E-book
3.94
drukowana A5
32.34
z szos past stos

Bezpłatny fragment - z szos past stos

cz.1½


Objętość:
154 str.
ISBN:
978-83-8414-322-3
E-book
za 3.94
drukowana A5
za 32.34

„Krótkie formy to nie produkt kultury, w której nikt nie ma czasu czytać.

Nie odpowiedź na naszą coraz trudniejszą do pochwycenia uwagę.

Ani też wprawka literacka czy próbka możliwości.

To lek na czytelniczy głód i słowne łakomstwo.”

Marta Szymczyk

#szosopasta to minigatunek literacki (który wymyśliłem na własne potrzeby), łączący ironię, absurd i lekkość formy z głębszym, często zaskakującym przekazem. Jest to krótki tekst narracyjny, który może (ale nie musi) zawierać elementy humorystyczne. Nie koncentruje się jednak wyłącznie na wywoływaniu śmiechu, choć — na koniec i tak będzie śmiech.

#szosopasta charakteryzuje się bardziej rozwiniętą formą niż klasyczna copypasta („pasta”), w której dążenie do zaskoczenia czy absurdu spotyka się z refleksją, ironią lub subiektywnym komentarzem autora na temat otaczającej rzeczywistości.

„z szos past stos” cz.1½ to zbiór takich właśnie krótkich i lekkich opowiadań #szosopast.

Skąd to całe „SzosaMi”? Bo tworzonych przez Pawła "Szosę" Mi podczas podróży — na szosach — po to by się na chwilę zatrzymać, zrobić pauzę od tu i teraz, i odjechać.

„Ludzie myślą, że historie są kształtowane przez ludzi. W rzeczywistości jest na odwrót”.

Terry Pratchett

Canfranc

#szosopasta 840 słów, 4 minuty czasu czytania

Przychodzi do sklepu facet. Klasa gościu, garnitur nie od Tomka z Forda, tylko od samego Forda, but Oxford Nieadidas, „jedzie” od niego Dolcze, a może nawet i Gabaną, krawat zawiązany jak trzeba — do półpaska, bo brzuch nie wadzi.

Wchodzi i grzecznie mówi do pani Sprzedawczyni: — Do you speak English? — Nie… — odpowiada mu ona — a to i tak duży krok, mogła przecież zwyczajnie zagadnąć: he? — Du sprichst Deutsch? — Nie! — Parles-tu Français? — Nie!

Gość to gentlemen typu Kamienna Twarz — dlatego grzecznie przeprosił za perturbacje i niedogodność w kilkunastu innych językach i równie elegancko, jak wszedł, wyszedł, bo „kiedy nie wiesz, jak się zachować, zachowuj się przyzwoicie”.

Kiedy sobie poszedł, emocje opadły, a zapach jego wód się rozwiał, koleżanka naszej Niebardzopoliglotki mówi: — No, Rysiu, mogłaś się uczyć języków, to byś sobie pogadała! — No, on się uczył i co? Pogadał sobie?

Tak, teraz, w czasach internetu nawet w lodówce, szczoteczek do zębów o mocy obliczeniowej większej niż kiedyś komputerów latających na księżyc, chatówGPT czyhających czujnie na czatowanie i smartfonów wbudowanych w układ nerwowy użytkownika, znajomość czegokolwiek, wiedza jakakolwiek oraz umiejętność objętniejaka by przeżyć nie jest już konieczna.

Kiedyś bywało różnie. Dobrze było coś umieć, w głowie coś mieć, posiadać jakieś praktyczne umiejętności. Tak dumałem kiedy zobaczyłem zdjęcie Dworca Kolejowego Canfranc. 
Stoi on sobie w hiszpańskich Pirenejach i kiedyś był największym, najbardziej imponującym dworcem w Europie. Stacją przygraniczną był, łącząc linie kolejowe Francji i Hiszpanii.

Mimo, że fajny był bardzo, to Człowiek mając ten dar — że potrafi zjebać wszystko — zaledwie osiem lat po jego otwarciu, z powodu hiszpańskiej wojny domowej zamknięto ten „Górski Titanic”.

Po wojnie (II światowej) otwarto go ponownie, ale nie na długo (kurde, jak ktoś ma pecha, to całe życie). W marcu 1970 roku gigantyczny parowóz, który wypadł z szyn, zburzył most Estanguet po francuskiej stronie Pirenejów.

Oszacowano koszta naprawy, podrapano się pod zafrasowanymi beretami i zdecydowano: drogo wyjdzie, nie naprawiamy.

Już w starożytnym Egipcie było wiadomo, że: „Bez kamieni nie ma budulca. A bez budulca nie ma pałacu. A bez pałacu… (chwila ciszy) Nie ma pałacu!”.

Z dworcami bywa podobnie: Bez mostu nie ma pociągów, a bez pociągów… Na co komu pusty dworzec? To nie jest jakieś warszawskie lotnisko w Radomiu.

Jednak Canfranc nie był zwykłym dworcem. Ze względu na wspaniałą architekturę nazwano go „Lśniącym klejnotem secesji” czy „Eleganckim gniazdkiem Pirenejów” dlatego dostał kolejną szansę, teraz zrobili z niego hotel i każdy może tam mógł wbić i za drobne setki euro przekimać.

Patrząc na zdjęcie tego architektonicznego cuda i czytając o tej przygranicznej przepięknej stacji, przypomniałem też sobie, że kiedyś nie miałem setki czy dwóch w euro za noc, a jeździć trzeba było. Taki wewnętrzny ciąg, przymus, chora chęć co za horyzontem jest.

Kasy się wtedy nie miało, ale się miało pociąg, do pociągów. I ten przemysł w głowie, spryt ten cygański, wcześniej wspomniany, się miało. Przemysł i spryt, jak nie płacić bajońskich sum (a człowiek nie miał fundacji w celu otrzymania dotacji) za bilety kolejowe międzykrajowe.

I sposób zawsze się znalazł. Ot, wysiadało się z „Pociągu Byle Jakiego” na ostatniej stacji przed granicą danego kraju, z butą się ją — tę granicę — przekraczało i na pierwszej stacji kolejowej kolejnego kraju, kolejnym kolejowym klekotem (pociągiem w klasie ostatniej) jechało się dalej. I to wszystko na najtańszych biletach lokalnych, za grosze.

Ech… ileż to się zwiedziło właśnie takich przygranicznych stacji!

Takich właśnie, choć nie tak pięknych jak ten piękny Canfranc, przygranicznych. Przytulanych, ale brzydszych, bo komunistycznych.

„Wylądowałem” dawno temu na takiej jednej stacji. Przy granicy Rumunii i Węgier, po stronie węgiersko-ugrofińskiej.

Cóż za cudowny język ten węgierski! No jakby UFO się rozbiło w środku Wschodniej Europy. Normalnie, jak jesteś w Budapeszcie, to nie rozumiesz nic, a tu, na takiej wschodniej stacji totalnego zadupia niegdyś komunistycznego Wschodu? Nie zrozumiałeś nic, poczwórnie. JPRDL, tu nawet kury gdaczą po węgiersku!

Jest tu jakiś cwaniak? Tak? To idź do kasy w latach 80-tych, tych bez internetnych i smartfonnych, i poproś o: Najtańszy bilet drugiej klasy, na drugi koniec kraju, osobowym do granicy z Austrią. Może być z przesiadkami, bez zniżek, nie, nie na kuszetkę. Plisz?

Podaję, może się komuś przyda: „A legolcsóbb másodosztályú jegy az ország másik végébe személygépkocsival az osztrák határig. Lehet átszállással, kedvezmények nélkül, nem, nem heverőre. Plisz?”.

Skończyło się chojrakowanie?
A ja idę, bo wiem — to na pewno będą, z moją doskonałą nieznajomością języków, masakryczne jaja. Ciekawe, czym i w co dostanę.

Poszedłem, stanąłem przy okienku i gdy tak stoję drapiąc się po głowie, mruczę do siebie: „no kurwa, od czego tu zacząć?”, pani w kasie, nagle zaczyna się śmiać i jak już jej przechodzi i jakoś do siebie dochodzi, w doskonałej polszczyźnie mówi: — W czym panu pomóc?

