Dolina stwarzania rzeczy
Trzymałem nieruchomo packę na muchy i czekałem. Na rogu biurka widniała plama jasnego światła słonecznego i wiedziałem, że prędzej czy później mucha na pewno tam trafi.
Raymond Chandler — Siostrzyczka
1.
Niebo jest przereklamowane. Człowiek spodziewa się nie wiadomo jakich wspaniałości. Kojącego dotyku absolutu, nieskończonej nirwany, tańca w chmurach, anielskich śpiewów… Lub po prostu świętego spokoju i byczenia się w gaciach na kanapie. Tymczasem przychodzi mu robić dokładnie to samo, co za życia. Gdyby miał chociaż, jakiś wybór! Ale nie. W jednej chwili zdychasz w ciemnym zaułku, brocząc obficie krwią z przekłutej wątroby, a w następnej siedzisz sobie wygodnie, w swoim starym, wysłużonym fotelu. Patrzysz na wypaloną papierosem plamę w blacie biurka i bezmyślnie czekasz na przyjście następnego klienta. Cholerna niebiańska rzeczywistość.
***
Dzień był zwyczajny, szary i mdławy. Z rodzaju takich, które zaczynają się nieświeżym oddechem i kończą czymś równie nieprzyjemnym. Po takim dniu nikt nie spodziewa się niczego dobrego i niczego takiego nie dostaje. Z samego rana człowiek czuje się zużyty i rozlazły niczym trzydniowa guma do żucia, przyklejona pod blatem biurka. Wszystko ma gdzieś. Gazety leżą nieruszone, kawa smakuje jak szczyny, a papieros jak na złość nie chce się ciągnąć, jak należy. Jedynym ratunkiem wydaje się specjalnie schowana na takie okazje butelka Old Smugglera.
Pukanie do drzwi zastało Petera z głową uniesioną do góry, gdy właśnie próbował przefiltrować przez gardło kolejną porcję jasnej, słomkowej whisky. W tej pozycji nie mógł spojrzeć w stronę wejścia do gabinetu i prawdę mówiąc, nawet mu się nie chciało. Głowę opuścił dopiero wtedy, gdy złocisty, drapiący gardło płyn spłynął w całości do wnętrza ciała, rozlewając się kojącym, leczniczym ciepłem.
W drzwiach stała dziewczyna. Błąd! W drzwiach stała Kobieta. Zjawisko o twarzy dziewczęcia i figurze gwiazdy filmowej. Obcisła, letnia sukienka w kwiaty, wypełniony niezbyt obfitym, acz idealnie kształtnym biustem dekolt i prosty kapelusz nasunięty niedbale na rude włosy dodawały jej zmysłowego uroku. Peter dwukrotnie przesunął po niej wzrokiem, nie mogąc się powstrzymać. Anioł w ludzkiej skórze, pomyślał wreszcie, nie wiedząc nawet jak trafne było to spostrzeżenie.
— Pan Peter Monroe, prywatny detektyw? — spytała głosem słodkim i kuszącym, niczym wisienka na szczycie tortu.
— A co pisze na drzwiach? — chlapnął z przyzwyczajenia i zaraz ugryzł się w język. Nie chciał być aż tak obcesowy. Nie w tym momencie. Ruda piękność wyraźnie się zawahała. Przez chwilę nie była pewna: czy ma odejść, czy jednak zostać.
— Proszę wejść — Peter podjął decyzję za nią, wskazując z premedytacją stojącą pod ścianą niską kanapę. Z perspektywy biurka, jej próby obciągnięcia na udach kusej sukienki wyglądały dosyć zabawnie i wyjątkowo kusząco. Wreszcie zrezygnowała, rozparła się wygodnie i spojrzała prowokująco prosto na niego. Detektyw zastygł bez ruchu, wpatrzony rozmarzonym wzrokiem pomiędzy jej rozchylone uda. Śnieżnobiały rąbek majteczek, odznaczający się wyraźnie na ciemnym tle sukienki, wywołał w jego umyśle prawdziwą lawinę pomysłów na temat sposobów ściągnięcia tej apetycznej bielizny przy użyciu samych zębów i języka.
— Mam pewien problem i wychodzi na to, że tylko człowiek może mi pomóc go rozwiązać.
Sposób, w jaki wypowiedziała słowo „człowiek” sprawił, że natychmiast otrzeźwiał, zapominając o rodzących się pokusach. Podniósł wzrok i zaczął się przyglądać dziewczynie uważniej niż do tej pory.
— Opatrzność ma swoje prawa, droga pani. A konkretnie o jaki problem chodzi?
— Mój przyjaciel… Etehiel, Anioł Wysokiej Mocy… zniknął i chciałabym go odnaleźć.
— Aha, Anioł? — w jego ustach zabrzmiało to jeszcze bardziej dziwacznie niż przed chwilą w ustach rudowłosej. — Zniknął? To znaczy zaginął, tak? Dobrze rozumiem?
— Co pan wie o Aniołach, panie Monroe? — zapytała, zakładając nogę na nogę.
— Niewiele, ale zawsze można mnie w tym temacie oświecić. Przepraszam, nie usłyszałem z kim mam przyjemność? — Peter uznał, że po tym krótkim, acz zaskakującym wstępie, pora przejść na wyższy poziom znajomości.
— Jestem Miuriel. Anielica Czwartego Chóru — dziewczyna odczekała moment, pozwalając tej dość niezwykłej informacji dotrzeć w pełni do umysłu rozmówcy. — Etehiel był dla mnie kimś bardzo bliskim. Był… moim przyjacielem. Tak przynajmniej mogę określić nasz związek w waszych ludzkich kategoriach. A teraz zniknął, choć Anioły tak po prostu nie znikają. Nie mogą. Swój byt znaczą trwałym śladem. Do tej pory zawsze można nas było przywołać albo odszukać. Tymczasem Etehiel zniknął tak, jakby go w ogóle nie było. Jakby nigdy nie istniał.
— Rozumiem, że zaginął… bez… śladu — Peter pozwolił sobie na lekki dowcip, całkowicie nietrafiony w stosunku do siedzącej przed nim Anielicy.
— Dokładnie — odpowiedziała śmiertelnie poważnie.
— No dobrze. A jak to się stało, że trafiłaś właśnie do mnie?
— Tak naprawdę, to nie wiem — odparła szczerze. — Ja tylko bardzo chciałam go odnaleźć. Ale przecież Anioły nie poszukują innych Aniołów. Nie muszą. Nie wiedziałam co robić. Potrzebowałam pomocy i nagle znalazłam się tutaj, w tym dziwnym miejscu. Na dodatek ubrana jak… jak człowiek. Widocznie Niebo uznało, że tak będzie najlepiej. Może dlatego, że Etehiel ostatnio bardzo interesował się ludźmi. Mówił, że odkryli coś niezwykle ważnego, także dla nas. Że musi się z kimś spotkać, dowiedzieć się.
— I doszło do tego spotkania?
— Tego nie wiem, bo zniknął.
— Rozumiem — Peter w zamyśleniu podrapał się w brodę. — No cóż. Co prawda, nie znam się za bardzo na Aniołach, ale postaram się pomóc. Nic jednak nie mogę obiecać. Popytam tu i tam. Może ktoś coś widział albo słyszał. Albo ktoś zna kogoś, kto coś widział lub słyszał. W końcu Anioł to nie jest taka zwykła sprawa. Nawet w Niebie.
Dziewczyna podniosła się z kanapy sprawiając wrażenie wyraźnie zadowolonej, choć nieco zakłopotanej.
— To wszystko? — spytała.
— No tak… Chociaż? — Peter zmierzył ją spojrzeniem jeszcze raz, od góry do dołu. — W zasadzie to powinnaś mi jeszcze zapłacić.
— Zapłacić? Ale jak?
— Wiesz, jest taki jeden sposób — jego sugestywne spojrzenie przesuwało się, to na nią, to na stojącą z tyłu kanapę. Dziewczyna kilkakrotnie podążyła głową za jego wzrokiem. Po pewnym czasie wydało się, że wreszcie zrozumiała, o co mu chodzi.
— Dobrze — powiedziała. — Tylko musisz mi pokazać, jak to się robi.
2.
Jeśli ktoś myśli, że wszelkie zło: przemoc, kurestwo, zbrodnia, występek, a nawet zwykły hedonizm, czy innego rodzaju plugastwo, związane z brudną naturą ludzi jest wyłącznie domeną Ziemi, to grubo się myli. Na Ziemi przynajmniej panują jakieś zasady. Ograniczniki trzymające ludzi w ryzach. Prawa natury, fizyki, ekonomii. Normy moralne i prawne, stworzone przez ludzi i dla ludzi. Dla ułatwienia życia, podtrzymania trwałości władzy, społeczeństw, kultur, cywilizacji czy choćby zwykłego przetrwania gatunku. Wszystko determinuje materialny charakter ziemskiego bytu. Jeśli kogoś zabijesz — znika na zawsze. Jeśli skrzywdzisz, pobijesz, zranisz — musi się leczyć. Jeśli coś zniszczysz, trzeba to naprawić. Ubytki trzeba uzupełniać, szkody pokrywać, dziury łatać. Ciągła walka o byt. W Niebie ten imperatyw nie działa. Nie obowiązują tu żadne reguły. Nic, ale to absolutnie nic, nie zależy od ludzi, a więc nie ma żadnej odpowiedzialności. Człowiek po prostu jest i tyle. Idealnie wolny od wszelkiego zewnętrznego przymusu z wyjątkiem własnych, wewnętrznych chęci i pragnień. Folguje swej brudnej naturze bez umiaru i refleksji. Istnieje jak chce i gdzie chce. Choć na ogół tam, gdzie skieruje go Niebo.
***
Peter pojawił się niedaleko willi swojej przyjaciółki Meretrix w najmniej odpowiednim momencie. Jeśli liczył na spokojne przejście Brudnej Dzielnicy, to nie tym razem. Niebiańska rzeczywistość komunikacyjna spłatała mu figla sprowadzając wprost na tłum hedonistów. Stałych bywalców pobliskiego pałacu rozrywki, którzy akurat teraz postanowili zaznać przestrzeni i przenieść zabawę z mrocznych, ciasnych wnętrz ulubionego przez siebie przybytku, na dobrze oświetlone alejki zewnętrzne. Nawet ich trochę rozumiał. Zawsze to jakaś odmiana. Po długich okresach spędzonych w półmroku i duchocie. W czarnych, obcisłych strojach. W dybach, brzęczących łańcuchach i innych ustrojstwach. Nierzadko z wszystkimi otworami ciała zapchanymi przez różne — anatomicznie dopasowane, lub też nie — narzędzia penetrujące. W poniżeniu i wykorzystaniu, tylko po to, by potem zamienić się z poprzednim oprawcą miejscami. I tak na okrągło. Sam pewnie nie wytrzymałby długo w ich mrocznym przybytku i w końcu też zapragnąłby światła i przestrzeni. Tyle, że teraz ci wyposzczeni na nowe wrażenia i podniety ludzie stali na jego drodze, a on musiał sobie z tym jakoś poradzić.
Na szczęście samotny wędrowiec wychodzący zza zakrętu nie wzbudził większego zainteresowania wśród tłumu. Jedynie kilka osób spojrzało na Petera z większą uwagą i lekką ochotą na coś więcej, szybko mu jednak odpuścili zajęci w tej chwili o wiele większą atrakcją, niż ściśnięty do granic ludzkich możliwości tyłek skromnego detektywa. Uwagę rozwrzeszczanych w zabawie ludzi przykuwała bowiem w całości dwudziestka prowadzonych środkiem alei, żeńskich niewolników — Debili. Peter poznał je po charakterystycznej poświacie otaczającej głowy. Nagie, umęczone niewolnice prowadzone były jak zwierzęta. W dwóch rzędach, połączone jedynie długą, dźwiganą na barkach żerdzią, od której odchodziły poprzeczne belki przechodzące w krótkie, mocne łańcuchy łączące drąg z obrożami na szyjach. Ciągniony przez niewolnice ciężki wóz w całości wypełniony drewnianymi krzyżami jednoznacznie wskazywał na rodzaj przeznaczonej im udręki. Kilka osób obok trzymało w rękach wielkie, drewniane młoty. Pozostali mieli niezłą zabawę popychając, kopiąc, szarpiąc i smagając bez litości bezwolne istoty, przy użyciu wszystkiego, co akurat było pod ręką. Rozrywka musiała być naprawdę przednia, o czym świadczyły liczne okrzyki radości i szczery śmiech, wybuchający co chwilę w reakcji na wykrzykiwane z tłumu wulgarne obelgi. Co niektórzy, bardziej niecierpliwi i niewyżyci, nie wytrzymywali wytworzonego przez sytuację napięcia dając upust swym chuciom wprost na drodze. Takich grupek, zabawiających się ze sobą na różne sposoby, pojawiało się na trasie przechodu coraz więcej. Korzystając z zamieszania Peter wmieszał się w tłum uznając, że najlepszym sposobem ochrony w tym wypadku, będzie zastosowanie w praktyce zasady mimikry. I miał rację. Wykrzykując razem z innymi obraźliwe słowa, plując i rzucając czym popadnie, nie niepokojony przez nikogo, powoli, acz nieubłaganie przesuwał się w stronę interesującego go przejścia. Gdy doszedł do znajomego zaułka wycofał się po angielsku i zniknął, chroniąc w cieniu rzucanym przez grube mury budynków. Gdy hedoniści odeszli, odwrócił się i przyspieszył kroku. Biec przestał dopiero wtedy, gdy zobaczył przed sobą znajome wejście. Przystanął na chwilę by odzyskać oddech. Na szczęście, nikt z tłumu nie rzucił się za nim w pogoń. Być może uznali jego zachowanie za jakiś nowy rodzaj perwersji. Całkowicie bezpieczny poczuł się jednak dopiero, gdy przekroczył bramę posiadłości Meretrix.
