi wprawdzie dużo o istocie zjawisk, ale nie pomaga ani trochę w kwestii tego, jak należy interpretować ich sens oraz jak w związku z tym należy żyć. Mój pogląd na religię nie zmienił się pod wpływem doznanych na szlaku objawień, za to jedno doświadczenie być może choć odrobinę zbliżyło mnie, przynajmniej intuicyjnie, do poznania Boga.
Wyszedłszy z Café O Mesón, którą poleciła mi przez esemesa Natalia, przelałem resztki kawy i mleka do plastikowej butelki po wodzie. Następnie wbiłem leżącą na ladzie pieczątkę w paszport pielgrzyma i włączyłem głośnik. Leciała piosenka o człowieku, który samotnie ogląda Ziemię z powierzchni Księżyca i nie może nadziwić się jej pięknu. Przy tej melodii dotarłem do rozwidlenia dróg. Sponad rozciągającej się przede mną doliny wyrastało pasmo górskie, pokryte częściowo zielenią, a częściowo mgłą. Całość robiła wrażenie czegoś naprawdę monumentalnego, jak te amerykańskie krajobrazy, o których śpiewał Jerry Garcia. W tym momencie prawie zacząłem płakać. Przystanąłem na chwilę, ogarniając jeszcze raz ten widok wzrokiem, wziąłem głęboki oddech i ruszyłem przed siebie.
Za zakrętem stała grupa Portugalczyków zgromadzona wokół białego vana. Zapytali mnie, czy chcę się czegoś napić.
— Nie, właśnie piłem.
— A coś zjeść?
— Dziękuję, chyba jestem pełny, ale życzę wam miłej drogi!
W Lugo szlak przechodził przez uliczkę, na której kusiły pielgrzymów panie do towarzystwa. Być może i szlak tamtędy nie przechodził, ale jakimś sposobem trafiłem w tę okolicę. Na szczęście miałem łatwiejsze zadanie niż święty Antoni z książki Flauberta, jako że ich wdzięki, delikatnie mówiąc, nie dorównywały cudom, które ów widział w swoich halucynacjach. Mimo że od prawie tygodnia nie zaznałem intymnego towarzystwa kobiety, udało mi się przejść ten etap szlaku, nie popełniając grzechu nawet w myślach.
Niedługo potem znalazłem się w wiosce O Burgo, gdzie telefon nie łapał sieci wifi, a mapa nie potrafiła określić mojej dokładnej lokalizacji. W barze jednak panował tłok. Usiadłem przy jedynym wolnym stoliku, gdyż reszta zajęta była przez grupki ludzi siedzących czwórkami. Barman, starszy szczupły pan z brodą, podał mi kawę z mlekiem i dwie przysmażone kanapki z miodem. Miód leżał obok w osobnym pojemniku.
— Nie chcesz trochę galicyjskiego sera?
Odrzekłem, że nie potrzeba, ale i tak przyniósł na talerzyku i powiedział, żebym sobie polał miodem, jeśli mi zasmakuje. Nade mną wisiał telewizor pokazujący wiadomości z Madrytu, a znad stołu naprzeciwko spoglądała przymocowana do ściany głowa dzika. Nad barem zaś rozstawione były trofea, zapewne również pochodzące z polowań. Bar ze swoją blaszaną ladą i obiciami imitującymi drewno bardziej przypominał te spotykane na północy Portugalii niż w pozostałych częściach Hiszpanii. Nawet język, którym się tutaj posługiwano, podobny był do portugalskiego.
— Jak smakuje ser? Dobry, nie?
Odparłem, że tak.
Camino Primitivo kończyło się w mieście Melide, gdzie droga krzyżowała się z najpopularniejszym szlakiem francuskim, co widać było po przepełnionych kawiarniach, licznych sklepikach z pamiątkami i hostelach dla pielgrzymów. Do Santiago od tego miejsca zostały siedemdziesiąt dwa kilometry.
Usiadłem w restauracji Ezequiel, w której podobno serwowano najlepszą ośmiornicę. Rzeczywiście była smaczna, ale dość tłusta i droższa niemal dwukrotnie w stosunku do ceny z przewodnika wydanego dwa lata temu. Spokojnie jednak można było pojedynczą porcją nakarmić dwie osoby. Dlatego, czując, że jestem już najedzony, wyciągnąłem z plecaka zamykany plastikowy woreczek, w którym znajdowały się plastry i zamiast nich włożyłem kilka kawałków ośmiorniczki. Woreczek owinąłem w chusteczkę i umieściłem dodatkowo w reklamówce, licząc, że przyda się na kolację. Moje zapasy żywnościowe, poza kaszką kuskus i makaronem, wyczerpały się. Poprosiłem o rachunek. Podeszła starsza pani, której głos i aparycja nie wskazywały na to, że należy do obsługi baru, ale wymieniła jakieś zdanie z ubraną w służbowy, różowy strój kelnerką, więc wręczyłem jej dziesięć euro, z czego wydała mi pięćdziesiąt centów. Poszedłem do toalety i ruszyłem w dalszą drogę.
Na szlaku francuskim też nie widziałem wielu pielgrzymów. Po południu niemal ciągle maszerowałem sam. Dwadzieścia trzy kilometry przed metą, wiedząc, że i tak przed godziną dziesiątą wieczorem nie dotrę do najbliższej publicznej albergue, postanowiłem napić się herbaty w przydrożnej kafejce. Żałowałem, że nie jestem fanem piłki, bowiem grała akurat Hiszpania z Polską, a tej ostatniej prawdopodobnie nikt tutaj nie kibicował. Może jednak powinienem cieszyć się z powodu braku zainteresowania futbolem, ponieważ pod koniec pierwszej połowy Hiszpania wygrywała trzy do zera.
Jedyny mecz, jakim choć trochę się ekscytowałem, to oglądana na żywo w hiszpańskiej stolicy rozgrywka Realu Madryt z Celtą Vigo. Pojechaliśmy tam przed trzema laty z dwójką znajomych z pracy, będących od pewnego czasu parą. Zobaczenie samego stadionu było marzeniem Łukasza, gdyż w bardzo nietypowy sposób już w wieku szkolnym stał się fanem tego zespołu. Dzieci szalały wtedy za AC Milan i połowa jego klasy nosiła koszulki w barwach włoskiej ekipy. Poprosił mamę, żeby też mu kupiła strój piłkarski. Oczywiście zgodziła się, ale nieświadomie popełniła drobną pomyłkę. Zamiast koszulki AC Milan, przyniosła do domu koszulkę Realu Madryt. Po przymierzeniu okazało się, że pasuje, więc zainteresował się historią hiszpańskiej drużyny i pasja ta przetrwała do dziś.
Wysłałem poznanej na szlaku Natalii zdjęcie pulpo a la polaca con calamares, którą sporządziłem tego dnia na leśnej ścieżce, łącząc makaron z kalmarami w puszcze i resztkami ośmiornicy. Potem umyłem w toalecie zęby, a gdy w telewizji zaczęły się reklamy, ruszyłem w kierunku Santa Irene. Odebrałem wiadomość od Łukasza, że w drugiej połowie dzisiejszego meczu Polska straciła kilka kolejnych goli, dzięki czemu jeszcze bardziej ucieszyłem się, że nie jestem kibicem. Na dworze powoli zapadał mrok i ktoś krzyknął z okna mijanej albergue:
— Wow, nadal maszerujesz?
— Tak, dopóki nie zajdzie słońce.
Dalej natknąłem się na dwójkę pielgrzymów śpiących pod drewnianym zadaszeniem. Pewnie nie zdążyli na dziesiątą do znajdującego się nieopodal publicznego schroniska. Nie chciałem im przeszkadzać, więc wszedłem w las, rozświetlając drogę latarką, i ułożyłem się w śpiworze na jego skraju. Niestety już wcześniej słyszałem dobiegające z oddali dźwięki dyskoteki, a z każdym metrem wzrastała liczba decybeli. Dyskoteka znajdowała się zaraz po drugiej stronie ulicy. Podobnie zdarzyło się przy powrocie ze wspomnianego meczu Realu Madryt. Przez pół godziny szukaliśmy spokojnego miejsca na nocleg, aż dotarliśmy do niewielkiej polanki ze starymi wiatrakami na wzniesieniu, przypominającymi te z ekranizacji powieści o Don Kichocie. Choć miejsce to było raczej jak bajka niż powieść, a temperatura idealna do spania nawet poza samochodem, z początku nie uświadczyliśmy wokół żywej duszy. Tymczasem w momencie, gdy opadały nam ze zmęczenia powieki, podjechał inny samochód, a potem kolejny. Obydwa stały z uruchomionym silnikiem, co przeszkadzało w zaśnięciu, ale jednocześnie dawało nadzieję, że wkrótce odjadą. Zamiast tego wyłoniły się z nich ludzkie postacie i zaczęły ze sobą donośnym głosem rozmawiać, jeszcze skuteczniej odrywając nas od snu. Następnie ktoś włączył muzykę i podkręcił regulator tak głośno, że nie można było spać przez całą najbliższą godzinę.
Tym razem się udało, ale przebudziłem się przed piątą nad ranem i muzyka nie przestawała grać. W dodatku mój śpiwór przesiąkł wilgocią od padającego w nocy deszczu. Przy świetle latarki zwinąłem bagaż i ruszyłem przed siebie. Mijałem młodzież wychodzącą z dyskoteki, po czym okazało się, że nie jestem jedynym rannym ptaszkiem na szlaku. Starszy facet z plecakiem zapytał o drogę do Santiago i dowiedziałem się, że jest pielgrzymem, który też miał problemy z zaśnięciem. Był to Giovanni. Wymieniliśmy się podstawowymi informacjami, jakie dało się przekazać za pomocą słów brzmiących podobnie po włosku i po hiszpańsku, a potem szliśmy dwa lub trzy kilometry w milczeniu. Rozstałem się z Giovannim, gdy nastał czas mojego porannego posiłku.
Do Santiago dotarłem chwilę przed południem. Zostawiwszy plecak w Seminario Menor, gdzie były najtańsze noclegi, pospieszyłem na mszę. Wyglądało na to, że jestem jednym z dwóch pielgrzymów, a spośród tej dwójki jedynym, który dotrwał do końca. Ludzie często wchodzili i wychodzili, więc było to doświadczenie podobne do wizyty w bollywoodzkim kinie, z tym wyjątkiem, że nie wyświetlali filmu. Brakowało jeszcze rozmów przez telefon, za to niektórzy robili telefonem zdjęcia. Stali bywalcy jednak wiedzieli, kiedy wstać, kiedy uklęknąć, mieli eleganckie koszule i po kilkoro dzieci w idealnie dopasowanych strojach. Dzieci, nie zważając zanadto na powagę tej sytuacji, bawiły się na podłodze i biegały po całym kościele. Czułem się więc trochę jak w Bollywood, a trochę jak na zlocie zwolenników Partii Ludowej. W tych niezwykłych okolicznościach z jednym z nich nawet podaliśmy sobie rękę przy przekazywaniu znaku pokoju.
Obrządek nie różnił się w znacznym stopniu od naszego, poza tym, że wokół ołtarza siedziały zakonnice oraz, co najdziwniejsze, nie było zbiórki na ofiarę. Odczytany został, jeśli dobrze zrozumiałem, fragment Ewangelii Łukasza, a kazanie dotyczyło dzielenia się chlebem, który Chrystus cudownie pomnożył i rozdał apostołom. Po mszy odbył się również pochód z okazji święta Bożego Ciała. Zerknąłem na kartkę, którą rozdawali młodzi chłopcy tuż przed pochodem, i zorientowawszy się, że są tylko dwa przystanki, zdecydowałem się przyłączyć. Z jednej strony miałem szczęście, bo trafiła się okazja do obejrzenia kościelnego dziedzińca, z drugiej pecha, gdyż ta pierwsza msza, na jakiej pojawiłem się od dobrych kilku lat, trwała aż półtorej godziny. Mógłbym jednak uczynić z tych dwóch niedawnych wydarzeń swoją dewizę. Jeśli iść na mecz, to na stadion Santiago Bernabéu, a jeśli na mszę, to do Santiago de Compostela.
— Wiesz, co zrobiłem? — mówię Natalii, którą spotkałem dwa dni później, niedługo przed odjazdem mojego autobusu.
— Co takiego?
Natalia tego wieczora miała wracać do Madrytu i był to koniec jej wycieczki. Mnie pozostały trzy noce.
— Wynająłem na dwa dni auto za siedem i pół euro. Spędzę pierwszą noc w hostelu w Porto, a dwie kolejne na północy. Wyjdzie taniej niż hostel, i to razem z paliwem!
— Genialnie! — odparła lekko zdziwiona. — I masz zamiar spać w samochodzie?
— Jedną noc tak, a drugą w hostelu przy Parku Narodowym Gerês. Słyszałaś o tym miejscu?
— Nie.
— Ja też nie, ale w Porto byłem już kilka razy, a tam nigdy.
— Genialnie — powtórzyła.
Rozstaliśmy się, rozmawiając jeszcze przez chwilę o pierwszych rozdziałach Braci Karamazow, które zdążyłem przeczytać, i pobiegłem na autobus. Następne trzy dni minęły mi na realizacji planu.
Starzec Zosima w książce Dostojewskiego radzi wiernym, by nie okłamywali siebie ani bliźnich, bo jedynie prawda pozwoli im wytrwać w szczęściu. Muszę więc przyznać, że o ile co do samochodu rzeczywiście miałem rację — kosztował niecałe osiem euro — to w innej kwestii pojawiła się drobna nieścisłość. Natalia bowiem napisała do mnie nazajutrz:
Poszłam na mszę i wydaje mi się, że byli tam sami pielgrzymi. Tylko plecaków nie wolno było wnosić. Musiałam zostawić w schowku. Ksiądz dał niewiarygodnie piękne kazanie. Wspomniał o tym, że kiedy spotykają nas trudności na szlaku, używamy kijków i nawet nie przychodzi nam na myśl, by się wycofać. Tak samo powinno być w codziennym życiu. Kiedy mamy problemy, musimy coś znaleźć, jak te metaforyczne kijki, i iść dalej. To kazanie tak mnie zainspirowało, że naprawdę chcę teraz dowiedzieć się czegoś więcej o religii, a kolejna pielgrzymka z pewnością nabierze większego sensu.
Wysłałem jej mapę z lokalizacją kościoła, do którego mnie pokierowano na mszę. Gdy Natalia wcześniej pytała, gdzie to jest, wskazałem jej ten sam kościół, jednocześnie przyznając, że msza nie wyróżniała się niczym wyjątkowym. Ot, taka zwykła ceremonia jak u nas w Polsce. To nie ten kościół — odpisała. — Nazwa tego, w którym byłam, to kościół Świętego Franciszka. Dobrze, że cię nie posłuchałam i poszłam na mszę wbrew temu, co mówiłeś. Byłam parę razy na zwykłej hiszpańskiej mszy i nie da się jej porównać do tego, co widziałam dzisiaj. Oni naprawdę docenili wysiłek ludzi, którym udało się tu dotrzeć.
Cała moja opowieść o braku pobożnych pielgrzymów legła w gruzach. Okazało się, że byli, tylko w innym kościele niż ja. Być może los słusznie nas w ten sposób rozdzielił, a ja uzyskałem pretekst, by kiedyś tu wrócić. Bądź co bądź i jedna, i druga msza odbyła się w Santiago. Dewiza pozostaje więc ta sama.
Podsumowując, przewędrowałem około trzystu dwudziestu kilometrów, przespałem się pięć razy pod gołym niebem, jeśli uwzględnić pierwszą noc w Oviedo, dwie noce spędziłem w schroniskach, a jedną w hotelu. Zużyłem jedną butelkę z gazem i wydałem sto dziewięćdziesiąt cztery euro na wyżywienie i noclegi. Wraz z biletami lotniczymi i autobusowymi wyszło trzysta trzydzieści. Nieco więcej niż w trakcie dawnych wycieczek, ale niedużo, zważając na to, że w ogóle nie oszczędzałem. Na dworze spałem, gdy zmierzch zastał mnie z dala od miasta, a gotowałem, kiedy po prostu nie było w okolicy baru.
Po drodze zdarzyła się jeszcze jedna niezwykła rzecz, o której wcześniej nie miałem okazji wspomnieć. Dostałem mianowicie odpowiedź na moje zgłoszenie do pracy w Portugalii, wysłane dwa miesiące temu. Przed pójściem na szlak napisałem do kilkunastu innych firm, ale dziwiło mnie, dlaczego nikt nie odezwał się z tej pierwszej, gdyż potencjalnym pracownikom nie stawiano wielu wymagań prócz znajomości języka polskiego. Mimo to nie sądziłem, że ktoś skontaktuje się ze mną akurat teraz. Najpierw przyszedł elektroniczny list z prośbą o ustalenie terminu telefonicznej rozmowy. Odpisałem, że ze względu na zasięg sieci będzie to możliwe dopiero, gdy dotrę do Santiago, i podałem przewidywaną datę. Podczas rozmowy umówiliśmy się na wideokonferencję, której z uwagi na dalsze plany nie mogłem odbyć przed powrotem do Polski. Od tamtego momentu, zakładając, że przyjęto by mnie do nowej pracy, miałem tylko tydzień na spakowanie się i wyjazd do Portugalii.
Rozdział II
Gdzie nie spojrzeć, młody człowiek
W modnym stroju, z kasą w głowie.
Jeździ nowiusieńkim mercem
I wciąż pragnie więcej, więcej.
— Tom Pacheco „Hippy on the Highway”
4
Na samym początku muszę wyznać, że miałem pieniądze. Prawdę mówiąc, wcale nie było ich dużo, lecz starczały na znacznie więcej niż pokrycie codziennych potrzeb. Wcześniej robiłem jednak tyle szalonych rzeczy, nie dysponując złamanym groszem, że tym razem mogłem sobie wybaczyć to minimum komfortu. Od chwili ponownego zamieszkania na Śląsku, skąd wyrwałem się prawie na dziesięć lat, dałem się wciągnąć w tryb życia naśladujący typową klasę średnią. Towarzyszyła mi w nim partnerka, z którą wkrótce mieliśmy wziąć ślub. Choć nasze początkowe zarobki były niewielkie, rezygnacja z zakupu mieszkania, czy też nowego samochodu wystarczała, by pozwolić sobie na wyjścia do kawiarni, kina i zagraniczne wyjazdy. Nasze troski doskonale odzwierciedlał film Paterson Jima Jarmuscha. Byliśmy lustrzanym odbiciem jego bohaterów. Miałem nadmiar szczęścia, nadmiar snu, nadmiar pożywienia oraz nadmiar rodzinnego ciepła.
Wydawało się, że mimo to żyłem skromnie, lecz kiedy wyliczyłem pozostawiany przez siebie ślad węglowy, mój wynik dorównywał z wolna Amerykanom, którzy niechlubnie przodowali pośród wszystkich narodów w tej dziedzinie. W dużej mierze przyczyniły się do niego wakacyjne loty, a cała reszta stanowiła niewielki odsetek. Natalia, latając o połowę mniej niż ja, nadrabiała straty w produkcji dwutlenku węgla swoim zamiłowaniem do długich kąpieli w gorącej wodzie i ponad setką stosowanych przy tej okazji specyfików. Któregoś dnia przeliczyłem pojemniki, tubki oraz saszetki znajdujące się w łazience i wyszło ich osiemdziesiąt parę, pomijając drugie tyle poukrywane w kosmetyczkach. Trudno jednak wysunąć przy tym wniosek, że sam odmawiałem sobie dóbr materialnych. Miałem przecież komputer, zegarek na rękę, do tego radiobudzik, ekspres do kawy, przenośny głośnik oraz niezliczoną ilość kabli i ładowarek. W naszym gospodarstwie domowym był także telewizor, mobilna drukarka, zdalnie sterowany odkurzacz, oczyszczacz powietrza i różne zamawiane przez internet gadżety.
