E-book
12.6
drukowana A5
31.98
drukowana A5
Kolorowa
57.24
Z serca — dla Ciebie

Bezpłatny fragment - Z serca — dla Ciebie

Moje świadectwo zatrzymania przez ból, ocalenia przez wiarę. Stenia

Objętość:
127 str.
ISBN:
978-83-8431-191-2
E-book
za 12.6
drukowana A5
za 31.98
drukowana A5
Kolorowa
za 57.24

Dedykacja

Dla moich cichych aniołów:

Zbynek, Dominia, Filip

To moja osobista „armia wsparcia”, która dba o mnie i wierzy we mnie zawsze, kiedy sama przestaję w siebie wierzyć!

Jestem szczęściarą, że razem możemy kroczyć przez życie! Jesteście moim domem, moją radością i moim sercem.

Sama ŚWIADOMOŚĆ, że Was mam, że wyczuwam Waszą obecność, pomimo dzielących nas czasami kilometrów, przemienia moją codzienność w osobisty RAJ!

Z miłością i wdzięcznością.

Prolog

Zanim ocenisz, spróbuj zrozumieć…


Zanim osądzisz mnie, moje życie, moją rodzinę — wejdź w moją skórę, załóż moje buty i sprawdź czy wygodne.

Zawsze łatwiej ocenić, trudniej przeżyć cudze życie.

Przejdź drogi, które ja przeszłam, wtedy poczujesz, jak to jest iść moją drogą. Może wtedy poczujesz ciężar moich dni.

Przejedź ścieżki, które ja przejechałam.

Wespnij się na każdy szczyt swojej niemocy, tak jak ja się wspinałam.

Poznaj szpitale, które ja poznałam.

Postaraj się znaleźć uśmiech i nadzieję, gdy bywa beznadziejnie tak, jak ja się starałam.

Wytrzymaj samotność, tak jak ja wytrzymałam.

Walcz o życie, jak ja walczyłam.

Przeżyj napór myśli, jaki ja przeszłam.

Przetrwaj życiowe burze i sztormy, jakie ja przeżyłam.

Wytrwaj tyle, ile ja wytrwałam.

Przeżyj straty, jakie ja przeżyłam.

Wylej morze łez, tak jak ja wylałam.

Wstawaj z kolan każdego dnia, jak ja wstawałam.

Stocz tyle bitew w życiu, ile ja stoczyłam.

Przejdź każdy labirynt swojego życia, tak jak ja przeszłam.


Kiedy już troszkę poznasz moją historię, może łatwiej Ci będzie mnie zrozumieć.

Ale proszę — nigdy nie oceniaj. Ani mnie, ani nikogo innego.


Bo jestem: „TAKA JA”.


Czasem krucha, czasem silna. Czasem zmęczona, ale ciągle wierząca, że warto.


Co lubię?


Lubię poznawać nowe miejsca ze swojej listy marzeń.

Krzyż, różaniec — to moja wiara, nadzieja i miłość.

Wiem jedno — kawa z moim ZibiBikeMan smakuje lepiej niż każda inna. Wystarczy mała ławeczka, spokój, natura i MY

Kocham Go z całym jego dystansem do siebie, do życia i do świata i ciągle się tego uczę.

Wspólnie kręcimy czasami kilometry na rowerze, a przez całe życie kręcimy kilometry już ponad trzydzieści lat — nadal w tym samym kierunku.

Czasami odbija nam palma i dobrze nam z tym.

Uwielbiam taniec w naszym rytmie twista.

Kocham moje dzieci. To moja osobista armia wsparcia. Jestem z nich dumna. Radość z bycia ich mamą nie ma granic.

Miałam cudownych rodziców — moja mamusia wciąż jest z nami. Jestem bezgranicznie wdzięczna za ich miłość.

Cała nasza szalona rodzina — a jest nas sporo — to moje wszystko! To prawdziwy prezent od życia.

Mam wspaniałe przyjaciółki. To jest moja baza od lat.

Mam wiernego przyjaciela — pieska Simbunię.

Jeśli jazda — to raczej bez trzymanki.

Bywa, że wywracam życie do góry nogami.

Na wyjazdach szukam lokali z duszą — tam, gdzie spędzamy nasze „shot weekendowe randki”.

Kocham słodkości w każdej postaci.