***
We wnętrzu dużego salonu, urządzonego w stylu rzymskiego triklinium panował półmrok rozjaśniony jedynie blaskiem dziesiątek świec stojących wszędzie wokół. Peter wszedł do środka nie obawiając się, że nie zastanie właściciela domu. W Niebie czas płynie inaczej niż na Ziemi. Zwolennicy logiki temporalnej i liniowej struktury czasu ponieśliby całkowitą klęskę, próbując odgadnąć, kiedy jest przeszłość i przyszłość. W chaosie niezliczonych, krzaczastych odgałęzień niebiańskiej rzeczywistości tylko jedno mogło być niemal pewne — ilekroć chciało się kogoś odwiedzić, prawie zawsze trafiało się na ten okres, kiedy akurat był w domu.
Tym razem było tak samo. Meretrix odpoczywała, leżąc wygodnie na przestronnej sofie. Naprzeciw niej żarzył się duży, szklany ekran przypominający dobrze wypolerowane lustro. Peter wiedział już, że to interaktywne, swoiste kino, pozwalało jej bez przeszkód surfować po całej przestrzeni Brudnej Dzielnicy, a nawet Wielkim Kwartale Nieba. Istny rarytas dla podglądacza, jakim bez wątpienia była jego przyjaciółka Meretrix, zwłaszcza, że ekran pozwalał także na zmianę perspektywy ujęć i generowanie zbliżeń, co miało kolosalne znaczenie dla kogoś uzależnionego od wścibstwa. Kogoś, kto musi wiedzieć wszystko o wszystkich, bo inaczej uschnąłby ze zgryzoty. Informatora prawie idealnego.
Peter zbliżył się do sofy zerkając na ekran. Na lustrzanej powierzchni nie działo się nic godnego uwagi. W niewielkim pomieszczeniu pełnym kamiennych posągów, mała grupka osób uprawiała grupowy seks. Nuda. On wolał patrzeć na ciało Meretrix. To była prawdziwa piękność. W intymnym półmroku i blasku świec wyglądała jeszcze bardziej ponętnie niż zazwyczaj. Peter muskał wzrokiem jej śniade ramiona. Plecy wygięte w lekki łuk, osłonięte jedynie zwiewną muślinową szatą nie zakrywającą prawie niczego. Szerokie biodra, krągłe i ponętne. Napięte mięśnie pośladków drgające wyraźnie pod skórą. Czując jak z każdą upływającą chwilą miękną mu kolana i niepokojąco wzrasta libido.
— Dawno nikt tak na mnie nie patrzył — dopiero teraz dostrzegł, że Meretrix przestała zwracać uwagę na ekran. Jej niski, zmysłowy głos wywołał u niego lekki skurcz podbrzusza, wypychając niebezpiecznie spodnie.
— Witaj, kochana. Miło cię znowu widzieć — odpowiedział, zupełnie niespeszony tym drobnym faktem.
— Witaj, przyjacielu, w moich skromnych progach. Co sprowadza sławnego detektywa do Brudnej Dzielnicy?
— Zaginął Anioł — Peter przełknął ślinę, od razu przechodząc do sedna sprawy.
— Od kiedy to grzeszne, ludzkie dusze zajmują się sprawami naszych nieprzystępnych sąsiadów?
— Zlecenie, to zlecenie. Nie wybieram klientów. Przychodzą i odchodzą, kiedy chcą — usiadł na skraju sofy, sięgając ręką po winogrona leżące w gustownej wazie na stoliku obok. Od razu wpakował sobie do ust całą garść soczystych owoców.
— Zlecenie, mówisz — Meretrix popatrzyła na niego z większym zainteresowaniem. — Z tego co wiem, Anioły raczej nie znikają — stwierdziła, podnosząc się i siadając naprzeciw Petera, który miał teraz przyjemność podziwiania jej pełnych piersi uwolnionych spod nacisku ciała.
— Ten akurat zniknął i to dokumentnie. Więc swoje mylne stereotypy na naturę Aniołów możesz sobie teraz wsadzić… wiesz, gdzie?
— Obiecanki, cacanki — powiedziała Meretrix, umyślnie ściszając głos.
— Zdaniem zleceniodawcy — kontynuował Peter — nasz Anioł ostatnio przedstawiał niezdrowe zainteresowanie sprawami ludzi. Istnieje prawdopodobieństwo, że niektórym z nich mogło się to nie spodobać. Hipoteza dość prawdopodobna, a zważywszy na to, że Niebo skierowało mnie wprost pod twoje drzwi, może nawet więcej niż prawdopodobna.
— A może po prostu jesteś mi przeznaczony — Meretrix pogłaskała go czule po twarzy, obdarzając przy tym najbardziej płomiennym uśmiechem.
Peter zadrżał wyraźnie czując mrowienie przechodzące przez plecy. Gospodyni zachichotała i klasnęła w dłonie. Na ten dźwięk zgasły płomienie świec zastąpione przez jaskrawe światło padające z góry. Zgasł także ekran będący jej oknem na świat. Meretrix poprawiła się i siadła wygodniej na sofie. Jej oczy straciły rozmemłany od nadmiaru wizji, zamglony wygląd, stając się teraz bardziej wyraziste.
— Wiesz czym naprawdę jest Niebo, Peter? — zapytała pozornie bez związku.
— Raczej nie. Niewiele mnie to obchodzi. Niebo… to Niebo! — odpowiedział rozbrajająco szczerze, rozgryzając ze smakiem kolejne winogrono.
— No właśnie. Większość ludzkich mieszkańców Nieba rozumuje tak jak ty, i nie mówię tu wcale o Debilach, bo tych już nic nie obchodzi, nawet oni sami. Ludziom wystarcza to, co jest. To, że są. Że istnieją i w zasadzie są nieśmiertelni. Nic innego ich nie obchodzi. Żyją i tyle. Nikt nie pyta o prawdziwą istotę Nieba. Nikt nie zastanawia się, dlaczego jest tu akurat tak a nie inaczej. Nikt nie pyta, dlaczego w Niebie nie ma dzieci? Dlaczego nie ma tu roślin, zwierząt? Skąd bierze się żywność. Dlaczego większość z nas staje się niewolnikiem cielesnych żądz, pomimo tego, że tak naprawdę, tutaj nikt nie powinien mieć ciała. A przecież pytania są takie ludzkie. Kim my jesteśmy Peter?
— Myślałem, że ludźmi — odpowiedział bez entuzjazmu.
— Błąd! — prychnęła jak kotka. — Na pewno nie jesteśmy ludźmi. Definiujemy się przez pryzmat naszej ziemskiej przygody, choć jest to tylko ułamek naszego życia. A wiesz, dlaczego? Bo tylko tam byliśmy prawdziwi. Tylko tam mogliśmy umrzeć. Przynajmniej tak nam się zdawało. Tęsknisz za prawdziwą śmiercią Peter? Tą ostateczną?
— Raczej nie.
— A ja tak. Jeżeli coś nadaje sens życiu, to właśnie śmierć. Nic innego. O tak, bardzo chciałabym być teraz martwa. Niestety, próbowałam już tysiące razy, na wszelkie możliwe sposoby. I nic. Za każdym razem wracam tutaj. Czy ktoś taki jak ja i ty może być człowiekiem? Chyba nie. Popatrz na naszą i na ziemską hierarchię. Na Ziemi szczyt ewolucji stanowią: albo siła, albo mądrość, albo władza. Tutaj istotą najbardziej rozwiniętą jest Debil. Pogardzana przez wszystkich, pomiatana i ruchana w dupę istota idealnie szczęśliwa. Bez myśli, bez żądz i bez pragnień. Świecąca łepetyna. Ideał obdarzony cholerną niebiańską mocą.
— Skoro nie jesteśmy ludźmi, to kim jesteśmy? — Peter wreszcie wykazał jakieś zainteresowanie słowami Meretrix.
— Wydaje się, że niewolnikami. Cholernymi niewolnikami Nieba. Podobnie jak Anioły, i to nas łączy.
— Jak to?
— Normalnie. Niebo jest dla nas wszystkim. Jest panem trzymającym wszystkich i wszystko na złotym, niebiańskim łańcuszku. Mój dobry znajomy, Platon, powiedział kiedyś w przypływie dobrego humoru, że Ziemia jest więzieniem dla duszy, a potem już w Niebie odszczekiwał to milion razy. Ziemia to raj utracony, Peter. Tylko tam byliśmy prawdziwie wolni. Tylko na Ziemi. Tutaj, mimo pozorów jesteśmy niczym. Robimy tylko to, co każe nam Niebo. Coś takiego jak wolna wola nie istnieje. Niebo to cholerna klatka. Przestrzeń zamknięta. Wielkie więzienie dla dusz o złagodzonym rygorze i stałej, niezmiennej obsadzie. A my i Anioły jesteśmy tylko cholernymi pensjonariuszami. Nikt nie może ot tak sobie opuścić Nieba i zniknąć bez śladu.
— Ale Anioł zniknął. Nie mam powodu sądzić, że jest inaczej. Mógłbym oczywiście przyjąć, że uciekł i przeniósł się w jakąś inną rzeczywistość, ale intuicja podpowiada mi, że jest troszkę inaczej. W tym przypadku stawiałbym raczej na bardziej prozaiczne powody. Nie żyjemy w najbezpieczniejszym miejscu we wszechświecie. Napady, pobicia, kradzieże, zdrady, wymuszenia, gwałty, zdarzają się tu na porządku dziennym. Myślałem o czymś bardziej w tym stylu. Chyba tracę tu czas? — Peter zrobił rozczarowaną minę. Wstał zamierzając wyjść, jednak Meretrix złapała go za rękę nie pozwalając odejść.
— Poczekaj, może jest coś co może ci się przydać — zaczęła.
— A więc jednak, niebiańska komunikacja nigdy się nie myli. Zamieniam się w słuch — odparł ponownie siadając na sofie.
— Mówiłam, że większość ludzi myśli i działa tak jak ty. Ale są też i niepokorni. Tacy, którzy nigdy nie zaakceptują istoty Nieba. Nie spoczną, dopóki nie uczynią niebiańskiej rzeczywistości poddanej sobie. Może ich właśnie szukasz?
— Mów!
— Ostatnio w Niebie dużo się zmieniło. Zbyt dużo. Pamiętasz Rynek Rzeczy?
— Jasne. Małe miasteczko z targiem, na którym ludzie mogli wymieniać się różnymi przedmiotami. Mekka złodziei i innych szumowin uzależnionych od posiadania i odbierania innym. Równie łatwo dostać tam w ryj, jak zdobyć cenną informację.
— Powinieneś zajrzeć tam teraz. Rynek się zmienił, Można tam nabyć wszystko. Prawdziwe cuda, których do tej pory nie było w Niebie. Sama mam kilka nowych rzeczy, chciałbyś zobaczyć?
— Może innym razem. — Peter zbył ją ruchem ręki.
— No dobrze. Ludzie gadają, że ktoś uzyskał możliwość stwarzania rzeczy. Wiesz, pomyślałam sobie, że jeśli ktoś potrafi stwarzać rzeczy, wyręczając w tym Niebo, to całkiem prawdopodobne, że potrafi też zniknąć Anioła.
— Nie można było powiedzieć tego od razu? — obruszył się kokieteryjnie Peter.
— A rozmowa? — usta Meretrix wydęły się w rozkosznym prowokującym geście.
— W takim razie jesteś mi winna przeprosiny — palce Petera przesunęły się wolno wzdłuż wewnętrznej części obnażonego uda Meretrix. Jej oczy przymknęły się wpół i ponownie zasnuły mgłą.
— Nie można było powiedzieć tego od razu? — wyszeptała lubieżnie, wprost do jego ucha — Zostań, opowiesz mi jeszcze o Aniołach.
***
Padające z góry, jaskrawe światło przygasło natychmiast, gdy Peter opuścił salon Meretrix. Drgający, migotliwy blask setek płomieni świec ponownie nadał ciemnej przestrzeni pomieszczenia wrażenia niesamowitości. Leżąca na sofie, naga dziewczyna uniosła palec wskazujący do góry. Stojący naprzeciw niej, duży zwierciadlany ekran rozjarzył się zimnym wizyjnym blaskiem. Jednak tym razem nie pokazywał ludzi w akcie rozkosznego zespolenia. Z ekranu patrzył dojrzały mężczyzna o siwych włosach i dziwnym aparacie na głowie przypominającym wziernik, jakich używają laryngolodzy.
— To ten? — zapytał mężczyzna.
— Nie ma żadnych wątpliwości. Cały aż przesiąkł anielskim smrodem. Niebiescy nareszcie łyknęli przynętę. Sami wejdą nam w pułapkę. A przy okazji udało się zdobyć trochę materiału. — Meretrix wskazała na wazę z winogronami i duży kielich po winie stojący obok. Z wyraźnym rozbawieniem wspomniała także o śladzie energetycznym zalegającym teraz w jej własnej pochwie. — Wystarczy do wstępnego zaprogramowania Kalejdoskopu i przeprowadzenia kilku dalszych, poważnych badań nad istotą energii anielskiej — dodała po chwili.