Wiedziałem, że jeśli nadejdzie katastrofa ekologiczna, jej przyczyną nie będą sterty śmieci w krajach Trzeciego Świata, czy zanieczyszczane przez miejską biedotę rzeki, ale życie dobrze usytuowanych rodzin na przedmieściach. Ludzi, którzy dążą do zagarnięcia coraz większej przestrzeni, a następnie wypełniają ją przedmiotami. Przez długie lata tyją, po czym cały wolny czas poświęcają próbom schudnięcia, a jedyną stałą charakteryzującą ich egzystencję jest ciągły brak. My pomimo naszej świadomości ekologicznej byliśmy tak naprawdę o włos od osiągnięcia tego etapu. Jeżeli cokolwiek mogło nas rozgrzeszyć, to stanięcie na mecie w tym długodystansowym wyścigu, podczas gdy inni myśleli, że pozostawało w nim jeszcze kilka okrążeń.
Dni liczone od powrotu ze szlaku Santiago do kolejnej, tym razem dłuższej, a być może najdłuższej w życiu podróży, były istnym szaleństwem. Pożegnałem się z żoną, która wybierała się na parę miesięcy do USA, odbyłem dwie zapowiedziane rozmowy o pracę i wysłano mi do podpisania umowę. Wciąż jednak nie miałem do Portugalii biletu. Na szczęście ten jedyny mankament w całym planie został szybko wyeliminowany.
Myślałem, że po zakupie telefonu komórkowego z dostępem do internetu wyczerpałem swoje potrzeby konsumpcyjne, ale okazało, że moja codzienność wciąż nacechowana jest pewnym brakiem, który obecna sytuacja życiowa mogła zaspokoić. Brakowało mi wyłącznie jednej rzeczy, o której marzyłem od dzieciństwa, a niedawno znalazła się w zasięgu ręki. Nie był to dom, własna firma ani bynajmniej nowe auto. Raczej nie wpadłbym na pomysł, by gromadzone przez rok oszczędności wydać na jakiegoś mercedesa. Kupiłem za to używanego dwudziestoletniego volkswagena. Była to ciężarówka LT35 z zabudową kempingową firmy Karmann. Niestety nie udało mi się trafić na produkowany niegdyś model o dumnie brzmiącej nazwie Distance Wide, lecz nieco nowszy, Missouri.
Gdy podjeżdżałem pod bramę, w oddali zauważyłem stojącego pod drzewem sześciometrowego kampera z alkową. Brama była zamknięta, więc zadzwoniłem.
— Już panu otwieram.
Wjechałem do środka i przywitał mnie szczupły, opalony człowiek w białej koszulce polo i jasnych spodniach. Ubiór dodatkowo podkreślał jego opaleniznę. Miał lekko rozwichrzone ciemne włosy, a w ręku trzymał małą butelkę piwa. Zgodnie z tym, co mówił, od pewnego czasu stał się zapalonym golfistą i opowiadał mi o ostatnich rozgrywkach. Nawet bez tej wiedzy, gdyby ktoś zapytał mnie, jakim sportem zajmuje się ten człowiek, mój pierwszy strzał padłby właśnie na golfa. Weszliśmy do kabiny, a on włożył butelkę do uchwytu, którego rozmiar wskazywał, że prawdopodobnie przeznaczony był na gaśnicę.
— Widzi pan, to jest najlepszy schowek.
Powiedziałem, że trochę tęsknię za dawnym volvem, którym przejechałem pół Europy, a obecnie, po zmianie właściciela, jeździło już tylko lokalnie jako taksówka. On na to odparł, że Volkswagen LT z tego rocznika wyposażony jest w dokładnie ten sam pięciocylindrowy silnik. Miałem świadomość, że silnik z mojego volvo był montowany w volkswagenach, a jednak byłem przekonany, że dotyczy to wersji Transporter. O ciężarówce LT nigdy nie myślałem, ale odkrycie to sprawiło, że zacząłem o niej marzyć. Przy pierwszej wizycie nie zdecydowałem się na zakup, gdyż samochód był droższy od pozostałych, choć zauważyłem, że wizualnie nieco prześciga konkurentów i posiada idealne dla mnie rozstawienie mebli, łóżka oraz kuchni. Do tego zauroczyła mnie oryginalna tapicerka foteli, przyozdobiona kolorowymi wizerunkami kaktusów. Dowiedziałem się, jak mocno właściciel będzie w stanie opuścić cenę, wynegocjowałem około dziesięciu procent i postanowiłem, że przekonam Natalię do tego zakupu jako ostatecznego wyjścia, jeśli nie znajdę w ciągu tygodnia lepszej okazji.
Po tygodniu zadzwoniłem znowu.
— To możemy się umówić na czterdzieści sześć tysięcy? Jutro albo pojutrze bym podjechał.
— Tak, poniżej tej ceny nie zejdę. Najlepiej po południu, bo do południa będę grał w golfa. Może się trochę przedłużyć, więc w razie czego do pana zadzwonię.
Tym razem samochód stał podłączony długim kablem do prądu i spędziłem ponad godzinę, słuchając instrukcji, jak obsługuje się różne sprzęty. Byłem na to przygotowany, dlatego wziąłem notes z długopisem.
— Widzi pan, kiedy ja kupowałem ten samochód trzynaście lat temu, to właściciel mówił mi, jak wszystko działa i następnego dnia połowę zapomniałem.
Auto miało kilka usterek. Lodówka czasem się nie uruchamiała, nie działały wskaźniki poziomu wody, a z kuchennego kranu płynęła ona bardzo powoli. Poza tym rozbita była przednia szyba, na której naprawienie zostało mi parę dni. Najważniejsze jednak, że działało ogrzewanie, prysznic oraz panel słoneczny, gdyż na zreperowanie tych elementów nie miałbym ani czasu, ani pieniędzy. W zasadzie po raz pierwszy trzymałem w ręku tak dużą kwotę i wyciągnięcie jej z bankomatu trwało niemal kwadrans. Pomiędzy kolejnymi wypłatami po cztery tysiące złotych przepuściłem co najmniej dwie stojące za mną osoby.
Wsiadłszy do kabiny od strony kierowcy, początkowo czułem się trochę niepewnie. Posiadałem od kilku lat uprawnienia na tira, ale po zdaniu prawa jazdy nigdy nie jeździłem ciężarówkami. Kamper nie miał kamery, a czujniki cofania od dawna nie działały, więc musiałem sobie radzić, wychodząc z kabiny i sprawdzając, co jest za mną. Jednakże już po pierwszym zawracaniu, które nastąpiło bardzo szybko, gdy pomyliłem drogę, nabrałem pewności siebie i pomyślałem, że to marzenie, jak każde, musiało się w końcu ziścić. Wszedłem w posiadanie czegoś w stylu domu z ogrodem, gdzie rolę ogrodu pełnił cały świat, a psa zastępowały koty. Ze względów zawodowych naszymi kotami nie mogła zająć się Natalia, dlatego musiałem wziąć je ze sobą w podróż.
— Jak mają na imię? — spytał Valentin.
— Pixie i Puppy — odparłem.
Valentin był kolejnym autostopowiczem, którego zabrałem. Pierwsza para czekała przy zjeździe na autostradę we Wrocławiu. Młoda, blondwłosa dziewczyna i chłopak w przeciwsłonecznych okularach. Nie wiedziałem, w jaki sposób najszybciej wpuścić ich do pojazdu, żeby w międzyczasie nie uciekły koty, więc wyskoczyłem z kabiny, szybko otworzyłem boczne drzwi i czekałem, aż wsiedli. Któreś z dwojga potknęło się o położoną na progu kuwetę.
— Ojej, przepraszam, posprzątamy.
— Nie trzeba.
To już trzeci raz, kiedy ktoś w nią wdepnął. Pierwszy byłem ja, druga mama, a później ta dwójka. Valentina zdążyłem ostrzec. Postanowiłem jednak nie ruszać kuwety, ponieważ idealnie wpasowała się w to miejsce oraz łatwo było ją uprzątnąć. Każde z nas miało szczęście, że włożyło tam nogę, zanim tego samego dnia zrobiły to koty. Ich druga kuweta, większa i zakryta, znajdowała się w tylnej części pojazdu.
Dwójka Polaków, których niedawno wysadziłem, jechała na festiwal muzyczny, a Valentin do swojego rodzinnego miasta, Moguncji. Był drugi miesiąc w podróży. Chciał zrobić sobie tygodniową przerwę, a potem ruszyć dalej w kierunku Francji i Hiszpanii. Cała podróż miała trwać rok, zanim rozpocząłby kolejny etap studiów.
— Wiesz, kiedyś myślałem, że wszystkie koty są takie same, ale okazało się, że każdy ma odmienny charakter — odezwałem się głośno przez ramię.
Valentin siedział przy stoliku znajdującym się za fotelem kierowcy. Mogliśmy rozmawiać jedynie wtedy, gdy był odwrócony bokiem. „Już wiem, czemu jeden facet, który sprzedawał kampera, miał oprócz tego w ofercie walkie-talkie”, pomyślałem sobie. Przy Valentinie obydwa koty swobodnie przechadzały się po wnętrzu pojazdu. Niestety, kiedy wsiadał, fotel pasażera zajmowała Pixie, więc nie mogłem go tam wpuścić. Pixie w innych wypadkach chowała się na progu pod drzwiami kabiny, gdzie znalezienie jej nawet mnie sprawiało problem. Valentina się nie bała.
— Wyjechałem godzinę później, niż planowałem, bo próbowałem przypiąć te koty do foteli — dodałem. — Nie udało się, ale na szczęście są grzeczne i do tej pory mi nie przeszkadzały.
Pixie miała zwyczaj siadania mi na kolanach i zasypiania przy mnie. Jak próbowałem pogłaskać Puppiego, ona od razu podbiegała, także domagając się pieszczot. Podobnie, gdy tylko moja dłoń dotknęła łagodnie jakiejś części ciała małżonki, po chwili obok nas pojawiała się Pixie. Obcy ludzie onieśmielali ją i zaraz chowała się po kątach, kiedy ktoś wchodził do pomieszczenia. Za to nas uwielbiała. Musiało to być spowodowane jakąś traumą z dzieciństwa, bo koleżanka, od której dostaliśmy Pixie, znalazła ją mocno wystraszoną na ogródkach działkowych. Najwyraźniej ukrywała się tam przed kimś, kto wyrządził jej krzywdę. Obydwa koty dostały się w moje ręce przypadkiem, ponieważ nigdy nie byłem miłośnikiem zwierząt domowych. Koleżanka, trzymając ich w swoim domu kilkanaście, nie miała gdzie pomieścić kolejnych, więc zawsze pytała wszystkich wokół, czy nie przygarną małego kotka. Zbieranie kotów z ulicy było jej pasją. Mówiła, że bierze tylko biedne, opuszczone, chore, ale przypuszczam, że jej kryteria kwalifikowania kotów do którejś z tych kategorii, były bardzo szerokie. W pierwszym momencie stwierdziłem, że nie ma mowy, by trzymać w naszym mieszkaniu kota, ponieważ mieliśmy już szynszylę, która niszczyła kable, obgryzała meble i biegała wszędzie jak szalona, przypominając Diabła Tasmańskiego z kreskówek o Króliku Bugsie. Obecność jeszcze jednego zwierzęcia stanowiłaby w takim wypadku poważne naruszenie rodzinnego miru. Mimo to wymsknęła mi się myśl:
— Gdybym nie miał tej szynszyli, to może przygarnąłbym kotka, ale w tej chwili jest to niemożliwe.
Następnego dnia Monika, bo tak było na imię koleżance od kotów, dopytała:
— Mówisz, że gdybyś nie miał szynszyli, to przygarnąłbyś kotka?
— No tak, ale nie zapowiada się, by nasza szynszyla prędko umarła.
— W takim razie problem rozwiązany. Rozmawiałam z Adą, która właśnie się przeprowadza, i ona weźmie twoją szynszylę, a ty będziesz mógł zabrać kota.
Kot na zdjęciach koleżanki wyglądał na bardzo małego. Dlatego jadąc go odebrać, wziąłem torbę używaną wcześniej do przewożenia Betty Blue. Tak wabiła się nasza szynszyla, od nazwy filmu, który oboje z Natalią lubiliśmy. Okazało się jednak, że od momentu zrobienia fotografii, zwierzę nieco urosło i Monika musiała pożyczyć nam swój transporter. Zgodnie z tradycją, kota nazwaliśmy Hushpuppy, bo takie imię nosiła bohaterka innego z naszych ulubionych filmów. Hushpuppy, w skrócie Puppy, przez parę tygodni dzielił mieszkanie razem z Betty. Gdy wypuszczałem Betty z klatki, bajka o Diable Tasmańskim zamieniała się w Kojota i Strusia Pędziwiatra. Gonili się jak szaleni po całym domu, wzniecając jeszcze większy popłoch niż Betty w pojedynkę. Po pewnym czasie zaś doświadczyliśmy scen z kreskówki o kocie Sylwestrze i ptaszku Tweetym, gdyż Puppy nauczył się otwierać klatkę szynszyli i wyciągać ją stamtąd, by rozpocząć polowanie. Z początku stawali naprzeciwko siebie w nieruchomych pozach, próbując wzajemnie się przechytrzyć, a potem wracali do rutynowej gonitwy, siejąc podwójne zniszczenie. Działo się tak, dopóki Ada nie wzięła szynszyli do siebie. Puppy został wtedy sam. Z racji tego, że nie przepadałem za zwierzętami, pomyślałem, że należy mu znaleźć nowego przyjaciela, z którym by się bawił, a który nie przysporzy nam tyle kłopotów co szynszyla. Najlepszym rozwiązaniem był zatem drugi kot. Długo nie trzeba było czekać. Monika zbierająca koty po kilku tygodniach miała kolejnego.
— Zobacz, też taki czarny, będą do siebie pasować — powiedziała. Tym sposobem w naszym mieszkaniu pojawiła się Pixie. Przed wyjazdem zapytano mnie, dlaczego komuś nie oddam tych kotów, skoro sprawiają tyle problemów logistycznych. Taka myśl jednak ani przez chwilę nie pojawiła się w mojej głowie. Nie byłem fanem zwierząt, ale te po prostu mieszkały ze mną, stanowiły jakąś część mojej własnej historii i codziennego życia, więc naturalną rzeczą było zabranie ich ze sobą w sytuacji, gdy zmieniałem tylko scenerię. Zmiana obsady nie wchodziła w rachubę. Właściwie to im zawdzięczałem kupno kampera, jako że w innych okolicznościach trudno byłoby usprawiedliwić taki wydatek przed żoną. Stanowiły główny argument w dyskusji, dlaczego kamper jest mi niezbędny.
Gdy pod wieczór zobaczyłem dziesiątki wiatraków przy autostradzie migających światełkami poprzez mgłę i zaczęła się lekka mżawka, mocno zatęskniłem za domem. Przypominały mi się teledyski przestawiające amerykańskie bezdroża z tęskną folk-rockową muzyką w tle. Był to mistyczny, na swój sposób zniewalający widok, a zarazem smutny. Amy Helm śpiewała o stanie Michigan oglądanym przez lusterko wsteczne, a ja myślałem o żonie, o naszym skromnym mieszkanku i drinkach, które latem piliśmy na małym balkonie. Również i te myśli ciężko było zebrać, ponieważ Puppy co pewien czas przerywał utwory puszczane w radiu swoim pomiaukiwaniem, a Pixie kręciła się po kokpicie lub wskakiwała mi na kolana. Okazało się, że właśnie te dwa, niezbyt mądre i niespecjalnie urokliwe koty, w każdej minucie miały stawać się moim ratunkiem przed samotnością.
W niedzielny poranek byłem już niedaleko portugalskiej granicy i późnym popołudniem dojeżdżałem do Lizbony. Przed moimi oczyma najpierw ukazał się zarys Mostu Vasco da Gamy, najdłuższego w Europie, następnie wysoki akwedukt, a spoza niego wyłaniały się czerwone przęsła Mostu 25 Kwietnia. W pobliżu tego ostatniego znajdowała się siedziba firmy, w której mnie zatrudniono. Postanowiłem przed dojazdem na kemping zajrzeć tam i sprawdzić, czy da się parkować przy pracy.
Powoli, śledząc wskazania nawigacji, dotarłem do budynku nad brzegiem rzeki i ku mojemu uradowaniu stało przed nim kilka kamperów. Wjechałem na maleńki parking z myślą o tym, by rzucić okiem na okolicę, lecz nie znalazłem wolnego miejsca. Pomyślałem, że to nie szkodzi, bo pewnie po weekendzie coś się pojawi. W trakcie wykonywania manewrów wyszedłem na moment, nie wyłączając silnika, i spytałem człowieka, który akurat krzątał się koło swojego vana, czy parkowanie jest darmowe. Nie zrozumiał po portugalsku, więc powtórzyłem po angielsku i odpowiedział, że tak. Moje zmęczenie po długiej nużącej podróży przeobraziło się w nagły entuzjazm: „Podjeżdżam pod samą pracę, a tutaj okazuje się, że inni ludzie też koczują w kamperach i w dodatku nie trzeba za to płacić. Co za doskonałe zrządzenie losu!”. W przekonaniu, że dziś nie uda się zaparkować, zacząłem powoli i ostrożnie cofać. Gdy mijałem tego samego kampera, którego właściciel podzielił się ze mną radosną nowiną, spostrzegłem w lusterku, że macha do mnie ręką. Cofnąłem jeszcze kawałek i uchyliłem okno:
— To ty z Polski jesteś? — zapytał. — Teraz zauważyłem rejestrację, jak cofałeś.
Słysząc to, zgasiłem silnik i wysiadłem, żeby się przywitać.
— Cześć, Romek jestem — przedstawił się. Był pierwszą osobą, którą spotkałem w Portugalii.
— Ja jestem Daniel. Zaraz jadę na kemping, ale chciałem zorientować się, jak wygląda tutaj sprawa z parkowaniem, bo od jutra mam w tym budynku zacząć pracę.
— I będziesz mieszkać w kamperze?
— Tak… — nieśmiało odparłem.
— No nie gadaj! Pracuje tu taki Wadim, może się znacie.
— Nie, nie znam jeszcze nikogo.
— On też mieszkał w kamperze. Wynajmował coś u gościa po drugiej stronie rzeki za…, nie chciałbym cię skłamać, ale chyba sto euro miesięcznie. Z prądem, wodą i wszystkim.
Odpowiedziałem Romkowi, że w takim wypadku koniecznie musi mnie z nim zapoznać, bo cena stu euro przekraczała moje najbardziej optymistyczne oczekiwania, biorąc pod uwagę fakt, iż postawienie auta na kempingu w Lizbonie na cały miesiąc kosztowałoby ponad tysiąc.
— Co ty, tu jest za darmo — odezwał się. — Tylko w weekendy czasem głośno. No i ciężko o miejsce, ale jak przyjedziesz z rana, to na pewno coś będzie. Ten teren należy do portu i chyba dlatego miasto nie wprowadziło opłat.
Romek był niewysokim człowiekiem w okularach w wieku około sześćdziesięciu lat. Jego pojazd, nieco mniejszy od mojego, wyglądał na vana samodzielnie przerobionego na kampera. Właśnie przyrządzał jakiś posiłek, siedząc na krzesełku wystawionym obok rozsuwanych drzwi. Mimo że słońce zbliżało się już do linii horyzontu, Romek poruszał się bez wierzchniego okrycia powyżej pasa, co uwidaczniało jego niewielką nadwagę. Głos miał za to przepełniony serdecznością i optymizmem. Gdy jednak zapytałem, co tutaj robi, nie ujawnił zbyt wielu szczegółów. Potwierdził tylko, że minęło parę miesięcy, odkąd przyjechał. Ani nie pracował, ani nie był na emeryturze. Na wakacjach też nie był, a wnioskując po jego aparycji, mogłem domyślić się, że nie była to również wymiana studencka. Nie chciałem być nachalny, więc pozwoliłem temu pytaniu pozostać bez odpowiedzi. Dopytałem zamiast tego o Wadima.
— Podjeżdża tu jakąś hybrydą, honda albo toyota, nie wiem. Musisz go kiedyś złapać.
Romek poinstruował mnie jeszcze o alternatywnych miejscach parkingowych, po czym pożegnaliśmy się, a w zasadzie powiedzieliśmy sobie „do jutra” i ruszyłem w stronę Cascais, gdzie znajdował się mój kemping.
5
Pierwszego dnia powitała nas długowłosa piękność o imieniu Tânia. Miała na sobie niebieską sukienkę w białe groszki, włosy zafarbowane lekko na fioletowo i dopasowane do tego koloru paznokcie. Usiadłem w przednim rzędzie. Gdy ukradkiem spoglądałem na nią, ktoś wszedł do sali.