Nie lubię długich spódnic i sukienek.

Lubię pobyć sama ze swoimi myślami.

Często patrzę na świat przez różowe okulary.

Chciałabym umieć przeżyć życie na pełnej petardzie.

Kocham anioły w każdej postaci.

Uwielbiam kwiaty — dostawać i dawać.

Staram się żyć tak, jak mi w duszy gra

Uwielbiam pląsać po plaży w rytm muzyki — i już nie przejmuję się, co ludzie powiedzą.

Niby boję się latać samolotem, ale 42 loty mam już za sobą.

Uwielbiam spontaniczne podróże we własnym tempie a jako córka kolejarza często podróże koleją.

Jestem zmarzluchem, dlatego zima to raczej pod kocem i ciepłą herbatką z miodem przy kominku.

Lubię kolorowe ciuszki, szmatki, przebieranki, ale nigdy za cenę oferty z Diora. Kolorowy motyl — rezonuje ze mną.

Jestem typem romantyczki.

Uwielbiam kolacje we dwoje.

Czytanie książek mnie odpręża i przenosi w świat bohatera.

Staram się zaczynać dzień od dobrej myśli i kawy.

Czerpię dużo ze wschodów i zachodów słońca.

Lubię gotować, ale z przyjemnością zjem, jak ktoś mnie poczęstuje i ugości.

Lubię wypływać na szerokie wody, potem dobić bezpiecznie do brzegu, a następnie stanąć szczęśliwie na lądzie.

Lubię patrzeć w niebo — tam zawsze rodzi się nadzieja.

Lubię dawać prezenty, choćby małe drobiazgi.

Kocham ludzi — rozmawiać z nimi, wspierać, opowiadać, milczeć, śmiać się, słuchać.

Kocham to moje miejsce ziemi — nasz dom.


Nawet jeśli wydaje Ci się, że poznałeś mnie lub kogoś doskonale, to nigdy nie poznałeś myśli ukrytych na dnie serca i duszy.

Bo jeśli nie znasz bólu noszonego w czyimś sercu, to proszę, nigdy nie oceniaj jego życia. Nie masz prawa.


Niech każdy, wolny jak ptak, szybuje po świecie tak, jak potrafi najpiękniej.

Więc nie podcinaj nikomu skrzydeł.

Nigdy nie pozwól, by Twoje skrzydła zapomniały, jak latać.


Zwyczajnie wypij czasami toast za swoje życie i żyj z całych sił. Dogrywki nie będzie.

Nigdy nie zostawiaj nic na „potem”, bo może nie nadejść.


Pamiętaj: życie jest piękne, mimo wszystko i wbrew wszystkiemu!


Ja tymczasem pędzę do przodu, by zdążyć na kolejny wschód i zachód słońca, które uwielbiam.


Dziękuję za wyrozumiałość, życzliwość, empatię.

Wasza Stenia

Wstęp

Nie jestem pisarką. Nie znam zasad, stylu, formy, nie umiem pięknie układać zdań. Język polski nie był raczej moją mocną stroną w szkole. Ale kiedyś moja przyjaciółka Ania powiedziała mi: „Steniu, powinnaś napisać książkę!”. Jakie to było miłe, że miała tyle wiary we mnie. Bo ja tej wiary nigdy w sobie nie miałam. Systematycznie pytała, ile już mam stron, ja odpowiadałam uśmiechem. Potraktowała to poważnie. Natomiast ja nie pisałam nic… długo, długo, ale dzięki niej gdzieś na dnie serca miałam już zasiane malutkie ziarenko.

Po tym fakcie powiedziałam sobie, że jeżeli kiedyś w życiu zdarzy się tak, że więcej niż dwadzieścia osób powie mi, bym napisała książkę, to tak zrobię. Z łatwością mi przyszła ta obietnica, bo byłam pewna, że to się nigdy nie wydarzy. Skrzętnie jednak zapisywałam wszystkich w notesiku. Jakież było moje zdziwienie, gdy liczba znacznie przekroczyła ustalony limit. Miałam dwa wyjścia: albo udać, że nie było tematu, albo mieć honor przed samą sobą i stawić czoła zadaniu, które przekracza jednak moje zdolności artystyczno-pisarskie.