— Ile wie? — Mężczyzna wskazał brodą miejsce na sofie, na którym jeszcze niedawno siedział Peter.
— Niezbyt dużo. Kolejny pożyteczny idiota. Widać, że Anioły działają podobnie jak my. Nic mu nie powiedzieli i lepiej niech tak zostanie. Musiałam go nawet trochę ukierunkować. Teraz powinien poprowadzić ich gładko jak po sznurku. Lao Che nie ma żadnych szans.
— Lao Che to idiotka i tak jak każda idiotka jest przeznaczona do odstrzału. Ty, Meretrix, możesz już do nas wrócić. Dobrze wypełniłaś swoje zadanie. Musimy teraz przeczekać. Lepiej ukryć Kalejdoskop. Anioły nie powinny się zorientować, że podbieramy im energię, ale nigdy nic nie wiadomo. Tak naprawdę, wszystko okaże się jak już wpadną w naszą pułapkę. Być może wreszcie uda się zakończyć to, co rozpoczęliśmy tak dawno temu.
— Nareszcie — odpowiedziała wzdychając.
3.
Widziana z góry, perspektywa nowego Rynku Rzeczy przytłoczyła go swym ogromem. Co prawda, Peter był przyzwyczajony do zmian. W niebiańskiej rzeczywistości co chwilę coś się zmieniało. Przybywało domów, zaułków, drzwi. Siedziby znanych mu osób bez przyczyny zmieniały swoją lokalizację lub znikały całkowicie, a on odnajdywał swego dawnego informatora siedzącego z tępą miną Debila wprost na ulicy. Jednak to, co zobaczył teraz, przekroczyło granice jego zdolności pojmowania. Podczas ostatniej jego wizyty było tu tylko małe, senne miasteczko z centralnym placem otoczonym wianuszkiem nielicznych domostw. Do tego kilka knajp i klubów upodobanych przez niebiański półświatek złodziejski. Dwa burdele (na pięć pokoi) wykorzystywane przeważnie przez stałych mieszkańców. Jedna arena walk pełniąca okazjonalnie rolę teatru — i to wszystko. Całą miejscowość można było obejść spacerowym krokiem w czasie krótszym niż jeden, dobry numerek z miejscową panną. Tymczasem to, co widział teraz, szybko schodząc w dół, było prawdziwą metropolią, porównywalną wielkością do Brudnej Dzielnicy. Całości tego wielkiego miasta nie sposób było ogarnąć wzrokiem nawet z dużej wysokości.
Gdy zstąpił z góry na duży deptak, otoczył go zgiełk i gwar tętniącej życiem ulicy. Dziesiątki tysięcy ludzi — każdy dźwigając torby, paczki i inne pakunki — sunęli po zatłoczonych uliczkach. Na szczęście dla niego nie wyglądali zbyt groźnie. Wręcz przeciwnie. Wyglądali na zadowolonych i co najważniejsze, dość przyzwoitych.
Peter przystanął przy grupce gapiów wpatrzonych w występ ulicznej trupy. Wśród zgromadzonych wypatrzył osobę o najbardziej poczciwym wyglądzie. Podszedł i zagadnął, przybierając naiwny wyraz twarzy.
— Przepraszam bardzo. Czy mógłby mi pan pomóc?
— Oczywiście — mężczyzna odwrócił się do niego ze szczerym uśmiechem na twarzy.
— Jestem pierwszy raz w tym miejscu i nie za bardzo wiem jeszcze, co robić i gdzie mam iść?
— To zależy, czego pan szuka — odpowiedział, patrząc z politowaniem na Petera.
— W zasadzie to sam nie wiem. Po prostu, słyszałem wiele dobrego o tym miejscu i chciałem je zobaczyć.
Mężczyzna odłożył dźwigany przez siebie pakunek na ziemię drapiąc się po brodzie.
— Pierwszy raz. Hmmm. Może najlepiej powinien pan po prostu iść przed siebie. Hale wystawowe są po obu stronach ulicy. Każda jest inna. Na pewno znajdzie pan coś dla siebie.
— A jak się nabywa rzeczy? Bo ja nie wziąłem niczego na wymianę — zapytał Peter.
— Teraz już nie wymienia się rzeczy. Aby coś kupić, wystarczy wejść do kabiny uniesień.
— Do czego?
Mężczyzna westchnął.
— Przy każdym stoisku jest taka mała kabina. Wystarczy tam wejść, postać chwilę i rzecz jest już pana. To bardzo proste i zupełnie niegroźne.
Peter podziękował uznając, że nie wyciągnie już nic więcej ze swego rozmówcy. Kiwając ze zrozumieniem głową zrobił to, co mu radzono. Ruszył przed siebie w poszukiwaniu najbliższej hali handlowej.
Pierwszy obiekt, który odwiedził wywołał u niego entuzjazm, jakiego wcale się nie spodziewał w tego typu miejscu. Przestronna hala wystawowa skrywała w swym wnętrzu prawdziwy skarb. Salon samochodowy z początku dwudziestego pierwszego wieku po brzegi wypełniony nowiutkim modelami samochodów najlepszych marek. Peterowi zakręciło się w głowie od przepychu. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Wszędzie wokół wprost roiło się od mercedesów, fordów, dodgeów, lincolnów, BMW i takich, których nawet nie pamiętał. Auta pachniały nowością, porażały odblaskiem lakierowanej powierzchni we wszystkich możliwych kolorach. Po pierwszym zachłyśnięciu towarem, zwrócił baczniejszą uwagę na otaczających go ludzi. Wśród tłumu zwiedzających dominowali ubrani podobnie do niego zwolennicy dwudziestowiecznej kultury i zachodnich zwyczajów. Pomiędzy nimi uwijali się sprzedawcy, służąc fachową poradą. Jeden z nich pojawił się wkrótce także za jego plecami, dyskretnie, acz wyraźnie, zwracając na siebie uwagę.
— Tylko nie mówcie, że są na chodzie — zagadnął do niego Peter.
— Proszę nas nie obrażać — odpowiedział, bynajmniej nie wyglądający na obrażonego klerk. — Korporacja Marka Webera daje gwarancję najwyższej jakości. Wszystkie nasze modele są w stu procentach sprawne. Jesteśmy najlepszym salonem użytkowym z branży samochodowej w tej części miasta.
— Ale w Niebie nie da się przecież jeździć samochodem — zauważył ze zdziwieniem Peter. — To po co mi auto?
— O widzę, że pan tu nowy — uśmiechnął się sprzedawca. — Już wyjaśniam. U nas nie tylko może pan kupić czy wypożyczyć auto, ale także nim pojeździć. Nasze miasto „Marktown” jest w pełni przystosowane do ruchu kołowego. Posiadamy tu dziesięć torów do jazdy szybkiej. Piętnaście do jazdy wolnej. Cztery areny stłuczkowe i dwa tory terenowe. Specjalnie wydzielone dzielnice miasta wyposażone są w odpowiednie oznakowanie i sygnalizację. Preferuje pan ruch prawo czy lewostronny?
— Prawostronny.
— Ja też. Nie ma to jak dobre, kontynentalne zasady. Dla koneserów w przygotowaniu jest kilkusetkilometrowy odcinek autostrady, ale to…
Sprzedawca mówił dalej, lecz Peter przestał go słuchać. Jego wzrok i umysł zaprzątał teraz widok nowego obiektu. Stojący tuż przed nim nowiutki Dodge Challenger Concept wywołał w nim przypływ cieplejszych uczuć. To było jego auto. Nawet kolor był ten sam. Groszkowa zieleń z dwoma czarnymi pasami przechodzącymi przez całą długość maski. Peter podszedł do samochodu gładząc go delikatnym ruchem ręki jak ukochane zwierzę. Pod skórą czuł zimny dotyk stali niosący ze sobą falę wspomnień. Stojący z boku sprzedawca od razu wyczuł szansę na udaną transakcję.
— Widzę, że znalazł pan coś w sam raz dla siebie. Swoją drogą, gratuluję dobrego gustu. Bardzo trafny wybór — szepnął mu za plecami.
— Skąd wy bierzecie te wszystkie auta? — mimo wzruszenia, Peter nie zapomniał, po co tak naprawdę przyszedł do tego salonu.
— Całe miasto. Wszystkie salony i towary są własnością Korporacji Handlowej Marka Webera — sprzedawca wypalił wyuczoną formułkę z miną dobrze spełnionego obowiązku.
— No tak, ale skąd ten cały Mark Weber sprowadza te wszystkie towary? Prosto z Ziemi?
— Tego to ja nie wiem proszę pana. Jestem tylko sprzedawcą. Chciałby pan wynająć ten wóz? Polecam wynajem na próbę.
Wyglądało na to, że sprzedawca faktycznie nie wie nic więcej. Zrezygnowany Peter postanowił spróbować z wyższa szarżą.
— Chciałbym rozmawiać z kierownikiem? — zapytał oschle.
— Z kim?
— Z kierownikiem. Pana przełożonym. Z osobą, która pana zatrudnia, płaci? Daje pojeździć za darmochę po godzinach?
— Chodzi panu o urzędników z magistratu?
— Tak — wreszcie trafił na trop. — Właśnie o nich. Chciałbym się z nimi zobaczyć, a najlepiej z samym Markiem Weberem.
— To musi iść pan do ratusza. Jest w centrum miasta. Ale… po co iść, skoro można wygodnie i szybko dojechać? — sprzedawca nie odpuszczał. Jego ręce otworzyły się szeroko na stojący obok samochód, a brwi znacząco uniosły się w górę.
Peter westchnął i wzruszył ramionami.
— No dobra. Wynajmę ten wóz. Ale tylko na próbę.
***
Plac przed miejscowym ratuszem świecił pustkami, jak w niedzielę na jakimś cholernym zadupiu. Niestety, sam ratusz okazał się równie pusty co parking, a główne drzwi wejściowe zamknięte na cztery spusty. Peter walił w nie dość długo i na tyle zaciekle, że mógłby obudzić zmarłego, jednak bez żadnego skutku. Albo wredny sprzedawca zakpił sobie z naiwnego klienta, albo właściciele miasta nagle zrobili sobie wolne. Wściekły na siebie postanowił zdać się na przeczucie i zrobić to, co umiał najlepiej: przejechać po ulicach, uspokoić, a potem wrócić do starych wypróbowanych metod i zasięgnąć języka w jednej z licznych knajp mijanych po drodze. Jeśli on nie znajdzie kogoś, kogo mógłby pociągnąć za język, to być może znajdzie się ktoś, kto zechce porozmawiać z nim.
Czwarta z kolei knajpa okazała się miejscem, którego szukał. Przyciemnione światło, dym z papierosów unoszący się mgłą w powietrzu. Szeroki bar. Dwa stoły do gry w bilard, okupowane przez stałych bywalców o twarzach zakapiorów. To było to. Cisza jaka nastała po jego wejściu i spojrzenia, które poczuł na karku niczym dotknięcie zimnego noża, potwierdziły jego przypuszczenia. W tym miejscu załatwiało się interesy każdego kalibru. Peter podszedł do baru zamawiając szklaneczkę whisky. Popijając rozejrzał się dyskretnie po wnętrzu. Miał czas. Mógł spokojnie poczekać, aż ludzie w środku oswoją się z jego widokiem na tyle, by ponownie zacząć traktować go jak powietrze, lub przynajmniej jako niechciany acz akceptowalny mały smrodek, który, co prawda, nie pachnie za ładnie, ale też za bardzo nie przeszkadza. Przy trzecim kieliszku skinął ręką na barmana.
— Szukam kogoś… kto wie… gdzie można spotkać Marka Webera — zapytał niezbyt cicho.
Prowadzone w knajpie głośne rozmowy ucichły momentalnie, ponownie przechodząc w szepty. Jeden z grających przy stole drabów przerwał partię w połowie i skierował się prosto do drzwi wychodzących na zaplecze. Pozostali ścisnęli mocniej kije w rękach udając, że grają dalej. Peter uśmiechnął się pod nosem.
— To jak będzie? — rzucił jeszcze raz w stronę baru.
— Tutaj takich nie znajdziesz — barman obrócił pustą szklaneczkę Petera do góry dnem odmawiając w ten sposób podania następnej porcji.
— Nalej! — warknął do niego detektyw — Powiedziałem, nalej! — dodał zniżając niebezpiecznie głos.
Szklaneczka znów przybrała właściwe położenie zapełniając się złocistym płynem. Teraz wystarczyło już tylko czekać.
Gdy płyn w butelce sięgnął dna, Peter uznał, że już wystarczy. Jeśli coś miało się stać, to już się stało. I tym razem przeczucie go nie zawiodło. Kłopoty przyszły do niego zaraz po wyjściu z baru. Zauważył je niemal od razu. Tuż za jego wozem stał, blokując mu wyjazd, czarny Lincoln Executive z 2003 roku. Samochód dobrze mu znany. Od lat cieszący się zasłużonym uznaniem w środowiskach przestępczych ceniących jego niewątpliwe walory użytkowe. Nadzwyczaj pojemny bagażnik, bez trudu mieszczący w swym wnętrzu nawet dwa ciała oraz wyjątkowo przestrzenną kabinę, umożliwiającą swobodne balowanie z panienkami na tylnym siedzeniu. Obok Lincolna stało trzech jegomości o posturach goryli, ponurym wyglądzie i takim samym usposobieniu. Jeden z ich miętolił w ustach wykałaczkę, co nadawało jego twarzy psiego wyglądu. Peter skrzywił usta w grymasie niezadowolenia. Nadchodził najmniej lubiany przez niego moment śledztwa. Nie żeby się bał. W Niebie przecież nie można było umrzeć. Tyle, że obicie mordy i skopanie żeber nigdy nie jest przyjemne i nigdy nie należało do jego ulubionych aktywności. Gdy podszedł do auta, gość z facjatą znudzonego pitbulla zastąpił mu drogę, a dwóch pozostałych ustawiło się z tyłu odcinając skutecznie drogę ucieczki.