— Trzecie piętro! — zawołała.
Potem zadzwonił telefon na biurku, podniosła go i odłożyła, powtarzając to samo.
— Ach, szalony ten dzień, naprawdę szalony — westchnęła. Ja tymczasem pomyślałem, że po drugim takim powitalnym dniu, zdążyłbym nauczyć się czytać z ruchu warg.
— Dobrze, przejdźmy więc do rzeczy — kontynuowała. — Na początku może się przedstawmy.
Tânia była administratorem budynku, lecz okazało się, że większość z nas miała pracować w innym, a tutaj odbywały się tylko szkolenia. Niestety i ja znalazłem się w tej grupie.
Po mojej krótkiej prezentacji uchyliły się na moment drzwi do sali.
— Trzecie piętro!
Kiedy po raz kolejny zadzwonił telefon, który leżał na ławce przede mną, przyszło mi go głowy, by wyjść z inicjatywą — zapytać Tânię, czy nie mógłbym odebrać za nią i po prostu powiedzieć do słuchawki, że chodzi o trzecie piętro. Niestety pierwszy dzień nie sprzyjał żartom z mojej strony.
Tymczasem trwały dalsze prezentacje.
— Nie wiem, gdzie będę pracował, nie wiem dla jakiej firmy, nic mi nie powiedziano, o niczym nie poinformowano — odezwał się ktoś z tyłu, na co kolega odparł pełnym przekonania głosem, że będziemy pracować dla Facebooka.
— Ale Facebook nie jest naszym klientem — zaprzeczyła Tânia.
Prawdopodobnie pomyliło mu się z inną firmą, do której wysłał zgłoszenie. Kiedy wszyscy przedstawili się, przed każdym z nas pojawił się stos dokumentów zapakowanych w żółtą teczkę. Następna godzina minęła na ich wypełnianiu.
Siedziałem obok Franka, który co chwilę o coś pytał i Tânia musiała powtarzać mu parokrotnie te same informacje. Powiedział mi, że kiedyś wynajmował tanio mieszkanie w miasteczku Azambuja. Miał tam basen, kilka pokoi, oddzielną łazienkę i kuchnię dla każdego lokatora oraz udogodnienia, o jakich dziś może sobie najwyżej pomarzyć. W dodatku właściciel nie potrzebował żadnych zaliczek, ufając mu z racji tego, że jest Niemcem, a Niemcy przecież zawsze płacą. Po oddaniu formularzy Tânia odbyła z nami wycieczkę po siedzibie firmy.
— Tylko, proszę, idźcie za mną — ostrzegła. — Bo często zdarza się, że jak liczę pod koniec ludzi, to jest ich mniej niż na początku. Gdzieś po drodze czasem ktoś się gubi i potem musimy go szukać.
Wydawało się to zabawne, ponieważ budynek nie był duży. Składał się z dwóch pięter oraz piwnicy, a na dachu znajdował się bar z drinkami, o tej porze jeszcze nieczynny. Mimo to w trakcie przerwy pozwalano korzystać pracownikom z przestrzeni na dachu. Dla nas nie miało to znaczenia, ponieważ za tydzień, po prezentacjach, mieliśmy przenieść się na obrzeża Lizbony, gdzie były biura mogące pomieścić nowych ludzi. Z jednej strony zmartwiło mnie, że nie będę mógł w tym wypadku korzystać z miejsca, w którym stał Romek, a również i to, które wynajmował Wadim, za mostem, byłoby zbyt odległe. Z drugiej strony na przedmieściach łatwiej będzie znaleźć parking. Bez względu na to, postanowiłem podejść do Romka i spytać o możliwość kontaktu z Wadimem, bo do tej pory w pracy nie natknąłem się na osobę o takim imieniu. Romek znów siedział bez koszulki i właśnie gotował coś na elektrycznej kuchence. Cały jego van obklejony był panelami słonecznymi, a z przodu i po bokach zamocowane miał kamery.
— Wszystko mam na elektrykę, więc potrzebuję dużo energii.
— Kurczę, ale ta kamera to dobry pomysł. Sam to wszystko zrobiłeś?
— A co w tym trudnego?
— No ja się w ogóle na takich rzeczach nie znam, ale jakbyś znalazł kiedyś chwilę, to miałbym dla ciebie kilka zleceń.
— Mam taką zasadę — odrzekł stanowczo, lecz z uśmiechem — że za pieniądze nie robię i dla innych też nie robię, bo roboty wystarcza mi u siebie.
Zerknąłem na szkice, papiery i narzędzia porozrzucane po wnętrzu auta. Rzeczywiście zdawało się, jakby miał ręce pełne pracy. Jednocześnie wciąż zastanawiało mnie, co robi poza tymi wiecznymi wakacjami, podczas których najwyraźniej zajmował się wyłącznie swoim hobby. Podał mi za to namiar na serwis, gdzie jego koleżanka reperowała zabudowę kampera, a ja zostawiłem mu swój numer, by przekazał Wadimowi, jak go spotka.
— Jasne, nie ma sprawy!
Wadim wkrótce miał zostać moim kierownikiem.
Po tygodniu szkoleń pierwszy raz poszedłem do portugalskiej kawiarni, znajdującej się w odległości paruset meterów od kempingu. Poprosiłem o meia de leite, rogalika z czekoladą i cieszyłem się porannym słońcem. Z wnętrza lokalu dobiegały dźwięki klasycznego amerykańskiego rocka. Przychodzili tu głównie turyści, więc mój zestaw kosztował ponad dwa euro. Zazwyczaj są o jedną trzecią tańsze.
Kemping był na przedmieściach Cascais. Codziennie do tej pory szedłem sześć kilometrów do stacji kolejowej, stamtąd jechałem czterdzieści minut pociągiem i jeszcze pozostawał kilometr do pracy. Cała droga trwała dwie godziny. W sobotę miałem opuścić kemping, a od poniedziałku zaczynaliśmy pracę w innej lokalizacji, gdzieś pomiędzy Cascais a Lizboną. Mnie to odpowiadało, lecz sprawiło zarazem, że większość osób, które przyjechały tu do pracy, będzie musiało zmagać się z podobnymi trudnościami z dojazdem, jakie ja miałem na początku. Ludzie pracujący w tej najstarszej zachodnioeuropejskiej stolicy ze względu na wysokie ceny wynajmu mieszkań spotykają się niekiedy z warunkami przypominającymi kraje Trzeciego Świata. Ja natomiast obliczyłem, że jeśli postawię mojego kampera gdzieś w pobliżu, to zaoszczędzony w ów sposób czas pozwoli mi w skali roku nacieszyć się prywatnym życiem o miesiąc dłużej.
Polubiłem okolice swojego kempingu. Po drodze do Cascais widać było w oddali wzgórza, nad którymi unosiło się kłębowisko białych chmur. Upodobniało je to do wielkich szczytów górskich pokrytych śnieżnym całunem. Mocne podmuchy wiatru przypominały jednocześnie, że jesteśmy nad oceanem. Podczas wieczornych powrotów, mijając stadniny koni i pola golfowe, przechodziłem obok ławeczki, na której zawsze siedziała para starszych ludzi o azjatyckich rysach. Patrzyli w milczeniu na samochody przejeżdżające przez rondo. Być może też spoglądali na ten fałszywy górski pejzaż, który mógł wykazywać pewne podobieństwa z obrazem azjatyckich wiosek. Na przykład tych, jakie często bywają miejscem akcji japońskich kreskówek. Mnie widok horyzontu przywoływał dokładnie takie skojarzenia. Począwszy od drugiego dnia, zacząłem mówić im „dobry wieczór”. Pani odpowiadała tym samym, a pan w geście pozdrowienia unosił otwartą dłoń.
Na weekend przeniosłem się do Lizbony. Obok Romka nie było miejsca, więc stanąłem trochę dalej, przy dworcu Santos, gdzie opłatę za parkowanie pobierano wyłącznie w dni robocze. Ruszyłem od razu w stronę placu Martim Moniz. Portugalska koleżanka powiedziała mi, że znajdę tam wszystko, w związku z czym pomyślałem o filiżance do kawy z zamykanym wieczkiem. Potrzebowałem takiej do pracy, jako że nie wolno nam było do pomieszczeń biurowych wnosić otwartych naczyń. Zupełnie inaczej niż w dawnej firmie, gdzie po uruchomieniu komputera urządzałem sobie małe prywatne biuro. Wykładałem gazetę, książkę, a potem z kuchni przynosiłem ciepłą herbatę oraz talerzyk z ciastkiem, i zapalałem lampkę. Kolega, przychodzący na zmianę w zimowy wieczór, zastawszy mnie w takim otoczeniu i dodatkowo w bordowym zapinanym pod szyję sweterku, stwierdził, że brakuje mi jeszcze tylko kominka. W istocie niewiele brakowało mi tam do szczęścia. Warunki pracy w obecnej firmie miały się pod tym względem diametralnie różnić.
Poszukiwany przeze mnie przedmiot był tak unikatowy, że nie znalazłem go nawet na placu Martim Moniz, choć lokalizacja ta autentycznie miała w sobie coś wyjątkowego. Nie wyróżniała się liczbą imigrantów, gdyż w każdym zakątku Lizbony można spotkać ludzi o wszystkich kolorach skóry, lecz tu, w samym centrum, mieszkali lub przynajmniej pracowali ci biedniejsi. Na środku placu toczyła się rozgrywka krykieta, a w okalających go alejkach odbywał się uliczny handel. W jednej z nich natrafiłem na bengalską restaurację, w której udało mi się zjeść tani obiad, a następnie ruszyłem ulicą Almirante Reis w poszukiwaniu przyjemnego miejsca na poobiednią kawę. Gdy siedziałem już we wnętrzu kawiarni, za witryną przemknęła sylwetka znajomej mi osoby.
— Julia! — zawołałem przez szybę.
Odwróciła się w moją stronę i weszła do środka. Była to dziewczyna z Polski, która wraz ze mną odbywała szkolenia.
— Jaki zbieg okoliczności! Właśnie niedawno widziałam Ricarda.
Ricardo był Brazylijczykiem, mającym również z nami pracować. Okazało się, że wiele osób wynajmuje mieszkanie lub pokój w tej dzielnicy, czemu trudno było się dziwić, biorąc pod uwagę ceny najmu w ładniejszych miejscach. Ricardo przeniósł się tutaj z Porto, więc wiedział, czego może się spodziewać po Portugalii, za to Julia była zaskoczona, że tak wygląda jedna z europejskich stolic. Kamienice z obdrapanym tynkiem, ludzie chodzący w łachmanach, nagromadzenie sklepów z przedmiotami za jedno euro — wszystko to zarazem przyciągało coraz większe tłumy turystów, znudzonych zachodnioeuropejską modą na nowoczesność i sterylność. Niestety sprawiało też, że pośród tych wąskich lizbońskich uliczek, ich mieszkańcom żyło się coraz ciaśniej.
Po zwiedzeniu Narodowego Muzeum Sztuki Dawnej, w którym ujrzałem Kuszenie Świętego Antoniego w interpretacji Hieronima Boscha, zdecydowanie lepszej niż powieściowa adaptacja, pojechałem w stronę miasta Oeiras, gdzie miała się znajdować nowa siedziba firmy. Zaparkowałem przy plaży. Zauważyłem w międzyczasie, że Pixie jest bardzo spłoszona i ciągle chodzi z wystawionym języczkiem. Dotknąłem noska — był ciepły, co w przypadku kotów podobno nie jest dobrym znakiem. Wziąłem ją na kolana i zacząłem głaskać, by sprawdzić, czy będzie mruczeć, jak to zazwyczaj robiła, jednak po kilku chwilach wyrwała się, siadając nieruchomo na podłodze. Jeszcze raz podniosłem ją i dokładnie się przyjrzałem. Wtedy natrafiłem na ponad trzycentymetrowy fragment rozciętej skóry pod lewą nogą. „O, nie! Z tym gamoniem stale są jakieś kłopoty”, pomyślałem. Ledwie wykaraskała się z obrażeń doznanych po upadku kaktusa, którego tuż przed naszym wyjazdem sama strąciła wraz z doniczką, a teraz to. Poszukałem szybko weterynarza przyjmującego w weekend, pozamykałem okna i ruszyłem, próbując przecisnąć się na milimetry przez samochody zagradzające wyjazd z parkingu.
Pixie dostała znieczulenie, antybiotyk i wynosiłem ją w śmiesznym plastikowym kapturku na głowie. Zabiegi trwały ponad godzinę. W samochodzie Pixie przewróciła się przy próbie wyjścia z transportera. Była lekko oszołomiona po znieczuleniu. Postanowiłem, że zamiast na plaży stanę bliżej pracy i ustawiłem nawigację na jeden ze znalezionych wcześniej na mapie punktów będących potencjalnym parkingiem. Pixie próbowała włożyć swój otoczony plastikowym kapturem łepek do schowka na szczotkę. Zapomniała, że nawet bez niego się tam nie mieści. Kilka razy zatrzymywałem się na światłach awaryjnych, doglądając czy wszystko jest z nią w porządku, aż w końcu dotarliśmy do małego placu postojowego w miejscowości Laje przy ośrodku sportowym oraz przedszkolu. Był całkowicie pusty, więc przypuszczałem, że także w dni robocze nie będę nikomu zastawiał miejsca. Z okna kampera widziałem budynki składające się na nowoczesny park technologiczny z szyldami różnych światowych marek.
Do parku Lagoas według mapy szło się zaledwie pięć minut, ale na wszelki wypadek wolałem zrobić krótkie rozpoznanie terenu. Pogłaskałem Pixie i wyszedłem. Po chwili musiałem wrócić do samochodu po kurtkę, bo w okolicy wiał dość silny wiatr. Cały obszar metropolitalny Lizbony pnie się w górę od ujścia rzeki w głąb lądu, co sprawia, że lokalne mikroklimaty mogą być mocno zróżnicowane. Zasada jest taka, że im wyżej, tym bardziej wietrznie i zarazem taniej, jeśli chodzi o ceny mieszkań oraz lokalną rozrywkę.
Dzieliło mnie teraz od firmy rzeczywiście tylko pięć minut drogi. Przy okazji spaceru oznaczyłem na mapie dwie inne lokalizacje do zaparkowana auta w podobnej odległości i zamówiłem małe piwo w lokalnym barze należącym do klubu sportowego, by wniknąć trochę w tutejszą społeczność. Było po dziewiątej i bar pozostawał jedynym miejscem, gdzie paliło się światło, poza nielicznymi domami oraz logami korporacji w oddali. Wewnątrz siedziało kilkoro ludzi oglądających mecz oraz parka paląca papierosy w sali ze stołem bilardowym. Tam właśnie usiadłem, otworzyłem komputer i zacząłem pisać. Młoda czarnoskóra dziewczyna szybko podeszła do mnie i powiedziała, że wkrótce zamykają. Jak większość portugalskich dziewczyn, oznajmiła to ze szczerym uśmiechem. Zamknąłem więc dopiero co uruchomiony komputer i wróciłem do auta. Kolejne piwo czekało w kamperze. Posadziłem na kolanach chorego kotka i pisałem dalej.
Dobiegał końca drugi tydzień mojego pobytu w Portugalii i po tym czasie odgadłem, dlaczego jest mi tutaj dobrze. Doszedłem do wniosku, że chodzi o pewne luźne powiązanie z dzieciństwem spędzonym w małym miasteczku. Kiedy byłem dzieckiem, mama ze względu na nieukończone jeszcze studia a tata na pracę, którą dostał w innym mieście, zostawiali mnie często u swoich własnych rodziców. Stamtąd pochodzi większość moich wspomnień.
Babci, jak już wiadomo, niespecjalnie układało się z dziadkiem. Nie rozstali się jednak z uwagi na dzieci oraz fakt, że rozwody nie były wówczas tak popularne, jak obecnie. Dlatego kilkadziesiąt lat przeżyli pośród kłótni, krzyków i nieporozumień w niemal każdej drobnej sprawie. Próbując uczynić wspólne bytowanie nieco lżejszym, wynajdywali różne metody na to, by w codziennym życiu nie wchodzić sobie nawzajem w drogę. Najbardziej specjalizowała się w tym babcia, zachęcając dziadka do spacerów lub spędzania czasu na ławce. Ławka pod blokiem była stałym miejscem spotkań z mieszkańcami osiedla. Zazwyczaj siedział tam ktoś, z kim dziadek prowadził rozmowy o polityce i rozwiązywał krzyżówki. Ja wtedy bawiłem się w usypanej naprzeciwko piaskownicy lub na stojącej obok zjeżdżalni. Spacery natomiast najczęściej kończyły się w barze, gdzie dziadek nawiązywał kontakty z przypadkowymi ludźmi, choć niekiedy byłem przekonany, że zna ich od lat. Dziadek zamawiał piwo, a ja z zadowoleniem zjadałem chipsy i popijałem je gazowanym napojem, przysłuchując się dyskusjom na rozliczne tematy. Myślałem, że tak samo będzie wyglądało moje życie, gdy dorosnę — że też będę wychodził na spacer, na piwo i spotykał ludzi. Niestety przyszłość ludzkości została zaprojektowana w inny sposób. Już w momencie, gdy dziadek z babcią przeprowadzili się do nowocześniejszego osiedla w nowoczesnym mieście, zauważyłem pierwsze różnice. Pod blokiem nie było ławki, a na osiedlu nie było żadnego baru.
Początkowo próbowałem zagadywać ludzi w pociągach lub knajpach, siadając specjalnie przy kontuarze, gdzie była największa szansa na poznanie kogoś. Zwykle w tych sytuacjach odnoszono się do mnie przyjaźnie. Choć miałem niespełna osiemnaście lat, czułem się wtedy doroślejszy, jednakże niedługo po tym, jak dziadek umarł, zamknąłem się bardziej we własnych myślach. Tak po prostu ewoluowała moja osobowość. Nie było w tym żadnego mistycznego powiązania ze śmiercią dziadka, za to istniał pewien związek symboliczny. W tym samym czasie bowiem umierała w naszym kraju kultura zawierania znajomości z przypadkowym ludźmi z ulicy oraz spędzania popołudni poza ścianami własnego domu. Widziałem często, jak starsi ludzie wałęsają się bezradnie pośród przechodniów i nawet mnie zdarzało się zbywać ich serdeczne próby wszczęcia dialogu uśmiechem oraz krótką, wymijającą odpowiedzią. Smutno mi było, gdy przestałem widywać ludzi siedzących na ławce lub przy barowym stoliku, pogrążonych w dyskusji. Dopiero tutaj, nad oceanem, odczułem ponownie tę atmosferę kawiarnianych pogawędek i przyjacielskich sprzeczek o sprawy wielkie i błahe, utrzymywanych jedynie po to, by każdemu dniu nadać jakiś sens.
— O, idzie prezydent Laje! — zawołał mężczyzna siedzący obok mnie, pogrążony w lekturze „Correio da Manhã”, gdy do kawiarni zbliżał się inny człowiek, z którym zaraz poklepali się po ramieniu i tamten wszedł do środka po piwo.
— Na kogo będziesz głosował? — zapytał, wróciwszy do stolika.
— Nie wiem, na pewno nie na tych „Pol Potów”.
Spekulowałem w myślach, czy wyraził się tak o rządzącej Partii Socjalistycznej, najbardziej prawdopodobnego zwycięzcę zbliżających się wyborów, czy też o rzeczywiście bardziej lewicowych opcjach, dostępnych tu w postaci Bloku Lewicy lub Partii Komunistycznej. Portugalska scena polityczna była w istocie przesunięta nieco na lewo w stosunku do naszego kraju, jednak mówienie o którejkolwiek z partii w ten sposób wydawało się komiczne, gdyż ich nazwy niezupełnie pokrywały się z programem, a były wyłącznie schedą po rewolucji.
— Polityka to nie dla mnie — kontynuował. — Lewica, prawica, wszystko jedno, byleby się ludziom dobrze żyło.