Aż do teraz, do momentu splotu różnych wydarzeń…


Pomyślałam, że może podzielę się cząstką mojego życia, czymś, co sama przeszłam. Jedno jest pewne: nie czuję się żadnym autorytetem, nie mam prawa do prawienia Wam morałów czy narzucania swojego myślenia, poglądów, wiary, bo Każdy z nas jest inny i Każdy ma inne wartości. Szanuję to. Bardzo szanuję.

Ale myślę sobie, że może mam serce, które wiele przeszło, które krzyczało z bólu i drżało z lęku. Dlatego dzielę się swoją małą historią — świadectwem, bo wiem, że nie jestem jedyna. Może ktoś inny też szuka światła w tunelu, też czuje się niezrozumiany, czasami samotny w swoim cierpieniu, mimo ogromnego wsparcia, jakie otrzymuje, i też potrzebuje pomocy.

Nie chcę opowiadać swojej historii w poczuciu, że moje cierpienie miało być czymś większym od Waszego. Wiem przecież, że każdy z nas przechodzi przez swój trudny czas. Każdy niesie jakiś ból, jakieś zmaganie, swoją historię, która wypełnia mu serce aż po brzegi.

Wielu z Was ma za sobą doświadczenia jeszcze cięższe, trudniejsze, tragiczne. I to nie jest wyścig, kto cierpiał bardziej, czy to fizycznie, czy też psychicznie. Nie chodzi o porównywanie, ale o to, by powiedzieć: „Nie jesteś sam. Nie jesteś sama. Ze wszystkich sił musisz sobie pomóc, choćby cały świat Ci się sprzeciwiał”.

Piszę, bo czuję wewnętrzną potrzebę, by zostawić tu ślad. Może po to, by ktoś, kto dziś walczy, mógł odnaleźć w tych słowach odrobinę spokoju i wiary. Odrobinę zrozumienia. Albo tylko poczuć ulgę, że ktoś inny też to przeżył i wciąż żyje. Często nie ma gotowych odpowiedzi. Ale jedno jest pewne — jeżeli żyjesz teraz ze zranionym sercem, to wiedz, że nie jesteś sam!

Nigdy się nie wahaj prosić o pomoc, to nie oznaka słabości, to wielka siła i determinacja!


To Twój krzyk! Chcę być i żyć! Bo żyje się tylko raz!


Chciałabym się na tym skupić. By odnaleźć głębszy sens tego, co nas spotyka.

Ośmielam się, by moje bazgroły ujrzały światło dzienne. Być może będzie tu panował ogólny chaos przekazywanych myśli. Proszę, przyjmij to z serca do serca i nie oceniaj. To tylko moja własna, malutka historia, jedna z wielu… To moje myśli, moja słabość, moja siła, moja wiara, nadzieja i miłość.

Jeśli choć jedno zdanie z tej książki da Ci nadzieję, siłę, wiarę albo po prostu poczucie, że ktoś też wie, jak boli — to wiem, że było warto! Wystarczy jeden człowiek, by to, co robię miało sens!

Wierzę, że przeczytają to chociaż osoby, które zachęcały mnie do pisania, by mój trud miał jakiś sens i nie poszedł na marne. Dziękuję za Twój poświęcony czas, którego troszkę Ci „ukradnę”.


Mam głęboką nadzieję i po cichu wierzę, że nie będzie całkowicie zmarnowany.

CZĘŚĆ I — ZATRZYMANA PRZEZ BÓL

Rozdział 1. DLA JEDNEJ DUSZY

Bardzo ważnym powodem, dla którego piszę, jest moja siostra Marysia. Moja Isia. Salezjanka. Zawsze blisko. Zawsze obok. Zawsze duchowo głęboka.

Byłyśmy często razem na wielu wyjazdach, oazach, rekolekcjach, rozmowach, modlitwach.

To Ona, zaraz po rodzicach, była tą osobą, która w dużej mierze ukształtowała część mojego serca i moją duszę.

To ona pokazała mi, co znaczy być człowiekiem wierzącym — nie tylko zewnętrznie, ale całym sobą.

To ona ukształtowała wiele pokoleń młodzieży, którą tak bardzo kochała. Dzięki Niej byłam częścią tej młodzieńczej, wspaniałej społeczności, z którą kontakt mam do dzisiaj.


Moja Marysia.

Moja siostra.

