E-book
15.51
drukowana A5
29.6
Z tobą miało być inaczej

Bezpłatny fragment - Z tobą miało być inaczej


Objętość:
91 str.
ISBN:
978-83-8431-431-9
E-book
za 15.51
drukowana A5
za 29.6

Dokładnie jedenaście lat temu, przed tymi samymi drzwiami, choć jeszcze po ich drugiej stronie, zdecydowałem, że życie mnicha to jedyna droga, którą mogę podążyć. Byłem wówczas za słaby, by ze sobą skończyć, ale też by dłużej żyć. Odrzucenie przytłaczającej codzienności wydawało się dla mnie jedyną drogą.

Za murami klasztoru żyło się jak w zawieszeniu, jeśli w ogóle dałoby się nazwać to życiem. Każdy dzień był taki sam, przez co wreszcie chyba byłem szczęśliwy, a przynajmniej nie odczuwałem smutku, bo moja marna egzystencja mimo wszystko nie miała nic wspólnego z pozytywnymi emocjami, jedynie z neutralnością. Nie musiałem o nic się martwić i w końcu zatrzymałem natłok przykrych myśli. Przez cały ten czas zdążyłem nawet zapomnieć, kim tak naprawdę byłem.

Za murami klasztoru żyło się jak w zawieszeniu, jeśli w ogóle dałoby się nazwać to życiem. Każdy dzień był taki sam, przez co wreszcie chyba byłem szczęśliwy, a przynajmniej nie odczuwałem smutku, bo moja marna egzystencja mimo wszystko nie miała nic wspólnego z pozytywnymi emocjami, jedynie z neutralnością. Nie musiałem o nic się martwić i w końcu zatrzymałem natłok przykrych myśli. Przez cały ten czas zdążyłem nawet zapomnieć, kim tak naprawdę byłem.

Zmiany nadeszły dopiero w ostatnich miesiącach. Przypomniałem sobie, czym faktycznie są emocje, zarówno pozytywne, jak i negatywne. Człowieczeństwo. Odzyskałem je po tak długim czasie, ale czy tego chciałem? Odżyłem, a skoro znowu nauczyłem się odczuwać, to muszę zmierzyć się z konsekwencjami swoich czynów, przeżyć wszystkie straty jeszcze raz…

Rozdział 1

Kilka miesięcy wcześniej doczekałem się pierwszej zmiany w dziennej rutynie — pogrzebu. Na wzniesieniu za klasztorem stała mała kapliczka, gdzie odprawiano uroczystości pogrzebowe. Wcześniej nigdy tam nie byłem, nie miałem ku temu powodów, w końcu nie znałem nikogo, kto był tam pochowany, a mnisi raczej nie spieszyli się zbytnio do grobów.

W zasadzie można powiedzieć, że przez te wszystkie lata nie poznałem jakoś szczególnie nikogo ze współbraci. Bracia… świetne określenie, w końcu wszystkich nas łączyło ze sobą dokładnie tyle, co łączy chyba większość rodzeństw, czyli w zasadzie prawie tyle co nic: przymus egzystowania ze sobą.


Brat Juan — pracował ze mną w skryptorium. W zasadzie to właśnie on wprowadził mnie w obowiązki, wyjaśniał wszystko, co miałem robić. Dokładne przepisywanie książek, nadal nie bardzo rozumiem, w jakim celu mieliśmy się tym zajmować, ale przez cały czas mojego pobytu w tym miejscu cel był ostatnią rzeczą, której poszukiwałem, negowałem go wręcz.

Praca nie była trudna, myślę, że obecnie każdy potrafi pisać i czytać, a poza tym raczej nietrudno było zrozumieć, gdzie odkładać przepisane księgi, w końcu było to zawsze praktycznie to samo miejsce, toteż nasze rozmowy również nie trwały zbyt długo. Nie byliśmy w żaden sposób blisko, a obojętność na siebie nawzajem stała się tak istotnym elementem naszej codzienności.


Na początku nie potrafiłem się zamknąć, mówiłem zdecydowanie zbyt wiele, przez co muszę przyznać, że pierwsze miesiące były naprawdę ciężkie. Spędzanie wielu godzin dziennie na modlitwach było idealnym zrównoważeniem faktu, jakim był brak jakiegokolwiek rozmówcy, dziwię się, że przez cały ten czas nie doszedłem do wniosku, że słyszę głos z niebios, albo jestem prorokiem, w końcu nic nie doprowadza do szaleństwa tak szybko jak wszechogarniająca cisza. Za godne podziwu uważałem, że byłem w stanie zaadaptować się do tego otoczenia.