Mimo tej pozornej obojętności polityka zdawała się bardziej eksponowanym w mediach i bardziej szanowanym w codziennych rozmowach tematem niż w Polsce. Raz z ciekawości włączyłem na RTP Play tutejszy dziennik telewizyjny i pokazywano kongres rządzącej partii. Minęło piętnaście minut, a kongres dalej się odbywał. Wiadomości trwały godzinę, zatem mniej więcej po połowie, sprawozdanie z kongresu dobiegło końca. Ucieszyło mnie, że dowiem się czegoś o sytuacji na świecie, ale wtedy dziennikarz podążył za premierem António Costą i zaczął przeprowadzać z nim wywiad w rządowej limuzynie na temat zakończonego właśnie spotkania. Wywiad zajął kolejne piętnaście minut, po czym pokazano wiadomości ze świata w postaci ostatnich rozgrywek sportowych.
6
Moja praca w Portugalii miała polegać na sprawdzaniu zamieszczanych w internecie filmików i ocenianiu, czy nie naruszają regulaminu. Aby ocena nie była zbyt subiektywna, przygotowano dla nas trwający ponad miesiąc program szkoleń. Tego dnia oglądaliśmy zdjęcia oraz filmy pokazujące próby samobójstw i samookaleczeń. Przewijały się obrazy pociętych dłoni i ramion, a ja spojrzałem na swoje i stwierdziłem, że to wszystko przecież może być oszustwem. Wracając z obiadowej przerwy, spotkałem dwie koleżanki i powiedziałem:
— Zobaczcie, niepotrzebny jest nóż, wystarczy mieć kotka.
Roześmiały się, a jedna z nich dodała:
— No tak, wyobraź sobie, że pokazują te pokaleczone ręce, leci smutna muzyka, a potem, na końcu… zdjęcie kota!
Jedną z pierwszych osób w pracy, do których poczułem sympatię, był Vincenzo. Zadawał dużo pytań i mówił po angielsku z akcentem, który kojarzył mi się raczej ze wschodnioeuropejskimi krajami niż z Włochami, skąd pochodził. Miał lekki zarost i mocną opaleniznę, a jego głowę pokrywała łysina. Chodził zazwyczaj w T-shircie, który mocno przylegał do ciała przy rękawkach. Być może tylko odniosłem takie wrażenie ze względu na nieco bardziej umięśnione ramiona od moich. Pewnego dnia na jednym z nich zauważyłem cytat:
WIDZIAŁEM NAJLEPSZE UMYSŁY MEGO
POKOLENIA ZNISZCZONE SZALEŃSTWEM.
— To z Ginsberga, prawda? — spytałem. Zaczęliśmy wtedy rozmawiać. Poleciłem mu płytę Hotwalker Toma Russella z bitnikowską poezją, on zaś polecił mi film o facecie, który chce wypić kawę w Berlinie, lecz nigdzie nie może jej dostać.
— Berlin jest moim ulubionym miastem — powiedział Vincenzo. — Zawsze tam wracam, kiedy chcę doładować baterie.
Moim ulubionym miastem mimo wszystko pozostawała Lizbona i wkrótce okazało się, że i mnie uda się tutaj „doładować baterie”. Gdy w niedzielną noc włóczyłem się po jej zaułkach, w oczy wpadł mi plakat JAZZ W SIERPNIU. Wśród artystów, jacy mieli pojawić się na festiwalu, znalazło się nazwisko Marca Ribota. Znałem go dotychczas jedynie z albumów, które współtworzył z Tomem Waitsem, jako gitarzysta.
— Znasz tego wykonawcę? — zapytałem następnego dnia Vincenza, wskazując na ekran mojego komputera.
— Nie, ale… — zawahał się, po czym wymienił nazwisko włoskiego muzyka, któremu Marc Ribot również asystował przy nagrywaniu jakiejś płyty.
— To nasz włoski Tom Waits — dodał. — Naprawdę świetny.
Cechą charakterystyczną każdego chyba współczesnego kraju jest to, że ma własnego Toma Waitsa. Nie wiedziałem jednak, że niektórzy z tych lokalnych Tomów Waitsów byli w stanie przygarnąć do swojego zespołu Marca Ribota. Zapowiadał się dobry koncert. Niestety Vincenzo nie mógł pójść, bo był w tym czasie umówiony ze znajomymi. Wybrałem się więc sam. Występ zatytułowany Pieśni oporu miał odbyć się w amfiteatrze ogrodu Gulbenkian w górnej części Lizbony.
— To miejsce jest bardzo ładne — powiedział. — Jest dużo zieleni i stawy, w których pływają kaczki, dużo kaczek.
Atmosferą przypominało bardziej knajpiany ogródek niż lokal, w którym są koncerty. Jedyną różnicą było rozstawienie stolików oraz to, że pomimo wielkiego tłumu panowała niezwykła cisza i skupienie. Przerwało ją dopiero wejście członków zespołu i pierwsza folkowa piosenka, którą zagrali. Po tym utworze Marc Ribot wywnioskował, że z jego gitarą jest coś nie tak i zarządził chwilę przerwy. Dodał, że polubił to miejsce i występuje tu po raz czwarty, dlatego ma nadzieję, że wybaczymy mu tę usterkę. Po przerwie dostawiono do gitary jakieś dodatkowe urządzenie, Marc zagrał kilka akordów i stwierdził:
— Teraz lepiej, prawda? Mnie się wydaje, że już słychać normalnie.
Wkrótce potem zaczęli mu wtórować pozostali członkowie zespołu. Nie powiedziałbym, że było „lepiej”. Było niesamowicie. Temat drugiej piosenki stanowiły podnoszące się wody oceanu, płonące lasy i inne projekcje z nieodległej przyszłości. Wszystkie te plagi pojawiły się z rozkazu „wielkiego głupca” uosabianego zapewne przez współczesnych polityków. Od razu wyobraziłem sobie hydrę z głowami Donalda Trumpa, Borisa Johnsona i Kim Dzong Una. Nasza zakładowa psycholożka Rosa mówiła, że ci trzej panowie mają ze sobą dużo wspólnego, jakby byli kolegami ze szkolnej ławki. Widziałem w myślach tego wielogłowego głupca, jak uderza w przycisk uruchamiający broń jądrową, Tak zresztą sugerowałoby dwojakie znaczenie słowa push on w języku angielskim. Skojarzenia te jeszcze mocniej przywoływał łomot i dudnienie instrumentów, które można było przyrównać do prawdziwej broni jądrowej. Po tej apokaliptycznej wizji Marc starał się, niczym bitnik z lat sześćdziesiątych w rytm jazzowej muzyki, przywrócić do życia Emmę Goldman i Malcolma X, by „przypomnieli nam, jak być wolnym”. W piosence odżył Lew Trocki, Lenny Bruce i inni idole mojej młodości. Najbardziej w tym momencie szkoda było mi Vincenza, że nie poszedł ze mną na koncert.
Amfiteatr znajdował się niedaleko lotniska. Kiedy chwilami spoglądałem w zamyśleniu w niebo, pojawiał się na nim samolot, jak gdyby kolejny instrument w zespole. Przypomniał mi się wtedy występ Leroi Jonesa, którego miałem okazję posłuchać na żywo ponad dziesięć lat wcześniej w Katowicach. Leroi Jones był jedną z ostatnich żyjących legend rewolucji obyczajowej lat sześćdziesiątych i udało mi się zobaczyć go bardzo krótko przed śmiercią. Miałem talent w rzucaniu klątw na autorów wielkich dzieł. Twórca Amerykańskiej sielanki też umarł rok po tym, jak przeczytałem jego książkę. Podobnie stało się ze sławnymi fizykami, Leonem Ledermanem i Stephenem Hawkingiem. Niedługo po zapoznaniu się z ich pracami doszła do mnie wiadomość o śmierci. Marc Ribot natomiast zdążył trzy razy zmartwychwstać w trakcie tego jednego koncertu. Aplauz był dość długi, lecz mało kto przypuszczał, że będą bisy. Zaraz po ucichnięciu braw, ponownie pojawił się na scenie, wykonując balladę o zamordowanym rok temu sikhu, którego wzięto przez pomyłkę za muzułmańskiego imigranta. Znów rozległy się gromkie oklaski, a piosenkarz zniknął gdzieś pod sceną. Po paru minutach z powrotem wyszedł, by zaśpiewać balladę poświęconą prześladowanym mniejszościom seksualnym w Brazylii. Część widowni już po pierwszym zakończeniu opuściła amfiteatr, a ja nawet po trzecim dodatkowym występie cierpliwie stałem i wzruszony biłem brawo. Wreszcie wszystkie światła zgasły, wyniesiono cały sprzęt i powędrowałem w kierunku stacji metra.
Mijał trzeci tydzień mojego zatrudnienia i wraz z pozostałymi pracownikami kończyłem oceniać szkoleniowy zestaw filmików. Niektórym, jak w przypadku Giovanniego, zabrakło materiału, gdyż zdążył ich zobaczyć aż czterysta. Większości jednak, podobnie jak jemu, zabrakło też punktów, by ukończyć kurs z pozytywnym wynikiem. Podczas jednej z przerw podszedł do mnie Frank, mówiąc uradowanym głosem:
— Oceniłem już parędziesiąt filmów i sto procent dobrze.
— Tak? — odparłem, udając zdziwienie. — To się cieszę.
Szczerze mówiąc, nie wierzyłem ani w podaną liczbę, ani wynik, choć wiem, że inni byli w stanie to osiągnąć. Wszak na pewno nie zaliczyłbym do tych szczęśliwców Franka.
— Wiesz, mam swoje lata, znam się na różnych rzeczach. Wiem, o co w tym wszystkim chodzi, potrafię to wyczuć.
Pomyślałem, że o ile ocena kotów komandosów ratujących świat może być dosyć prosta, to już w przypadku schowanego za drzewem, przyłapanego przez obiektyw kamery na masturbacji Malezyjczyka z podpisem „ciężka praca”, wcale nie jest to łatwe zadanie. Usunąć? Ograniczyć wiekowo? Wątpliwości pojawiały się przy niemal każdym materiale wideo, z którym miałem do czynienia. Nawet popularny taniec wykonywany tylną częścią ciała dawał możliwość podjęcia trzech odmiennych decyzji w zależności od rozmaitych czynników. Czy pośladki wyświetlane były w zbliżeniu przez więcej niż kilka sekund, czy zajmowały większą część ekranu, czy można było stwierdzić, że taniec jest motywowany erotycznie czy też nie. Podobnie było z każdym elementem, o którym decydowaliśmy, czy ma być widoczny dla użytkowników internetowego serwisu.
Frank zaczepił naszego szkoleniowca, opowiadając mu o mieszkaniu wynajętym przed paroma laty, a ja dopiłem kawę i wróciłem do swoich filmów. Przewijały się wśród nich sceny gwałtów, pobić, duszenia małych dzieci, przerywane reklamami erotycznego masażu i scenami, w których chłopak oczyszcza gołymi rękami klozet. Zablokować, zablokować, oznaczyć jako spam, zostawić i tak w kółko co paręnaście minut aż do przerwy na kolejną kawę. Przez tydzień obejrzałem ponad trzysta filmów, lecz skończyłem z wynikiem o sześć punktów niższym od wymaganego. W przyszłym tygodniu mieliśmy powtarzać test i Juan powiedział, żeby się nie przejmować, bo na pewno pójdzie dobrze, jeśli przeanalizujemy nasze dotychczasowe błędy. Ja liczyłem na wynik bliski stu procentom. Jedynym moim zmartwieniem było, jak zrobić, aby nie okazał się za bardzo zbliżony do stu procent, co mogłoby skierować na mnie podejrzenia o oszustwie. Wpadłem bowiem na pomysł, by wszystkie swoje trafne decyzje, które wyświetlały się obok numerów filmów, wyeksportować do dokumentu tekstowego i korzystać z niego jako ściągi. Pomimo wielu innych restrykcji używanie narzędzi, w które wyposażył nas klient, nie było zabronione. Do tych narzędzi należał zarówno edytor tekstu, jak i tabela z rezultatami. Dla niepoznaki zrobiłbym parę błędów, a gdyby ktoś spytał, w jaki sposób aż tylu udało mi się uniknąć, powiedziałbym, że skrupulatnie je zapisywałem. Czemu więc miałyby się powtórzyć?
— Oczywiście w przyszłym tygodniu dostaniemy zupełnie nową pulę filmów — dodał Juan, gdy opuszczaliśmy salę.
Mój plan spalił na panewce jeszcze przed momentem wykonania.
Byłem już trzy razy w kinie. Po obejrzeniu najnowszej produkcji Quentina Tarantino zaobserwowałem, że Vincenzo opublikował post na Facebooku wyrażający rozczarowanie filmem. Film bazował na historii morderstwa przyjaciół oraz żony Romana Polańskiego i odpisałem Vincenzowi, że jest to najlepszy hołd, jaki można było złożyć jego ofiarom, a podczas zakończenia uroniłem nawet kilka łez. Vincenzo na to:
Biorąc pod uwagę fakt, że film dopiero się ukazał, nie chcę się na ten temat rozpisywać, bo każde słowo mogłoby stać się spojlerem dla moich znajomych… Jutro ci odpowiem.
Następnego dnia po przywitaniu się, nie mogąc powstrzymać swojej ciekawości, zapytałem:
— Więc mówisz, że jesteś zawiedziony filmem?
— Tak, ale nie chciałbym teraz poruszać tego tematu, bo na sali są osoby, które mogły go jeszcze nie widzieć. Pogadamy później.
Zauważyłem potem, że Vincenzo przegląda recenzje i na jego monitorze wyświetliła się obsada filmu. Wskazałem na aktorkę, odgrywającą rolę Sharon Tate.
— Była słodka, nie?
— Tak, ale pogadajmy o tym na przerwie, jak będziemy sami.
Rzeczywiście przerwa, gdy siedzieliśmy w kuchni, była dobrą ku temu okazją. Luis z Ricardem mówili do siebie po portugalsku, Julia z Saaną prowadziły rozmowę o zwyczajach żywieniowych i kawie, a z oddali dobiegał głos Franka:
— Basen, kilka pokoi, oddzielna łazienka i kuchnia dla każdego z lokatorów! — opowiadał. — I właściciel nie chciał żadnej zaliczki, gdzie tam.
Ja zatem ponownie spytałem Vincenza, który zajmował miejsce naprzeciwko mnie:
— To powiedz, co konkretnie nie spodobało ci się w tym filmie Tarantino?
— Wiesz, nie jesteśmy teraz sami — odparł Vincenzo — więc może omówimy to innym razem?
Poddałem się. Szczegółowa opinia Vincenza do dziś pozostała dla mnie tajemnicą. Mnie bardzo poruszył ten film, jednak w przeciwieństwie do Vincenza, nie miałem wobec niego żadnych oczekiwań, bo przedtem nie byłem nawet świadomy, że ma wejść do kin. Gdy spojrzałem po raz kolejny na post Vincenza umieszczony na Facebooku, znalazłem następujący dopisek: Uwaga, spojlery w komentarzach. Rozwinąłem listę i okazało się, że nikt niczego nie dodał. Był tylko mój, w którym napisałem, że wzruszyło mnie zakończenie i nic ponadto.
Treningi, zanim pojawił się Juan, mieliśmy z Chiarą. Jej uroda nie była tak wyzywająca, jak w przypadku Tâni. Mimo to Chiara była równie piękna, a osobliwego uroku dodawał jej nadzwyczaj serdeczny, dosyć głośny śmiech. Myślę, że wszyscy chłopcy na sali skrycie się w niej podkochiwali. Przypuszczam, że plasowała się tuż pod kreską właściwych dla jej wzrostu wskaźników BMI, lecz zgrabna sylwetka i przeurocza twarz całkowicie maskowały ten fakt. Była bardziej niż Tânia typem kobiety, który określaliśmy z Natalią jako „mysię pysię”, czyli dziewczynę doskonale pasującą w roli kandydatki na drugą połówkę. Tym bardziej że miny, jakie czasem robiła, przypominały mi miny mojej własnej, niedoścignionej w tej kategorii żony. Z Natalią kiedyś doszliśmy do wniosku, że najczęściej używanym wyrażeniem podczas naszych rozmów przez internet jest krótkie „pfr”. Pisaliśmy tak zawsze, jeśli nie wiedzieliśmy co powiedzieć, jak zareagować lub po prostu nabijaliśmy się z drugiej osoby. Było dla nas odpowiednikiem emotikony przedstawiającej buzię z wystawionym językiem. W ten sposób przypisaliśmy jej dodatkowe znaczenia. Chiara natomiast, gdy chciała wyrazić swoje zdziwienie i zakończyć jakiś temat bez jednoznacznej odpowiedzi, wzruszała ramionami i w tej samej chwili potrafiła wyartykułować to nasze „pfr”, nadać mu dźwiękową formę. Jak zrobiła to po raz pierwszy, sam zacząłem potajemnie się w niej zakochiwać. Chiara tydzień później wyjechała na wakacje i zastępował ją Igor. Był długowłosym chłopakiem o urodzie Chrystusa-intelektualisty. Najpierw pomyślałem, że pochodzi z Rosji i Dostojewski inspirował się nim, kreując postać Aleksieja, lecz oznajmił nam, że podobnie jak Chiara, jest Włochem. Dopiero na końcu przyszedł zastąpić go Juan.
Juan kazał każdemu sporządzić krótką notkę, by zaprezentować nas tym, którzy pracowali w firmie dłużej. Powiedział, abyśmy wysłali mu wiadomość z informacją, jaki jest nasz ulubiony zespół muzyczny, film oraz co lubimy robić w wolnym czasie. Napisałem, że moim ulubionym filmem jest Paryż, Teksas, choć prawda była nieco bardziej złożona. Otóż trzynastego października dwa tysiące piątego roku, wychodząc z jednego z poznańskich kin, zaczepiłem dziewczynę, która była poza mną jedyną osobą obecną na sali. Wyświetlano film Nie wracaj w te strony, uważany za kontynuację Paryż, Teksas. Po krótkiej wymianie zdań odezwałem się:
— Ja chyba lubię wszystkie filmy.
— A ja nie — odpowiedziała.
Być może dlatego rozmowa nie potoczyła się dalej. Mam tę datę zaznaczoną w kalendarzu, ponieważ była to moja pierwsza wizyta w kinie po tym, jak udało mi się wyrwać z domu rodziców, którzy rzadko pozwalali mi nawet w telewizji oglądać filmy po godzinie dwudziestej. Wolałem więc tym razem wybrać jeden tytuł z nadzieją, że ktoś również go uwielbia i nawiążemy ze sobą kontakt. Było bowiem tak, że bliższe relacje z ludźmi potrafiłem nawiązywać tylko poprzez filmy. Musiało to być albo miejsce zajmowane obok w kinie, albo długa dyskusja w kawiarni na temat czegoś, co niedawno oboje widzieliśmy. Zwykle miałem wtedy więcej do powiedzenia od swojego rozmówcy. We wszelkich innych sytuacjach po krótkim czasie milkłem.
Gdy jednak odebrałem mail, który Juan rozesłał pracownikom firmy, ujrzałem w nim następującą informację na swój temat: „Jednym z jego ulubionych jest film pod tytułem Paryż, a drugim Teksas”.
Rozdział III
Wypłata poszła na kwiaty i szampana,
Jazdę za dnia i tańce do białego rana.
Życie było jak marzenie
W moim starym volkswagenie.
— Martin Sexton „Gypsy Woman”
7
W celu przybliżenia czytelnikom postaci mojego przyjaciela Paula, najłatwiej będzie przytoczyć pewną anegdotę. Otóż, przyjechawszy do Portugalii, nie dysponowałem żadnym adresem, a nadal potrzebne mi było kilka przedmiotów, których nie mógłbym dostać w stacjonarnym sklepie. Oprócz tego rodzice mieli wysłać mi dokumenty od samochodu, bo nie zdążyłem ich odebrać w kraju. Pomyślałem więc, że najlepszym sposobem będzie skorzystanie z adresu przyjaciela, gdyż tak czy inaczej zamierzałem go odwiedzić.