— Ktoś poważny chciałby się z tobą zobaczyć — rozpoczął Pitbull, przesuwając językiem wykałaczkę z prawej strony ust na lewą.
— Nie umawiam się na randki z nieznajomymi. Jestem za młody — odpowiedział Peter próbując ominąć draba.
Każdej akcji odpowiada reakcja. Potężny cios w brzuch zgiął go w pół przypominając boleśnie, że nawet w Niebie działają podstawowe zasady dynamiki ciał stałych. Psi Pysk złapał go za kark i ustawił z powrotem do pionu, używając do tego tylko jednej ręki.
— Nie powiem — zaczął konwersację od początku, tym razem przesuwając wykałaczkę z lewej na prawą. — Trochę mi zaimponowałeś, panie… wścibski. Zazwyczaj, jak grzecznie proszę, to ludzie nie odmawiają. Od razu są przygotowani do podróży. Taki urok osobisty. A tu, proszę. I teraz nie wiem, co mam z tym zrobić?
— Może powinieneś poprosić jeszcze raz? — sapnął Peter.
— Wiesz co. Masz chyba rację. Spróbuję jeszcze raz. Tak na próbę. Może teraz zaproszenie zadziała.
Dwóch stojących z tyłu drabów złapało Petera za ręce uniemożliwiając wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Nim zdążył zareagować, potężny prawy sierpowy wylądował na jego szczęce burząc mu znacznie fryzurę, a co ważniejsze, skutecznie pozbawiając przytomności. Jego ciało zwiędło w mocarnych dłoniach gangsterów niczym dmuchana lalka ściskana zbyt mocno przez napalonego grubasa. Teraz zdecydowanie był przygotowany do podróży.
4.
Ocknął się skulony w zupełnych ciemnościach. Wodząc rękami przed sobą próbował zorientować się w otaczającej przestrzeni, lecz z każdej strony napotykał przeszkodę w postaci zimnej, dudniącej przy uderzeniu blachy. Dobiegający z zewnątrz warkot silnika i wrażenie przemieszczania się w przestrzeni szybko pozwoliły mu zorientować się w sytuacji.
Był w bagażniku.
Teraz nie pozostało mu nic innego jak czekać na dalszy rozwój wypadków. Samochód przecież musiał wreszcie gdzieś dojechać. Już po chwili jego przeczucia się sprawdziły. Najpierw poczuł, że auto wyraźnie zwalnia i w końcu zatrzymuje się w miejscu. Usłyszał trzy głuche trzaśnięcia drzwiami i odgłos zbliżających się ciężkich kroków. Klapa bagażnika uniosła się w górę, wlewając do ciemnego wnętrza jaskrawe światło porażające wzrok. Jakaś potężna ręka uniosła go w górę, jakby był lekką siatką z zakupami, a nie ważącą osiemdziesiąt kilo kupą wspomnień po mięśniach. Po chwili, stał już samodzielnie na własnych, chwiejnych nogach.
Oczy Petera szybko przyzwyczajały się do otaczającej go jasności. Jego opiekunowie prowadzili go prosto w stronę widniejącego na wzgórzu dużego domu, zbudowanego w stylu amerykańskiego południa. Wszystko toczyło się bardzo szybko. Gdy weszli do środka, nie zdążył nawet dobrze przyjrzeć się pięknu sporego hallu wyłożonego w całości włoskim marmurem ani łagodnym łukom schodów prowadzących na górne piętro, a już stał po drugiej stronie domu. Tuż za szklanymi, rozsuwanymi drzwiami rozpoczynał się taras, wielkością dorównujący połowie boiska do gry w football.
Na dworze trwała w najlepsze impreza pod gołym niebem.
Tłum ludzi w niezbyt kompletnych ubraniach zgromadził się wokół dużych basenów o wymyślnych, kolistych kształtach, wypełnionych wodą w kolorze lazuru. Jedni tańczyli w rytm głośnej, dudniącej muzyki. Inni siedzieli na krzesłach i leżakach, jakich pełno było wokół, przekrzykując się nawzajem w przerwach pomiędzy kolejnym utworem. A jeszcze inni pluskali się wesoło, zażywając kąpieli. Wszyscy palili skręty, wciągali jakieś prochy i obżerali się czym popadnie, popijając to zimnymi drinkami bez umiaru donoszonymi przez nagich kelnerów i kelnerki. Panujące na tarasie high life i zabawa na całego spowodowały, że nikt z bawiących się nie zwrócił najmniejszej uwagi na trzech drabów i Petera przemieszczających się wzdłuż ściany domu.
Poprowadzili go w prawo, poza obszar basenów, gdzie na sporym podeście ustawiony był namiot urządzony z przepychem godnym tureckiego sułtana. Na podest prowadziły złote schodki, którymi wprowadzono go wprost przed wielkie łoże wypełniające prawie w całości wnętrze namiotu. Na łożu leżało swobodnie ze dwadzieścia osób. Zanim Peter zdążył zorientować się, kto jest kim, wylądował na kolanach, trzymany mocno za kark z twarzą przy ziemi.
— Postawcie go — usłyszał kobiecy głos przed sobą.
Rozkaz został skwapliwie wykonany. Petera szarpnięto w górę z tą samą siłą, z jaką pchnięto go poprzednio na kolana. Tuż przed nim, na środku łoża, leżała ubrana w złote szaty Azjatka o skośnych oczach i regularnie zaokrąglonej twarzy. Kobieta niedbałym ruchem ręki odgoniła otaczające ją sługi, przyjmując bardziej wygodną do rozmowy pozycję. Muzyka, cały czas głośno grająca za plecami detektywa ucichła nagle. Od razu wiadomo było, kto tu rządzi. Peter poczuł na karku wzrok setek osób.
— Czasami niebiańska rzeczywistość przynosi nam same niespodzianki. Do tej pory byłam święcie przekonania, że w Niebie można robić co się chce. Że jest to „ziemia obiecana” ludzi. Oddana im na własność, by czynili ją sobie poddaną. Oczywiście, tylko tym co chcą i potrafią. Że nikogo tu nie obchodzi, co robią inni. A tu proszę? Ktoś rozpytuje na lewo i prawo o moje sprawy. O sprawy Lao Che. Mam nadzieję, że w Niebie nie ma glin.
Zgromadzony za jego plecami tłumek parsknął śmiechem. Przemowa była skierowana wyraźnie do nich.
— Radziłbym zmienić przekonania — wtrącił się Peter, lecz zaraz umilkł skarcony potężnym uderzeniem w kark.
Z tłumu za nim rozległo się buczenie, tupot i gwizdy.
— Dla kogo pracujesz i dlaczego wypytujesz o nasze sprawy po całym mieście? — tym razem słowa kobiety skierowane były wprost do niego. Peter podnosząc się kolejny raz z ziemi postanowił, że nie ma sensu ukrywać prawdy.
— Nie jestem żadnym gliną. Jestem Peter Monroe, prywatny detektyw. Pracuję na zlecenie Aniołów i szukam jednego z nich. Anioła o imieniu Etehiel, który zaginął gdzieś w tej okolicy. Miałem nadzieję, że pan Mark Weber, jako osoba najlepiej zorientowana w sprawach Nieba, mógłby wiedzieć co nieco na temat tego zniknięcia, to wszystko.
Wybuch dzikiego, histerycznego śmiechu jaki nastąpił za plecami Petera tuż po zakończeniu jego szczerej wypowiedzi, przebił wszystko co działo się tam do tej pory. Ludzie chwiali się, łapali za brzuchy, poklepywali, parskali, kichali, a niektórzy nawet tarzali po podłodze, jak na najlepszej komedii. Nie spodziewając się takiej reakcji, Peter spojrzał zdziwionymi oczami na siedzącą przed nim kobietę, która także rechotała razem ze swoją świtą. Nawet powściągliwy drab o psim pysku wyglądał tak, jakby usta zniekształcił mu tłumiony, wewnętrzny chichot.
— Widziałeś tu ostatnio jakiegoś Anioła, Rico? — zapytała kobieta, kiedy już mogła mówić.
— Nie przypominam sobie, psze pani, — odpowiedział całkiem poważnie Psi Pysk, wywołując w tłumie kolejny wybuch wesołości, — Anioła raczej bym zapamiętał — dokończył po chwili zadumy.
— Widzisz, panie prywatny detektyw? Twoje poszukiwania okazały się całkowicie bezcelowe. Rico zna tu wszystkich i jeśli on mówi, że kogoś nie widział, to znaczy, że nikogo takiego tu nigdy nie było. Ale na wszelki wypadek sprawdzę jeszcze u innych. Czy któryś z was widział tu ostatnio jakiegoś Anioła?! — kobieta krzyknęła wesoło w stronę tłumu.
Odpowiedział jej tylko kolejny wybuch śmiechu. Uśmiechnięta, szeroko rozłożyła ręce w teatralnym geście rezygnacji.
— Niestety, nie możemy ci pomóc, panie prywatny detektywie. Strasznie nas rozbawiłeś swoją bajeczką. Jesteśmy ci za nią bardzo wdzięczni. Niestety czas się już pożegnać. Wszystko co dobre kiedyś musi się skończyć.
— Oprócz Nieba i Lao Che! — zawołał ktoś z tłumu.
— Oprócz Nieba i Lao Che — powtórzyła za nim kobieta. — Nie wiem, jakie były twoje prawdziwe zamiary i przyznam szczerze, że mało mnie to obchodzi. Odwiedzają nas tu różni dziwacy. Rico się nimi zajmuje. Nie wiem co robi, ale robi to bardzo skutecznie. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby ktoś tutaj wrócił. Z tobą będzie tak samo, gwarantuję.
Niedobrze, pomyślał Peter odwracając wzrok w stronę Rica, akurat na tyle, by zobaczyć jak kolejny raz przesuwa językiem wykałaczkę w ustach. Niedobrze, pomyślał drugi raz, gdy Psi Pysk ponownie położył mu ciężką łapę na ramieniu. W tym samym momencie nastąpiło jednak coś, co skutecznie przerwało plany zgromadzonych na tarasie ludzi, w tym także i Rica. Powietrze przeszył ryk tak głośny i przeciągły, jakby Niebo miało pęknąć na pół. Wypełniające przestrzeń jasne światło straciło swój intensywny blask pogrążając taras, dom i całą okolicę w półmroku szarości. Gdyby rzecz działa się na Ziemi, w tym momencie powinien zerwać się wiatr wyprzedzający uderzenie pioruna, a potem spaść rzęsisty deszcz. Z tym, że w Niebie nie było wiatru. Nie było też powietrza, różnic temperatur, ciśnienia i innych czynników, powodujących zjawiska atmosferyczne. Zamiast wiatru pojawiły się za to cienie. Wyraźne, szybko poruszające się plamy ciemności. Z początku w niewielkiej ilości, zbagatelizowane przez ludzi. Już po chwili pokryły całą powierzchnię tarasu, wywołując niezamierzoną sensację.
Gdy zniknął pierwszy człowiek — pękając niczym bańka mydlana trafiona ostrym szpikulcem — wszyscy pomyśleli, że to jakiś żart, albo początek magicznego występu. Rozległy się nawet nieśmiałe brawa. Gdy zaczęli znikać następni, niedowierzanie szybko zmieniło się w paniczną, bezładną, lecz zupełnie bezskuteczną ucieczkę. Plamy były szybsze.
Peter nie uciekał jak inni. Przytłoczony ciężką ręką Rica nie mógł się ruszyć nawet na milimetr. Przestraszony wpatrywał się w to, co dzieje się przed nim. Gdy plamy zbliżyły się do nich zamknął oczy oczekując nagłego bólu, lecz nic takiego nie nastało. Gdy otworzył je z powrotem, po wirujących plamach nie było już śladu. Poświata znów była jasna, a woda w basenie nawet bardziej lazurowa niż poprzednio. Jednak został sam. Dookoła nie było nikogo. No, może z jednym wyjątkiem. Miejsce, gdzie jeszcze niedawno stał Psi Pysk, teraz zajmowała młoda dziewczyna ubrana w dziwny, łuskowaty i bardzo obcisły kombinezon. Otoczona niebieską poświatą dziewczyna wydała się Peterowi dziwnie znajoma.
— Miuriel? — zapytał bez przekonania, mrużąc oczy.
— A kogo się spodziewałeś? — Znajomy tembr głosu, nie pozostawił mu żadnych wątpliwości.
— Nie powinnaś mi czegoś wyjaśnić? — Zapytał jeszcze raz, już z większym przekonaniem.
— Chodźmy się przejść.