Moja przyjaciółka.

Mój bliski człowiek, zapisany w moim sercu na zawsze.

Już jej nie ma.

Zasnęła.

Odeszła… bez słowa.

I bolało.

I boli nadal.

Ale wiem — naprawdę wiem — że jest tam, gdzie zawsze chciała być. U swojego Jezusa, którego tak bardzo kochała całym sercem. U swojej Maryi Niepokalanej, którą czciła z taką czułością i oddaniem.

Powtarzała zawsze z uśmiechem, teraz wiem, że świadomie:

„Zrobiłam już wszystko. Jak umiałam. Jestem gotowa. Czuję, że spełniłam swoją misję tu na ziemi”.

Denerwowałam się na te słowa i mówiłam:

„Jak to? I chcesz mnie tu zostawić? Jeszcze nie!”


I tak po prostu — odeszła. Spokojnie. W pokoju. W wierze.

A ja tu zostałam. Z ogromną pustką. Z ogromną tęsknotą, która nie mija.

Nie mogłam pojąć, dlaczego los tak sprawił, że nie mogłam być nawet na jej pogrzebie, by ją pożegnać. Wiadomo, czas covidu. To był dla mnie cios prosto w serce. Cios, który krwawił.

Ale z czasem zaczęłam rozumieć, że muszę Jej pozwolić odejść. Nie buntować się. Nie zatrzymywać na siłę. Napisałam długi list, który przeczytałam zanosząc się płaczem nad jej grobem a następne tam spaliłam. Tak wyglądało moje symboliczne pożegnanie.

Tak pozwoliłam jej odejść. Bo wiem, że jest tam, gdzie zostało dla Niej przygotowane miejsce.

Jest szczęśliwa.

A ja — wciąż dojrzewam do tego, by żyć tak, jak mnie uczyła. Z wiarą. Z pokorą. Z czułością wobec Boga i ludzi.

I może… ta książka jest właśnie hołdem dla Niej, to także moje „dziękuję”.

Za to, kim była.

Za to, jak mnie kochała.

Za to, jak mnie prowadziła — czasem po cichu, czasem przez uśmiech, czasem przez łzy.

Niech każde słowo tu zapisane będzie jak świeczuszka zapalona dla Jej duszy.

Niech każde cierpienie, które przeżyłam, będzie ofiarowane w różnych intencjach — tak, jak mnie uczyła.

Dziś czuję, że może piszę nie tylko w swoim imieniu. Może piszę też za tych, którzy już nie mogą. Bo wiem, że Isia mnie prowadzi i kieruje. Jestem tego pewna.

Może dlatego, to wszystko wydarzyło się właśnie tak.

Piszę choćby dla tej jednej duszy, która potrzebuje ratunku.

Która może kiedyś sięgnie po tę książkę.

Która powie: „Dobrze, że nie jestem sam”.


Kocham Cię, Marysiu.

Zawsze.

Na zawsze.

Do zobaczenia.

Rozdział 2. GDY CIAŁO MÓWI „DOŚĆ”

Od kiedy pamiętam, ból często pojawiał się w moim życiu. Czasem był jak cień, który szedł za mną, a czasem jak krzyk, którego nie potrafiłam uciszyć. Wędrował po całym ciele — raz był w żołądku, innym razem w głowie, w klatce piersiowej, w kręgosłupie, w nogach, rękach…

Zmieniał miejsce, ale nigdy mnie nie opuszczał.

Uczyłam się z nim żyć, ale nigdy się do niego nie przyzwyczaiłam. Z czasem zrozumiałam, że to nie tylko ból ciała, ale potem także duszy — głęboko ukryty gdzieś smutek, którego nikt nie widział. Rozmawiałam, uśmiechałam się, cieszyłam się życiem, żyłam… choć wielokrotnie walczyłam… w ciszy.

Z czasem ból nauczył mnie prosić o pomoc. Nauczył mnie też mówić „dość”, gdy nie miałam już siły dalej udawać, że wszystko jest w porządku.

Dużo czasu zajęło mi zrozumienie, że ten ból to nie kara, że to przystanek. To zatrzymanie potrzebne do słuchania — siebie, Boga, życia.