Zanim do mnie dotarło, że to po polsku, przez chwilę myślałem, że spłynęła na mnie Łaska Manńska i że zacząłem, nie dość że rozumieć, to i mówić językami świata.

To przecież Mann z Materną dowodzili, iż nauka języków jest łatwa, a węgierskiego to już w ogóle proszcizna. Ot, dodajesz wszędzie „sz”, np. zamiast „autobus” mówisz „autobusz” i jusz!

Ale po chwili euforii okazało się, że jednak nie… Bo w kasie tej węgierskiej, to Polka była. Z Polszki.

Bordo

#szosopasta na 1549 słów, 8 minut czasu czytania

W 2016 roku statek kosmiczny OSIRIS-REx został wysłany na znajdującą się w przestrzeni kosmicznej, w odległości około 334 milionów kilometrów od Ziemi, planetoidę Bennu.

Dzielny nasz Kosmiczny Podróżnik dotarł do celu w 2018, po czym zameldował, że ma się dobrze, i że teraz sobie jakieś 2 lata, po trudach wędrówki, odsapnie, a potem czeka na rozkazy. Jednak, po tym, jak dostał informację, że skoro on leży i odpoczywa to jego wypłaty i w oprogramowaniu łaty również, i niech tak robi dalej, a za chwile będzie kupą krzemowego złomu na pustej skale mknącej w nicość, zmienił zdanie i od razu wziął się do roboty. Raźno i już bez fochów rozpoczął badania planetoidy.

Po pobraniu próbek z powierzchni Bennu nasz bystry stateczek otrzymał nadrzędny nakaz natychmiastowego powrotu na Ziemię (bo ma niewykorzystane urlopy z kilku ostatnich lat i kadry dostają szału, a tak w ogóle nie za to mu płacą, żeby się pławił w kosmicznych promieniach Słońca jak robota już zrobiona. No i tak wychodzi z obliczeń i wędrówki planet po ekliptyce).

OSIRIS-REx rozkaz z pewnym ociąganiem potwierdził (co jest oczywiste, biorąc pod uwagę 334 milionów kilosów różnicy w czasie), ale nie byłby sobą (czyli samodzielnym napakowanym krzemową inteligencją cwaniakiem), gdyby, zanim wyruszy w drogę powrotną, nie wyraził chęć negocjacji w temacie warunków dostarczenia próbek do dalszych badań naukowych.

Bo wiecie — tak argumentował, nadając — na tę misję poszły miliony dolców, a on (OSIRIS Rex — wiadomo… OSIRIS Król), trochę jest tu samotny i skołowany (w kosmosie nic nie idzie, ani nie leci prosto) więc widzi to tak: Albo podwójne wypłaty od teraz, emerytura po powrocie i chwała na wieki, albo może się zdarzyć, że — czy ja wiem? — z czymś się może po drodze zderzyć, lub co innego przydarzyć. To w końcu jest Wielka Potwornie Niezmierzona Przestrzeń, ju know?

Ech, faktycznie kasy i czasu poszło już piekielnie dużo na ten Osirisi projekt, a pobrane próbki mają potężny potencjał dostarczenia ważnych informacji na temat składu chemicznego, struktury i ewolucji planetoidy Bennu oraz procesów, które kształtowały Układ Słoneczny, wyrażono więc zgodę na przedstawione warunki.

I tak po 7 latach kosmicznego latania, w 2023 przyleciał i z nieba z próbkami zleciał (sprawdzić, czy te próbki to nie podróbki).

Dlaczego o tym wspominam w swym pisanym piórem wpisie? 
Gdyż poza lekko komicznym zobrazowaniem, jakie już niedługo będziemy mieć kosmiczne problemy ze sztucznymi inteligencjami, to taka wyprawa jest obłędnie wręcz skomplikowanym projektem. Wyliczyć czas, prędkości, trajektorie, wektory ciągów, asysty grawitacyjne i składki na ZUS w takim przedsięwzięciu…

W połowie drogi trafić w taką planetoidkę zrobić badania pobrać materiał i jeszcze cało wrócić?
Niewyobrażalne, a przecież zawsze coś może pójść nie tak, i drobiazg wystarczy. I prawie takiego samego planowania jak Kosmiczne Misje za miliony dolców na odległe o setki milionów kilometrów Planetoidy, (ofkors, że po przeskalowaniu) wymagają Tanie Transkontynentalne Wyprawy za Ostatni Grosz.

Aby po kontynencie podróżować tanio, acz bezpieczenie, przy tym szybko i sprawnie, oraz efektownie i efektywnie, potrzeba jest wiedzy, doświadczenia, suwaka logarytmicznego i niebywałej precyzji w planowaniu. Żeby się dało i udało, przy Niskobudżetowych Dalekodystansowych Wyprawach przezKontynentalnych, pewne rzeczy po prostu trzeba wiedzieć.

Dlatego zawsze powtarzam: podstawa to Planowanie, Wiedza i Doświadczenie! I Planowanie. Ja (co chyba oczywiste) skoro jestem już starym i wyjadaczem, zapewne dysponuję stosowną wiedzą. I bez obaw, wszystko mam o tu (stukanie w czoło, słychać odgłos jakby pustego wiadra), w głowie. Lata zgromadzonej w niej bezcennej wiedzy opartej na doświadczeniu są zawsze dostępne.

Tej, może ulotnej, ale ponieważ niezbędnej, to niezapomnianej skoro koniecznej przy przeprawach i zapewnieniu płynnej podróży. Pozwalającej by każda wyprawa przebiegała bez zgrzytów, sprawnie… no i tanio.

Tak było i wtedy, kiedy to pewnego lata, po pławieniu się z odświeżającym Porto, w porcie miasta Porto, i po precyzyjnym pomimo popicia, planowym przez Pireneje się przebiciu, przybyliśmy do Bordo!
Och, piękne Bordeaux z porannym Bordeaux w dłoni!

Ty Mały Paryżu, Tu się oddycha!

Jednakowoż chwilowo czas przetrzeźwieć, jeszcze nie pora relaksa i leniwego prażenia się w letnim słońcu gdzieś na kontynentu końcu. Czas się skupić, wziąć w dłoń swój wierny notatnik, wysłużony suwak i obgryziony ołówek, by rozkminić kilka trudnych łamigłówek.

Planowanie 
Zagwozdka Pierwsza: Jak przemieścić X i Y (Mi… znaczy się My, no Nas) z B (Bordeaux) przez P (Paris) do C (Calais) tak, by cało i zdrowo, z pełnym wyposażeniem byli za 24 godziny od teraz, to znaczy jutro o 8 rano nad brzegami La Manha (tego kanału), gdyż o 9 wypływają „tą łajbą co sławę na złą” z inwazją na A (England) przez D (Dover) do L (Londonium), a to jest z 900 kilosów!

Synapsoprzepalacz Drugi: Oblicz ile X i Y (My) mają czasu na bycie i picie Bordo w B (Bordo), z uwzględnieniem noclegu w cenionym na całym świecie znanym ruchomym „hotel ala fotel — klasa druga, ten od korytarza”, gdyż godność Podróżnika za Ostatni Grosz ksywa „Krzywy Ryj” nie pozwala na takie niegospodarskie podchodzenie do przestrzeni i czasu jak burżuazyjne wynajmowanie na całą noc fiu stacjonarnych hoteli nawet klasy Podmostowy i co jeszcze, może dwudniowa bagietka na śniadanie?

No i najważniejsze: Promowy Bilet Promocyjny po terminie jest bezzwrotnym, niewymienialnym i tak nieprzydatnie małym pis of pejper, że nawet dupy nim nie podetrzesz. W takich momentach właśnie, z pomocą przychodzi olbrzymie doświadczenie w planowaniu, umiejętności interpersonalne w myśleniu strategicznym, oraz taktyka wyssana z mlekiem z kawy. I wiedza.

Wiedza

Dzięki nieprawdopodobnej wręcz wiedzy, pod pierwszą niewiadomą podstawiamy Superszybki pociąg relacja: Bordo — Paryżew (czas jazdy +/-4 godziny).