***
Z tarasu zeszli bocznymi schodami kierując się w stronę widniejących w oddali wzgórz. Wysypana białym żwirkiem ścieżka była dość wygodna, pozwalając Peterowi nacieszyć się przechadzką i świeżo odzyskaną wolnością. Na razie nie pytał o nic wiedząc, że i tak uzyska odpowiedź w odpowiednim czasie. Gdy minęli wzgórza, ścieżka skręciła ostro w bok, a potem w dół, wprowadzając ich na teren rozległej doliny, zupełnie niewidocznej z poziomu domu i tarasu. Dolina po brzegi wypełniona była Debilami. Zajmowali każdy wolny skrawek przestrzeni. Każdy kamień, półkę skalną, ścieżkę. Każde miejsce nadające się do siedzenia. Siedzieli prawie bez ruchu, od czasu do czasu tylko kiwając się w przód i w tył, jak dotknięci niebiańskim wiatrem. Głowy ludzi otaczała świetlista aureola potęgująca jasność i niesamowitość tego miejsca. Między nimi migały ciemne plamy, podobne do tych, które widział na tarasie.
— Debile? — zapytał Peter wskazując ręką.
— Niezbyt udana nazwa. Nie sądzisz? — Odpowiedziała pytaniem. — Szkoda, że jest ich tutaj tak niewielu. Zaledwie kilka milionów. Dolina nie jest znowu aż taka duża.
— Aha. A co wy z nimi robicie, jeśli można spytać?
— My? Nic. Przejmujemy tylko to, co do nas należy. Źle wykorzystywane dobro.
Peter spojrzał na Miuriel pytającym wzrokiem.
— Widzisz, detektywie, gdybyś trzymał w ręku klucz do Wszechświata, cudowne narzędzie pozwalające na dowolne kształtowanie otaczającej przestrzeni, pozwalające nawet na skruszenie granic Nieba, to co byś z nim zrobił? Otworzył portal do sprowadzania zupełnie niepotrzebnych rzeczy z Ziemi? Tylko człowiek ze swoim zwierzęcym umysłem nastawionym na realizację najprostszych potrzeb mógł wymyślić podobną bzdurę.
— Poczekaj, poczekaj — przerwał jej Peter, zaczynając powoli rozumieć sens tego, co się stało. — Nie było żadnego Etehiela, prawda? Od początku chodziło tylko o Debili. Korporacja Marka Webera odnalazła sposób na kontrolę niebiańskiej przestrzeni. Coś, do czego potrzebni im byli Debile. To stąd te wszystkie nowe rzeczy w Marktown.
— Dokładnie. Twoja intuicja cię nie zawodzi. Tyle, że chodzi o coś więcej. Mimo wszystkich swoich wad, wy, ludzie, macie jednak pewne zdolności, które potrafią zadziwić nawet Anioła. Twoi pobratymcy zbudowali maszynę, detektywie. Maszynę, potrafiącą czynić prawdziwe cuda. Otwierać bramy do innych światów. A wszyscy przecież wiedzą, że tylko my, Aniołowie, mamy w Niebie patent na cuda. Bardzo chcemy ją mieć. Niestety, maszyny tutaj nie ma. Była, ale ktoś ją stąd zabrał.
— Rozumiem — Peter nic nie rozumiał. — Ale po co ja wam byłem potrzebny?
— Ktoś musiał doprowadzić nas do źródła zmian. Ktoś skuteczny. Naznaczony łatwym do wyśledzenia śladem energetycznym. Padło na ciebie.
— Jak to naznaczony? Kiedy? — obruszył się Peter.
— Zgadnij — odpowiedziała Miuriel, patrząc mu zimno w oczy.
Policzki Petera pokryły się ciemnym pąsem. Na przyszłość będzie musiał lepiej dobierać sobie partnerki, z którymi chodzi do łóżka. Już mama mówiła mu przecież, żeby unikał przygodnych kontaktów z nieznajomymi, bo takie przygody nigdy nie kończą się niczym dobrym. Przez chwilę oboje stali w milczeniu przypatrując się siedzącym w dolinie ludziom.
— I co teraz? Co będzie ze mną? — zapytał, przełykając głośno ślinę.
— Nic, zapomnisz. Zaśniesz i zapomnisz. Podobnie jak ci wszyscy ludzie z tarasu. Tylko tyle jesteśmy w stanie wam zrobić. Po prostu obudzisz się w swoim domu i będziesz żyć tak jak dawniej. Co najwyżej z lekkim bólem głowy, ale to szybko minie. Dobrze się sprawiłeś człowieku. Może kiedyś się jeszcze spotkamy.
— Ale…
— Żadnego ale, detektywie. Dobranoc — odpowiedziała Miuriel zmieniając się w ciemną chmurę.
***
Głośne pukanie do drzwi wybudziło go z płytkiego snu. Zerwał się gwałtownie, odrywając z pluskiem twarz od blatu biurka. Cholera, musiałem się urżnąć i przysnąłem, pomyślał patrząc na pustą butelkę i stertę petów piętrzących się w popielniczce. W głowie huczało mu jak po całonocnej balandze.
— Wejść! — rzucił przed siebie, próbując jednocześnie rozruszać zastany kark.
Drzwi otworzyły się z lekkim piskiem. Do biura wszedł niski, zasuszony człowieczek w typie urzędnika, dźwigając pod pachą sporych rozmiarów teczkę. Klient, czy Niebiańska Izba Skarbowa? Pomyślał Peter w przypływie wisielczego humoru. Osoba, która weszła tuż za człowieczkiem, wywołała u detektywa cieplejsze uczucia.
— Witaj, przyjacielu — powiedziała Meretrix. W sweterku i spiętych włosach wyglądała inaczej niż zazwyczaj, choć ciepły i zmysłowy głos dziewczyny budził w jego wspomnieniach jednoznaczne skojarzenia. — Mamy sprawę. Będziesz mógł przysłużyć się ludzkości.
— Co to za sprawa? — zapytał, rozglądając się wokół za jakimś płynem do opłukania gardła.
— Uciekamy z Nieba, Peter.
— Aha — znalazł to, czego szukał i spojrzał na dziewczynę jak na upiora.
— Naprawdę uciekamy — potwierdziła stanowczo Meretrix. — Zbudowaliśmy taką maszynę. Nazywa się Kalejdoskop. Przełamuje blokadę Nieba i otwiera portale do innych światów. Sprawdziliśmy to. Maszyna działa. Można stąd uciec.
— Tylko, że? — zapytał przenikliwie.
— Tylko, że mamy mały problem. — Tym razem odpowiedział mu człowieczek z teczką. — Kalejdoskop zasilany jest specjalnym rodzajem energii. Unikalnej energii. Wiele czasu i zachodu zajęło nam uzyskanie małej, skondensowanej dawki. Nieskończenie wiele. Niestety, ktoś ukradł nam cały zapas paliwa. Razem z paliwem zaginął też główny inżynier. Twórca Kalejdoskopu.
— Dlaczego ja? — zapytał.
— Podejrzewamy Anioły — wypalił człowieczek z teczką.
— Anioły! — prychnął Peter z rozbawieniem.
— Energia pochodzi właśnie od nich. Najpierw próbowaliśmy z Debilami, ale trzeba było ich gromadzić milionami. Anioły mają w sobie moc energetyczną nieporównywalną z niczym innym. Wystarczy mała dawka i można czynić prawdziwe cuda. Możesz nie pamiętać, ale miałeś już z nimi do czynienia. Z jedną taką byłeś nawet dosyć blisko — dodała szybko Meretrix.
Detektyw spojrzał na nią z uwagą. Najwyraźniej mówiła całkiem serio. W każdym razie, nie wyglądała mu na wariatkę wygadującą bzdury wyssane z palca. Zaciekawiony informacją włożył palce we włosy, drapiąc nerwowo skórę na głowie.
A więc kolejne śledztwo, pomyślał bez entuzjazmu. Znowu będę się musiał, kurwa, nachodzić. Ktoś mądry mógłby wreszcie pomyśleć o sprowadzeniu porządnych, ziemskich samochodów do Nieba.
KONIEC
Szwentupe
Przed południa skwarem
Chłodem mnie chronisz
Zmęczonym stopom
Pozwalasz wypocząć
A wieczorem, gdy wszystko
Do snu się już układa
Szmerem swoim bajki mi opowiesz
Pozwolisz dotrwać do rana
(Fragment pieśni zespołu „Dom o Zielonych Progach”)
A.D. 1164
Obudziło go swędzenie skóry na rękach. Uporczywy, drażniący świąd, którego ciało nie mogło zignorować już w żaden sposób. I niejasne przeczucie… Niezbyt jeszcze wyraźne, lecz wystarczające, by natychmiast wyrwać ze snu śpiącego w lesie człowieka.
Zaklinacz Skomont uniósł gwałtownie powieki, niemal od razu odzyskując przerwaną snem przytomność umysłu. Pomimo paniki jaka zapanowała w jego głowie, przez dłuższą chwilę leżał jednak bez ruchu, lustrując okolicę.
Tym razem niepokój dopadł go w porze wilka. O wiele wcześniej niż przypuszczał. Cały bór, wszystka zwierzyna, nawet drzewa i ptaki, a także większość obozujących niedaleko wojów kniazia Trojdena, pogrążona była w głębokim śnie. Oparu nie było widać, jednak stan wyczulonych zmysłów zaklinacza wskazywał na to, że prędzej czy później się pojawi. Na razie jednak było w miarę bezpiecznie.
Skomont odetchnął. Dopiero teraz mógł spokojnie przyjrzeć się swoim dłoniom. Na szczęście, wyglądały zupełnie normalnie. W głowie kołatało mu jednak wspomnienie przerwanego gwałtownie snu. Był przecież taki rzeczywisty! Stał w nim nad rzeką, niemal stykając się twarzą ze ścianą mgły. Obie ręce płonęły mu żywym ogniem niczym pochodnie. Nie czuł bólu, a jedynie przejmujący strach. Coś wyraźnie się poruszało, zbliżało się w jego stronę. Coś nieuchwytnego, emanującego złą, nieludzką mocą. W oparach mgły dostrzegał jedynie oczy. Błyskające krwistą czerwienią ślepia nieubłaganie zbliżały się coraz bliżej…
Wzdrygnął się ze wstrętem na samo wspomnienie. Na wszelki wypadek poruszył szybko palcami. Nie przerwał czynności, dopóki nie przekonał się, że gest działa tak jak należy. Potem przyłożył dłoń do ziemi i ponownie przymknął powieki, koncentrując się wyłącznie na dotyku. Wzywając bezgłośnie imię Medynisa, sprawdzał czas jaki pozostał do przyjścia bestii. Lodowacenie darni było wyraźne i postępujące. Wpełzało z ziemi na skórę, niemal od razu ścinając krew w dłoni. Skomont cofnął rękę i uczucie ustąpiło.
Chyba nie przyjdzie im czekać dzisiaj zbyt długo, pomyślał gorzko, zbierając siły.
***
Po prawej stronie jego leża piętrzył się mały kopczyk ze skór. Zaklinacz potrząsnął nim mocno. Po krótkiej chwili, spod sterty okryć wychynęła głowa chłopca o włosach koloru słomy. Dzieciak nie mógł mieć więcej niż dziesięć zim. Miał zamglone oczy i jeszcze nie oprzytomniał ze snu.
— Pędź do Jawnuty — wyszeptał Skomont, patrząc mu prosto w twarz. — Sowi idzie!
Imię bóstwa wyraźnie podziałało dzieciakowi na zmysły: otrzeźwiał momentalnie, a po niedawnej senności nie pozostało ani śladu.
— Znowu wypuścił swe bestie. Siła w nich wielka, jeszcze takiej nie było. Niech ognie palą, ile się da. Kniazia Trojdena trza dalej w bór wywieźć — dokończył wyjaśniająco.
— Kniaź ranny przecież, zaniemógł. Kania nie pozwala! — chłopak wytrzeszczył oczy ze zdumienia.
— Nie klep ozorem, tylko rób, jak mówię! — syknął przez zęby zaklinacz, próbując przełamać jego tępy opór.
— Gana Cze! — dzieciak zacisnął pięści, przypominając rozkaz władcy.
Skomont przewrócił oczami. Rzucone w malignie słowo kniazia zakazujące wyjazdu, przykuło ich do tej ziemi niczym łańcuch w ciemnicy. Tylko Trojden jeden zdjąć je może, ale przy nim ta starucha, Kania i jej szeptuchy. Dymem kadzą, zaklęcia jakoweś rzucają i nikogo do niego nie dopuszczają, pilnując leża władcy jak niedźwiedzice swych młodych.
— Pędź już, nie gadaj. Idź prosto do starszych drużyny. Niech przyślą mi tu brańców, jak najszybciej. Wszystkich, jacy jeszcze zostali. Wszystkich, rozumiesz?!
— Tak, panie.
Mężczyzna puścił chłopaka patrząc, jak ten szybko i zwinnie, niczym posłaniec zajęczego boga, pędzi przez polanę w stronę pogrążonego w ciemności śpiącego obozu.
***
Na polanie, tuż przed nim, stał przygotowany zawczasu stos drewna. Grube kloce poprzetykano wysuszoną na wiór darnią, nasączoną dodatkowo łojem zmieszanym z żywicą. Zaklinacz wysunął się z legowiska, odsuwając ostrożnie na bok okrywające go skóry. Odsłonił mały pojemnik na ogień, sprytnie ukryty pomiędzy korzeniami potężnego dębu. Odciągnął wieko i spojrzał krytycznie na nikły płomień pełzający leniwie po natłuszczonym knocie. Szybko wymówił odpowiednie słowo. Ogieniek rozjarzył się nabierając bardziej intensywnego blasku, jednak szybko przygasł ponownie. Samo słowo nie wystarczało, potrzeba było czegoś więcej. Skomont wstał i wyszedł na środek polany. Przyłożył pojemnik do ogniska. Ponownie zebrał się w sobie, strzepnął szybko palcami układając je zwinnym ruchem w znak ognia i ponownie wymówił słowo. Wątły, ledwo tlący się jęzor płomienia przeskoczył na drewno i pchany siłą znaku strzelił gwałtownie w górę rozświetlając całą polanę z przygotowanym ołtarzem ofiarnym.