Tak miało być i tym razem. W celu poprawy komfortu życia miałam mieć rutynowy, prosty, szybki zabieg. Leczenie przepukliny rozworu przełykowego przepony nie budziło niepokoju ani mojego, ani lekarzy. Przecież wykonano setki takich zabiegów, by polepszyć sobie jakość życia, nie funkcjonować tylko na tabletkach. Wszystko poszło zgodnie z planem. Dla mnie, jak zawsze, narkoza do przebrnięcia, bo nie lubię tego uczucia, zawsze ogarnia mnie jakiś dziwny niepokój. Dałam radę i tym razem. Mijały dni, ale po pewnym czasie nic nie było takie, jak miało być…

Kończył się czas rekonwalescencji po zabiegu i powrót do codzienności. Niestety nie było szans na powrót do pracy. Problem wciąż istniał, jedzenie przyjmowałam wyłącznie papkowate lub w postaci płynnej. Zaczęło się to przedłużać z tygodni do miesięcy. Niestety blokada przy wejściu do żołądka uniemożliwiała jedzenie normalnych produktów. Wszystko zatrzymywało się, niejednokrotnie powodowało zatykanie, duszenie, dławienie, a w konsekwencji notoryczne wymioty, by udrożnić przełyk i umożliwić swobodne oddychanie.

Z dnia na dzień narastały lęk i strach, co przeradzało się w ataki paniki. Dochodziło do sytuacji, że zaczynałam bać się zostawać sama w domu.

Lekarzom trudno było uwierzyć w moje odczucia i moją wersję problemu. Sugerowano, że być może po zabiegu i bólu przełyku po prostu boję się jedzenia. Nikt mi nie wierzył. Mówiono, że to psychika, że zablokowałam się mentalnie, bo często zdarza się to u pacjentów po tego typu zabiegu. To określenie „blokady psychicznej” coraz częściej wybrzmiewało w środowisku medycznym lekarzy i pielęgniarek. Ja wiedziałam, wręcz byłam pewna, że to nie lęk — to rzeczywistość. Każdy kęs, każde przełknięcie wody, to była moja walka. Zaczynałam czuć się niewidzialna i niezrozumiana. Trudno się dziwić — rutynowy zabieg przegrał z moim ciałem. Świadomość jakby krzyczała ze mną. Ale był to niemy krzyk.

Jedzenie z dnia na dzień stawało się moim wrogiem. Nie umiałam już rozmawiać o tym, co czuję. Powoli zaczynałam zamykać się w sobie, a jednocześnie próbowałam wierzyć, że przecież nic złego nie mogło się wydarzyć. Uciekałam od mojego wewnętrznego głosu. Coraz częściej dopuszczałam myśl, że być może ze mną jest coś nie tak.

Tak, na pewno ze mną jest coś nie tak. Powoli gasłam w tym przekonaniu. Chociaż moje ciało zaczęło wewnętrznie wołać o pomoc.

Aż wreszcie zapadła decyzja o kontrolnej gastroskopii.

Jakaż była moja radość podczas próby wykonania badania — choć może dla kogoś z zewnątrz to zabrzmi dziwnie — gdy okazało się, że miałam rację. Że nie wymyślałam sobie trudności. Że naprawdę nie mogłam jeść.

Nie wykonano badania do końca, bo wejście do żołądka okazało się zbyt ciasne — niemożliwe do pokonania przez przyrząd. To nie był strach. To nie była psychika. To było moje ciało — ciało, które wciąż próbowało się bronić. Lekarze stwierdzili, że jestem „przypadkiem szczególnym”.

A wiadomo — pacjentowi to określenie nie wróży nic dobrego. W miejscu zabiegu porobiły się bliznowce (a może nawet coś więcej), do których mój organizm ma skłonność. Moje ciało — tak jakby samo — tworzyło jakieś przeszkody, komplikacje, o których nikt wcześniej nie mówił.

Ciało reagowało inaczej. Lekarze mówili: „Pani przypadek mógłby być opisany w książkach medycyny światowej”. No cóż… nie szukam winnych, nie mam na to siły, by się zastanawiać, czy można było tego uniknąć. Po prostu splot wielu czynników i pech. Mój osobisty pech.

Nie wiem, czy kiedykolwiek dostanę pełną odpowiedź na pytanie, dlaczego tak się stało. Ale wiem jedno — to był jeden z tych momentów, w których poczułam się usłyszana. Zobaczona. Potwierdzona.