Pod kolejną zmienną wrzucamy czas przyjazdu na Paryski dworzec, tak aby nie szwendać się zbytnio po niegdyś romantycznym Walentynkowo, a teraz romantycznym jak podczas rewolucji francuskiej Walę Tynkowo, i być może pięknym Paryżem (ale w nocy nie bardzo widać pomimo pełnego ciepłego blasku z lokalnych kloszardzich, zorganizowanych naprędce z samochodów, paczkomatów i śmieci, ognisk).

Do tego jeszcze kilka cyferek prosto znad zimnego English Channel, jeszcze krzynka obliczeń, tu odjąć, tam dodajemy, silnia, pierwiastek z dziesięciu, różniczka z dzielenka i zaraz, chwila, tak, jeszcze sekunda… rzut okna na lokalny rozkład jazdy i tak, mamy wynik.

Ze sprawdzenia wyniku wynika, że jeśli wyjedzie się z Bordeaux o 23, to przybywa się do Paryż o 3 nad ranem, a to już prawie świta i wszyscy złoczyńcy są po robocie.

W dodatku w cenie biletu ma się przecież nocleg, a potem, jadąc, ale tylko lekko potem, się wysiada, przeciągnięcie, i jak to mówią, już jest prosto, bo parafrazując Mistrza:

— Ja to proszę pana mam bardzo dobre połączenie. Wysiadam rano, za piętnaście trzecia na Gare Montparnasse. Latem to już widno. Za piętnaście trzecia jestem ogolony, bo golę się wieczorem, śniadanie jadam na kolację, więc tylko wstaję i wychodzę.

— No ubierasz się pan.

— W płaszcz jak pada. Opłaca mi się rozbierać po śniadaniu?

— Aaaa… fakt. -Do Du Nord (taki wiesz pan, dworzec w Paryżu z pociągami na północ) mam sześć kilometry. O czwartej za piętnaście jest PKS.

— I zdanżasz Pan?

— Nie, ale nawet nie czekam, bo jest przepełniony i nie zatrzymuje się. Przystanek idę z buta, to jest godzinka. Potem okazuje się, że zrobiłem już 4 z 6 kilosów. Nie łapię więc EKD. Na Ochocie nie wsiadam w elektryczny, ten — wiesz pan — do Stadionu. A potem to mam już z górki, bo tak: olewam 119, nie robię przesiadki w trzynastkę, ani tym bardziej w 345, tylko idę te dwa kilometry z buta i jestem w domu. To znaczy na dworcu du Nord. I jest za piętnaście piąta. To jeszcze mam kwadrans. To jeszcze sobie obiad jem w bufecie. To po fajrancie już nie muszę zostawać, żeby jeść, tylko prosto do portu i góra o 7.50 jestem na brzegu. Pakuję na pokład, golę się, jem śniadanie i idę spać.

Tu dodać, tam odjąć, przeliczyć, silnia, wyciągnąć potęgę, przemnożyć przez euro, podsumować i = wynik prawidłowy.

Można iść i się nap… nap… napawać urodą miasta w kolorach czerwonego wina za pomocą wina. Ach, no tak, byłbym zapomniał, jeszcze wcześniej te wszystkie bagaże do samoobsługowej bagażowni na dworcu trzeba zapakować. Przecież nie będzie się chodzić cały dzień, wprowadzając do organizmu element magiczny w płynie, objuczonym jak wielbłąd. Nie godzi się.

Kiedy już jest wszystko dograne na ostatni guzik, jest luzik. Można w końcu zająć się podziwianiem miasta, którego historia sięga ponad dwóch tysięcy lat, a opisać Je można krótko „Weź Wersal, dodaj do niego Antwerpię i masz już Bordeaux” lub jeszcze krócej: „Mały Paryż lub Radom Południa”.

Napawasz się, chłoniesz, wdychasz, cudujesz — po to się przecież podróżuje! — aż przychodzi godzina 22.30 i nie ma zmiłuj, czas się pożegnać z pięknym starożytnym pełnym UNESCO miastem Bordeaux. Ahoj… Czas ruszać dalej, bo nie ma czasu, pociąg nie czeka na nikogo, a prom, inwazja, guinness, fisz and chips też nie mogą się już doczekać.

No i najważniejsze… Promowy Bilet Promocyjny na jutro na 9 rano, po terminie jest bezzwrotnym, niewymienialnym i tak nieprzydatnie małym pis of pejper, że nawet dupy nim nie podetrzesz. Idealnie zsynchronizowani z TGV (z franc. Koleje Zabójczych Prędkości), który już ma mocno napalone pod kotłami i aż się trzęsie, by ruszyć w noc, wbijamy idealnie w porę na dworzec, i na peron.

Grunt to Planowanie, Wiedza i Doświadczenie!

Doświadczenie

Aha, jeszcze tylko zabrać bagaże… Uff, dobrze, że nie zapomniałem.

To idę po nie.

A tam kłódki i zabezpieczone wszystko jak próbki z Bennu, krata bezpieczeństwa i kartka: „Zapraszamy rano, jak masz chęć to przyjdź o szóstej pięć, gdyż, mimo że samoobsługowa to Samoobsługowa Przechowalnia Bagażowa czynna od 6 do 22 jest i cześć.”

Kolonia Karna

#szosopasta na 655 słów, 3 minuty czasu czytania

Była sobie para. On z Marsa, Ona z Wenus. Po sprzeczce i intensywnej wymianie zdań postanowili pomilczeć jakiś czas do siebie. Rozejm taki, tchu brakło. Okopać się na pozycjach i łypać na przeciwnika ukradkiem, zbierając siły? To często się ludziom zdarza, kto się czubi… ale mimo wszystko jakoś żyć dalej trzeba.

W kuchni, na lodówce, Mars wieczorem zostawił karteczkę: „Kochanie, mam pociąg o 7, obudź mnie o 6, jak będziesz wychodziła do pracy. Dzięki!”

Budzi się rano o 9… o fak! Spóźniony na pociąg, spóźniony na życie, spóźniony na wszystko… Idzie do kuchni wkurwiony na maksa, a na lodówce karteczka: „Kochanie, wstawaj, już 6! Nie ma za co.”

A mnie, za budzik (zamiast takiej pani z Wenus) robi dzisiaj komórka. Nie ta szara, jeszcze pijana po wczorajszej kolacji, zamienionej w „after party”, zamienionej w „dobijcie mnie” gdzieś nad ranem. To ta smartfonowa komórka krzemowa, która już powoli zastępuje nam wszystko inne:

Zmysł orientacji? po co? mamy Google Maps

Pogoda? już się jej nie sprawdza, patrząc przez okno, tylko w aplikacji. Choćbyś widział przez okno piękne, bezchmurne niebo, to i tak ubierzesz gumiaki, jak ci smart-apka powie, że leje, wiedza elementarna w głowie?

Jest ciotka Wiki z wujkiem Googlem, nie ma co przegrzewać zwojów.

Kiedyś się pamiętało wszystkie numery telefonów, teraz się nie pamięta nawet swojego… Na koniec zegarek, no i budzik.

Będąc w podróży i w „stanie”, nie byłem w stanie podłączyć telefonu do prądu, się rozładował i mnie nie obudził.

Czy to jest moja wina?

Dworzec Haupt w Berlinie to nie jest zabawa dla dzieci, to nie jest peron dla jednego Pendolino we Włoszczowej.

Ja nie wiedziałem, że takie coś można wymyślić, a zaprojektować, wybudować i sprawić, że to działa? Na linii napowietrznej zbudowano trzy perony, z czego jeden przeznaczony jest dla S-Bahn (to takie wahadłowce latające w kosmos), dwa pozostałe przystosowane do ruchu ICE (te to się chyba w czasie przenoszą, tak są szybkie). Podziemna linia ma cztery perony i wszystkie dostępne dla ICE. Ponadto w podziemiu zlokalizowano, równolegle do peronów kolejowych, stację linii metra.

O ja cierpiędole!

Nie bez powodu podaję te nieistotne i przydługie szczegóły.

Bo pomyśl: Jesteś „wczorajszy”, spóźniony, zziajany po joggingu z walizką na trasie Hotel — Hauptbahnhof, i weź, znajdź peron, który masz na myśli.