Zdając sobie sprawę z niefrasobliwości Paula, w dzień przed nadejściem pierwszej paczki poinformowałem go, że łącznie ma się spodziewać trzech — dwóch ze sklepów internetowych oraz jednej od mojego taty. Napisałem również, by dał znać, gdy je otrzyma, co pozwoliłoby mi ustalić odpowiedni moment wyjazdu do Algarve, rejonu w południowej części Portugalii, w którym Paulo mieszkał. Śledząc paczki w internecie po numerze nadania, zauważyłem, że dwie z nich już nadeszły, lecz mój przyjaciel wciąż się nie odzywał. Zaniepokoiło mnie to. Poza tym zbliżał się wolny od pracy weekend, podczas którego mogłem odbyć planowaną podróż na południe, więc ponowiłem moje zapytanie do Paula, czy część paczek dotarła, czy jeszcze nie. Odpowiedź była następująca:
Cześć, Daniel! Poprzez słowo parceiro (po portugalsku partner) zrozumiałem, że chodzi o twoich znajomych. Owszem, przyszły dwa tajemnicze zamówienia pocztą: jedno ze szkłem do telefonu i jedno z miniaturowym telefonem. Jedno ze Szwecji a drugie z Hiszpanii, lecz nie miałem pojęcia, czemu je dostałem. Szkło jest u mnie, ale telefon dałem Xavierowi, który z kolei sprzedał go swojemu szefowi. Poproszę go o zwrot. Powinieneś był podać przy zamówieniu swoje nazwisko zamiast mojego. Do zobaczenia wkrótce, P.
Napisałem do Natalii, co skomentowała słowami:
— Oto cały Paulo.
To właśnie był Paulo, a moja pierwsza styczność z jego osobą miała miejsce w równie zadziwiających okolicznościach, jak ta ostatnia. Było to dziesięć lat temu. Zakończyłem pracę na stacji paliw w mieście, w którym studiowałem, czyli w Poznaniu, wyruszyłem za zarobione pieniądze w dwumiesięczną podróż i po powrocie zacząłem szukać nowego zajęcia. Mój wybór nie ograniczał się do Polski, więc rozsyłałem zgłoszenia także do innych krajów, choć ani razu nie przemknęło mi przez myśl, że odezwie się ktoś z Portugalii.
Portugalia to jednak kraj, który zajmował nie tylko moje myśli, ale również sny. Zdarzyło mi się raz, po obejrzeniu filmu Lisbon Story, dojechać autostopem do samego krańca kontynentu, na Przylądek Roca. Parę nocy spędziłem pod gołym niebem pośród wąskich lizbońskich uliczek, gdzie budziło mnie słyszane jeszcze wówczas pianie kogutów. Gdy zobaczyłem czerwony most, podobny do mostu z San Francisco, nie mogłem oderwać od niego wzroku. Mimo to obraz Portugalii, który powracał do mnie w snach, najczęściej nie przypominał widoków ujrzanych tam własnymi oczyma, lecz scenę z plakatu, wiszącego w toalecie poznańskiego pubu. Scena ta przedstawiała człowieka siedzącego z opuszczoną głową pod jakimś murem, być może w trakcie sjesty, która niegdyś istniała w Portugalii. Nad nim wisiał znak ze strzałką i napisem LISBOA. Właśnie ten obdarty mur, te odcienie, które nawet w czerni i bieli wydawały się mieć kolor, i ten spokój, były scenerią wielu moich marzeń sennych, a ów drogowskaz nieustannie kierował moje myśli w tamte strony. Chciałem kupić plakat, ale po pewnym czasie zniknął, zastąpiony reklamą filmu Jima Jarmuscha.
Pośród rozlicznych ogłoszeń, na które odpisałem, znalazło się jedno z Portugalii. Treść była nietypowa i dzięki temu do dziś potrafię zacytować niemal słowo w słowo przynajmniej jedno kluczowe zdanie. Brzmiało ono tak: „Ekscentryczny artysta poszukuje wspólnika do prowadzenia antykwariatu i nielegalnej restauracji”. Wysłałem swój nieskomplikowany wówczas życiorys i wertowałem kolejne oferty z nadzieją, że znajdę cokolwiek, co położy kres mojemu studenckiemu życiu oraz da niezależność. Dwadzieścia trzy lata niejako zobowiązywały mnie do tego, by odciąć się finansowo od rodziny. Czekałem parę dni, albo i tygodni, bez żadnego odzewu, po czym na elektronicznej poczcie pojawiła się wiadomość od człowieka o imieniu Paulo. Kliknąłem, żeby ją odczytać i okazało się, że to on był „ekscentrycznym artystą”, a zarazem jedyną osobą, jaka odpisała na mój email. Jeden z dziesiątek, które porozsyłałem. Napisał, że oferta jest jak najbardziej aktualna i zapytał, kiedy mogę przyjechać. Wyszukując za pomocą imienia, nazwiska oraz adresu dodatkowych informacji na temat tego tajemniczego człowieka, natrafiłem na internetowy profil ze zdjęciem, w którym wymieniał Lou Reeda i Davida Bowie jako swoich ulubionych wokalistów, a siebie samego określił jako „ekstrawertycznego mizantropa” i socjalistę. Miał pięćdziesiąt sześć lat. Pomyślałem, że biorąc pod uwagę wspólne zainteresowania, mogę być z nim szczery, więc napisałem, że przyjadę autostopem i, licząc od bieżącego dnia, dotarcie zajmie mi około tygodnia. Z poprzednich doświadczeń wiedziałem, że taka podróż trwa od dwóch do czterech dni, ale chciałem złożyć wizytę u rodziców, spotkać się ze znajomymi i załatwić parę spraw przed wyjazdem. Dlatego oszacowałem, że pojawię się prawdopodobnie za tydzień.
Jedną ze spraw do załatwienia było kupno telefonu. Rok wcześniej wybrałem się autostopem do Chin bez telefonu i tylko niekiedy pisałem listy z kafejek internetowych, informując rodzinę, gdzie aktualnie się znajduję. Długość podróży ograniczały mi wówczas terminy egzaminów na studiach, więc opuściłem granicę Polski pierwszego lipca, a pierwszego września przekraczałem ją z powrotem. Był to mój najdłuższy pobyt poza krajem. Ten zapowiadał się na jeszcze dłuższy, ponieważ nie zdałem egzaminów poprawkowych i musiałem powtarzać cały rok, praktycznie bez obowiązku uczęszczania na zajęcia. Nie wiedziałem, kiedy wrócę, dlatego rodzice nalegali, żebym kupił telefon. Z drugiej strony pomyślałem, że będzie on pomocnym narzędziem w skontaktowaniu się na miejscu z Paulem. Szybko odwiedziłem rodziców na Śląsku, wróciłem do Poznania z telefonem i stanąłem na wylotowej drodze z kartonową tabliczką z napisem BERLIN. Berlin był najbliższym dużym miastem, więc jego nazwa dla kierowców wyglądała bardziej znajomo niż na przykład Lizbona i lepiej rzucała się w oczy. Dalej był Paryż, Bordeaux, San Sebastian oraz Salamanka, i po kilku dniach znalazłem się na południu Portugalii.
Pod adresem, który zostawił mi przyszły pracodawca, pojawiłem się późnym wieczorem. Mieścił się tam biało-niebieski domek, jeden z wielu stojących w szeregu na bardzo wąskiej uliczce, a przed bramą garażową zaparkowany był srebrny fiat w wersji kombi. Był początek lutego. W kraju panowały jeszcze przymrozki, natomiast tutaj temperatura spokojnie pozwalała na spędzenie nocy na świeżym powietrzu. Powędrowałem więc wzdłuż biegnącej przez miasto drogi przelotowej i tuż za rondem, za którym stał znak z przekreślonym napisem OLHÃO, odnalazłem wąską gruntową ścieżkę prowadzącą gdzieś w pole i ułożyłem się tam pod jedną z palm, nastawiwszy budzik na siódmą rano. Wstałem, zjadłem śniadanie i zdążyłem pozwiedzać nieco okolicę, zanim zegar na telefonie wskazał przyzwoitą godzinę na to, by wyrywać kogokolwiek z porannego snu. Usiadłem wtedy na ławce przy promenadzie w centrum miasteczka i wysłałem esemesa z informacją, gdzie jestem oraz zapytaniem, czy mam podejść, a właściwie wrócić pod podany adres, czy też powinniśmy spotkać się gdzieś indziej. Szybko dostałem odpowiedź od mojego pracodawcy, że zaraz tam będzie i mam poczekać. Przede mną rozciągał się widok na dziesiątki łódek przycumowanych do nabrzeża, a w oddali było widać coś w rodzaju wysp z małymi domkami. Miało się okazać, że Olhão, podobnie jak i okoliczne miejscowości położone bliżej granicy z Hiszpanią, pozbawione jest bezpośredniego dostępu do otwartego oceanu, gdyż oddziela je od niego szereg niewielkich wysepek. Aby dostać się na plażę, należało wziąć prom na wyspę i tam dopiero można było poczuć się jak turysta w wakacyjnym kurorcie. Nie to jednak było moim zamiarem, więc cieszyłem się, że zamiast tłumów na ręcznikach plażowych mogę pooglądać łódki i żaglówki.
Obok mnie stało dwóch świadków Jehowy rozdających książki i nakłaniających ludzi do zmiany wiary. Po chwili pojawił się Paulo. Gdyby stał tam już wcześniej i nie znałbym jego twarzy ze zdjęcia, trudno byłoby mi odgadnąć, który z całej trójki to on. Jego aparycja sprawiała wrażenie dziwnego połączenia nowego mesjasza ze społecznym wyrzutkiem stojącym w kolejce po darmowy posiłek. Przypominał niesamowite postaci z książek, które wówczas czytałem, choć może nie jest to zbyt pochlebne określenie, zważając na to, że ich wspólną cechę stanowiło to, że były stare. On pomimo gęstej szaroczarnej brody, ciemnej karnacji i równie gęstych szaroczarnych włosów nie wyglądał staro, ale z pewnością przywoływał na myśl dawniejsze epoki niż ta, w której ludzkość znajdywała się obecnie.
Kiedy wsiadłem do samochodu, ostrzegł mnie od razu, że będzie z nami jego przyjaciel, gdyż niedawno zmarła ich wspólna znajoma i spotkali się, by powspominać minione czasy. Zaparkował auto pod tym samym garażem, który zapamiętałem z poprzedniego wieczoru, i otworzył bramę. W środku było ciemno, trochę brudno i zewsząd sypał się kurz, ale natychmiast rzuciły mi się w oczy porozstawiane wszędzie półki z rozmaitymi przedmiotami. Wywnioskowałem, że to właśnie jest sklep opisany w ogłoszeniu. Naprzeciwko wejścia stał masywny drewniany stół, a za nim widać było kuchnię. Wtedy zaświtała mi myśl, że może to być również restauracja, o której wspominał i nietrudno było w tej sytuacji zgadnąć, dlaczego miała pozostać nielegalna.
Przy stole siedział mężczyzna. Paulo przedstawił nas sobie i zaczęliśmy rozmawiać o polityce, podróżach oraz bardziej ogólnych tematach. Część zdań padała po angielsku, a część wymieniali między sobą po portugalsku. Czułem się odrobinę nieswojo, ale było to przyjemne uczucie, bo zwiastowało nową przygodę. Paulo w pewnym momencie sięgnął do kieszeni i zaczął w niej czegoś szukać. Ów drugi mężczyzna zapytał go o jakąś rzecz w portugalskim języku, a Paulo odpowiedział mu, po czym dalej grzebał w kieszeni, aż wyciągnął woreczek z ziołami. Po paru latach wspominaliśmy tamto spotkanie i Paulo wyjaśnił mi, że ich dialog przebiegał następująco:
— Może nie wyciągaj tego, skoro on ma z tobą pracować. Żeby chłopak się nie wystraszył — powiedział mężczyzna.
— Trudno, jak mu się nie będzie podobać, to najwyżej wróci — zripostował Paulo.
Istotnie podkreślało to mizantropiczną naturę Paula, ale od razu odezwał się w nim także ekstrawertyk.
— Chcesz się poczęstować? Paliłeś kiedyś haszysz? — zapytał mnie.
— Nie, haszyszu nie próbowałem. Jeśli jest to coś podobnego do marihuany, to chętnie się poczęstuję.
W podobnie miłej atmosferze toczyła się dalsza część mojej „rozmowy kwalifikacyjnej”. Haszysz wprawił nas w lekkie znużenie, więc Paulo pożegnał kolegę, a mnie zaprowadził do pomieszczenia obok, pokazując, gdzie jest moje łóżko oraz prysznic, dał klucze i zapowiedział, że wróci potem, albo jutro, bo jest już zmęczony. Przez okno widziałem, jak jego postać przemyka po schodkach znajdujących się na zewnątrz obok wejścia do garażu i zacząłem rozpakowywać plecak.
Parter domu składał się z dwóch części. Do jednej wchodziło się przez blaszane drzwi garażu i tam właśnie był przyszły sklep, kuchnia oraz dwie łazienki. W drugiej Paulo urządził coś w rodzaju graciarni, choć dla osoby niewtajemniczonej zastosowanie tego pojęcia mogło być równie usprawiedliwione wobec segmentu ze sklepem. Miał on stać się moim „podziemnym” królestwem na najbliższe miesiące. Ściany pomalowane były w abstrakcyjne plamy, wśród których dominowała zieleń, gdzieniegdzie wisiały malowidła Paula w postaci ekspresjonistycznych portretów oraz leżały wyroby ceramiczne, wykonane również przez niego. Na białych blaszanych półkach można było znaleźć niemal wszystko, od zabawek z jajka niespodzianki po dawne narzędzia kuchenne. Pomiędzy półkami stały barowe parasole, rzucające cień na całą resztę, a nieco spoza cienia wychylały się stojaki z książkami i kolekcją pocztówek o filmowej tematyce. Te dwa ostatnie znajdowały się bliżej okna, natomiast w środkowej części sklepu na stojakach wisiały wszelkiego sortu ubrania damskie oraz męskie. Moim ulubionym meblem była półka wzdłuż bocznej ściany, na której leżały dziesiątki albo nawet setki płyt winylowych, a miejsce tuż obok zajmował gramofon. Części nagrań w ogóle nie znałem, ale co najmniej połowa trafiała idealnie w moje gusta. W głębi pomieszczenia mieliśmy aneks kuchenny, a na lewo od niego coś w rodzaju sklepowej lady. Stała tam kasa fiskalna, stary komputer z monitorem, pojemnik z przyborami biurowymi i paręnaście innych przedmiotów. Wokół biurka przymocowane było na ścianie kilka półek z drobnymi towarami na sprzedaż oraz płytami kompaktowymi w pudełkach, a po lewej stronie wisiały dla ozdoby dziesiątki masywnych, pordzewiałych kluczy. Oczyma wyobraźni wnet usadowiłem się na fotelu za biurkiem, słuchając na cały regulator starych winylowych płyt.
Mój pokój znajdował się jednak w drugim pomieszczeniu, do którego można było dostać się od frontu domu, bądź skrótem — przez wielkie przesuwne drzwi, przylegające do ściany z kluczami. Gdy przedarło się przez gąszcz nieużywanych od dawna krzeseł, materacy, rowerów, doniczek oraz innych gratów, na samym krańcu była niewielka, okryta zasłonką klitka z drewnianym łóżkiem, szafką z telewizorem oraz łazienką wyposażoną w prysznic.
— Mamy też pokoje u góry — mówił Paulo — więc jeśli chcesz, możesz z nich korzystać, ale tutaj śpi się latem o wiele przyjemniej.
— Jasne, mi tutaj pasuje — odrzekłem ucieszony, że będę miał zaraz za ścianą sklep.
Wziąłem ze sobą, jak zwykle, tylko czerwony trzydziestolitrowy plecak, więc rozpakowanie go nie trwało długo. Paulo jeszcze pierwszego wieczoru zaprosił mnie na kolację, którą przyszykowała jego żona Isabel i poznałem przy tej okazji ich nastoletniego syna Xaviera. Miał równie gęstą czuprynę jak Paulo, ale z racji wieku była cała czarna. Wraz z nami jadł piesek Toto, a od czasu do czasu przemykał gdzieś jeden z kilku kotów. Toto było portugalskim pieszczotliwym określeniem głupka i pies rzeczywiście trochę sprawiał takie wrażenie. Był niewielkich rozmiarów, biały z brązową szramą i nierówno odrastającą sierścią. Paulo powiedział, że i tak zostaje im zawsze dużo jedzenia, które potem muszą dojadać zwierzęta, zatem spokojnie wystarczy dla mnie. Tak więc jedzenie i nocleg miałem za darmo, a plan biznesowy mieliśmy przedyskutować kolejnego dnia.
Rzeczą, o jakiej od razu pomyślałem, obudziwszy się rano, i jaką zarządził Paulo, było uprzątnięcie pomieszczenia. Włożył do gramofonu płytę z muzyką, którą poznałem podczas wcześniejszego krótkiego pobytu w Portugalii. Była to Amália Rodrigues, jak wyjaśnił, najbardziej znana portugalska śpiewaczka fado. Przy jej zawodzącym, tęsknym głosie dał mi do ręki szufelkę ze zmiotką, obok położył mopa i powiedział, że spotkamy się na obiedzie. Zewsząd sypał się kurz, a w moim pokoju unosił się zapach paliwa. Jego źródłem były kanistry stojące przy wejściu. Paulo mówił, że to benzyna, którą przywozi z Hiszpanii, ponieważ jest tam o ponad złotówkę tańsza, więc koszt kilkudziesięciokilometrowej podróży zwraca się już przy jednym zbiorniku.
Po obiedzie Paulo próbował mi wyjaśnić swoją teorię sprawiedliwego prowadzenia biznesu. Ustalił, że jemu będzie należała się pewna część za inwestycję, która zostanie wyrównana, gdy sklep zacznie przynosić większy dochód. Reszta zarobku od razu miała być dzielona między nas dwóch po równo z uwagi na to, że obaj byliśmy pracownikami, wykonującymi swoją „dniówkę”. Dniówka natomiast początkowo wraz z przerwami trwałaby dwanaście godzin, od ósmej do dwudziestej, w celu sprawdzenia, jaka pora dnia przyciąga największą liczbę klientów. Na podstawie tych danych ustalilibyśmy optymalny czas funkcjonowania sklepu w przyszłości. Takie były założenia. Aby jednak w największym skrócie przedstawić przebieg zdarzeń, jakie nastąpiły potem, przytoczę fakty, którymi zawsze posługuję się, opowiadając tę historię znajomym.
Co do godzin działania sklepu wyglądało to następująco: otworzyliśmy po mniej więcej dwóch tygodniach, ponieważ o poranku mój „szef” zawsze znajdował wymówkę, by przełożyć to na kolejny. Na początku zgodnie z ustaleniami siedzieliśmy przez cały dzień na dole. Najczęściej byłem sam, a Paulo przychodził na kawę i papierosa, po posiłkach, przed drzemkami, albo w nadzwyczaj rzadkich sytuacjach, gdy w sklepie pojawiał się klient i należało mu coś wyjaśnić. Podstawową kwestią do wyjaśnienia była cena. Mieliśmy etykietki, które zacząłem przyklejać na część przedmiotów, pytając się o każdy z nich Paula, ale po kilkunastu takich pytaniach stawał się zmęczony i szedł na górę, mówiąc, że dokończymy to jutro. Ostatecznie więc informacja o cenie znalazła się na bardzo nielicznych przedmiotach, a w przypadku pozostałych Paulo kazał mi samemu ją oszacować. Nie było też jasne, które przedmioty są na sprzedaż, a które nie. Gdy ktoś zapytał o jakąś nietypową rzecz, biegłem do Paula skonsultować się w tej sprawie i wówczas mówił mi, żebym jej nie sprzedawał. Musiałem więc przeprosić niekiedy jedynego klienta, który w danym dniu zawitał do sklepu, i odłożyć towar na półkę. Warto przy takiej okazji wspomnieć, że nawet gdyby postanowił tę rzecz kupić, i tak nie mógłbym jej legalnie sprzedać. Mieliśmy kasę fiskalną, lecz Paulo zgubił do niej instrukcję, a żaden z nas nie potrafił rozszyfrować znaków pojawiających się po naciśnięciu któregokolwiek z przycisków.