Mężczyzna poczekał aż ognisko rozpali się na dobre, po czym odwrócił się w stronę obozu.
Donośny dźwięk rogów rozbrzmiał wśród drzew, wzywając wszystkich do pobudki. Rozpalono pierwsze ognie. Do uszu Skomonta dotarły wściekłe pokrzykiwania przybocznych, próbujących zapanować nad armią, od miesiąca bezczynnie zalegającą w borach nad rzeką. Armią, coraz bardziej przypominającą rozwydrzoną hołotę weselną niż karne niegdyś hufce wielkiego kniazia Trojdena.
Skomont spojrzał w górę i westchnął. Zły omen, pomyślał, duchy ziemi zbyt szybko przejmują dziś władzę nad światem. Rozświetlone srebrzystą poświatą księżyca niebo, które jeszcze niedawno dominowało nad całym światem, przynosząc ukojenie umęczonej głowie i ciału, zbladło i zmętniało. Co innego na ziemi. Na polanie było jasno prawie jak w dzień. Płomienie ognisk rozpalanych naprędce w obozie, migotały między drzewami niczym gwiazdy na niebie.
Dowgiełła
W pobliskich krzakach zaszeleściło i na polanie pojawił się zastęp Jawnuty. Szli pieszo, bez tarcz i koni, które i tak byłyby tylko przeszkodą. Zaprawieni w bojach wojowie z drużyny kniazia Trojdena prowadzili ze sobą brańców, dzikich Mazurów, których zagarnęli podczas przeprawy przez rzekę.
Skomont obejrzał ich bardzo dokładnie. Ze sporej niegdyś grupy zostały same kobiety i kilku wyrostków ledwie odrosłych od ziemi. Razem było ich mniej niż liczba palców u obu rąk. Prowadzeni na długim postronku, wygłodzeni, otumanieni naparem, w obszarpanych, niczego nieskrywających strzępkach skór, umorusani błotem, o wychudzonych twarzach i zapadłych oczach, w których nie było już woli życia, wyglądali niczym błąkające się duchy lasu.
— Dzisiaj to może nie wystarczyć! — krzyknął do rycerza prowadzącego pochód.
Dowódca drużyny, Dowgiełła, wysoki i barczysty mężczyzna o pooranej bruzdami twarzy, nie wiadomo, dlaczego zwany przez wszystkich Jawnutą, czyli „młodym”, spojrzał na niego bez entuzjazmu i wzruszył ramionami.
— Musi wystarczyć! Nie mamy więcej tego towaru. Może jutro… brateńku. Nie gadaj, tylko bierz się do roboty.
W oczach dowódcy przynajmniej nie było strachu, czego nie można było powiedzieć o pozostałych członkach drużyny. Bali się. Śmiertelnie bali się gniewu bogów. Pamiętali, co stało się z kniaziem przy pierwszym spotkaniu z Czerwoną Bestią. Strach niczym czerw drążył ich ciała od środka. Zdradzały ich śliskie od potu dłonie, ukradkowe, płochliwe spojrzenia rzucane w stronę rzeki i niecierpliwe gesty przy poganianiu brańców. Skomont rozumiał ich bardzo dobrze. Przecież obcowanie z bogami twarzą w twarz nie jest czymś normalnym, dla nikogo. Ich dowódca był jednak ulepiony z innej gliny.
Po wypadku Trojden zamknął się w sobie i zdawał się wierzyć tylko szeptuchom. Kania, wiedźma kniazia, panosząca się teraz w obozie niczym wielka kniahini matka, podobno widziała to w ciemnej wodzie. Jej zdaniem, bogowie rzeki wysłali swe bestie pragnąc jedynie ofiar z brańców. Skomont nawet się z tym zgadzał, tyle, że z każdym kolejnym dniem ci sami bogowie stawali się coraz bardziej zachłanni. Na początku wystarczała im jedna ofiara, potem dwie, ale ostatnio trzeba było poświęcać po kilku brańców na raz.
Zaklinacz wyraźnie czuł przez skórę, że dzisiaj apetyt bestii może być o wiele większy. Nie chciał nawet myśleć o tym, co może się stać, gdy pewnego dnia zabraknie im ofiar.
Tuż przy dębie stała mała koźlarnia, zbudowana ze sprytnie połączonych ze sobą klatek jego własnego pomysłu. Skomont zajrzał do środka. Ze stada, które wiedli od początku wyprawy, pozostały im już tylko dwie sztuki. Zazwyczaj wystarczała tylko jedna koza, ale dzisiaj? Zadrżał przypominając sobie jak wielka siła biła od ziemi. Do całkowitego przebłagania duchów szwentupe — Świętej Rzeki, potrzeba było czegoś znacznie mocniejszego niż dwa głupie zwierzaki i kilku niewolnych. Obiecał sobie, że gdy będzie już po wszystkim, znów porozmawia z księciem Dowgiatem. Na pewno trzeba będzie wysłać podjazd po nowych brańców… i może uda się uzupełnić stado. Jeśli dziś przeżyjemy, taka myśl przeszła mu przez głowę, jednak zaraz odegnał ją od siebie. Teraz nie było czasu na słabości. Teraz trzeba jak najszybciej przygotować obóz do obrony.
Skomont wyprowadził zwierzęta z zagrody. Kozy wydawały się pogodzone z losem. Stały spokojnie, tępo patrząc na niego wężowymi oczami. Złapał pierwszą za rogi i jednym wprawnym ruchem poderżnął jej gardło. Następnie przelał ostrożnie krew do sporej misy spoczywającej u stóp ołtarza. Potem zrobił to samo z drugim zwierzęciem. Tusze położył na ruszcie jako ofiarę całopalną. Podłożył ogień. Dopiero teraz mógł przystąpić do zaklinania krwi.
Przygotowania poszły dosyć sprawnie. Dowgiełła i jego ludzie byli wprawieni. Na szczęście, więźniowie także nie sprawiali kłopotów. Otępiali, bez żadnego oporu dawali robić ze sobą wszystko, co trzeba. Dość powiedzieć, że już po chwili każdy z nich, umazany od stóp do głowy krwią koźlaka, stał spokojnie w szeregu, czekając na wymarsz.
***
Kolumna ruszyła w kierunku rzeki jeszcze przed brzaskiem. Niemal w ostatniej chwili. Niecałe sto kroków dalej dotarli do granicy zimna. Widok, który zastali, natychmiast zatrzymał ich w miejscu. Falujący opar kłębił się i wirował, na przemian cofając się i posuwając do przodu. Za każdym razem pochłaniał jednak coraz więcej terenu. Drzewa, które jeszcze przed momentem dawały złudne poczucie bezpieczeństwa, po chwili już niknęły we mgle. Razem z drzewami szybko znikały towarzyszące wojom resztki odwagi.
Pierwsza grupa Mazurów, uzbrojonych jedynie w kije, wypchnięta została na czoło kolumny, która natychmiast zaczęła przemieszczać się zgodnie z rytmem wyznaczonym przez opar. W przód, w tył. W przód i w tył. Jak wahadełko na sznurku.
Czekali na najlepszy moment. Skomont stał obok brańców, cicho szepcząc słowa modlitwy.
Pierwszy atak nadszedł bez ostrzeżenia. W ułamku sekundy ściana mgły tuż przed nimi, najpierw zeszkliła się niczym wielkie zwierciadło, pozwalając zgromadzonym przed nią ludziom zobaczyć swoje własne, przerażone odbicia, a następnie pękła z hukiem, wypluwając w ich stronę kulę skondensowanej pary. Tylko szybkości i zimnej krwi Dowgiełły zawdzięczali, że nie padli już przy pierwszym ataku. Odskakujący w bok Skomont zdążył tylko zarejestrować szybki ruch miecza, tnącego więzy i pierwszy Mazur został wepchnięty wprost do wnętrza kuli, która zamknęła się za nim z cichym mlaskiem. Utworzona z zimnej mgły macka, przypominająca język wielkiej ropuchy, zatrzymała się nagle w miejscu po czym zaczęła wracać w kierunku zwierciadła, ciągnąc ze sobą więźnia. Zobaczyli jak otrzeźwiony z nagła Mazur, miota się wewnątrz kuli, wymachując kijem na wszystkie strony. Jak tuż obok niego rozpalają się swym upiornym, czerwonym blaskiem ogniste oczy bestii. Jak otacza go krwawa poświata, powoli obejmując całą sylwetkę. Jak jego opór stopniowo gaśnie, aż wreszcie ciało nieszczęśnika znika zupełnie, rozpuszczając się we mgle niczym miód w gorącym mleku.
Po pierwszym brańcu przyszła kolej na następnych. Opar nie ustępował, bogowie byli dziś naprawdę nienasyceni. Skomont w narastającym napięciu obserwował, jak jeden za drugim znikają we mgle. Gdy ostatnia kobieta odeszła ze świata ludzi, padł na kolana oczekując najgorszego. Zimna, lustrzana tafla mgły, nie tylko nie cofnęła się tak jak poprzednio, ale wolno i nieubłaganie parła do przodu. Była tuż-tuż. W jej wnętrzu rozbrzmiewały niepokojące trzaski. Zaklinacz opuścił wzrok patrząc ze strachem w ziemię. Ponownie zaintonował modlitwę, bojąc się jednak wypowiadać słowa nazbyt głośno. Zamknął oczy, nie dostrzegając jak jego ręce nagle nabierają niebieskiej barwy. Przez skórę czuł jak mgła delikatnie muska jego głowę pozostawiając na czole mroźne tchnienie śmierci. Potem przestał odczuwać cokolwiek.
Ocknął się, gdy na ramieniu poczuł ciepłą dłoń Dowgiełły.
— Skończyło się — usłyszał oschłe słowa.
Kania
W chacie kobiet było wilgotno i duszno od dymu. Pachniało zielem, pleśnią, zjełczałym tłuszczem i odchodami. Nad wszystkim dominowała jednak nieznośna, przenikająca nozdrza, woń rozkładającego się trupa.
Skomont stał oparty o powałę, wpatrując się w Kanię i jej przygotowania do paczenia, jak nazywała to zajęcie starucha. Wiedząca kniazia klęczała nad wielką drewnianą balią wypełnioną po brzegi wodą z rzeki. Jej siwe włosy opadły, falując po powierzchni i sprawiając, że zwykła ciemna woda z naczynia wyglądała niczym tafla leśnego jeziora pokrytego srebrną rzęsą. Starucha mamrotała pod nosem dziwne zaklęcia. Asystowały jej inne szeptuchy, tworząc tuż za nią Półkole Mocy. Obok, na dużym pniaku do rozbierania mięsa, rozsiadł się kunigas Dowgiat, młodszy brat kniazia Trojdena, sprawujący pieczę nad obozem. Za nim czuwał milczący jak zwykle Dowgiełła. Wielki, ubrany w szarą przeszywanicę rycerz, przywykły już do wszelakich cudów z chaty kobiet, bawił się z nudów zdobycznym puginałem, dłubiąc nim sobie w zębach. Jego oczy pozostawały jednak cały czas czujne.
— Harrr! — skrzekliwy wrzask Kani rozbrzmiał pod powałą sprawiając, że ptaki na zewnątrz wzbiły się nagle do lotu. Przez chwilę słychać było trzepot skrzydeł, zagłuszany jedynie złowieszczym krakaniem wron. Skomont wzdrygnął się mimowolnie, czując dreszcz emocji, rozchodzący się po plecach.
— Harrr! — odpowiedziały jej zgodnie szeptuchy.
Coś wreszcie zaczynało się dziać. Zaciekawiony, zrobił krok do przodu i wyciągnął szyję, próbując dostrzec cokolwiek w wodzie. Kania bez wątpienia miała potężny dar, o tak! Potrafiła niemal bezbłędnie przewidzieć, co wydarzy się w przyszłości, zarówno tej niedalekiej jak i tej zupełnie odległej, wybiegającej nawet o kilkanaście zim do przodu. Bez trudu przenikała ludzkie myśli, odgadując najbardziej skryte uczucia i pragnienia. Widziała rzeczy takimi, jakimi były naprawdę i niewiele można było przed nią ukryć. Do tego potrafiła leczyć, odczyniać uroki, odganiać złe duchy i przede wszystkim, w bardzo prosty sposób wyjaśniać nawet najbardziej zawiłe znaki i sny władcy. Nie dziwne zatem, że od lat trwała przy kniaziu Trojdenie zajmując wysoką pozycję na dworze. Co innego on. Skomont posiadał, co prawda, pewne uzdolnienia magiczne, ale nie miały one aż takiego znaczenia. Podtrzymywanie ognia, obłaskawianie zwierząt, zaklinanie deszczu, czy inne pomniejsze umiejętności praktyczne w normalnych warunkach umiejscawiały go jednak wśród czeladzi i bliżej takich przybytków jak stajnie, piwnice, czy kuchnia, niż komnaty kniaziowskie. Nie inaczej było w obozie. Wszystko jednak się zmieniło po wypadku władcy. Starucha Kania zamknęła się na dwie noce ze swoimi szeptuchami, a gdy wyszła, wskazała jego, zaklinacza jako głównego obrońcę obozu. Podobno zobaczyła to w ciemnej wodzie. Cały rytuał związany z utrzymywaniem ognia, koźlakami i ofiarą z brańców też był jej wymysłem. Nowe obowiązki były jednak wyczerpujące i niebezpieczne. Groziły utratą życia, a nawet wieczną tułaczką po śmierci, ale Skomont nie narzekał na los. W ciągu jednego dnia ze zwykłego ciury, popychanego nawet przez kucharki, stał się jednym z najważniejszych ludzi w obozie. Słuchanym przez samego księcia. No i mógł uczestniczyć w takich wydarzeniach jak to.