Znalazłem go dzień wcześniej w skryptorium, z samego rana, nie wiem, czy nie leżał tam przez całą noc, nie zaczął jeszcze śmierdzieć. Nie były to pierwsze zwłoki, jakie widziałem w swoim życiu, a skoro nic nas nie łączyło, nie poruszył mnie zbytnio fakt jego śmierci. Konsekwentnie wykonywałem nasze zadanie, jakim była obojętność na siebie nawzajem.

W trakcie samego pogrzebu raczej skupiłem się na pozostałych, razem ze mną i naszym przełożonym, zostało nas tam dziewięciu. Każdy w brunatnym habicie, z głową zakrytą kapturem. Zbliżał się koniec kwietnia, toteż wszyscy byliśmy już dosyć mocno zarośnięci. Nasz kucharz golił nas wszystkich zawsze na początku każdego miesiąca, jak w zegarku, o tej samej godzinie.


Wszyscy pozostali byli równie konsekwentni w braku wyrażania emocji co ja. Wydaje mi się, że wszyscy zostaliśmy ich całkowicie pozbawieni. Nie mam na myśli tego, że mieliśmy za sobą płakać, jednak pustka była jedyną, poza zbyt długim zarostem, i najbardziej charakterystyczną ozdobą twarzy każdego z nas. Wszyscy byliśmy jakby nieobecni, pozbawieni ludzkich odruchów, obdarci z człowieczeństwa. Ale czy wszyscy właśnie tego chcieliśmy? Gdy przechodziłem po raz pierwszy przez drzwi klasztoru, właśnie tego pragnąłem, ale czy każdy z nas był równie niegodny życia na zewnątrz co ja?


Nie wiem, dlaczego zostałem na cmentarzu najdłużej. Pochłaniały mnie myśli: Czy ktokolwiek będzie o nim pamiętał? Czy ktokolwiek będzie pamiętał o mnie?

Miałem wtedy wrażenie, jakbym od dawna był martwy. Jednak nie przeszkadzało mi to, w końcu dokładnie tego chciałem, tylko nie potrafiłem ze sobą fizycznie skończyć.

Pochłonięty tak myślami, jak i przede wszystkim modlitwą nie zorientowałem się nawet, kiedy zaczął zbliżać się wieczór. Wraz z nim zbliżała się pora kolacji, toteż powoli wróciłem do klasztoru, by odebrać swoją codzienną porcję jedzenia, czyli dwa ziemniaki i kubek z mlekiem.

Przez cały mój pobyt nasze posiłki wyglądały zupełnie tak samo. Pewnego razu zażartowałem do kucharza:

— O, ciekawe, co dzisiaj będzie przygotowane, czyżby to były dwa ziemniaki i kubek mleka?

Nie odpowiedział mi, widziałem jedynie, jak zwykle, ten szczególny brak wyrazu na twarzy, ale to były moje pierwsze miesiące, gdy jeszcze uczyłem się, że do nich po prostu nie ma sensu się odzywać.

Raz nawet zastanawiałem się, czy nie zjeść Juana, jakoś po czterech latach. Nie da się przywyknąć do jedzenia tego samego, wciąż sprawiało mi to trudności, wtedy zostawała mi jedynie głodówka czy jak to tutaj nazywali: post. Tamtego dnia nie zajmowały mnie takie małostkowe rzeczy, zjadłem jak najszybciej i poszedłem do oratorium na wieczorną modlitwę.


Nasza świątynia mogła pomieścić bez problemu co najmniej setkę osób, nie sądzę jednak, by kiedykolwiek tyle ich tam było. Miała boczne nawy, z wizerunkami świętych, krzyżami, można było ukryć się tam, jeśli potrzebowało się modlitwy w samotności.

Dokładnie tak właśnie robiłem, to swoisty rodzaj medytacji, który przenosił mnie jeszcze głębiej w pustkę, ułatwiał ucieczkę. Wpatrując się w krzyż, powoli odpływałem, i tak aż do momentu, gdy bił dzwon klasztorny, oznaczający, że czas na sen, wtedy każdy z nas wychodził do swojej celi. Przynajmniej zazwyczaj. Nie mieliśmy zakazane, by zostawać na modlitwie dłużej.