Ze względu na to, że przychodziło niewielu ludzi, a z rana i pod wieczór w ogóle nie było ruchu, przesunęliśmy czas otwarcia na godziny od dziewiątej do dziewiętnastej. Wkrótce dokonaliśmy ponownej korekty na dziesiątą i osiemnastą. Jedna z pierwszych osób, które zapewniły nam drobny zarobek, to Cygan z małym wąsem, w jasnej przewiewnej koszuli, a przyciągnęła go do naszego sklepu muzyka wydobywająca się z gramofonu. Było to flamenco w wykonaniu najbardziej znanego pieśniarza tego gatunku, Camaróna. Do tej pory nie znam imienia tego człowieka, więc zawsze mówiliśmy na niego „Cygan”. Wszedł przez garażową bramę, zaczął wybierać z półek przedmioty, na których akurat najmniej się znałem, i pytał o cenę każdego z nich. Talerze, miski, przybory kuchenne oraz różnego typu ozdoby. Gdy zgromadził pokaźną kolekcję naczyń, zawołałem Paula i z kwoty około pięćdziesięciu euro, która powstała po zsumowaniu cen wszystkich rzeczy, jakie trzymał w ręku, szybko zeszliśmy do kilkunastu. Tak czy inaczej, był to nasz pierwszy zarobek w banknotach zamiast bilonu, więc wywołał we mnie poczucie radości. Nasz Cygan wszedł na powóz zaparkowany przed garażem i w podziękowaniu za udaną transakcję dodatkowo podarował nam melony. Od tej pory przyjeżdżał częściej ze swoimi melonami i, mimo że stanowiły one pokaźny składnik zapłaty za kupowane towary, był w zasadzie jedynym stałym klientem oraz jednym z naszych dwóch źródeł dochodu.
Drugim były targi staroci. Odbywały się co weekend, zawsze w innym miasteczku, ale Paulo wiedział, gdzie należy jechać, by zarobić przynajmniej na moją tygodniówkę. Pakowaliśmy wtedy wybrane rzeczy do wielkiego pudła, wrzucaliśmy je wraz z rozkładanym stolikiem do bagażnika fiata i staliśmy przez kilka godzin na słońcu, niekiedy zarabiając nawet pięćdziesiąt euro. Z tygodnia na tydzień zarobki były coraz mniejsze, gdyż pomimo zmiany lokalizacji targu asortyment mieliśmy ciągle ten sam, a klienci stanowili raczej zamknięte grono. Podobnie jak my jeździliśmy z jednego targu na drugi z nadzieją, że coś nowego sprzedamy, tak samo oni przemieszczali się z nadzieją, że coś nowego kupią. Problem polegał jednak na tym, że nowych rzeczy nie było, a inwestowanie przy tak małej stopie zwrotu również nie miało większego sensu. Dla wielu pchle targi były po prostu pomysłem na spędzenie niedzieli i ja także traktowałem je w ten sposób. Paulowi niestety niezbyt on odpowiadał, dlatego systematycznie zmniejszaliśmy częstotliwość naszych wyjazdów. Równocześnie coraz bardziej zawężały się godziny funkcjonowania sklepu i po miesiącu otwieraliśmy już od dziesiątej do osiemnastej, następnie od dziesiątej do szesnastej, aż ostatecznie Paulo stwierdził, że kiedy przebywamy akurat w sklepie, to jest czynny, a jeśli nas tam nie ma, to można go uznać za zamknięty.
Dom Paula znajdował się na krańcu uliczki, która wyznaczała granice gminy. Ani kolorowy szyld ARTYKUŁY Z DRUGIEJ RĘKI, ani zaprojektowane przeze mnie wizytówki z wydrukowaną na rewersie mapką nie zwiększyły zainteresowania sklepem. Z tej przyczyny Paulo, z którym zdążyliśmy się zaprzyjaźnić, podniósł moją wypłatę początkowo do pięćdziesięciu procent przychodu, aż w końcu zdecydował, że wszystko, co dostanę, mogę zatrzymać dla siebie. Było to kilkanaście euro tygodniowo i wystarczało mi na to, by codziennie napić się w mieście kawy lub piwa, a raz na tydzień kupić butelkę taniej whisky do popijania w domu i wyjść do kina. Niczego więcej nie potrzebowałem do satysfakcjonującego życia. W tamtym okresie nie miałem jeszcze prawa jazdy, więc nie mogłem sam jeździć na targi staroci, dlatego czasem tygodniowy zarobek nie przekroczył nawet kilku euro. Wtedy Paulo znalazł dla mnie inne zajęcie, za którego wykonywanie płacił powyżej minimalnej godzinowej stawki w Portugalii. Okazało się bardzo proste.
Ojciec Paula, Pedro, posiadał działkę na obrzeżach pobliskiej Taviry. Ze względu na dawne urazy rzadko utrzymywali ze sobą kontakt, ale Paulo lubił tam spędzać czas. Na działce stał od dawna nienaprawiony piec, w którym tworzył swoje wyroby ceramiczne, ozdobne doniczki i wszelkiego rodzaju użytkowe naczynia. Namawiałem go, by w końcu wziął się za naprawę, lecz powiedział, że koszty są dosyć spore, ale kiedyś to zrobi. Za to ojciec Paula mimo podeszłego już wieku nadal był w pełni sił i pracował jako architekt. Paulo nauczył się wyczuwać momenty, kiedy Pedro był w pracy, i wtedy zabierał pieska Toto, a potem także mnie, i jechaliśmy na działkę. Rosły na niej drzewa z gatunku, o którym przedtem w ogóle nie słyszałem. Miały podłużne czarne owoce przypominające strączki fasoli. Moja praca polegała na potrząsaniu ich długim kijem i zbieraniu tych, co spadły do wielkich płóciennych worków. Paulo wyjaśnił, że są to te same drzewa, których owocami odżywiali się bohaterowie biblijnych przypowieści, dlatego nazywa się je „chlebem świętojańskim”. Dziś służą głównie do produkcji pasz dla zwierząt, więc po napełnieniu worków pakowaliśmy je do bagażnika fiata i zawoziliśmy do przetwórni, gdzie z roku na rok skupowano je po coraz niższej cenie. Długo nie mogłem znaleźć polskiego określenia tej rośliny, toteż posługiwałem się portugalską nazwą alfarroba. Po latach dowiedziałem się, że jest to szarańczyn, albo inaczej karob.
Kiedy praca przy szarańczynie znudziła nam się, Paulo zazwyczaj szedł na drzemkę. Dla mnie znalazł na ten czas jeszcze dziwniejsze zadanie. Dom stojący na działce otoczony był niskim, kilkudziesięciocentymetrowym białym murkiem. Paulo przyszykował mieszaninę wody z jakąś farbą, również w białym kolorze, i kazał mi go malować. Gdy zapytałem, dlaczego to robimy, skoro murek już jest biały i wygląda ładnie, powiedział, że od czasu do czasu po prostu trzeba go odświeżyć. Tym sposobem w ciągu paru miesięcy spędzonych w Portugalii pomalowałem murek wokół domku co najmniej kilka razy i stałem się w tym fachu specjalistą. Szkoda, że nikt inny, zapewne nie tylko w Portugalii, ale i na całym świecie nie płacił siedmiu euro na godzinę za pokrywanie białą farbą niewielkiego murku, który i tak był biały, i nawet w razie pominięcia jakiegoś fragmentu powierzchni nie było szans, by ktokolwiek mógł to zauważyć.
Nie poznałem wielu mieszkańców Olhão, ale za pomocą portalu Couchsurfing udało mi się nawiązać kontakt z Bartkiem i Martą, pracującymi w pobliskim Faro. Było to bliźniacze miasto, oddalone zaledwie o parę kilometrów, i zarazem stolica regionu Algarve. Czasami spotykaliśmy się u nich lub u mnie, a pewnego razu Paulo zabrał nas na wspólną wspinaczkę po pobliskich wzgórzach. Powiedział, że nie lubi ponad dziewięćdziesięciu procent ludzi, których spotkał w swoim życiu, ale Bartek i Marta byli dla niego w porządku. Poza tym natknąłem się na Kasię, która wraz z mężem z Holandii, Frankiem, zdecydowała się otworzyć w naszym małym miasteczku hotel. Również Franka Paulo polubił i niekiedy pomagał mu w tłumaczeniu dokumentów niezbędnych do prowadzenia biznesu oraz kontakcie z lokalnymi urzędami. Od czasu do czasu odwiedzali nas także nieliczni znajomi Paula. Wśród nich sympatyczny, nieco wyłysiały już rzeźbiarz z Taviry, będący jego kuzynem, oraz właściciel pobliskiej farmy, Carlos, który przyjeżdżał ze swoją córeczką Marianą. Paląc marihuanę, własnoręcznie zasadzoną na działce, raczył nas niestworzonymi historiami, na przykład o rzeczywistym pochodzeniu zabójców Petera Tosha, którego muzyka umilała nasze wspólne wieczory. Na szczęście nie znałem wówczas języka portugalskiego, więc mogłem w rytmach reggae palić swojego jointa, jeść krewetki i popijać piwo bez większych obaw o przyszłe życie. Paulo uważał, że Carlos ma jakieś problemy z psychiką, ale mimo to jego wizyty, nie tylko ze względu na przywieziony „towar”, należały do tych, które wspominam najcieplej.
Oprócz tego wciąż przyjeżdżał do nas Cygan, wołając sprzed zamkniętych drzwi garażu przeciągłym głosem:
— O patrão, o patrão!
Oznaczało to szefa, czyli Paula, który zazwyczaj ucinał sobie właśnie popołudniową drzemkę. Otwierałem wtedy garaż i wpuszczałem Cygana do środka, spełniając jego coraz bardziej wyszukane życzenia. Bądź co bądź zapewniały nam stały, cotygodniowy dochód. Po skopiowaniu wszystkich płyt Camaróna oraz pozostałych wykonawców flamenco, których nagrania mieliśmy w sklepie, zorientował się, że można podobną muzykę znaleźć w internecie, więc podawał mi nazwiska interesujących go pieśniarzy i przyjeżdżał po płyty z nowymi utworami, a za każdą z nich zostawiał parę euro oraz parę melonów. Melony leżały na powozie i niekiedy pilnowała ich tęga żona Cygana, cierpliwie wyczekująca, aż skończy dobijać z nami targu. Jeszcze więcej płacił za wideoklipy z koncertów i, gdy zaczynało ich brakować na portalu YouTube, zadowalała go coraz niższa jakość nagrań. Nie wiemy do tej pory, czy trzymał je dla siebie, czy sprzedawał, lecz znając jego smykałkę do interesów, przypuszczam, że miał wysokie marże i za te nagrania ktoś musiał mu płacić dwa razy tyle, co on nam.
Inaczej było ze mną i z Paulem. Z jednej strony nie wiedzieliśmy, jak rozkręcić biznes, a z drugiej portugalska pogoda niezbyt sprzyjała wytężonej pracy. W końcu jednak przyszedł czas na otwarcie restauracji i Paulo zarządził, że na próbę zaprosimy naszych znajomych. Zapytałem go, jakie danie planuje podać ze względu na to, że ja nie potrafiłem przyrządzić nawet jajecznicy, a on tylko fasolkę, więc ze spokojem odparł, że zaserwujemy im fasolkę. Fasolka Paula była jednym z najpopularniejszych portugalskich dań, dość łatwym w przygotowaniu. Jej pochodzenie, podobnie jak w przypadku włoskiej pizzy, wywodziło się z dawnych czasów, gdy biedni ludzie po prostu wrzucali do garnka to, co aktualnie mieli w spiżarce. W wykonaniu Paula było to parę rodzajów mięsa usmażonego razem z cebulką, do tego marchewka, a potem przykrywało się wszystko dużymi płatami kapusty, dodawało fasolę wraz z wodą i czekało, aż całe danie lekko się poddusi. Przygotowaliśmy więc ładne oświetlenie, portugalską muzykę i zastawiliśmy stół dla kilkorga gości. Restauracja miała trzy otwarcia. Za pierwszym razem przyszedł Bartek z Martą. Bardzo im smakowało i miło spędziliśmy wieczór, a na końcu Paulo odwiózł ich do domu. Drugi raz pojawił się kuzyn Paula ze swoją przyjaciółką, również artystką, która tworzyła instalacje z wielkich królików przy plaży i na wydmach. Zjedli, smakowało im i rozstaliśmy się, gdy zegar wybijał północ. Ostatnim razem ugościliśmy Franka z Kasią i także wychodzili zadowoleni. Z uwagi na to, że zabrakło pomysłu, co robić dalej, kiedy restauracja trzykrotnie została oficjalnie otwarta, na tym poprzestaliśmy. Nawet nie zdążyłem nauczyć się gotować feijoady — bo taką nazwę nosiła portugalska fasolka — ale Paulo, kiedy byłem z powrotem w Polsce, wysłał mi przepis i do tej pory jest ona jednym z niewielu dań, które sam potrafię przyrządzić.
Zapytałem swego czasu Paula, czemu już niczego nie maluje ani nie tworzy. Odpowiedź była prosta. Jego zdaniem świat przeżywał przesyt ludzi mieniących się artystami oraz bezużytecznych przedmiotów nazywanych sztuką. Do pewnego stopnia zgadzałem się z nim, ale jednocześnie pomyślałem, że sztuka mogłaby wyleczyć go z depresyjnych stanów, które niekiedy miewał, nie zajmując się niczym oprócz wożenia syna do szkoły i wyprowadzania psa. Paulo zaczął kiedyś studia na kierunku związanym z twórczością artystyczną, lecz podobnie jak mnie, i jemu nie udało się ich ukończyć. Mogę jednak z pełnym przekonaniem stwierdzić, że sztukę konceptualną uprawiał z niezwykłym kunsztem i wyczuciem.
Przedmioty zajmujące garaż, który w momencie mojego przyjazdu przeistoczył się w sklep, następnie przez chwilę w restaurację, aż stał się miejscem, gdzie po prostu mieszkałem i cieszyłem się beztroskim życiem, pochodziły w większości od rodziny Isabel. Niektórzy jej krewni byli wysoko postawionymi urzędnikami w latach reżimu Salazara i do czasu rewolucji zdążyli zgromadzić dość pokaźny majątek. Część rzeczy, jakie udało im się zachować, wciąż miała wartość, nie tylko sentymentalną, aczkolwiek nie były już nikomu potrzebne. Dlatego wylądowały w domu Paula i Isabel. Pewnego dnia Isabel zabrała mnie do Lizbony i okazało się, że jej rodzina nie przestała kontynuować kolekcjonerskich tradycji. Mieszkanie teściów Paula ozdobione było małymi kapliczkami, których historię tłumaczyła mi z wielkim zapałem matka Isabel. Szybko zauważyłem na półce kolekcję albumów ze sztuką malarską i spędzałem wieczory na ich oglądaniu. Po południu natomiast wychodziłem do miasta i kręciłem się po jego wąskich, zatłoczonych uliczkach biegnących na przemian w górę i w dół, a całą tygodniówkę uzyskaną dzięki malowaniu białego murku i zbieraniu karobu, wydałem na seanse w kinie Cinemateca Portuguesa, gdzie każdego dnia wyświetlano stare amerykańskie filmy. Podczas jednej z takich wędrówek zatrzymałem się przy sklepie z pocztówkami w dzielnicy Chiado. Zacząłem obracać stojakiem, pomyślawszy, że po kilku miesiącach pobytu wypadałoby wysłać pozdrowienia dla rodziny, i nagle zdarzyło się coś niezwykłego. Obrazek na jednej z czarno-białych widokówek przypominał mi coś bardzo znajomego, bardzo bliskiego, a jednocześnie od dawna znajdującego się poza moim zasięgiem. I właśnie w tamtym momencie zorientowałem się, że przed moimi oczyma ukazała się Lizbona z dawnych snów. W postaci tego zwalistego mężczyzny we flanelowej koszuli z opuszczoną głową oraz wiszącej tuż nad nią tabliczki z napisem LISBOA. Był to obraz z plakatu w poznańskim pubie, który zniknął z moich myśli na tyle lat, a teraz niespodziewanie znów się pojawił, i to w dodatku w całkowicie namacalnej formie. Odwróciłem kartkę i z tyłu widniała informacja, że jest to zdjęcie Orlanda Batisty z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku, zrobione w oddalonej od Lizbony o parędziesiąt kilometrów Sesimbrze. Uradowany pobiegłem do domu rodziców Isabel i opowiedziałem całą historię. Postanowiłem widokówkę wysłać do babci z pozdrowieniami i prośbą o przysłanie mi w rewanżu skarpetek, gdyż te, które zabrałem, powoli kończyły swój żywot. Paczka ze skarpetkami przyszła po kilku tygodniach, a widokówka trafiła z powrotem w moje ręce, gdy wróciłem na miesiąc do Polski, by powtórzyć niezaliczone egzaminy na studiach.
8
Do Olhão ruszyłem w piątek od razu po skończeniu dniówki. Chciałem po drodze zwiedzić zachodnie wybrzeże, lecz z racji tego, że wkrótce miało zrobić się ciemno, przełożyłem to na powrót i jechałem najkrótszą trasą przez wyboiste drogi Alentejo.
Koty cały czas miauczały.
— Pixie, czemu na mnie wskakujesz? — mówiłem do małej. — Zaraz się zatrzymamy, zrobimy przerwę, będzie dobrze.
Pierwszą przerwę zrobiłem po mniej więcej stu kilometrach w przydrożnej restauracji. W przedsionku jadła kolację grupa przyjaciółek, przy ladzie stało kilku mężczyzn, a potężny pan z obsługi kręcił się w tę i we w tę w białym fartuchu, zupełnie ignorując moją obecność. Gdy zauważyłem, że wszyscy złożyli zamówienia, a on nadal mijał mnie bez słowa, odezwałem się:
— Pesca cozida raz.
Wybrałem jedną z trzech dostępnych w menu ryb, wiedząc tylko, że słowo cozida oznacza rybę gotowaną, a nie smażoną. Zdążyłem sprawdzić w słowniku, że danie dnia to gulasz z jagnięciną, więc miałem jeszcze wybór między dorszem i sardynkami, które już jadłem.
— Pesca cozida raz? — powtórzył pytającym tonem.
— Tak, poproszę.
— Pesca cozida raz! — zawołał w kierunku zaplecza.
Skierowałem się do łazienki, po czym wybrałem miejsce w przedsionku. Czekałem pół godziny, zaspokajając apetyt oliwkami, aż szef kuchni przyniósł ogromny blaszany talerz wypełniony po brzegi rybą, dużymi kawałkami ziemniaków i marchewki oraz wielkimi płatami kapusty. Kiedy wychodziłem, przy moim kamperze stał drugi, z francuskimi rejestracjami, i jedna z dwójki dziewczyn spoglądała na mnie, lecz nie odpowiedziała na portugalskie „dobry wieczór”. Po drodze mijałem co najmniej kilka kamperów i zwykle ich kierowcy podnosili w geście pozdrowienia dłoń. Do tej pory zrobiło się jednak na tyle ciemno, że nie widać było ludzi w kabinach nadjeżdżających aut, a większość z pozostałych dwustu kilometrów przemierzałem samotnie w niemal całkowitym mroku.
— Kotku, kotku, zaraz dojedziemy, wszystko będzie dobrze — powtarzałem Pixie, gdy na mnie wskakiwała. Chwytałem ją wtedy za kark i przenosiłem na fotel pasażera. Ona zaś ciągle wracała. Niekiedy pozwalałem jej posiedzieć trochę dłużej, jeśli droga była pusta. W Olhão byłem po godzinie pierwszej.
Rano przed domem Paula zauważyłem, jak ktoś wyciąga rzeczy z bagażnika białej osobówki. Pomyślałem, że to jeden z gości, bo mój przyjaciel od pewnego czasu wynajmował pokoje na drugim piętrze i często miał rezerwacje na cały okres wakacyjny. Człowiek ten jednak oddalił się zaraz w nieznanym kierunku. Paulo powitał mnie w drzwiach, po czym zerknął na stojący samochód i powiedział:
— Pieprzony Lizbończyk przyjechał na wakacje! Czemu nie zaparkował naprzeciwko, pod murem?! Przecież jest tam miejsce.
— Skąd wiesz, że jest z Lizbony? Po rejestracji?
— Cóż… — machnął ręką. — Jeśli nie jest stąd, to możemy uznać, że jest z Lizbony.
Paulo zawsze wykonywał ten gest, kiedy fakt, o którym wspominał, wzbudzał w nim obojętność. Jak gdyby chciał dać do zrozumienia, że choć może wyjść na ignoranta w danej kwestii, to zdaje sobie sprawę, że użył myślowego skrótu. Sam też tak robiłem.
Po chwili wyszedł na zewnątrz, trzymając w ręku koc.