W końcu jednak każdy labirynt da się pokonać. Wpadam na MÓJ peron. Po horyzont stoi i poza perony wystaje piękny, biały wąż z czerwonym paskiem. Wygląda jak pocisk międzykontynentalny skrzyżowany z rakietą nośną na Marsa i nie mieści się przy kilometrowej długości peronie, bo sam ma z 1,5 km.

Piękne. W DB (koleje niemieckie), poza tym, że jeżdżą punktualnie, szybko, CICHO (co w moim stanie jest kluczowe) i czysto, jest jeszcze to, że jak masz bilet, to nie musisz mieć miejscówki. Wpadasz do pociągu, siadasz byle gdzie i kima, póki nie przyjdzie ktoś kto miejscówkę ma. Na twój fotel.

Ale póki co nie przyszedł. Wbiłem w pociąg i w miejsce pierwsze wolne, i jeszcze nie usiadłem, a już spałem…

Mój plan jest prosty: do Kolonii śpię 3 godziny, potem 10 minut typu „lunatyk” na przesiadkę, i dalsze 4 godziny śpię w kolejnym, do Paryża, pociągu. Cudowny, prosty, piękny plan na kaca.

Będziesz żył, chłopaku!

Long, long time ago… gdzieś na krawędzi jawy i snu:

— Bilecik do kontroli (tiket pliz lub kotlety bite)!

— Proszę bardzo, szanowny panie konduktorze, oto mój bilet. A o której będę w Kolonii? — zagajam mało przytomnie, nie wiadomo po co. Pociągi te przecież punktualne są tak, że zegarki szwajcarskie się od nich ustawia.

— Chwileczkę, już sprawdzam! Yhm… Jak się uda, to myślę, że jutro rano o 7, szanowny panie.

— A, ok, Dane Szyn i Franke Sztain… co? Co? CO? Jak? Ale JAK to JUTRO!

— Proszę pana, to jest pociąg do Monachium, gdzie będziemy punktualnie. Niestety, już się po drodze nigdzie nie zatrzymuje, więc dopiero tam złapie pan pociąg powrotny do Berlina. A z Berlina to już prosto do Kolonii — 3 godziny. Może wybrać pan też inne opcje. A tu o, jest opłata za podróż bez ważnego biletu. Płatność kartą czy gotówką?

I za to właśnie najbardziej lubię te nowoczesne pociągi — można płacić kartą!

Szlakiem terrorystów

#szosopasta na 1150 słów, 6 minut czasu czytania

Jest ranek, i myśli me na inne kieruję tory…
Młodzież wzięła się za sprzątanie w swoich „gawro-grajdołach”, gdyż postawiona przed stanowczym wyborem — Albo wy sprzątniecie swoje pokoje, albo ja sprzątnę was — z lekka przestraszyła się ostrzonego właśnie noża.

A ponieważ na pewno ta pokojowa bitwa nie skończy się pokojowo, to ja odłożę noże i popiszę się tu z kolei o kolei, bo o tej porze wódki w obecności ostrych narzędzi pić nie wypada.

Chcecie sprawić latoroślom lub sobie podróż życia? Taką, którą zapamiętają na zawsze i każdą komórką swego ciała? Zabierzcie ich/się/nas/siebie na włóczęgę — Pociągiem Po Europie.

Ale po kolei.

Każda podróż zaczyna się od wejścia do tej samej rzeki jedną nogą… czy jakoś tak. W każdym razie zaczyna się od pierwszego ruchu, czyli jej zaplanowania.

I dlatego, przypadkowo, ale zupełnie tak samo jak wcześniej szlak bojowników o dżihad, poszukiwaczy hurys, krwawych, ale prawych wyznawców swych miłujących pokój bogów — szlak tej naszej majówkowej podróży wiódł przez Berlin–Londyn–Paryż–A Potem Się Zobaczy. Czyli — co za fart — nasze ścieżki turystyczne przebiegały dokładnie tak, jak kilka miesięcy wcześniej nonsensowne zamachy terrorystyczne.

Ok, mamy (tylko nie mówcie mamie, co tu mamy) już plan podróży. Teraz bilety.

Bilety można kupować na każdy przejazd pociągiem osobno. Lecz to jest tak zwana „masakra cenowa meksykańską piłą”. W ramach walki o klimat i z globalnym ociepleniem, bilety kolejowe są bardzo drogie — i dużo droższe od proekologicznych samolotów — ale znane są pewne tańsze sposoby. Kupuje się jeden bilet na całą Europę. Tak, tak, są takie. Internet.

Jak już rozstaniemy się ze znalezioną w rowie, porzuconą przez baronów narkotykowych, od lat przyktiraną gotówką, spadkiem po dziadku milionerze, lub jak udzielą nam kredytu hipotecznego pod zastaw kilku nieruchomości i jakoś zapłacimy za bilet — przysyłają go szykownie, z książeczką do wpisywania przejazdów, mapą i całą masą innych gadżetów.

Jak już wiemy, kiedy na szlak ruszymy, to wpisujemy datę startu. I start. Wtedy nagle cała, CAŁA Europa stoi przed nami otworem!
Nieważne, którym otworem. Dobrym.

Nie martwimy się już parkingiem, paliwem, spóźnieniem na odlot, odprawą bagażu, i jak z tego lotniska dojechać (co jest pod miastem, czyli 60 lub 120 km od miasta) i dostać się do centrum, oraz całą masą innych tego typu bzdur. Nie martwimy się też terrorystami i zamachami, bo dopiero tu byli. I już nie żyją.

Pozostaje dosłownie: „wsiąść do pociągu byle jakiego, nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet”, ściskając w ręku browar szroniony, patrzeć, jak wszystko zostaje w tyle.

Wszystko to wygląda pięknie — wgłownie, wymownie i na papierze. A jak wiemy — na Papieże jesteśmy w lidze światowej.

Tyle teoria, a teraz praktyka, bo trzeba to wszystko przekazać rodzinie.

M. (z „Bonda” — wyższa instancja dowodząca, w tłumaczeniu na nasze — żona), kiedy dowiaduje się, że z leżenia pod palmą, na leżaku, obok basenu, w bikini — nici… i ile to kosztuje, z aplauzem i zrozumieniem oraz podziwem kiwa głową i mówi:

— Widzisz tamto drzewo, o tam? Tak, to duże. Weź, mój drogi, dobry rozbieg i się nim, tym drzewem, puknij… w głowę. Mocniej!

Nie poszło za dobrze.

Młodzież nr 1:

— Tato, spoko, a jest net?

Trochę lepiej!

Młodzież nr 2:

— A gdzie się śpi?

Ok, idziemy w dobrym kierunku!

Kot:

nie był łaskaw skomentować.

Doskonale!

W końcu, po setkach godzin rozmów, rozpisaniu wykresów, wypiciu dużej ilości różnych napojów niekoniecznie bezalkoholowych i znalezieniu opieki dla kota, ryb, żółwia i kwiatków (gdyż jednak zdecydowały się nie jechać), następuje łaskawa zgoda na projekt „Rodziny na szyny”.

Wsiada się w pierwszy pociąg jadący mniej więcej w oczekiwanym kierunku. I już po chwili — parę godzin później — ale zaraz po przekroczeniu granicy zachodniej naszego kraju, dowiadujemy się, że: — Pociągi są punktualne, — Pociągi są szybkie, — Pociągi są czyste, — Pociągi są bezpieczne, — Pociągi dojeżdżają do centrum miast w akceptowalnych porach dnia.

Daje to nie raz i nie dwa przejazd szybszy niż przelot samolotem z Londynu do Paryża.

Podróż owa, kolejowo-przebojowa, zaplanowana została w stylu „na Nomada”, czyli: — Szybki przejazd szybkim pociągiem do miejsca zakwaterowania (centrum miasta niedaleko dworca). — Zakwaterowanie w hotelu. — Zwiedzanie, spanie, surfowanie po sieci, zdjęcia, piwo, pizza, itp. Jednym słowem — czas wolny. A nie, to dwa słowa.