Sypialnie zajmowały dwa piętra dokładnie nad skryptorium, w którym pracowałem. Dzięki małej liczbie braci przynajmniej każdy z nas miał swoją celę. Nie był to jednak luksus: dwa sienniki, jeden odpowiadający za materac, a drugi za poduszkę, przykrywać mieliśmy się kawałkiem koca.

Pewnie jako optymista cieszyłbym się, że z nikim go nie dzielę, mam swoją przestrzeń, ale może gdyby było inaczej, nie byłbym tak niesamowicie samotny, poza tym od dawna już nie byłem optymistą. Okno było zamurowane, przynajmniej moje, zero światła, poza tym wpadającym przez szpary w drzwiach. Jednak nie ono mnie budziło, lecz dźwięk bijących dzwonów, rozchodzący się zawsze wraz z nastaniem świtu. Sen po kilkugodzinnej modlitwie przychodził bez problemu, nawet mimo braku jakiejkolwiek wygody, do którego też zdążyłem przywyknąć, po prostu kładłem się i budziłem następnego poranka. Zastanawiałem się, czy ta noc będzie inna, w końcu odszedł ktoś z mojego otoczenia, może zobaczę go we śnie, ale skoro nie rozmawiał ze mną za życia, to po co miałby odwiedzać mnie po śmierci.


Dźwięk dzwonu obudził mnie jak każdego minionego dnia, nie stało się nic szczególnego, nic innego niż zwykle. A więc chyba na tym skończyły się fajerwerki, trzeba znowu zabrać się do codziennego życia, powtarzać te same schematy. No cóż, książki same się nie przepiszą, czas wracać do skryptorium, ale najpierw, standardowo, poranna modlitwa. Wtedy jeszcze wmawiałem sobie jej niesamowitą moc, jednak prawdziwie silna była sugestia.

Rozdział 2

Po dwóch kolejnych tygodniach pracy wszystko wydawało się zupełnie normalne, w zasadzie już od pierwszego dnia wszystko wyglądało tak samo. Muszę przyznać, że byłem zadowolony, nie musiałem wcale od tamtej chwili pracować za dwóch, a wreszcie też nie czułem tego silnego przymusu unikania kogokolwiek, byłem sam z moimi książkami i zapachem wosku z płonących świec.

Pewnie praca szłaby dużo szybciej, gdybym miał dostęp do światła żarówek, a nie tylko kilku świec, ale cóż to był za klimat! W zasadzie cały klasztor wyglądał tak, że ciężko było rozróżnić, czy mieliśmy rok tysiąc pięćsetny, dwutysięczny, czy może jeszcze jakiś inny. Jestem przekonany, że to miejsce zawsze wyglądało zupełnie tak samo. Może kiedyś było nieco bardziej żywe, choć sądząc po liczbie nagrobków, raczej nigdy nie było szczególnie przeludnione, chyba że wszyscy pewnego dnia postanowili opuścić je i cieszyć się życiem. Nie zdziwiłoby mnie to. Jednak ja sam w tamtym momencie nie zamierzałem go opuszczać. Nie żebym kiedykolwiek na dłuższą metę czuł gdzieś, że to właśnie moje miejsce na świecie, ale tam przynajmniej nie czułem się osaczony.


Może to było jedyne miejsce, gdzie nie musiałem przez cały czas oglądać się za siebie, czuć presji, strachu, tam nie musiałem przeć do przodu, tam niczego nie musiałem. Jedyne takie miejsce w mojej rodzinnej Italii, albo i jedyne miejsce na całym świecie.


Wszystko miało się zmienić właśnie tamtego dnia, mój cudowny brak obowiązków, mechaniczne życie i błoga samotność, przed którą całe poprzednie życie pragnąłem uciec, miały właśnie zostać mi odebrane. Do skryptorium zszedł przeor. Opowiadał coś o tym, jak ważna jest moja praca, nic mnie to nie obchodziło. Kluczowa była wiadomość, że następnego dnia miał przyprowadzić zastępcę dla Juana.

Nie chciałem tego, radziłem sobie dobrze, nie chciałem odpowiedzialności w postaci przyuczania nowej osoby, nawet jeśli praca nie była ani odrobinę skomplikowana. Nie mogłem jednak odmówić, zadanie to zadanie, każdy w tym miejscu miał swoje obowiązki, każdy więc musiał je wykonywać, tylko tak wszystko mogło działać.