— Po co ci to? — spytałem.
Ułożył go na kwiatach ozdabiających wejście do domu i odparł:
— Jak będzie wchodził do samochodu, to będzie musiał się o niego otrzeć i zorientuje się, że naruszył moją przestrzeń.
Rozmawialiśmy potem, siedząc w pomieszczeniu, które było niegdyś garażem, przy moim pierwszym pobycie miało przeistoczyć się w sklep, następnie w restaurację, a obecnie służyło jako miejsce do spędzania czasu latem, gdy na piętrze było zbyt gorąco.
— Muszę pójść na górę — stwierdził Paulo.
Poszedłem za nim. Usiadł przy komputerze i zaczął przeglądać katalog z dokumentami.
— Nie mogę tego znaleźć… — westchnął.
— A czego szukasz? — dopytałem.
— Mieliśmy taki dokument, w którym były wyznaczone granice naszej działki z domem… o jest!
— A po co ci to?
— Muszę wydrukować.
Szybko odgadłem jego zamiary i usłyszałem charakterystyczny dźwięk uruchamianej drukarki. Zerknąłem potem za okno i zauważyłem, że w samochodzie poruszyły się lusterka.
— Chyba spóźniłeś się, Paulo. Oni już odjeżdżają.
Przy samochodzie pojawił się właściciel, a naprzeciwko stała jego rodzina. Paulo wychylił się z okna i chciał najwyraźniej coś powiedzieć, lecz uprzedziła go uśmiechnięta dziewczyna.
— Tylko pakowaliśmy się, już odjeżdżamy.
— Aha, to dobrze, bo to nasze miejsce parkingowe — zawołał, po czym zwrócił się do mnie, zgniatając trzymaną w ręku kartkę: — No tak, chyba nie będzie potrzebna.
Jak wspomniałem, Paulo kiedyś stwierdził, że dziewięćdziesięciu procent ludzi, których poznał, nie darzy sympatią. Myślę jednak, że uczucie to było odwzajemniane przez drugą stronę może nie z większą żarliwością, ale z pewnością równie często.
Na piętrze pojawiła się wkrótce Isabel i od razu zaczęła mnie przepraszać za to, co stało się z przesyłką, po czym poszliśmy razem do kampera. Paulo uznał, że jest za gorąco, by wychodzić z domu, i obejrzy go później. Podczas gdy Paulo przypominał Daniela Day-Lewisa z filmu Ballada o Jacku i Rose, Isabel przywoływała we mnie skojarzenia z Yoko Ono. Wyobrażałem sobie, że gdy poznali się pod koniec lat sześćdziesiątych, byli właśnie taką parą hipisów. Pomyślałem, że ta analogia mogła wzbudzić w nim zauroczenie postacią Isabel. Paulo wciąż wyglądał, jak gdyby przeniósł się wehikułem czasu z lat sześćdziesiątych, za to w wyglądzie Isabel nic nie wywoływało takiego wrażenia, poza tym drobnym podobieństwem do partnerki Johna Lennona. W zachowaniu Isabel również nie odnajdywałem ducha tamtych czasów. Była jedną z najserdeczniejszych osób, jakie zdarzyło mi się poznać. Zdążyłem dostrzec, że woli przebywać w odosobnieniu, zajmując się własnymi sprawami, jednak brakowało jej tego dystansu, z którym kojarzę zachowania ludzi z marginesu społeczeństwa. W bezpośredniej relacji była ciepła i zawsze zainteresowana problemami swojego rozmówcy.
— Widzę, że masz tutaj kuchnię — odezwała się.
— Tak, jeden posiłek zazwyczaj sobie gotuję, a na drugi chodzę do restauracji.
Zacząłem otwierać szafki i pokazywać Isabel ich zawartość.
— A co z elektrycznością? — spytała z zainteresowaniem.
— Tylko raz zdarzyło mi się, że światło zaczęło nieco przygasać. Wszystkie urządzenia ładuję w pracy.
— No tak, ale w zimie ogrzewanie będzie ci zabierać prąd.
— Wszystko jest na gaz, ogrzewanie, lodówka — zacząłem wymieniać. — Problem polega na tym, że w Portugalii macie inne butle, ale w paczce, którą przysłał mi tata, jest odpowiednia przejściówka.
Pokazałem Isabel łazienkę, wytłumaczyłem, że mam jedno łóżko u góry, na którym śpię, a drugie mogę zrobić po złożeniu stołu.
— Xavier z pewnością byłby zachwycony takim kamperem — stwierdziła.
Xavier był dwudziestoletnim już, jedynym synem Isabel i Paula. Nigdy nie rozmawiałem z nim poza wymianą krótkich grzeczności, ponieważ ja kiedyś znałem tylko kilka najprostszych wyrażeń po portugalsku, a on jako nastolatek nie posługiwał się językiem angielskim. Tym razem nie mieliśmy okazji się zobaczyć. Paulo powiedział, że Xavier niedawno rozpoczął pracę w dyskotece i właśnie odsypiał nockę na działce swojego dziadka.
— Pamiętam, Daniel, jak kiedyś, gdy byliśmy razem w Lizbonie — odezwała się Isabel — moja mama zostawiła ci klucze, ale tylko do mieszkania i zapomniała dać kluczy do klatki schodowej.
— Coś sobie przypominam…
— Ty stwierdziłeś, że w takim razie spędzisz noc w mieście. Nie wiem, gdzie wtedy chodziłeś, ale zmartwiłyśmy się, gdy nad ranem jeszcze cię nie było.
— Rzeczywiście, było coś takiego — odrzekłem, próbując odświeżyć pamięć. Przypominałem sobie, że podszedłem tamtej nocy pod klatkę i uznałem, że nie ma potrzeby budzić sąsiadów, skoro mogę po prostu poszwendać się po mieście i wrócić nad ranem. W młodości nieczęsto zdarzała mi się taka okazja.
— No tak, Isabel, wiesz, że ja zawsze staram się szukać najprostszych rozwiązań.
Roześmiała się. Puppy w tym czasie chował się pod szafkami i na przemian miauczał oraz warczał na szarą kotkę Paula. Zabraliśmy go z Isabel, aby zapoznał się z nowymi przyjaciółmi. Paulo miał w domu psy, koty oraz kury, a Puppy uwielbiał towarzystwo. Widocznie nawiązanie znajomości wymagało trochę dłuższej chwili. Odczepiłem jego smycz od łóżka i powędrowaliśmy do kampera.
Gdy wróciłem do mieszkania, Isabel już nie było, więc zapytałem Paula, czy wyjdzie na kawę. Pytanie sformułowałem w sposób, który w innej sytuacji mógłby wydawać się niegrzeczny, ale w przypadku Paula było wręcz odwrotnie, gdyż doskonale przewidywał jego odpowiedź i tym samym zwalniał go od szukania usprawiedliwień.
— Pewnie nie masz ochoty przejść się na kawę do miasta?
— Nie, to pora, kiedy zazwyczaj robię drzemkę — odparł i zaraz dodał:
— Wiesz, w zasadzie mógłbym przejść się z tobą na kawę, ale chyba zdajesz sobie sprawę, że byłoby to dla mnie bolesnym doświadczeniem.
— Nie ma problemu, ty się w takim razie zdrzemnij, a ja wrócę za dwie godziny. Kupić coś na kolację?
— Masz na myśli wino?
— Nie ma sprawy, mogę kupić. Czerwone czy białe?
— Czerwone. Oczywiście, że czerwone!
— Ale mamy coś do jedzenia?
— Wiesz, coś tam pewnie jest. Gdyby się poszukało, to coś byśmy znaleźli — powiedział, lecz jego głos wyrażał raczej obojętność w kwestii, która dla mnie była jedną z najistotniejszych. — Często w ogóle nie jadam kolacji — dodał.
— Dobrze, zatem kupię coś gotowego z Pingo Doce, może jakąś zupę i do tego czerwone wino.
Wyszedłem i rzeczywiście mój spacer, wliczając kawę i ciastko oraz wizytę w Pingo Doce, zajął dokładnie dwie godziny.
— Byłem w ładnej kawiarni na Avenida da República — powiedziałem Paulowi. — Czasem puszczają tam filmy, grają koncerty.
— Ach, tak, raz poszedłem tam z Davidem — odparł — i nigdy więcej nie wróciłem.
David był jednym z wakacyjnych gości Paula. Na tyle spodobało mu się Olhão, że postanowił zostać na kilka miesięcy. To on sprowadził większość psów, którymi Paulo obecnie się zajmował. Znajdywał zawsze chore zwierzęta i próbował im pomagać. Jeden miał złamaną nogę i, gdy wchodziłem do domu, starsza pani zapytała mnie, czy pies ze złamaną nogą jeszcze żyje, czy już umarł. Powiedziałem, że muszę zapytać właściciela, bo przy takiej liczbie zwierząt trudno było mi się połapać.
— Dlaczego? Nie podobało ci się?
— Ach, w połowie filmu podjechał ktoś na rowerze i zaczął bardzo głośno mówić do obsługi. Były to jakieś strasznie brzydkie słowa.
— I nie poprosili go, żeby był ciszej?
— Nie, bo był to znajomy dziewczyny z obsługi.
Mój przyjaciel rzadko dawał jakiejś osobie lub jakiemuś miejscu kolejną szansę. By wkupić się w jego łaski, trzeba było zrobić dobre wrażenie już za pierwszym razem. Było to całkowite przeciwieństwo moich poglądów. Kiedyś nawet przyszło mi na myśl, że gdybym miał zakładać partię polityczną, to jej nazwa brzmiałaby Partia Drugiej Szansy i byłaby ostoją dla tych, którzy popełnili w życiu błąd.
Wkrótce Paulo zajął się podlewaniem kwiatków, ja przeparkowałem kampera pod dom i tuż przed zachodem słońca usiedliśmy na wąskim tarasie na piętrze. Promienie raziły mnie mocno w oczy, ale lubiłem ten widok. Pod nami gdakały kury, a my popijaliśmy czerwone wino.
— Do tej pory myślałem, że najlepsze do zamieszkania będzie centrum Lizbony — odezwałem się — ale nie wiem, czy to dobry pomysł, gdy mam porównanie z moją wioską Laje w Porto Salvo.
— Rozumiem — odparł Paulo. — Nigdy nie miałeś okazji mieszkać poza miastem.
— Nigdy przez tak długi czas. Poza tym mieszkania z dala od centrum Lizbony są tańsze.
— Powinieneś zwiedzić dzielnicę Reboleira. Ostatni raz, gdy tam byłem, poczułem atmosferę dawnej Portugalii. Wiesz, wchodzisz do knajpy, a tam sami starsi ludzie, zero turystów. Jest całkowicie ciemno. Oni zwykle omijają takie miejsca.
— Na pewno w kolejny weekend sprawdzę.
— Jest tam pełno emigrantów — kontynuował. — Dużo czarnoskórych z Angoli i Mozambiku. Bardzo małe mieszkania. Normalnie w portugalskich blokach na każdym piętrze są dwa numery, jedno mieszkanie z lewej i jedno z prawej strony. Tam dzielono je na cztery lub pięć. Po rewolucji, wiesz, budowano nowe osiedla dla ludzi, którzy wracali z dawnych kolonii. Żeby stać ich było na mieszkania, musiały znajdować się nieco dalej od centrum. Dzielnica ta przez wiele lat była przykładem dla architektów.
— Jak powinno się projektować?
— Jak nie powinno się projektować — poprawił.
Paulo zaproponował coś do jedzenia, ale powiedziałem, że jeszcze nie jestem głodny. Chodziło mu raczej o przekąskę do wina, chleb lub coś w tym rodzaju. Widok zachodzącego słońca był jednak na tyle przyjemny, że wolałem nie zmieniać pozycji. Tylko trochę przesunęliśmy zawieszoną na tarasie zasłonę.
— Wiesz, z tymi paczkami, to naprawdę nie wiedziałem, kto mógł je zamówić. Oczywiście przemknęło mi przez głowę, że to ty, ale wpierw pomyślałem o Davidzie i Gunvor, a z racji tego, że nie utrzymywaliśmy już od dawna kontaktu, stwierdziłem, że lepiej dać je Xavierowi.
— A czemu przestaliście utrzymywać ze sobą kontakt? — spytałem.
— Ach, pewnego dnia wybraliśmy się do Porto na urodziny siostry Gunvor. I David zaczął mieć do mnie wyrzuty o to, że z nią sypiam.
— A sypiałeś z nią?
— Nie, nigdy. On tylko tak myślał.
— Więc jak zareagowałeś, kiedy ci to powiedział?
— Nie powiedział. Po prostu, gdy pozostał tutaj, przez ostatnie dni odnosił się do mnie z takim dystansem, że można było to wyczuć. Mało rozmawiał, mówił, że ma pracę.
Paulo z Davidem spędził co najmniej tyle czasu, co ze mną. Filtr antypatii Paula, jak widać, nie był ustawiony jedynie na zachowania, lecz także na myśli innych osób. Gdy kończyło się wino, ustaliliśmy, że ja zacznę szykować kolację, a on pójdzie do sklepu po następne. W radiu ciągle grała przyjemna elektroniczna muzyka, a słońce już zaszło całkowicie za horyzont.
Paulo wrócił lekko podenerwowany.
— Wiesz, pokłóciłem się z kasjerką w Pingo Doce — powiedział.
Zauważyłem, że mimo to trzyma w ręku butelkę wina, więc nie mogło być aż tak źle. Udałem zdziwienie.
— A co takiego się stało?
— No wiesz, one mówią „dzień dobry” najwyraźniej do wybranych osób. Stałem w kolejce i do osoby przede mną uśmiechnęła się, powiedziała „dzień dobry”, a potem moje towary zaczęła kasować bez słowa. Zapytałem więc, czy witają się tylko z wybranymi osobami i zaczęliśmy się kłócić. Widać, że dawne zwyczaje wciąż są żywe w dzisiejszych czasach.
Próbowałem szybko zwizualizować sobie tę sytuację i doszedłem do wniosku:
— Pewnie po prostu nie zdążyła skończyć rozmowy z poprzednim klientem i odruchowo zaczęła kasować twoje zakupy. Często tak się dzieje. Mnie też panie przy kasie nie zawsze zdążą powiedzieć „dzień dobry” i nie mam im tego za złe.
Paulo jednak upierał się, że dziewczyna zignorowała go ze względu na wygląd. Miał nieco ciemniejszą karnację niż większość tubylców, a jego ubiór nie wskazywał na bogate pochodzenie. Przez pozostałą część wieczoru rozmawialiśmy o problemach współczesnego świata, dawnym życiu w Portugalii i obyczajach tutejszej arystokracji. Paulo płynnie przeskakiwał z jednego tematu na drugi, wtrącał mnóstwo dygresji, po czym, niekiedy nawet z godzinnym opóźnieniem, wracał do powziętego wcześniej wątku.
— I po co ja o tym wszystkim wspominałem? — przerwał swój potok myśli. — Aha, pamiętam, jak moja babcia, zawsze gdy przechodziła obok eleganckiej pary z wózkiem, pochylała się nad nim i mówiła: „O, jakie ładne oczka, jakie ładne włosy, jakie cudo, niu niu niu”, a gdy takie samo dziecko widziała u biednej rodziny, w ogóle nie zwracała na nie uwagi.
Relacje wyższych klas z resztą społeczeństwa należały do ulubionych tematów Paula. Opowiedział mi o książce, która była popularna wśród jego rówieśników pochodzących z lepiej usytuowanych rodzin. Jej bohater był księciem, który stracił majątek, poznał, czym jest bieda, i zacząwszy pracę jako kierowca, musiał od zera piąć się na wyżyny „portugalsko-amerykańskiego snu”. Prostota tej fabuły wiele mówiła o poziomie edukacji ówczesnych elit. Podobno jedynym przedmiotem ich rozmów był sport i samochody. Paulo natomiast prawdziwą biedę widział na wyspie Tavira, gdzie przez bardzo krótki okres zdarzyło mu się pracować w barze obsługującym turystów. W tamtych czasach pracownicy zarabiali grosze i musieli nosić ogromne worki z zaopatrzeniem oraz baniaki z wodą, by zaspokoić potrzeby zagranicznej i miejscowej arystokracji.
— Mówiło się kiedyś, że ludzie z Taviry chowają jedzenie w szufladzie. Wiesz, po to, żeby nie musieli się nim dzielić z gośćmi. Ktoś zasłyszał tę pogłoskę w Lizbonie i zgadnij co? Wówczas zaczęto opowiadać, że tacy są ludzie w całym Algarve.
Przez chwilę kontynuowaliśmy temat, po czym spojrzałem na zegarek i była już prawie północ. Nie tylko dzień chylił się ku końcowi, ale także i nasza dyskusja.
Tak wyglądało jedno z moich kolejnych spotkań z tym przedziwnym człowiekiem. Ciągle przypominał mi się opis widniejący na dawnym internetowym profilu Paula, w którym określał się jako „ekstrawertyczny mizantrop”. Powiedziałem, że ja w przeciwieństwie do niego jestem raczej „introwertycznym filantropem”. Lubię ludzi, jednakże wolę trzymać się na uboczu i spędzać czas samotnie. W gruncie rzeczy pomyślałem, że jesteśmy do siebie podobni, a dziwactwa Paula wcale nie były gorsze ani bardziej ekscentryczne od poczynań większości ludzi, których spotykamy — jeśli spojrzeć na to bez uprzedzeń, jakie zrodziło w nas wychowanie w społeczeństwie. Paulo był po prostu trochę inny od pozostałych.
9
W porze obiadu spotykałem czasem starszą panią, która przychodziła do pobliskiego kraniku po wodę.
— Przyjechał pan na wakacje? — zapytała.
— Nie, do pracy. Pracuję tutaj, zaraz obok.
— Ja też uwielbiam zwierzęta — odparła, spoglądając na kręcącego się wokół kampera kota i ignorując moją odpowiedź.
— Mam dwa. Jeden boi się ludzi, dlatego siedzi w środku.
— Ojej, no tak, tu jest niebezpiecznie, niebezpiecznie — rzekła wyraźnie zmartwionym tonem.
— Nie no, gdzie tam, proszę pani, przecież tu jest tak spokojnie!
— Rodzinę pan ma?
— Żonę, ale jest w Polsce.
— A dzieci? — spytała z zaciekawieniem.
— Dzieci jeszcze nie.
— Ojej, niebezpiecznie tutaj. Ma pan telefon na policję? — dopytała.
— A jaki jest telefon na policję? Jeden-jeden-dwa?
Nie zwracając znów uwagi na to, co mówiłem, kontynuowała:
— Proszę trzymać przy sobie telefon i w razie czego dzwonić. Trzeba być czujnym — rozejrzała się dokoła. — I ciągle mieć przy sobie telefon.
Jeden raz, gdy gościłem Lorenza, Włocha poznanego przez portal Couchsurfing, rzeczywiście poczułem się przez chwilę zagrożony. Było to jednak w Lizbonie, nie tutaj. W środku nocy zerwaliśmy się obydwaj z łózek, słysząc głośne pukanie.
— Widziałeś, kto to był?
— Tak, jakaś grupka ludzi, pewnie robili sobie żarty.
— Może po prostu chcieli ognia do papierosa — odparłem z wrodzoną sobie naiwnością. Przypomniało mi się bowiem zdarzenie, gdy w mojej małej mieścinie ktoś późnym wieczorem zapukał w okno i okazało się, że to tylko młoda dziewczyna szukająca zapalniczki.
— Nie sądzę — dobiegł z górnego łóżka głos Lorenza.
Położyliśmy się zaraz z powrotem i bardzo szybko zasnąłem. Przyśniło mi się to pukanie i raptem usłyszałem świst pochodni rzucanej w kierunku kampera. „Niech się dzieje, co chce”, stwierdziłem, nie potrafiąc zebrać w sobie wystarczającej siły i odwagi, by stanąć na nogi. „Spłonie, czy nie spłonie”, ciągnąłem wewnętrzny monolog, „i tak już nic nie zrobię”. Na szczęście nie obudziliśmy się w płomieniach, a kamper pozostał w nienaruszonym stanie. Właśnie tamtą sytuację przywołała mi na myśl moja starsza sąsiadka.