W Niemczech, jak to wszystko działa, to wiadomo. Przypomina mi się od razu taka historyjka:

Zima, śnieżyce (tak, dzieci, kiedyś bywały takie zimy), nawalone śniegu, drogi nieprzejezdne. Dzwoni do polskiego radia gościu i mówi: — Jadę właśnie pociągiem, słucham was przez darmowy internet w przedziale i słyszę, że w Polsce PKP zawiesiła kursowanie pociągów z powodu ciężkich warunków zimowych. A ja jadę właśnie z Amsterdamu do Berlina DB (Deutsche Bahn). Tutaj też ostra zima i właśnie przez głośnik podali, że bardzo podróżnych przepraszają, ale ze względu na ciężkie warunki zimowo-atmosferyczne muszą zwolnić do 190 km/h…

Tak, chciałbym, żeby w Polsce tak w lecie przyspieszyli, jak w Niemczech w zimie zwalniają. Ale dość marzeń nierealnych — wracamy na szlak.

KOLEJnego dnia, KOLEJny pociąg. I kilka KOLEJnych godzin — w sensie, że niedużo, bo jak długo można jechać czymś, co nie jedzie, tylko leci 300 km/h?
Z taką prędkością każdy kontynent musi się szybko skończyć. I rzeczywiście, kontynent się kończy. Gdyż czas na wyspy.

Wsadzają człowieka na końcu kontynentu do czegoś, co przypomina skrzyżowanie pocisku z promem kosmicznym. Sprawdzają, czy nie terrorysta, odprawiają, krzyżyk na drogę stawiają, a później piękny telewizorek informuje, że… no właśnie, właściwie to co się wtedy dzieje?

Gdyż skoro (jak informują) jesteśmy teraz pod wodą, to może płyniemy łodzią podwodną?
Ale (jak informują) jedziemy 250 km/h, to właściwie chyba lecimy samolotem?
Ale (jak informują) suniemy po torach, to chyba jednak jedziemy pociągiem?

Ok! Resumując — jadąc po torach podwodnym samolotem, 47 metrów pod dnem morza, możesz — jak Mojżesz przystępujący Morze Czerwone — udać się na drinka do wagonu restauracyjnego.

A tam być może, wpijesz wino czerwone pod morzem.

Taka przeprawa osobom o dużej inteligencji i nie mniejszej wyobraźni może siadać na głowę, dlatego właśnie jest tam ten bar z napojami. Ale zanim się udasz po napoje, M. obok informuje ciebie i cały wagon, wymownym i niedelikatnym wbijaniem paznokci ci w ramię:

— Wszyscy tu zginiemy, WSZYSCY TU, QWA, ZGINIEMY!!!A wcześniej ja zabiję ciebie!

Młodzież ma internet, więc nie wie co się dzieje, i ma wylane (nomen omen) na swój marny los. Na szczęście, zanim szaleństwo, klaustrofobia i cieśnie wody opanują całe towarzystwo, po 40 minutach wynurzamy się spod morza. Kurde, nie zdążyłeś nawet wstać, o piciu nie mówiąc…

…Po „jakimś tam” czasie znowu wraca się na lewą stronę drogi.

Na kontynent.

We Francji w ogóle się nie ma co przejmować prędkością i debetem na kartach kredytowych. Tam jako maszynistów albo wariatów, albo byłych pilotów myśliwców zwolnionych z wojska za nałogowe życie na krawędzi i notoryczne przekraczanie dopuszczalnych prędkości samolotów odrzutowych. Tu 300 km/h na szynach to standard — inaczej tego, co się dzieje za oknem, nazwać się nie da… a mniej to dla nich potwarz i obelga.

I tak to się po tych torach leci. W ten sposób można pokazać młodzieży — i sobie — dużo ciekawego świata. I zaszczepić tego świata ciekawość, bo nawet przez filtr smartphonowy, dużo do nich dociera.

Pamiętajmy: takie podróże niezapomniane są i zostają z nami na całe życie, bo kto po latach pamięta, w jakim hotelu all inclusive pił jakie drinki, kiedy i z kim?

Selekcjoneiro

#szosopasta na 707 słów, 4 minuty czasu czytania

Do piłki, tej co to ona jest okrągła, a bramki są dwie, ja nie mam nic. Może tylko tyle, że póki najlepszy nawet piłkarz zarabia więcej niż naukowiec, to jesteśmy, jako cywilizacja, na równi pochyłej, a karaluchy już stoją w blokach startowych, żeby nas zastąpić.

Mimo to, gdyby PZPN, zamiast stroić fochy, siać niepewność i żenadę, przyszedł do mnie i zapytał: — Ty, Szosa, bo ty byłeś raz w Portugalii, c’nie? I co myślisz, można brać ichniego selekcjonera czy nie? Mów mi tu zaraz — brać Portugalczyka?
Powiedziałbym, że byłem i dokładnie wiem, jak to się skończy.

Gdyby tylko zapytali…

…To było lato, Lizbona i mecz o półfinał. Portugalia gra z Francją. Gra w piłkę nożną, we Francji — mecz trwa. Lepki upał zalał ulice, ale popołudniowe słońce, nadal gorące, nie obchodzi teraz zupełnie nikogo. Ludzie poutykani w barach, knajpach, u sąsiadów i gdzie się da, zapadają w microletargi przerywane wybuchami powszechnej euforii lub furii. Ile już razy porra sędzia tego meczu umarł w męczarniach po złorzeczeniach, ileż razy przepadł w odmętach piekielnych, a foda Francuzi i ich gra to: Isso me irrita pra caralho!!!

Poza tym Portugalia to kraj miły i spokojny. Póki co wygrywa w rankingach na najbezpieczniejszy kraj świata — pod warunkiem, oczywiście, że aktualnie nie gra w piłkę nożną. Bo jak gra, to: Portugalia do boju i powszechne szaleństwo!

Już nigdy chyba nie będzie lepszego momentu na ucieczkę z więzienia, obrabowanie banku narodowego czy pokojowe obalenie prezydenta w przedpokoju i przejęcie władzy „Cichosza”. Dosłownie — teraz nie obchodzi to nikogo.

Siedzę sobie w Lizbonie, słucham ciszy przerywanej trzęsieniami ziemi, kiedy Francja niesłusznie dostała wolnego, i z tego gorąca, i ogólnie atmosfery bardziej napiętej niż guma od majtek, chciałbym napić się piwa. O, takiego małego, o!
Czy to tak wiele chcieć, do cholery, w ten letni, gorący wieczór, mimo że popołudnie — PIWO? Jedno jedynie!
Ale jest mecz — zapomnij więc.

Ludzie kupami siedzą w sieniach swych ubogich kamienic, oglądają, słuchają, milczą lub drą się do siebie i włosy z głów. Jak w Polsce — dziesięć milionów fachowców od futbolu. Ulicami samochody stadami się ganiają, radio w każdym na maksa, żeby było coś słychać, gdyż nic nie słychać, bo w każdym radio na maksa. Z okien wystają im flagi i kończyny.

Zmęczony już jestem całym tym dniem, upałem, obłędem wkoło i — zwyczajnie — spragniony, bo nikt nie był w stanie podać mi tego jebnego piwa.

Podejmuję desperacką, ostateczną i nieodwracalną decyzję: wracam do hotelu. Dokładnie: na kemping. Dokładniej: na ławkę na kempingu. Jedyny kemping spełniający moje kryteria (może być zerogwiazdkowy, byle był odpowiednio cenowy, w lidze super light — papierowa lub darmowa) jest na przedmieściu, a konkretnie — dość daleko poza miastem. Ale luz, jeździ tam tramwaj!

Tramwaj — wspaniały środek transportu. Jakich ludzi można tu poznać!
Ile się dzieje za oknem!
A ile w środku!
Jakie przyjaźnie zawiązuje się w tramwaju!
Jakie się przeżywa (czasami nie) przygody!
Konglomerat aromatów i doktryn!
Z niczego cię, znaczy mię, tak nie wyjebią jak z tramwaju. Wystarczy, że masz/mam/ma zły akcent, zły kolor skóry lub po prostu mówisz po niemiecku. Lecz zostawmy politykę, gdyż to sport łączy ludzi, a to, co dla mnie najważniejsze w tramwaju, jest — to on tani jest!
Kurczę, jakby się dało, na koniec świata można by pojechać tramwajem i jeszcze kasy zostanie na powrót. Gdyby tylko było po co wracać… ech.