Wreszcie ktoś, może samo życie, powiedziało: „Masz prawo mówić, że boli. Masz prawo nie móc. Masz prawo, by inni Cię słuchali”.

To naturalne i taka jest kolej rzeczy, że możesz przeżywać zarówno lepszy, jak i gorszy czas. Bez względu na to, jakie masz plany i marzenia, przychodzi moment, jedna chwila, która wszystko weryfikuje.

Nie istotne…

🔺 czy masz zaplanowane wczasy w Polsce, czy za granicą;

🔺 czy świeci słońce, czy pada deszcz;

🔺 czy masz skoszoną trawę pod domem, czy już łąkę kwietną;

🔺 czy na obiad będzie jajko sadzone, czy schabowy;

🔺czy kawę popijasz rozpuszczalną, czy z nowego, firmowego ekspresu;

🔺czy na Twojej twarzy pojawiła się pierwsza zmarszczka, czy już kolejna;

🔺czy widać Ci kolejne siwe włosy, bo wizyta u fryzjera czy kosmetyczki odpada;

🔺czy pod domem stoi kilkuletni samochód, czy kolejna fura prosto z salonu;

🔺 czy w banku masz jedną lokatę, czy całą masę pieniędzy;

🔺 czy…?


I tu można wymieniać wiele, wiele innych rzeczy, ale tak naprawdę w danej chwili marzysz tylko o tym, aby mieć ZDROWIE, bo niemoc i ból weryfikują wszystko — i to dosłownie.


Zmieniasz wtedy priorytety. W szpitalu nie ma podziału — każdy, bez względu na to, kim jest, „walczy” o to samo — o zdrowie… o życie! Przekonujesz się, ile trzeba mieć w sobie pokory i ile siły.

Patrzysz przez okno, jak toczy się życie, jak kręci się świat bez Ciebie, a Ty za wszelką cenę chcesz kręcić się z tym beztroskim światem. Potrzebujesz tylko obecności drugiego człowieka, dobrego słowa, wsparcia.

Jeśli masz rodzinę, przyjaciół, kogoś, kto usiądzie przy Tobie, pomilczy, a Ty wiesz, że w tym milczeniu kryją się słowa: „Pamiętaj, zawsze możesz na mnie liczyć”, to jesteś największym szczęściarzem… serio!

Być może się powtórzę, ale nie wstydzę się wspomnieć, że największe wsparcie i pomoc czerpię od mojego Boga, bo dla mnie wiara czyni cuda.

Już tak mam, jest mi łatwiej, czuję się pod opieką. Bo On zawsze jest. Cichy, cierpliwy, jakby schowany za zwykłą codziennością. Ale obecny. I choć czasem miałam wrażenie, że milczy, dziś wiem, że mówił właśnie przez te momenty — trudne, bolesne, ale prawdziwe.

To On dał mi siłę, by nie zwątpić w siebie. To On był światłem w ciemnym korytarzu szpitala. Wierzę, że to Jego łaska sprawiła, że prawda wyszła na jaw — nie po to, by udowodnić coś ludziom, ale by moje serce mogło wreszcie odpocząć. By mogło powiedzieć: „Panie, Ty mnie znasz. Ty widzisz to, czego inni nie potrafią dostrzec”.

Jeśli jesteś teraz w trudnym miejscu — nie uciekaj od siebie. Nie musisz wszystkiego rozumieć ani umieć nazwać. Wystarczy, że będziesz. Że pozwolisz sobie czuć. Że dasz sobie prawo do słabości, tak samo jak do nadziei.

Twoja historia też ma znaczenie. Nawet jeśli jeszcze nie wiesz, dokąd Cię prowadzi. Nawet jeśli boli. Może właśnie ten ból stanie się kiedyś światłem dla kogoś innego.

Nie jesteś sam. Nie jesteś sama. Jesteśmy tu — każdy ze swoją drogą, każdy z jakimś krzyżem. Ale jeśli pójdziemy razem, nawet milcząc, to droga może okazać się mniej samotna. Będzie lżej.