Kolejna wycieczka po weekendowej wizycie u Paula przytrafiła się ledwie tydzień później. Z portalu Couchsurfing zgłaszali się do mnie różni goście. Niektórym zadawałem dodatkowe pytania, by upewnić się, czy zdają sobie sprawę z możliwej niewygody, z odległości od centrum i z towarzystwa dwójki kotów, których nie można spuszczać z oka, ale większość z tych osób w ogóle nie odpisywała. Zmieniłem lokalizację na Porto Salvo zamiast Oeiras i odzywało się ich coraz mniej. I tak niemal wszystkie zgłoszenia odrzucałem, widząc, że nikt nie podjął trudu, by przeczytać, kim jestem i co tutaj robię. Mieszkając jeszcze w Polsce, gościłem turystów, którzy byli grzeczni i wiedzieli, jak się zachować. Do tej grupy zaliczam również Lorenza, lecz gdyby sporządzić zestawienie, nasuwała się smutna konkluzja, że wielu traktuje to jako darmowy hostel.
Od niedawna jednak na tym samym portalu pojawiła się opcja Couchsurfing Hangouts, która zamiast wymiany noclegów polegała na znalezieniu sposobu wspólnego spędzenia czasu. Gdy rok temu odwiedziłem na kilka dni Paula, zapomniał, że mieliśmy razem wyjechać do Sewilli, gdzie zarezerwowałem nam hotel. Bez żalu po prostu oddał mi pięćdziesiąt euro. Skorzystałem wtedy z Couchsurfing Hangouts i poznałem dzięki temu dziewczynę, z którą przemierzyliśmy autostopem fragment południowego wybrzeża Portugalii. Było to o wiele przyjemniejsze doświadczenie niż zostawianie kluczy do mieszkania nieznajomym pragnącym zaoszczędzić na hotelu podczas przesiadki w Katowicach. Zawsze miałem skrycie za złe takim ludziom, że nie są zainteresowani zwiedzaniem Katowic, które przecież nawet dla mnie, jako — można powiedzieć doświadczonego turysty — oferowały mnóstwo atrakcji. Siła reklamy pozostawała mimo to niezwyciężona. Dopiero gdy do Katowic zawitały znane festiwale muzyczne, na ulicach pojawiały się tłumy przyjezdnych, zachwyconych klimatem Górnego Śląska. No, może nie klimatem w dosłownym znaczeniu tego słowa.
Tutaj włączałem od czasu do czasu Couchsurfing Hangouts, lecz nie trafiłem na nikogo, z kim mógłbym znaleźć wspólny język, aż pewnego wieczoru przyszedł email o pojawieniu się nowego wątku na forum. Młoda dziewczyna z Odessy poszukiwała kogoś do spędzenia razem czasu na łonie natury, przy ognisku, z dala od miejsc obleganych przez turystów. Wszedłszy na jej profil, zauważyłem, że lubimy podobne filmy oraz że tworzy bardzo interesujące rysunki, przywołujące na myśl okładki płyt z psychodeliczną muzyką. Zastanawiałem się, czy nie nastąpi okazja, by kupić któryś z nich do przyozdobienia kampera. Napisałem więc i umówiliśmy się, że w nadchodzący weekend podjadę do Lizbony, skąd wyruszymy na południe. Znalazłem jezioro w Alentejo otoczone pojedynczymi drzewkami, co przypominało scenerię afrykańskiego stepu. Nie zanosiło się na to, że spotkamy tam tłumy turystów. Wiktoria, tak było jej bowiem na imię, zaakceptowała mój pomysł.
Wsiadłszy do samochodu, spytała od razu, czy mam jakąś muzykę. Powiedziałem, że może włączyć swoją i w radiu zaczęły pobrzmiewać medytacyjno-relaksacyjne melodie, a Wiktoria, zamiast podziwiać widoki za oknem, przymknęła oczy i odpowiadała dość zdawkowo na moje pytania. Dopytywałem o szczegóły informacji, które znalazłem na Couchsurfing, by stworzyć sobie bardziej klarowny obraz tej tajemniczej osoby.
— Nie skończyłaś szkoły?
— Nie. Po co mi ukraińska szkoła średnia? To na nic się nie przyda.
— I uciekłaś od rodziców? Nie lubiłaś ich?
— Nie za bardzo.
— To od jakiego czasu jesteś w podróży?
— Będzie już rok.
Jej głos miał delikatny ton, więc odpowiedzi te nie brzmiały nieuprzejmie. Gdy przejeżdżaliśmy przez most, zapytałem, czy była przy pomniku Jezusa, który spoglądał na nas z drugiego brzegu rzeki Tag i odparła, że nie. Powiedziałem, że w drodze powrotnej moglibyśmy się tam zatrzymać, ale nie wydawała się zainteresowana. Z nadal przymkniętymi powiekami spytała, czy nie powinniśmy stanąć przy supermarkecie, by kupić coś do jedzenia.
— Zrobiłem już niewielkie zakupy, ale też uważam, że to dobry pomysł.
Wzięliśmy trochę warzyw i owoców, masło orzechowe, wodę i kilka innych rzeczy. Kiedy wsiedliśmy ponownie do auta, powiedziała:
— Moja muzyka się skończyła. Zmieniałam ostatnio telefon, więc nie mam nic więcej. Możesz teraz puścić swoją.
Dałem jej telefon i kazałem coś wybrać. Jej wybory były niezwykle trafne. W zasadzie słuchała wszystkiego, co mnie fascynowało w jej wieku. Na początku zabrzmiał Lou Reed, potem Nick Cave, następnie Patti Smith i tak minęła dwugodzinna jazda. Nie protestowałem, gdy chciała podkręcić regulator do maksimum. Rzadko kiedy trafiała mi się okazja do tak intensywnych muzycznych wspomnień z czasów liceum. Jeżdżąc samemu, zazwyczaj przez zwykłe lenistwo, ustawiałem w odtwarzaczu radio z polską lub portugalską Trójką. Wiktoria jednak okazała się lepszą prezenterką niż Wojciech Mann i Anna Gacek.
— Lubię jeździć nocą. Mógłbym tak bez ustanku, w ogóle nie chce mi się spać.
— Ja też — odparła.
W końcu dotarliśmy do celu i nadeszła pora na sen. Wokół panowała absolutna cisza i tylko od czasu do czasu pojawiały się reflektory pojedynczych samochodów okrążających jezioro. Można było podjechać pod sam brzeg, ale droga zrobiła się w pewnym momencie zbyt piaszczysta, więc dalej poszliśmy pieszo. Linia brzegu wciąż zdawała się zarysowywać tuż przed nami, a mimo to nie mogliśmy do niego dotrzeć. Któreś z nas zorientowało się, że zamiast iść w jego stronę, ciągle posuwamy się wzdłuż. Zrobiliśmy dwa kroki w bok i ujrzeliśmy połyskującą taflę wody.
— Może jednak rozłożymy śpiwory pod jakimś drzewem? — zaproponowała Wiktoria. — Jak rano wstaniemy, to słońce może tak świecić, że nie będzie dało się wytrzymać.
Uznałem to za nienajgorszy pomysł, więc cofnęliśmy się, szukając tym razem miejsca pod którymś z rzadko rozsianych drzew.
— To mi się nie podoba. Spójrz, jakie brzydkie — skomentowała, pokazując mi w świetle latarki zeschnięte gałęzie i liście.
Podeszliśmy do kolejnego.
— To też nieładne.
Jedno drzewo spodobało się jej bardziej od innych i postanowiliśmy pod nim zostać. Wiktoria przez długi czas nie potrafiła ułożyć się w śpiworze, stwierdziwszy, że jej głowa nie może być niżej niż nogi, potem, że jest za gorąco, następnie zaś za twardo, aż wreszcie wybrała odpowiednią pozycję.
— A ty bez śpiwora? — spytała.
— Na razie nie jest mi potrzebny. Później się przykryję.
Zbliżała się północ, więc zaczęliśmy powoli zasypiać przy dźwiękach The Doors i poezji Jima Morrisona, dobiegających z mojego telefonu. Gdy telefon ucichł, w oddali dało się usłyszeć odgłosy jakichś dziwnych dzikich zwierząt. Wydawało się, że to ptaki.
— Ojej, boję się, obejmij mnie — powiedziała na żarty.
Objąłem ją i tajemnicze dźwięki pojawiły się po raz drugi.
— O nie, znowu!
Zaczęliśmy się śmiać. W końcu ustały.
— No tak, tylko teraz nie mam pretekstu, by cię objąć.
Kiedy wstałem, było przed dziesiątą. Wypatrzyłem w oddali kampera i powiedziałem Wiktorii, żeby się nie martwiła, bo w ciągu pół godziny wrócę. Odpowiedziała z półprzymkniętymi powiekami, że się nie martwi. Wkrótce wróciłem z miseczką płatków śniadaniowych oraz bułką z masłem orzechowym. Słońce rzeczywiście prażyło z mocą maszynki do popcornu, a ludzi nadal nie było widać poza dwiema lub trzema sylwetkami nad wodą oraz rozłożonym kilkaset metrów dalej namiotem.
Przeparkowałem kampera pod drzewo, zabraliśmy koc, ręczniki oraz stroje kąpielowe i podeszliśmy do brzegu. Wiktoria stwierdziła, że woda jest dużo cieplejsza niż nad oceanem. Ja nie miałem porównania. Ilekroć przyjeżdżałem nad ocean, nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby się wykąpać. Podobnie nad jeziorem. Teraz jednak, z braku innych rzeczy do roboty oraz chęci dotrzymania towarzystwa, wszedłem do wody.
— Zrelaksuj się — powiedziała, podtrzymując mnie łagodnie dłońmi, gdy próbowałem leżeć na tafli wody. — Inaczej nie ma możliwości, żebyś nie poszedł na dno.
— Jak mam się zrelaksować bez kawy i ciastka?
Z jej pomocą dryfowanie na wodzie było przyjemnym doświadczeniem, ale kiedy odsuwała ręce, opadałem na muliste dno.
— Wiesz, że najlepiej unoszą się na wodzie martwe ciała? To paradoks. Gdy toną, nie mogą nic zrobić, by wydostać się na powierzchnię, a tuż po chwili zaczynają swobodnie po niej dryfować.
Nie wiedziałem, że tak jest, choć jeszcze bardziej zdziwiła mnie Wiktoria poprzez swoją refleksję na ten temat, która sprawiała wrażenie poczynionej zupełnie spontanicznie, zaraz po wzięciu krótkiego oddechu. Innym razem, gdy zaganiałem Puppiego do kampera, zwijając jego smycz, jakbym był jednym z zawodników przeciągających linę, roześmiała się i porównała to do łowienia ryb.
— Słuchaj, pojedźmy nad morze — powiedziała po kolejnym powrocie z wody.
Szkoda było mi opuszczać to miejsce. Ciągle panował błogi spokój i tylko za nami dobywały się z jakiegoś samochodu rytmy przypominające meksykańską muzykę taneczną. Ciche, melodyjne, jak cała okolica. Stwierdziwszy, że to nasza wspólna wycieczka, przystałem na propozycję i nawet nie miałem potrzeby kryć niezadowolenia tym pomysłem, ponieważ byłem w gruncie rzeczy zadowolony, że zobaczę coś nowego podczas tego krótkiego weekendu. Wkrótce jednak okazało się, że jest to bardziej wycieczka Wiktorii niż moja.
Gdy dojechaliśmy nad pobliską tamę, zapytałem:
— To może przejdziemy się trochę po okolicy?
— Jak chcesz, to się przejdź, ja posiedzę.
Potem zatrzymaliśmy się w pięknie położonym miasteczku Alcácer do Sal, gdzie zamierzałem napić się kawy w którejś z kawiarni nad rzeką i również nie chciała się ruszyć.
— Po co miałabym wychodzić do jakiegoś miasteczka, skoro wyjechałam spędzić czas pośród natury?
— No chodź, kupię ci loda, soczek, cokolwiek będziesz chciała, a ja szybko wypiję kawę i pojedziemy dalej.
Zgodziła się. Usiedliśmy w najbliższym lokalu i Wiktoria była bardzo zaniepokojona niedziałającym hasłem do internetu. Już wcześniej prosiła mnie o udostępnianie swojego łącza, co robiłem, jeśli tylko był zasięg, lecz przy którymś razie zapytałem:
— Czemu nie masz internetu w swoim telefonie, jak tak często go używasz?
— Po co mam płacić, skoro zawsze ktoś mi udostępnia? — odparła, jak gdyby logika tego stwierdzenia była czymś oczywistym.
Wyszło na to, że Wiktoria potrzebuje internetu, by prowadzić partie szachów jednocześnie rozgrywane z kilkunastoma osobami z całego świata. Powiedziała, że to uzależniające, czym znów mnie rozczuliła.
— Nie poznałem jeszcze nikogo, kto byłby uzależniony od szachów — przyznałem. — Tym bardziej wśród nastolatek.
Odtąd po prostu przestałem zwracać na nią uwagę, kiedy pochylała się w skupieniu nad ekranem telefonu. Nałóg ten był wprawdzie rzadko występującą przypadłością, ale wciąż odbierałem go jako objaw uzależnienia od telefonu i braku szacunku wobec realnych osób znajdujących się w pobliżu. Coraz mocniej irytowała mnie, gdy stanęliśmy koło przydrożnego sklepu w celu uzupełnienia zapasów i spytała:
— Słuchaj, zaczyna mi się okres. Kupiłbyś mi podpaski?
Dałem jej dwa euro i po kilku minutach przybiegła z powrotem, oddając resztę. Wcześniej mówiła, że zarabia, wykonując masaże, ale zacząłem zastanawiać się, jak to możliwe, by ów interes był tak mało dochodowy, że nie potrafiła zaoszczędzić na podpaski.
— Te masaże chyba nie przynoszą ci za wiele pieniędzy?
— Po co mi pieniądze? — odparła, jak gdyby było to zupełnie logiczne. — Potrzebuję tylko na bilety. Przecież jedzenie mam u gospodarzy z couchsurfingu.
Po tym stwierdzeniu mój stosunek do niej stał się obojętny, szczególnie zważywszy na to, że przecież nie występowałem w roli gospodarza. Przynajmniej nie taki był zamysł.
Wiktoria mimo to była kimś niezwykłym i prawdopodobnie mój własny wiek stanowił jedyny czynnik, który dzielił mnie od uznania jej stylu życia za uosobienie i najściślejsze urzeczywistnienie idei wolności. Jeśli spotkałbym ją na jednej ze swoich dawnych autostopowych ścieżek, które przemierzałem jako równie zagubiony nastolatek, być może prośba o kupno podpasek byłaby dla mnie najwyższym wyrazem dowartościowania mojej osoby. Coś podobnego do sytuacji, w której Bob Dylan zaczepiłby mnie na ulicy, podał harmonijkę i zapytał, czy mogę mu zagrać jakiś kawałek. Albo gdyby Matka Boska wyłoniła się z ikony przywieszonej w kościele i poprosilła, by pomodlić się o jej zdrowie.
Kiedy umawialiśmy się przez internet na wycieczkę, zapytałem Wiktorii, czy potrafi rozpalić ognisko. Ja nie potrafiłem. Było to jednak głupie pytanie, bo przecież sam obrazek widniejący na internetowym komunikatorze obok jej imienia, przedstawiał kobiecą postać, z której wnętrza wydobywa się ogień. Oczywiście, że umiała go rozpalać.
— Masz jakiś papier? — spytała, jak wychodziliśmy z zaparkowanego przy plaży kampera. Odparłem, że tylko toaletowy, ale szybko zorientowałem się, że posiadam również papier do drukarki. Nadchodził kolejny wieczór, tym razem przy szumie morskich fal i niemal pustej plaży. Nie wierzyłem, że uda się taką znaleźć, ale przyznałem Wiktorii rację. Była to zaledwie druga z kolei, na którą trafiliśmy. Przy wjeździe stało parę innych aut, ale wystarczyło oddalić się o kilometr od głównego zejścia i oprócz dwójki rybaków nie było w zasięgu wzroku żywej duszy.
Wiktoria szukała gałęzi do ogniska, a ja rozkładałem namiot. Zdecydowaliśmy się zrobić to na wydmach, ale przedtem upewniłem się, czy miejsce jej pasuje. Układała się kilkakrotnie w jedną stronę i drugą i stwierdziła, że tak. W międzyczasie postanowiłem poznać więcej szczegółów jej historii.
— I podróżujesz tylko z tym żółtym plecakiem, który został w samochodzie?
— Dokładnie, ale połowę i tak zajmują narkotyki.
— Niesamowite. Uciekłaś z domu z plecakiem wypełnionym narkotykami i wyglądasz na całkiem szczęśliwą.
— Bo jestem.
Zastanowiłem się, czy nie powinienem wcześniej nabrać podejrzeń co do zawartości plecaka, ale Wiktoria wyjaśniła, że są to rzeczy mniej lub bardziej legalne. Trochę szałwii, jakieś zioła, korzenie, grzyby halucynogenne, nic poza tym.
— Ale masz całoroczną wizę, skoro poruszasz się już tak długo po Europie?
— Nie, za to mam dokument, który poświadcza, że posiadam taką wizę. Na pierwszy rzut oka wygląda jak prawdziwy. Wiesz, gdyby sprawdzili w bazie danych, w komputerze, to może ktoś by się zorientował, że jestem nielegalnie, ale nikt się nie dopytywał. Dlatego przemieszczam się głównie autobusami, bo tam kontrole nie są zbyt dokładne.
— A jak to załatwiłaś?
— Jeden z gospodarzy na couchsurfingu sam miał taki dokument i zapoznał mnie z człowiekiem, który to robi.
— Ale musiałaś przecież przekroczyć jakoś granicę — zdziwiłem się.
— Tak, oficjalnie jestem nadal na Ukrainie.
Nie miałem więcej pytań, tylko obserwowałem, jak gałęzie na skraju wydmy układają się w mały stożek i po chwili pojawił się płomień. Włożyliśmy tam owinięte w sreberka ziemniaki, a kupionego wcześniej łososia odgrzaliśmy na kuchence gazowej, z której korzystałem jeszcze na szlaku do Santiago. Nie mieliśmy bowiem żadnej gałęzi, na której można by go podtrzymać nad ogniskiem.
Uruchomiłem na telefonie płytę Iron & Wine.
— Znasz ten zespół? — spytałem. — Pasuje do ogniska.
— Pewnie, że znam. To jedna z moich ulubionych płyt.
Kolejny raz mnie zaskoczyła.
— Moja ulubiona piosenka — odpowiedziałem — to „Resurrection Fern”. Wiesz, co oznacza tytuł?
— Nie.
Ucieszyło mnie, że w tym przypadku ja mogę podzielić się jakąś wiedzą.
— To taka roślina, która może całkowicie uschnąć, a kiedy się ją podleje, powraca do życia. Dlatego nazywa się zmartwychwstanką. Różne jej rodzaje rosną w kilku krajach, zazwyczaj na pustyniach…
Wiktoria czasami jednak sprawiała wrażenie, jakby nie interesowało jej nic poza ułożeniem szachów na parunastu planszach w telefonie. Bez sieci wifi nie mogła wiele zdziałać, toteż analizowała posunięcia we wszystkich prowadzonych rozgrywkach. Nadal mnie denerwowało, gdy upominała się o włączenie internetu, by wykonać ruch. W końcu poprosiła, żebym poszedł do samochodu po „narkotyki”. To akurat uczyniłem chętnie. Zżerała mnie bowiem ciekawość, co w istocie znajduje się w jej plecaku. Otworzywszy go, zacząłem wykładać na stół paczki z ziołami o dziwnych, mistycznych nazwach, a Puppy towarzyszył mi jako kot-celnik. Każdą z nich dokładnie obwąchiwał, aż znudził się, widocznie stwierdziwszy, że towar rzeczywiście jest legalny. Wyjąłem zgodnie z poleceniem Wiktorii foliową torebkę z paczki Herbs of the Gods, ponownie zapakowałem resztę i wróciłem do ogniska. Z ziemniaków niestety nic nie wyszło. Wiktoria dodała do nich banana i zrobiła purée. Potem oboje wyciągnęliśmy po jednym korzeniu z torebki i, żując go, położyłem się w namiocie. Miał podobno wpłynąć na treść snów, lecz aby zadziałał, powinno się go stosować przed zaśnięciem przez parę kolejnych nocy. Tyle czasu nie mieliśmy.