Czas mijał. Szeptuchy kiwały się rytmicznie na boki. Kania klęczała nad balią, ochrypłym głosem mamrocząc magiczne formuły. Książę Dowgiat poruszył się zniecierpliwiony na pieńku.
— Gadaj wreszcie, wiedźmo, co widzisz?! — ponaglił ją, wyraźnie oczekując jakiegoś efektu.
Kania przestała szeptać. Uniosła rękę nad głowę, domagając się posłuchu.
— Widzę bór. Nieprzenikniony, ciemny i złowieszczy.
Słowa wypowiadane przez staruchę nagle straciły swoje skrzekliwe brzmienie. Ich ton był niski niczym u męża, ale nad wyraz dźwięczny. Emanował mocą, przykuwając uwagę wszystkich wokół.
— Drzewa szepczą między sobą, zmawiają się. Przeklinają ludzi z ich żelazem i ogniem. Straszliwe przekleństwa miotają. Najstraszliwsze klątwy. Proszą bogi na pomoc.
— Bogi na pomoc! — powtórzyły szeptuchy, niczym echo w głębokim jarze.
— Gadaj zaraz, co nam robić trzeba?! — zapytał ponownie książę. — Czy bogowie lasu będą nam przychylni? Czy pokonamy czerwone bestie? Czy mgła wreszcie ustąpi? Czy kniaź Trojden wróci do zdrowia?
— Bestie są głodne, nienasycone, łakną krwi. Cały czas czegoś pragną. Ludzkie mięso już nie wystarczy. Czuję głód, wielki głód. Przenika mnie, skręca trzeeeewiaaaa…
Kanię gwałtownie odrzuciło do tyłu. Jej ciałem wstrząsnęły dreszcze. Skręciła się w bok łapiąc rękami za brzuch, jakby faktycznie coś paliło ją w środku. O mało nie upadła. Dwie staruchy natychmiast podtrzymały ją od tyłu, pomagając ponownie zająć miejsce przy balii. Pozostałe kobiety nie przestawały kiwać się na boki, ruchem wzmacniając wypowiadane przez siebie magiczne słowa.
— Trzeba nam więcej brańców! — rzucił Skomont.
— Tssssss! — jedna z bab uciszyła go szybko, obdarzając przy tym wyjątkowo nienawistnym spojrzeniem. Zaklinacz cofnął się do swojego kąta, nie mówiąc już nic więcej. Wybita z rytmu Kania ponownie zaczęła wpadać w trans. Znów usłyszeli szepty i mamrotanie. Woda w balii zmętniała nabierając błotnistej barwy.
— Zwykła krew nie wystarczy! — wypaliła wreszcie.
Tym razem uniosła gwałtownie głowę do góry. Mokre włosy oblepiły jej pomarszczoną twarz, nadając jej upiornego wyglądu. Oczy staruchy błyszczały gorącym, nieczystym ogniem. Wszyscy wokół wstrzymali oddech. Dowgiełła wsadził puginał do pochwy.
— Bestie przemówiły. Pożądają czegoś nowego — wyszeptała. — Cennego daru. W zamian obiecują uleczyć kniazia Trojdena.
W chacie zaległa cisza.
— Mów wiedźmo, śmiało! Damy im wszystko, czego pragną! — w oczach księcia pojawił się błysk nadziei.
Kania podniosła wzrok. Jej palące spojrzenie spoczęło na Skomoncie. Zaklinacz zbladł, przełykając głośno ślinę.
— Bestie… chcą czarownika — zaskrzeczała.
Wyciągnięty paluch staruchy nie pozostawiał żadnych wątpliwości o kogo chodzi. Książę odwrócił się zdziwiony, jednak Skomont nie zdążył już tego zauważyć. Nauczony doświadczeniem dworskim, przez całe lata sprytnie umożliwiającym mu unikanie pańskiego gniewu, wcale nie zamierzał czekać na dalszy bieg wypadków. Błyskawicznie wykonał gwałtowny zwrot w bok, w kierunku wyjścia. Niestety, było już za późno. W tym samym momencie, w którym zobaczył obite skórą odrzwia, na jego ramieniu wylądowała ciężka ręka Dowgiełły. Kolos, nie wiadomo jakim cudem, znalazł się nagle tuż przy nim. Siła uchwytu rycerza niemal wbiła zaklinacza w klepisko.
— Nie utrudniaj… brateńku — usłyszał znajomy głos tuż nad uchem.
***
Tym razem zawlekli go nad rzekę samego. Nie było żadnych specjalnych przygotowań. Nie było krwi koźlaka, a co gorsza, nikt nie pomyślał nawet o tym, żeby uraczyć biednego Skomonta naparem otępiającym zmysły. Stara wiedźma widocznie nie uznała tego za potrzebne. Teraz to on miał spętane dłonie i to jego otaczali zbrojni z drużyny kniazia.
Książę Dowgiat przezornie pozostał nieco z tyłu, wybierając jednak najlepsze miejsce do przyglądania się wydarzeniom z boku. Najwidoczniej liczył na dobre widowisko i nie chciał niczego przegapić. Kania, która do tej pory jakoś unikała rzeki, także nie kwapiła się, aby podejść bliżej brzegu. Przystanęła jeszcze dalej niż książę. Otoczona szczelnym wianuszkiem kobiet, w skupieniu obserwowała wydarzenia z oddali.
Mgła stała w tym samym punkcie, do którego cofnęła się rankiem. Na granicy wody. Czekała zimna i nieruchoma niczym skała. Skomont teraz już dobrze wiedział, na kogo.
Gdy stanął na skarpie, poniżej której była już tylko piaszczysta łacha, niknąca po kilku krokach w odmętach mlecznej mgły, przypomniał mu się sen. Było dokładnie tak, jak wtedy. Równie cicho i groźnie. Nie bez zdziwienia odkrył, że znowu zaczynają go swędzieć dłonie. Wyraźnie czuł obecność jakiejś siły. Oddech bogów na karku. Coś nieludzkiego, obdarzonego wyjątkową mocą, już czekało na niego w oddali, przyczajone za nieprzeniknioną ścianą białego oparu. Wyczuwał to każdą komórką swego ciała.
Zadrżał ze strachu. W tym samym momencie podszedł do niego Dowgiełła, wyszykowany jak na wojnę. Całą jego postać okrywała solidna kolczuga o ciasnym splocie. Na nią narzucił lekką tunikę wymalowaną w barwy rodu. Gdyby nie szeroki pas, spinający ubranie mocną klamrą, cały ten przyodziewek zwisałby pewnie grubo poniżej kolan. Na głowie miał czepiec, a na nim solidny hełm z doczepionym szerokim nosalem, zasłaniającym większość twarzy w taki sposób, że trudno było go rozpoznać.
Rycerz przeciął więzy krępujące skazańca, po czym popchnął opierającego się zaklinacza w kierunku wody. Wielka jak bochen chleba dłoń, opancerzona zdobyczną rękawicą, ponownie wylądowała mu na barku. W drugiej Dowgiełła dzierżył miecz.
— Nie sprawiaj mi zawodu, brateńku — usłyszał szept, tuż nad swoim uchem. — Książę patrzy.
— Proszę, nie rób mi krzywdy.
Skomont zdołał wydobyć z siebie jedynie piskliwy jęk.
— Ciii! Zachowuj się jak trzeba. Z godnością jak przystało na męża. Idziemy razem. Kunigas Dowgiat wydał rozkaz. Przeze mnie to się zaczęło i dzięki mnie powinno się zakończyć. Nie powinienem był wtedy pozwolić, żeby władca wchodził z drużyną we mgłę. Stało się, trudno! Moja wina. Na szczęście, Kania widziała, że można to jeszcze naprawić. Zapewniała, że nie jest to wyprawa po śmierć, więc książę kazał mi ciebie chronić. Mamy nie wracać, dopóki nie znajdziemy lekarstwa na chorobę kniazia. Najlepiej zamknij oczy i zdaj się na mnie.
Skomont skrupulatnie wypełnił polecenie. Niespodziewane towarzystwo Dowgiełły dodało mu trochę otuchy i odwagi. Szeptane strumieniem, spokojne słowa rycerza sprawiły, że nie zauważył nawet, kiedy wkroczyli we mgłę. Poczuł to jedynie po nagłym osłabieniu siły swoich mięśni. Opar otulił ich niczym zdradzieckie bagno, nie pozwalając normalnie poruszać członkami. W tym momencie ponownie zaczął paraliżować go strach. Gdyby nie mocarna ręka Dowgiełły, którą cały czas czuł na plecach, dawno skamieniałby ze strachu. Rycerz popychał go lekko, ale stanowczo, dzięki czemu stale przesuwali się naprzód. Wkrótce weszli do wody, która — o, bogowie! — zaledwie po dwóch małych kroczkach stała się znowu stałym lądem. Jakby kamiennym, o wiele twardszym od piasku. Zrobiło się mroźno niczym w środku zimy. Dookoła słychać było jakieś dziwne dźwięki, których nie można było skojarzyć z niczym znanym.
— Nie myśl. Po prostu idź naprzód — przez cały czas słyszał szept Dowgiełły nad głową.
W pewnym momencie głos rycerza jednak zamilkł. Kolos zatrzymał się gwałtownie, pociągając go w swoją stronę. Tak, jakby czegoś się przestraszył. I wtedy Skomont nie wytrzymał. Otworzył oczy, panicznie rozglądając się na boki.
Nie było już mgły.
Cała przestrzeń wokół nich była wypełniona ruchomymi, przenikającymi się nawzajem, idealnie czystymi zwierciadłami. Widok był prawdziwie upiorny. Z każdej strony otaczały ich — powielone po tysiąckroć — ich własne sylwetki i wyraźnie widoczne, skrzywione strachem, blade niczym mleko, oblicza. Niby ich własne, ale jakby nieludzkie. Zniekształcone, powykrzywiane i pozbawione wszelkiej barwy. Przybliżały się i oddalały, pęczniały i znów na przemian malały. Pulsowały rytmicznie. Falowanie przestrzeni powoli otumaniało im zmysły, powodując zawroty głowy i narastające mdłości. Wreszcie obaj upadli, straciwszy równowagę. Świat dosłownie uciekał im spod stóp. Dowgiełła wypuścił miecz z dłoni, z całych sił próbując wczepić się palcami w podłoże. Jeszcze walczył. Skomont nie miał już siły. Kołysany na wszystkie strony, zaintonował modlitwę o zapomnienie, jednak słowa pieśni paradoksalnie szybko umknęły mu z pamięci, nie pozwalając zakończyć nawet początku.
Gdy pojawiło się światło był niemal na granicy obłędu. Czerwony, piekielny blask, z każdą chwilą obejmował coraz większy obszar otaczającej ich przestrzeni. Zbliżając się, pochłaniał ich odbicia, wyraźnie zmniejszając przestrzeń wokół. Dzięki temu świat przestał przynajmniej tak mocno falować. Skomont wisiał głową do dołu, patrząc z narastającym zdziwieniem na swoje dłonie. Otaczały je błękitne płomienie. Zimne niczym lód. Wyraźnie wirowały wokół jego rąk. Strzelały małymi piorunami pomiędzy rozłożonymi palcami. Im bliżej znajdowała się czerwień, tym mocniejszy bił od nich blask. Zaklinacz wyciągnął ręce do przodu. Otaczająca ich zewsząd czerwień zatrzymała się na chwilę, jakby ważąc siły, lecz zaraz ruszyła z miejsca, zwiększając tempo ekspansji. Była tuż-tuż. Pochłaniany Dowgiełła znikał właśnie w jej wnętrzu. Po wielkim jak dąb rycerzu pozostał już tylko czubek hełmu. Skomont czuł narastający oddech śmierci na karku. Jednocześnie wzrastała w nim siła. W ostatnim momencie wygiął się w łuk, nabierając mocno powietrza do płuc. Zdołał usłyszeć jeszcze jak przeraźliwy krzyk, dobiegający chyba z jego własnego gardła, wypełnia wszystko wokół. Potem stracił przytomność.
Nie widział jak z jego splecionych rąk, wystrzelił nagle jasny, błękitny płomień, przecinając otaczającą ich krwawą przestrzeń na pół. W tym samym momencie zapadł już w głęboką ciemność.
Kraina Gdzieś i Kiedyś
Zakuty w dziwną zbroję rycerz stał na szczycie niewielkiego wzniesienia. Otaczał go tłum dworskich, ubranych w wymyślne, świecące kolorowym blaskiem szaty. Wszyscy byli nieludzko wychudzeni i wyraźnie czymś poruszeni. Dyskutowali z przejęciem wskazując palcami w jego stronę.