Zawsze doceniasz chwilę:

🔺 gdy po operacji otwarcie oczu uświadamia Ci, że narodziłaś się na nowo;

🔺 gdy ustanie na własnych nogach kilka sekund to dla Ciebie Himalaje wysiłku;

🔺gdy możesz zjeść kilka łyżek tzw. zupki krochmal, która dla Ciebie smakuje jak danie z restauracji z gwiazdką Michelin;

🔺gdy wypicie łyka szpitalnej kawy (tylko łyka, bo więcej nie można) sprawia, że ręce trzęsą się z radości;

🔺 gdy umycie się pod bieżącą wodą to najlepsze SPA, w jakim dotychczas byłaś lub byłeś;

🔺 gdy powrót do domu, radość bycia z najbliższymi, spojrzenie na Twoje niebo nad Twoim domem, kupienie ulubionych kwiatów, beztroskie czytanie ulubionej książki to najlepsze, co mogło Ci się przytrafić w życiu.

Chociaż czasami boli niemiłosiernie, wygrywa niemoc i sił już brak, a strach czai się i chce Tobą zawładnąć, to cóż — trzeba „poprawić koronę”, uśmiechnąć się do siebie w lustrze i przeć dalej do przodu!!!


Bo życie jest cudem, choć często o tym zapominamy w codziennym biegu.

Bo życie jest cudem, a każdy dzień to nowa szansa.

Bo życie jest cudem, więc warto wykorzystać je do końca.


Doceń to!

Rozdział 3. TRUDNA DECYZJA, WIELKA NADZIEJA

Kolejna operacja zwiadowcza, która nic nie wniosła. Kolejna… to propozycja wstawienia biodegradowalnego implantu. Bardzo trudna decyzja, ale wielka nadzieja, że będę mogła jeść…

To miał być ratunek, by poszerzyć wpust do żołądka a stał się koszmarem.

Zaraz po kolejnej operacji obudził mnie okropny, przeraźliwy ból. Zostałam uprzedzona, że tak będzie przez blisko cztery tygodnie, a w efekcie trwał kilka miesięcy. Już wtedy wiedziałam, że sama nie dam rady tego przetrwać. Chociaż przeszłam wiele operacji i ból wielokrotnie mi towarzyszył, to ten zdecydowanie okazał się największy, po ludzku nie do wytrzymania, ten sprowadził mnie do granic wytrzymałości.

Każdy łyk wody był jak wbijanie w przełyk gwoździ na żywca, bez znieczulenia. Organizm zaczął się buntować, odrzucał ciało obce. Implant, częściowo wrośnięty w przełyk, nie rozpadał się zgodnie z planem. Jego kawałki zaczęły całkowicie blokować wpust do żołądka. W związku z tym musiał być usuwany kawałek po kawałku podczas kilku gastroskopii za pomocą szczypiec. Powodował ból nie do opisania. Miażdżył mnie od środka.

Nie mogłam spać na leżąco — kwasy paliły jamę ustną. Spałam na siedząco. Notowałam każdą szklankę wody wypitej rurką, by nie doprowadzić do odwodnienia organizmu. Traciłam kilogram po kilogramie. Schudłam około trzydziestu kilogramów. Żyłam jak cień. Walczyłam o przetrwanie. Ból trwał i trwał.

Spędziłam wiele trudnych chwil…, bardzo trudnych.

Samotne przeżywanie świąt Bożego Narodzenia, Nowego Roku…

Szpital stał się moim drugim domem.

Moja rodzinka była u mnie codziennie, mimo zakazu odwiedzin, stali wiernie i wytrwale przy drzwiach prowadzących na oddział. Wiedzieli, że każdy przyjazd to tylko chwila, kilka minut, ale to były najcenniejsze minuty spośród 24 godzin każdej doby.

Nigdy nie zapomnę Wieczerzy Wigilijnej, sama na sali, łzy leciały mi jak grochy, błagałam Boga, by pomógł mi zjeść kilka łyżek rzadkiej kaszki, bo wiedziałam że jeżeli tego nie zjem, to umrę.

Tak się wtedy czułam. Dosłownie.

Ale wiedziałam, że nigdy nie mogę tego powiedzieć na głos, nie mogłam pozwolić by usłyszeli to moi najbliżsi. Gdy odchodzili, czułam, jak bym żegnała się z nimi na zawsze. Moje serce rozlatywało się wówczas na milion kawałków.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 12.6
drukowana A5
za 31.98
drukowana A5
Kolorowa
za 57.24