Jadę na kemping, to ostatni zdaje się kurs, a skoro trasa za miasto, to jestem już poza miastem. Jak to w południowych krajach, ciemno zrobiło się szybko i wcześnie, a my sobie jedziemy. My, czyli tramwaj, tramwajarz, ja i radio. Rozkręcone na maksa. No kto poważny teraz, kiedy Portugalia gra o wszystko, jechałby tramwajem?
Chyba ino Gringo tylko.

Mimo że nie znam portugalskiego, i tak dokładnie wiem, co się dzieje na boisku, jaki wynik, która minuta i dlaczego rywale to curva. I gdy tak jedziemy — ja, radio i tramwajarz — gdy emocje sięgają zenitu, a komentator zaraz eksploduje razem z radiem… mecz się kończy i okazuje się, że Portugalia jednak… nie wygrała.

Nasz tramwajarz, z wyglądu urodzony gdzieś w koloniach Portugalczyk, miotając kalumniami i machając rękami, jak jechał, tak nagle, ze zgrzytem zębów i hamulców zatrzymuje się tym tramwajem. Po czym zrywa się z miejsca i wybiega, znikając w ciemnościach.
Wziął i tak się uniósł, że tego nie uniósł, jak stanął tak zostawił to wszystko i jak stał tak wstał, i sobie poszedł!

— Halo…! — rzuciłem płocho z nadzieją płonną gdzieś przed siebie

— …Mać, mać, mać… — ale odpowiedziało mi jedynie echo.

Tak, gdyby zapytali czy brać Portugalczyka, wiedziałbym co odpowiedzieć.

…No ale, nie zapytali.

Cutty Sark

#szosopasta na 1493 słowa, 8 minut czasu czytania

W języku fińskim jest słowo „Kalsarikännit”, oznacza ono: „pić alkohol siedząc w domu w samej bieliźnie i bez zamiaru wychodzenia gdziekolwiek”.

Skoro tak, to można coś poczytać, c’nie?

Cutty Sark był XIX — wiecznym kliprem (taki statek, ale nie okręt, bo żaglowiec) herbacianym, który kiedy pływał — pobijał wszelkie rekordy prędkości, a obecnie to jedyny zachowany kliper herbaciany na świecie.

„Cutty Sark” zbudowano w 1869 r. i służył jak łatwo się domyślić do przewozu herbaty z Chin.

W swoich czasach był nie dość, że najszybszy, to też, jak uważają niektórzy, w tym i ja, najpiękniejszy ze wszystkich żaglowców świata. Ze swoim mocno wydłużonym bukszprytem („refuj bukszpryt!”) i sześcioma piętrami żagli na grotmaszcie to była normalnie miss Polonia.

„Ke­gem­te­ra­an” w języku malajskim oznacza radość z potknięcia. Jed­no­cze­sne uczucie przyjemności i przy­gnę­bie­nia, kiedy wiesz, że zrobiłeś coś, czego nie po­wi­nie­neś.

Czy panowie Anglicy podbili pół świata dzięki znajomości języków, kurtuazji i galanterii oraz manierom gentlemana i znajomości języków?

Otóż nie, to dzięki super „łódkom”, znajomości żeglarskiego fachu, przewadze technicznej, niemarnowaniu czasu na ablucje i jałowe (z powodu bariery językowej) dyskusje, oraz dużej chęci szybkiego zwrotu z inwestycji.

Kiedy masz dobry nóż, celne działko czy muszkiet na kulki, i nie wahasz się ich użyć w celu podkreślenia swego wymiganego żądania, lingwistyczne znajomości nie są już konieczne.

Kiedy władasz językiem siły bycie poliglotem nie jest niezbędne.

„Ba­ki­gi­nin” w języku karelskim, używanym od Zatoki Fiń­skiej po Morze Białe, oznacza smutek sta­wia­ją­ce­go ścia­ny. Kontrast między potrzebą od­su­nię­cia wszystkich od twojego życia a nie­moż­no­ścią zrobienia tego.

Chłopaki jakby nie mieli wyjścia. Opanowali morskie rzemiosło w doskonałym stopniu, posiadali u siebie kilku łebskich facetów pokroju Newtona, którzy z sukcesami zajmowali się geografią i takimi tam zupełnie teraz niepotrzebnymi naukami.

W dodatku — biedni byli naprawdę biedni a bogatym… a bogatym zawsze mało, w miastach im ciągle gównem śmierdziało, a na morzu rześka bryza, za morzem zaś skarby.

Idealne to warunki na zabor… zamorską wycieczkę za miasto, no kto by się nie skusił?

Każdy by się skusił, wystarczy już tylko dać się zamustrować po pijaku, przepłynąć przez oceany i morza kilka mil tysięcy, i parę miesięcy przez szkorbut, zarazy, pożary oraz brak ubezpieczenia stomatologicznego. I już.

„åselichibå” w języku oromo, którym posługuje się czterdzieści milionów ludzi w Rogu Afryki, oznacza jezioro nudy. Wywołane cudzą głupotą. Ogromna, przygnębiająca nuda. Morze nudy, w którym można się utopić, w którym można się zatracić.

Teraz po tylu miesiącach nudy, należy się tylko ponaparzać z miejscowymi (no kto tego nie robił w sobotę pod remizą?), z deka plądrować, grabić, gwałcić i się bogacić.

U siebie naprawdę nie mieli możliwości takiej szybkiej ścieżki kariery.

„Chādanāca” w języku bengalskim oznacza za­trwa­ża­ją­cą radość z tańca na krawędzi dachu.

Pływali, podbijali, zdobywali, rabowali i była gitara. Rozsiali przy okazji wszędzie ten swój angielski lengłydź po całym świecie, a który wydaje się być najbardziej powszechnym i potrzebnym językiem na planecie, póki się nie dowiemy, że to mandaryńskim (tym od herbaty) włada najwięcej ludzi na świecie, a zaraz potem leci hiszpański.

„Bo­ket­to” to japońskie słowo. Oznacza „uczucie, kiedy patrzysz w dal i zatracasz się w sobie bez wy­raź­ne­go powodu”.

Widziałem Cutty Sarck-a na własne oczy. Stoi sobie zwodowany w suchym doku w dzielnicy Londynu zwanej Greenwich.

Przybyłem, i jak już tam byłem, kiedy go zobaczyłem, od razu sobie wyobraziłem jak z jednej strony zeżarty przez pchły, z drugiej przez szkorbut, ale za to wypucowany do czysta przez huragan i najedzony, bo dopadłem w końcu tego wypasionego szczura, bujam się gdzieś tam w górze, na szóstym pietrze grotmasztowych żagli latając i łatając te brudne płótna, kiedy żaglowiec i pokład pode mną radośnie zasuwa do Chin bijąc kolejny rekord prędkości.

„Backp­fe­ifen­ge­sicht” to po niemiecku: Twarz, która pil­nie po­trze­bu­je pla­ska­cza.

Ach, to byłyby czasy! Zwijać żagle, zawijać do portów, zabijać rzezimieszków, zalewać rumem, zataczać pod murem, zarażać się durem i zgrywać ważniaka. No, lecz nie będą. Otrząśnij się, teraz to możesz ewentualnie zostać kierowcą w tych szczątkach Imperium Brytyjskiego zwanych BrexitAnglia.

„Pothos” w języku greckim oznacza pragnienie tego, co nieosiągalne.

Dobra, zostawmy te mrzonki o utraconym Tahiti. W 2007 roku Cutty Sark (pewnie dlatego, że stał w suchym doku) wziął i spłonął.

Normalnie, spoko… Dziesiątki lat pływał po morzach i oceanach, naparzał miliony mil w tym i morskich, nie miał elektryki ani elektroniki, przyświecali więc sobie w kubkach dobrym przykładem i świecami, szantując palili w fajki, gotowali w kotłach wodę na tradycyjną wodę z mlekiem „fajf oklok”, a potem jak ją wynaleźli i przywieźli to herbatę. Waliły w niego pioruny, zatapiały tajfuny, rozświetlały łuny, i przetrwał.