Wyjątkowo ciężko było mi skupić się na modlitwie, tak porannej, jak i wieczornej, ze snem było równie trudno. Nie padłem jak zwykle, nie rozumiem, dlaczego tak się przejmowałem, chyba brak interakcji z innymi ludźmi sprawił, że zaczęła we mnie kiełkować swego rodzaju fobia społeczna.

Wciąż wybudzałem się ze snu, nie mogłem przestać myśleć, że mógłbym znowu kogoś zawieść. Przecież właśnie by tego uniknąć, wybrałem to miejsce.

Żałowałem, że nie pracuję w polu, braci jest tam więcej, w zasadzie poza naszą dwójką ze skryptorium, sprzątaczem, kucharzem i przeorem, wszyscy inni zajmowali się wyłącznie hodowlą zwierząt i uprawą ziemniaków. Tam na pewno to nie ja musiałbym szkolić kogoś nowego, choć praca była znacznie cięższa. Z drugiej jednak strony nic nigdy nie uspokajało mnie tak bardzo jak ciężka praca fizyczna.

Może Juan nie rozmawiał ze mną z tego samego powodu, może również ponad wszystko pragnął samotności. Zanim odczułem tę ogromną presję, nie zastanawiałem się nad tym, byłem jednak pewny, że nie chcę być taki jak on, może to wreszcie moja szansa na poznanie kogoś nowego… tylko o czym miałbym z nim rozmawiać, opowiadać mu o przeszłości, z którą zerwałem? A może o tym, jak przepisałem książkę?! Przecież tu zupełnie nie dzieje się nic nowego, nie ma o czym rozmawiać. Czułem coraz większy stres, myśli dopadały mnie wręcz nieprzerwanie podczas nocy, która ciągnęła się jakby w nieskończoność.


Mogłem jedynie modlić się, aby nie być jak Juan, a przynajmniej zrobić wszystko, by takim się nie stać. Naprawdę mocno wtedy wierzyłem w moc modlitwy…


Po śniadaniu jak każdego dnia zszedłem do skryptorium, czekał już na mnie, przedstawił się jako Francesco, Franciszek. Był jedynym czarnoskórym w naszym klasztorze, właściwie nie był do końca czarnoskóry, raczej ktoś z jego rodziców był biały, jednak nie zamierzałem zagłębiać się w kwestie jego pochodzenia.

Wydaje mi się, że był w klasztorze około pięciu lat, przynajmniej wtedy zauważyłem go po raz pierwszy. Minął już jakiś czas od naszego ostatniego strzyżenia, jednak jego twarz nie wydawała się bardzo zarośnięta, była raczej delikatna. Na pewno był nieco młodszy ode mnie. Szkoda tylko, że mimo delikatności jego twarz przedstawiała tę samą pustkę co u nas wszystkich.

Gdy go zobaczyłem, nie czułem już skrępowania, wyjaśniłem mu wszystko krok po kroku, co jakiś czas sprawdzałem, jak mu idzie, pytałem, czy niczego nie potrzebuje, chyba byłbym całkiem dobrym szefem.

Miał zdecydowanie ten sam problem, który ja miałem na początku: charakter pisma. Wyćwiczenie odpowiedniego kosztowało naprawdę sporo czasu i wysiłku. Pamiętam, jak długo musiałem przepisywać swoje pierwsze książki, jednak wszystko jest kwestią wprawy. Radził sobie, nie traktowałem tego jak rywalizację, toteż nie patrzyłem wtedy ani w żadnym momencie, czy idzie mu lepiej ode mnie.

Czułem ulgę, że nie musiałem już pracować z Juanem, w towarzystwie Francesca wreszcie zniknęła atmosfera przymusowej obojętności.

Rozdział 3

Jak na okoliczności dogadywaliśmy się całkiem dobrze, choć potrzebowaliśmy tygodnia, żeby w końcu raz na jakiś czas zamienić ze sobą przynajmniej parę słów, nie licząc oczywiście powitań. Mimo wszystko nie były to jakieś głębokie, filozoficzne rozmowy. Normalnie uznałbym, że były nudnym marnowaniem czasu, jednak jak na to miejsce było to coś niesamowitego, co nie zdarzyło mi się wcześniej przez cały dotychczasowy pobyt.