Ale postawili na chwilę na suchym, w środku miasta, w najbliższej okolicy pewnie z 200 jednostek straży pożarnej, w każdym aucie gaśnica, w każdej ręce smartfon i… co? Wziął i się spalił.

„Karışkırkira” po kirgisku, języku używanym przez trzy miliony osób w Azji Środkowej, to wilk przebrany za bujany fotel, na którym siedzisz od dłuższego czasu i go nie widzisz. Poczucie głupoty, jakie cię ogarnia, kiedy to, czego szukasz, znajduje się przed twoim nosem od samego początku.

Wiedziałem o tym wszystkim kiedy popijając pyszną kawę w pobliskiej herbaciarni, podziwiałem te strzeliste, bo odbudowane, maszty, tę sylwetkę ścigacza, tamtych czasów mistrza sprintu połączonego z maratonem. Bukszpryty, bezany, bramsle, bakburty, buchty, bajdewindy i inne wyrazy na by.

Kiedy tak siedzę, hmm… zatopiony w głębi mego umysłu i trochę też w myślach, jakiś gość obok, zaczepia mnie i o coś się pyta.

„Anu ohia-azu” w igbo, języku, którym po­słu­gu­je się osiemnaście milionów Ni­ger­czy­ków, to bestia na twoich ple­cach, która zjada twoje po­ży­wie­nie i po­zwa­la, byś żywił się ich resztkami.

Wróciłem do siebie i proszę ja ciebie, próbuję zrozumieć, o czym on do mnie toking ebaut. Bikos, jakbyś się Mi zapytał:

— Do you speak English?

To bym odpowiedział:

— Yes, i’dont!

On chyba gada po angielsku, co w sumie jest logiczne, nie może przecież wiedzieć, że ja po angielsku, równie doskonale jak w bardzo wielu innych językach, nie mówię.

Za to bardzo bystry ze mnie obserwator i widzę, że coś cedząc przez zęby, pokazuje na papierosa, który ma w ręce.

Unosi przy tym wymownie brew, wszelkiemu rozsądkowi wbrew!

„Faayalo zweegbe” Afrykanie Ga, grupa etniczna żyjąca na południu Ghany i mająca własny język — Tylko ten, kto idzie na poszukiwanie wody, może rozbić dzban.

Zrywam się z krzesła. Staję na nogi, a me włosy stają mi na głowie! On chce tu palić! Pyta o ogień lub o pozwolenie jego użycia.

O jejku, mało im jednej tragedii? Mało już szkód poczynili temu biednemu okrętu, co nie jest statkiem, bo jest żaglowcem?

I temu miastu co też je doszczętnie kiedyś spalili?

Co oni sobie tu, do stu beczek rumu, wyobrażają?

Ja, na nieheblowany pokład i orki z Majorki, pozwolić na to nie mogę!

„Eruparakkiratu” w języku tamilskim, języku z rodziny drawidyjskiej, którym mówi się w Indiach i w północno-zachodniej Sri Lance, oznacza „odciągnąć byka, żeby spojrzeć na muchę”.

Tylko… jak? Jak mam to zrobić, skoro ja językami świata nie władam, a tę wersję jego angielskiego chyba z antypodów to znam najmniej? Co mam czynić, ach co? Coś czynić muszę, bo do kolejnej tragedii nie dopuszczę.

„Glas wen”.

Po walijsku to niebieski uśmiech. Złośliwy grymas wobec cierpienia naszego najgorszego wroga.

I wtedy, jak za dotknięciem jakiegoś czaru, czy może przebłysku geniuszu, jakiejś łaski co z Niutona na mnie spłynęła, wpadam na genialny pomysł. Od razu tu mówię, że nie mój.

To po raz kolejny, dozgonni miMistrzowie mister Mann i siostra Materna, ratują mój chudy tyłek i wspaniały ten żaglowiec. A może i miasto. W ułamku sekundy przypominam sobie ich nauki, i tę właśnie najbardziej konkretnie cudownie akuratną tu i teraz!

„Katsrauvsaali” w khmerskim, używanym przez dwadzieścia milionów Kambodżan, języku, który ma najdłuższy alfabet na świecie, oznacza tego, kto kosi pszenicę, kiedy powinno się kosić pszenicę. Najlepszy z możliwych orędownik sprawy.

Wyciągam geograficzny atlas, który zawsze mam przy sobie. W nerwowym pośpiechu (interlokutor czeka) kartkuję go, paluchy śliniąc. Uno momento buczaczo… amigo czy coś — rzucam w rozkojarzeniu, bo znaleźć mały cel niełatwo jest.

„Rakṣakuḍuha” w telugu, z rodziny języków drawidyjskich, którym posługują się siedemdziesiąt cztery miliony ludzi, oznacza obrońcę bez zbroi. Tego, który wyskakuje nago na trajektorię strzały.

I już mam, w trumfie unoszę swym potężnym jak bocianie pięty bicepsem, w podręczny formacie A2, geoatlasik i pokazując palaczowi, wskazuję swój cel. On patrzy, ogniskuje soczewy swych paczałek, spręża czoło, a brew jeszcze wyżej unosi. I się nie unosi, gdyż w natychmiastowym zrozumieniu odstępuje od planowanej zbrodni. Zaniechał pokojowo smrodzenia, dymem zniesmaczania innym jedzenia, niszczenia mienia no… Zaniechał on palenia!

„Mlakundhog” w jawajskim, języku, którym posługuje się siedemdziesiąt pięć milionów Indonezyjczyków, oznacza delikatność tego, kto stąpa po jajkach, nie robiąc hałasu.

Zrozumiał, pokiwał głową — gdyż pojął!

Nie trzeba znać języków, nie trzeba poliglocić kiedy uniwersalnie niezawodnym jest rysunek.

Czasem to mem, komiks czy szkic, a w moim wypadku, dzięki naukom Mistrzów była to mapa.

„Dharmaniṣṭhuya” w kannada, z rodziny języków drawidyjskich, którym posługują się czterdzieści cztery miliony ludzi w Indiach, oznacza łaskawość nachylenia. Uczucie, którego doświadcza wyczerpany wędrowiec, kiedy na swej drodze znajduje pochyłość.

Mapa, na której pokazałem mu… NEPAL.

I co? I NE PALIŁ!

Wyspa, wsypa, wtopa

#szosopasta 1024 słowa, 5 minut czasu czytania

Wyspa.

„Martwa fala” to zjawisko w przyrodzie, występujące przeważnie nad morzem, polegające na tym, że dawno utonięci piraci, nudząc się zaczynają pić. Po jakimś czasie bierze ich na wspominki, dają sobie po pysku, następuje ogólnie zmasowana wymiana opinii przy pomocy ciosów, potem się godzą, sobie popłaczą, ktoś zaczyna nucić „o mój rozmarynie”, reszta podłapuje, bujają się do rytmu, i wtedy powstaje fala która zwiększa ilość śpiewających o sypiące się z pokładów zarzygane, prawie gotowe bo na wpół martwe, ciała. Tak było kiedy płynąłem na Bornholm, który mimo, że duński to powinien być nasz, zPolski!

No tak, tak, a co? Grenlandia która wcale nie leży w Danii też jest zDuńska (jak i Wola oraz piece), a Bornholm czai się tak blisko naszych brzegów, że spokojnie można by go uznać za nasz. Trzeba tylko tam się udać, wbić flagę i sobie go zaanektować. Taki miałem plan, a wodolot który tam pływa, nawet płynąc tyłem, w bok i na około „wodo leci” max z 1,5 godzinki, więc cała akcja obliczona została na jedną dniówkę. Jeszcze dobrze dziewczynki nie zmówią sobie drinki, a już dopłynięte i uprasza się o wysiadanie. I Wyspa będzie nasza, aż dziwne, że nikomu to do głowy wcześniej nie wpadło!

Oczywiście, pod warunkiem, że nie ma martwej fali.Kiedy jest i wodolot nie może unieść się na swych wodolotach nad wodę, płynie niczym zwykła, do połowy zanurzona w morze, śledziobeczka, bujana, powolna i zdana na laskę Neptuna. A jaka jest laska Neptuna to każdy wie. Trójzębata, ostra i bezlitosna. Wtedy właśnie, ludzkość zgromadzona w tej beczce niczym śledzie, siedzi, ostatnim posiłkiem ostro jedzie, a o litości błaga w swej biedzie.

Stewardzi w nieskazitelnie białych mundurkach, plastikowych płaszczach perzyg i maskach pepoż, zamiast drinków roznoszą foliowe torebki, uprzątają szlauchem to co do torebek nie trafiło, bosakami wyciąga tych co się rzucili o odmęty, by skrócić swe męki, lub próbować w pław przyspieszyć przeprawę, i mętnie coś tłumaczą „że już niedługo dopłyniemy, o to już tu, o tam, za tamtym zakrętem”. Przesuwają na zgrabny stosik zwłoki zaległe w zenzach i w końcu wiedzą za co mają płacone „szkodliwe”.

Po dopłynięciu — 4 do 5 godzin — zarzygany jak święty turecki, wycieńczony niczym po udanej weekendowej barowej wędrówce ludów, i ogólnie chętny do życia jak saper co się już raz pomylił, zwalam się na bornholmski beton. Już nie pamiętam, że to jest inwazja, aneksja, przejęcie.Chcę sobie po prostu umrzeć pod płotem, a co dalej, to się potem zobaczy.

No ale co? Jakie są opcje, wracać, na te wody?

Nigdy! Dlatego po kilku chwilach, kiedy niebo i ziemia zajmują jakoś swoje prawidłowe pozycje, gdy już wiem, że na odległej płaszczyźnie, metr pięćdziesiąt, metr osiemdziesiąt nad betonem, gdzie plasuje się większość ludzkich głów i odbywa większość interakcji społecznych, trwa jakieś zamieszanie, bo ośrodki rozpoznawania mowy w mózgu które dostały jakiegoś zwarcia zaczynają działać…

Ale dobra, te bajery zostawmy na później, teraz skupmy się na podstawowej filogenezie; nieźle byłoby, na przykład, znowu stać się kręgowcem. A potem przydałaby się umiejętność poruszania na czterech nogach. …Wstaję, rześka bryza od morza, słaba pamięć, słońce i cena biletu szybko przywracają do życia i można zacząć zajmować tę wyspę.

Wsypa.

Ale, ale, przybyłem tu łodzią, flagę trzeba zatknąć z godnością, na czubku i w środku tej Wyspy. To jak, z buta będę szedł?
Nie wypada, dlatego pierwsze swe kroki, by czasu więcej nie mitrężyć, kieruję do wypożyczalni rowerów, gdyż każdy wie, że obce terytoria zajmuje się rowerowo. Tylko gdzie tu rowerownia.

Zaczepiam więc przechodzącego obok przechodniego-przechodnia:

— Exkiuzmła, gdzie tu… słuchaj facet i ucz się polskiego bo niedługo ci się przyda… rent a bajk gdzie jest, panimajesz szto ja tu gawrit, rozumisz, co nie?

— Yes off course, я говорю на русском языке. Tam pan pójdzie, o tam w lewo, 500 metrów prosto — odparł w językach których nie rozumiem, ale z mowy ciała zrozumiałem o co chodzi, gdyż pokazał palcem.

Jest i Rowerownia. Rowery stoją, pięknie w słońcu błyszcząc przerzutkami, dzwoniąc z cicha dzwonkami, wabiąc wdziękami, ustawione w szeregu. Wchodzę do środka — ale w środku poza tym, że jest wszystko to nikogo nie ma.

Możesz bez przeszkód grzebać w sprzętach, sprawdzić stan kasy, spokojnie przymierzyć się do sejfu i nikt ci nie przeszkodzi, ale też i nie pomoże.Hmm, dziwne, doznałem chyba jakiegoś uszkodzenia mózgu na morzu. Wychodzę, wejdę jeszcze raz i sprawdzę.

Wychodzę: rowery nadal stoją. W dodatku wszystkie luzem. O mamo, mam omamy!

Jest ze mną gorzej niż myślałem. Wchodzę: a tu… bez zmian! W konsternacji staję na przedsklepiu i dumając drapię się po potylicy, a kaszkiet przesunąłem na przód. Kiedy tak dumam, przechodzi kolejny niewygodny świadek tych zderzeń… cywilizacji.

Teraz i ja przechodzę na wyższy poziom komunikacji werbalnej, gdyż dokładam trochę gestykulacji czyli mimiki całociałowej i zasuwam:

— Endszuldigung zi bite, Ja zu fus nie chcieć, rowery chcieć ja tu rentować, prosić szanowny Pan! Więc gdzie jest, pacz Pan mnie na usta: wy po ży czacz?

— A nie! Dzisiaj, niestety, się nie da, nie ma go! Dzisiaj zamknięte.

— Panie, jak zamknięte, jak otwarte?

— Właściciel nieobecny, coś ma do załatwienia, więc obecny ale gdzie indziej. Wszędzie jest, ale nie tu. Otwarte bo nie zamknięte, ale nieczynne.

Trawiąc te wiadomości, w lot tłumacząc ze zduńskiego na nasze, patrzę na niego wzrokiem „Tak, tak, no, no, już, już. Dobrze, dobrze, lekarz kazał przytakiwać” i gdybam — jak to tak? Kto, kiedy i gdzie widział, żeby sklep był otwarty, jak jest zamknięty, a w dodatku z rowerami na zewnątrz przypiętymi ładnie niczym do niczego?

Przecież to jest żywa obelga dla przedsiębiorczego człowieka czynu! Jak tu nie czynić złoczyństwa, gdy przecież jest taka okazja i to ona przecież czyni?
Czyni czy nie czyni? Czyni!

Wtopa.

To było wiele lat temu, ale chyba się nic nie zmieniło bo Bornholm nadal nie nasz. I tu podpowiem, że bardzo dobrze!

Potem, głębiej w tej Wyspie kiedy zaniechałem podboju, okazało się, aż drżę kiedy o tym piszę, że tam… no nie mogę… Można sobie zjeść owoce (nie mylić z owocami) co schludnie stoją w koszyczkach usypane, uzbierane i niepilnowane przy drodze, a uprzednio zapłacić za nie — ja piernicze — samodzielnie i jeszcze wziąć sobie resztę!

Uff… Bosz… jak to dobrze, że zaniechałem aneksji.

Jeszcze by się to nam rozniosło na cały kraj i byłoby na mnie!

Wiało

#szosopasta na 822 słowa, 4 minuty czasu czytania

O tym, że jestem poliglotem, dowiedziałem się przypadkiem. Póżniej.

Póki co byliśmy tylko zamustrowani.

Ale że co?

No, dostaliśmy pozwolenie wejścia na pokład oraz kamizelki ratunkowe, czyli nadmuchiwane przyrządy jak na basenie, które utrzymują rozbitka przebywającego za burtą tak długo na powierzchni, dopóki nie zostanie on przejechany przez własny jacht lub spieszącą na pomoc inną łódź ratunkową.

Ależ wtedy wiało!

Była „cofka” — cofka występuje też jako cofanie wód z morza do rzeki, a nie tylko to, co ci przyszło do głowy. Chociaż, w świetle dalszych wydarzeń…

Na Bałtyku sztorm.

My, zaparci na Żeglarstwo przez duże „Ż” (wielką sztukę, przeważnie z metalu, której sens polega na tym, aby posuwać się powoli i donikąd, chorując przy tym z zimna i ponosząc olbrzymie koszty), siedzieliśmy przybici do kei oraz koi i znudzeni oglądaliśmy obiekty dryfujące, czyli wszystko, co unosi się na powierzchni i nie przyjmuje zaproszenia na coś mocniejszego.

No i na cud przyrodniczo-fizyczny patrzyliśmy, bo z powodu „cofki” te dryfujące obiekty płynęły od morza w górę rzeki (taki paradoks, jak sraczka — rzadko, a często; tu podobnie: niby w górę, a w dół — tylko że na mapie).

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 3.94
drukowana A5
za 32.34