Starałem się unikać pytań o jego przeszłość, zawsze wychodziłem z założenia, żeby nie zadawać pytań, na które samemu nie chce się odpowiadać. On jednak stawał się coraz bardziej otwarty. Z każdą spędzoną wspólnie godziną wiedziałem więcej o jego życiu, mimo że sam zawsze zaznaczałem, że nie musi mi o tym opowiadać. Od początku wielokrotnie stawiałem sprawę jasno: nie jestem w stanie opowiedzieć komukolwiek o swoim dawnym życiu.

— W końcu będziesz gotowy, wtedy o wszystkim mi opowiesz — zawsze odpowiadał.

Czułem się wtedy wręcz bezpiecznie, spokojnie, stopniowo zaczynałem mu ufać. Chyba od tamtego momentu odzyskiwałem swoje człowieczeństwo. Co więcej, wydawało mi się, że on również, i na naszych twarzach powoli zaczynał pojawiać się uśmiech. Przestawałem odczuwać pustkę, choć po takim czasie z nią zdążyłem już zapomnieć, czego najbardziej należy się bać: uczuć i przywiązania do drugiej osoby.


Jego ojciec Antonio był rybakiem w małej wiosce — Scoglitti, jeśli dobrze zapamiętałem. Jego matka Kokumo przypłynęła na imigranckiej łodzi z Afryki. A raczej została na niej znaleziona, miała wtedy dziewiętnaście lat. Razem z nią ku lepszemu życiu wypłynęło łącznie trzynaście osób. Wszyscy zginęli, rozchorowali się praktycznie w tym samym czasie. Jego matka w stanie odwodnienia, w hipotermii, ostatnie dni dryfowała zupełnie sama.

Każdy inny pewnie uciekłby na ten widok jak najszybciej, ale nie Antonio. Był on jedną z tych nielicznych osób, które faktycznie można nazwać „dobrymi”. Nie wystraszył go smród zwłok, który świadczył o tym, że większość załogi umarła przynajmniej dwa dni wcześniej, ani nawet fakt, że statek był pełen imigrantów. Podpłynął do łodzi i zobaczył trzęsącą się Kokumo, przytuloną do ciała starszego mężczyzny. Potem dowiedział się, że to był jej ojciec.

Antonio zabrał ją i popłynęli do jego domu na wybrzeżu.

Mieszkał tam sam, jego bracia wyjechali, a rodzice zmarli. Był najmłodszy ze swojego rodzeństwa, z którym całkowicie stracił kontakt. Tylko on postanowił być rybakiem jak jego ojciec.

Kokumo przebywała tam nielegalnie, nie mógł więc wezwać lekarza, poza tym ludzie w Scoglitti raczej nie byli zbyt otwarci na imigrantów, toteż jedyne, co mu zostało, to ogrzać ją, nakarmić i liczyć, że jej stan się poprawi.

Czuł się bezsilny, w jak podłym świecie przyszło mu żyć, gdzie ludzie pragnący godnego życia musieli je uprzednio ryzykować.

Całym sobą chciał jej jakkolwiek pomóc, jakby to była jego misja. Mieli szczęście, że nie potrzebowała lekarstw ponad te, które Antonio miał w chacie. Musiała tylko trochę odpocząć, co nie zmienia faktu, że nawet kilka godzin dłużej na łodzi mogło ją uśmiercić.


Widziałem, co czuje Francesco, mówiąc mi o tym, widziałem, jak wielki ból w sobie nosił. Wszystkie jego słowa wylewały się wraz ze łzami, chciałem go przytulić, ale po tylu latach bez jakichkolwiek ludzkich odruchów nie byłem w stanie.

— Czyli uciekłeś przed niesprawiedliwością? — zapytałem.

Odpowiedział twierdząco. W pewnym sensie go rozumiałem, bo nigdy nie wierzyłem, że świat jest jakkolwiek sprawiedliwy, życie w nim wywoływało we mnie przecież głównie smutek. Pamiętam, jak bardzo bolała mnie cała krzywda, dotykająca tych, którzy niczemu nie zawinili: ludzi, zwierzęta, nawet rośliny. Jako dziecko zawsze wierzyłem, że pewnego dnia będzie stać mnie na to, by móc zmienić coś w skali globalnej. Tak bardzo zabolał mnie fakt, gdy dotarło do mnie, że będąc w tym miejscu, po prostu poddałem się, przegrałem. A przecież mogłem pomóc tak wielu osobom, przecież marzenia się spełniają…


Naszą rozmowę przerwał dźwięk dzwonów, postanowiliśmy dokończyć ją następnego dnia. Wróciliśmy do codziennej rutyny, choć nie byłem w stanie się modlić, nie byłem w stanie odegnać myśli o swojej porażce oraz wątpliwości, czy te wszystkie spędzone tutaj lata tak po prostu zmarnowałem, czy mogłem zrobić coś dobrego? Czy może mogłem ochronić przed podłym losem przynajmniej jedną osobę? Nawet jeśli nie byłby to nikt z moich bliskich, to czy zwyczajnie mogłem zrobić coś dobrego?

Tamtego dnia, po raz pierwszy od tylu lat, po moich policzkach ciekły łzy. Modlitwa, jak i noc nie dały mi ukojenia, nie wiedziałem; to pytanie musiało pozostać bez odpowiedzi, przez co wwiercało się w moją głowę, wywołując ogromne poczucie winy. Miałem ochotę krzyczeć, ale to jedna z tych rzeczy, których nie mogłem zrobić, przynajmniej nie w swoim pokoju, nie w świątyni. Nie miałem żadnego miejsca na dawanie upustu emocjom, przecież nie odczuwałem wcześniej żadnych.

W środku nocy poszedłem na cmentarz, gdzie padłem na kolana, zasłoniłem usta dłońmi i krzyczałem w nie z całych sił, płacząc przy tym jednocześnie. Gdyby ktoś mnie zobaczył, zapewne uznałby, że to za Juanem.

Nie wiem, kiedy opadłem z sił, ale następnego dnia światło słoneczne obudziło mnie zaraz przed dźwiękiem dzwonów. Wstałem i powolnym, zmęczonym krokiem poszedłem nabrać wody. Zanurzenie głowy w wiadrze wydawało się dla mnie jedynym sposobem, by choć odrobinę otrzeźwieć, w końcu czekał mnie dalszy ciąg historii mojego nowego przyjaciela. Bardzo zależało mi, aby być na niej maksymalnie skupionym.

Rozdział 4

Gdy skupiliśmy się na rozmowie, nasze bezsensowne zadanie zeszło na dalszy plan. Powiedzmy, że każdy potrzebuje kiedyś odpoczynku, to jak wykorzystywanie zaległego urlopu. Nie musieliśmy się niczym przejmować, w końcu i tak kompletnie nikt nigdy nie liczył tych książek i nie kontrolował naszej pracy. Mogliśmy bez żadnego problemu zająć się czymś innym. Trzymaliśmy się przepisywania raczej z braku innych ciekawszych zajęć.

Nadal nie dawały mi spokoju myśli o mojej porażce, ale obiecałem sobie, że skupię się na historii Francesca, to dla niego ważne, on dla mnie zresztą w tamtym momencie też powoli stawał się ważny, w końcu nie mogę być takim egoistą.


Antonio zajmował się ocaloną przez siebie kobietą przez ponad dwa tygodnie, zanim odzyskała pełnię sił. Wiedział jednak, że z powodu koloru skóry nadal będzie musiała się ukrywać, nie mogła w tym nawet pomóc jej całkiem niezła znajomość języka włoskiego. Pewnie od razu by ją deportowano, choć nie był to najczarniejszy scenariusz.

Wychodzili wyłącznie nocą, wybierając dla siebie jedynie odludne miejsca. Zasłaniała twarz chustą i kapturem, gdyby jednak na kogoś trafili.

Antonio był od niej starszy tylko o cztery lata, jednak ta sytuacja doskonale pokazywała jego dojrzałość. Oboje pod tym względem do siebie pasowali, w końcu okrutne życie każe dorastać szybciej, tylko tak mamy szansę przetrwać. Sporo spacerowali, głównie po plaży, czasem pomagał jej szlifować język, a czasem po prostu oglądali gwiazdy i cieszyli się sobą. W końcu go pocałowała, on uważał, że nie powinien tego robić pierwszy, że mogłaby poczuć się zobowiązana. Mimo że zawsze uwielbiał patrzeć na jej oczy w świetle księżyca, mimo całego poczucia bliskości, nie chciał, aby choć przez chwilę poczuła się wykorzystana. Nawet gdy go pocałowała, musiał upewnić się, że nie robi tego, by się odwdzięczyć, tylko że naprawdę pragnęła to zrobić.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.51
drukowana A5
za 29.6