Skomont rozejrzał się na boki. Tuż obok leżał Dowgiełła. Spał. Jego wielka pierś unosiła się rytmicznie wskazując na zdrowy, spokojny sen. Przynajmniej to było pokrzepiające. Obok głowy rycerza spoczywał jego miecz. Jednak był to jedyny przyjemny widok w okolicy. Było jasno. Słońce stało już w zenicie, jednak po rzece, wielkim zielonym lesie, mgle, drużynie kniazia i wszystkich innych zapamiętanych elementach krajobrazu, nie pozostał nawet najmniejszy ślad.
Ze wszystkich stron otaczały ich zielone, pokryte trawą wzgórza, poprzecinane wąskimi czarnymi ścieżkami, biegnącymi w różne strony świata. Leżeli na jednej z nich. Na samym środku twardej i zimnej powierzchni wyglądającej tak, jakby ktoś położył na ziemi długi kamienny stół. Powierzchnia ścieżki była niezbyt gładka i niebyt przyjemna w dotyku. Na dodatek wydzielała brzydki i mdławy zapach spalonej skóry.
Tłum w górze poruszył się. Obcy rycerz zaczął spływać ze wzgórza w ich stronę. Przynajmniej tak to wyglądało z oddali. Jakby faktycznie płynął. Jakby niosła go woda. To było dziwne. Nie miał konia, jednak wyraźnie jechał wierzchem. Siedział okrakiem na czymś przypominającym z oddali wielkiego, żelaznego kozła z długimi, sterczącymi rogami. Widok był niecodzienny i przerażający. Skomont w panice zaczął szarpać Dowgiełłę, próbując go obudzić. Trochę trwało zanim kolos wreszcie otworzył oczy. Na szczęście, nie minęła nawet chwila, a był już w pełni przytomny. Szybko złapał za miecz i stanął na nogi gotowy do odparcia każdego ataku.
Obcy rycerz zatrzymał swoje zwierzę niecałe dziesięć kroków od nich. Z sakwy umieszczonej przy boku kozła wyciągnął jakiś podłużny przedmiot, który skierował w ich stronę. Wyraźnie czekał na to, co może się wydarzyć, wpatrzony czujnie w miecz trzymany pewnie przez olbrzyma.
— Co robimy? — zapytał Dowgiełła.
— Nie wiem! — Skomont zawahał się przez moment. — Chyba nie powinniśmy zaczynać tu od walki.
— Ja bym tam nie ryzykował odkładania miecza. Licho nie śpi.
— Coś mi się widzi, że to nie są jednak sługi bestii. Ani nawet nasi wrogowie. Wiesz, że potrafię wyczuć niebezpieczeństwo z daleka, a teraz moje ciało milczy. Nie mam nawet cienia przeczucia. Bogów tu nie ma. Zostali daleko stąd. Wydaje się, że to są normalni ludzie, tacy jak my. No może trochę dziwni, ale jednak normalni. Trzeba by zasięgnąć języka.
— Dobrze, brateńku! Chwilowo komenda jest przy tobie. Na pewno coś zrobić trzeba, więc zdajemy się teraz na twoje przeczucia… i twoje czary-mary.
Dowgiełła wolno opuścił miecz ku ziemi, a następnie wsunął go ostentacyjnie do pochwy. Potem zrobił krok do przodu i ściągnął hełm z głowy, żeby było go lepiej widać.
— Opowiedz się! Ktoś ty?! Przyjaciel czy wróg?! — krzyknął głośno, ale niezbyt groźnie w kierunku obcego, próbując robić przy tym najbardziej przyjazną minę jaką potrafił.
Obcy rycerz także opuścił rękę. Schował trzymany przedmiot do sakwy. Dotknął czegoś przy swojej szyi. Przyłbica w kształcie dzwonu, która dotąd szczelnie otulała całą jego głowę, teraz zaczęła znikać w magiczny sposób odsłaniając ukrytego wewnątrz człowieka.
— Czarownik! — Dowgiełła cofnął się strwożony do tyłu, ponownie łapiąc za głownię miecza.
— Nie! Tu nie ma żadnych czarów. To zwykła zbroja. Podobna do naszej… Tylko się inaczej ściąga.
Skomont starał się uspokoić rycerza, jednak nie był zbyt przekonujący. Tymczasem, pozostała część zbroi obcego także zaczęła znikać, pozostawiając w końcu po sobie jedynie cienki pasek błyszczącego metalu, umieszczony na szyi niczym obręcz. Nagle stanął przed nimi człowiek. Niski, niesamowicie chudy, skośnooki i zdecydowanie niestraszny. Wyglądający trochę na Mongoła z dalekich stepów, ale… chyba człowiek. Przynajmniej taki, z którym można się dogadać.
Czar prysł, gdy obcy otworzył usta. Słowa, które wypowiedział, w ogóle nie przypominały żadnej ludzkiej mowy. W ich uszach zabrzmiały niczym połączenie szczekania psa z odgłosem wzlatujących do góry gęsi.
— No to żeśmy se zaciągnęli języka…
Zrezygnowany Dowgiełła usiadł na ziemi. Skomont wskazał na swoje uszy, co w jego mniemaniu miało jednoznacznie oznaczać, że nie rozumie ani słowa z tego, co się do niego mówi. W odpowiedzi obcy rycerz sięgnął ponownie do swojej sakwy, tym razem wyciągając z niej małe pudełko. W środku znajdowały się obłe, niebieskie kulki, kształtem nieco przypominające borówki. Podszedł do nich bez lęku, pokazując na migi, żeby wzięli kulki do ust.
— Chyba chce nas nakarmić — zauważył zaklinacz, mówiąc to jednak bez specjalnego przekonania.
— Albo otruć. Jedzenia to ja tu, brateńku za dużo nie widzę. Wygląda mi to, to, trochę jak wilcza jagoda — burknął rycerz.
— Może to ich odpowiednik chleba i soli. Powinniśmy chyba zrobić o co prosi. Nie możemy tak, na dzień dobry, obrażać gospodarzy.
Dowgiełła powstał z ziemi. Zdecydowanym krokiem podszedł do obcego, obdarzając go przy tym lekceważącym spojrzeniem z góry, co przy różnicy wzrostu wynoszącej prawie dwie głowy, nie było czymś nadzwyczaj trudnym. Potem po prostu wziął kulki w palce. Jedną podał zaklinaczowi, a drugą ostentacyjnie wsunął sobie do ust.
Zanim Skomont zrobił to samo, z ostrożności spróbował jednak potrawy końcówką języka. Na więcej zdecydował się dopiero wtedy, gdy uznał, że lekko słodkawy smak nie przypomina mu żadnej znanej trucizny. Zdanie potwierdził całkowicie, gdy jego usta wypełnił najbardziej słodki i bajeczny smak, jakiego skosztował w życiu. Zauroczony, obrócił się w stronę Dowgiełły dziwiąc się trochę, że wielki rycerz ponownie kładzie się spać. Po chwili coś lekko chrupnęło mu w tyle głowy i sam zwalił się bez ducha na ziemię.
***
Pierwszym co zobaczył Skomont po przebudzeniu był widok dwóch znajomych rycerzy, krzątających się przy ognisku i zajętych ewidentnie pokojowymi przygotowaniami do posiłku.
Skomont rozglądnął się wkoło. W wyglądzie okolicy od ostatniego razu nic się specjalnie nie zmieniło, poza tym, że nigdzie nie mógł wypatrzyć ludzi poprzednio stojących na wzgórzu. Ze zdziwieniem odkrył, że przespał chyba cały dzień. Słońce praktycznie kończyło swój bieg, powoli acz nieubłaganie zbliżając się do linii horyzontu. Normalnie, po przespaniu niemal całego dnia powinien być chyba zmęczony, czuł się jednak wyjątkowo wypoczęty. Wypoczęty i głodny jak wilk, dlatego z satysfakcją uświadomił sobie, że w przygotowaniach widocznych obok, zapewne chodzi o jakiś rodzaj kolacji. Odgłosy bulgotania i zapachy dobiegające z zawieszonego nad ogniem kociołka, jedynie potwierdzały te domysły, co dodatkowo podbudowało go na duchu. Skomont wstał i zbliżył się do Dowgiełły, na wszelki wypadek omijając obcego rycerza szerokim łukiem.
— I co? — zapytał niepewnie. — Jest jakiś postęp w naszej sprawie?
— I to jaki! Przełomowy! Zresztą, sam się za chwilę wszystkiego dowiesz.
Kolos wskazał brodą na coś za jego plecami, nie przestając przy tym mieszać w rondlu.
— Dzień dobry! — Skomont usłyszał tuż za plecami znajome słowa. Zaskoczony, odwrócił się szybko i ze zdziwieniem odkrył, że stoi tam ten obcy.
— To on mówi w naszym języku? — zapytał, kierując to stwierdzenie bardziej do siebie niż Dowgiełły.
— Nie w waszym, tylko w swoim — usłyszał w odpowiedzi. — Choć tak naprawdę, jest to trochę bardziej skomplikowane. Translator chemiczny nie uczy obcego języka w klasycznym tego słowa znaczeniu. Dynamizuje jedynie, ale za to w sposób bardzo intensywny, procesy zachodzące w korze mózgowej. A jeszcze dokładniej, w tej części mózgu, odpowiadającej za logiczne kojarzenie zdarzeń. Procesy te zachodzą niemal błyskawicznie, dając użytkownikom translatora złudzenie naturalności, więc tak naprawdę, nie sposób odróżnić, czy teraz mówimy w moim języku, czy też w waszym. Całkiem prawdopodobne, że w tym przypadku został wytworzony całkiem nowy język, taka lingua nova, która nie ma żadnego odpowiednika w otaczającej nas rzeczywistości…
Skomont popatrzył w zdumieniu na Dowgiełłę. Ten tylko wzruszył ramionami, dając mu w ten sposób do zrozumienia, że najwyraźniej powinien się szybko przyzwyczaić do tego potoku niezrozumiałych słów, wylatujących z ust nieznajomego niczym rój rozszalałych szerszeni ze zruszonego gniazda.
— …Wiem, że to może umykać zdolności pojmowania zwykłego człowieka, — kontynuował obcy, który wcale nie zauważył wymiany znaczących spojrzeń między jego słuchaczami, — ale w końcu najważniejsze jest to, że możemy się teraz bez problemu porozumieć. A przechodząc do rzeczy, to nawet nie zdążyłem się przedstawić. Jestem RAHIMISPI, bardzo mi miło.
— Ra-Hi-Mis… — powtórzył Skomont, nieudolnie klejąc sylaby.
— RAHIMISPI — poprawił go Dowgiełła, puszczając przy tym oko.
— Tak, w rzeczy samej. A mówiąc jeszcze dokładniej: Rezystancyjny, Analogowo Humanoidalny i Monitorująco Interferencyjny Strażnik Przestrzeni Intermodalnej. W skrócie RAHIMISPI, łatwo zapamiętać.
Skomont stał osłupiały z otwartymi ustami. Jego lepiej wtajemniczony towarzysz w tym samym czasie zajął się rozdzielaniem jedzenia. Gdyby nie miska z parującą potrawką, która zupełnie niespodziewanie trafiła do rąk zaklinacza, stał by tak pewnie do nocy. Teraz jednak ochłonął trochę, przypominając sobie jak bardzo jest przecież głodny.
Przez jakiś czas jedli w milczeniu, skupieni jedynie na trzymanych w dłoniach drewnianych łyżkach. W międzyczasie zdążył zapaść zmrok. Teren wokół rozświetlał tylko blask ognia, rozpalonego pod kotłem. Gdy Skomont poczuł się wreszcie pełny, odłożył miskę i ułożył się w ciepłej trawie. W górze zamigotały mu gwiazdy co ośmieliło go na tyle, że zaczął mówić.
— Ja jestem Skomont, zaklinacz, a ten wielki obok mnie, to rycerz herbowy Dowgiełła, ale to już pewnie wiesz?
— Coś tam wiem, chociaż twój towarzysz nie jest rozmowny i nie zadawał mi do tej pory żadnych pytań. Dziwne, bo na pewno jest kilka spraw, które chcielibyście sobie wyjaśnić. Ja też chciałbym się o was dowiedzieć tego i owego. Na przykład, takie podstawowe informacje, jak: skąd przybywacie i jakim cudem znaleźliście się w mojej krainie?
— Cud, to chyba najbardziej właściwe słowo — chrząknął Skomont. — Ale można to też nazwać innym słowem — czary. Przybywamy tu z Litwy. Braliśmy udział w wyprawie wielkiego kniazia Trojdena. Na drodze stanęła nam magiczna mgła…
— Magiczna? — przerwał mu RAHIMISPI. Widać było, że temat mgły trochę go zainteresował.
— Sprawy bogów, nie ludzi — odpowiedział Dowgiełła, patrząc z uwagą na obrożę bojową zawieszoną na szyi obcego.
— No właśnie — kontynuował Skomont. — Kniaź Trojden wszedł w środek mgły i przypłacił to ciężką chorobą. Gdyby Dowgiełła nie wyszarpał go wtedy na zewnątrz, nie wiadomo jak by się to wszystko skończyło. Teraz leży, biedny, w obozie, złożony niemocą. My wleźliśmy tam kilkanaście dni później. Chcieliśmy poszukać lekarstwa dla naszego władcy. Najpierw zaatakowały nas bestie o czerwonych oczach, a potem przeniosło nas tutaj…
— Tutaj, to znaczy, gdzie? — tym razem to Dowgiełła przerwał zwierzenia Skomonta, przerzucając obowiązek udzielenia odpowiedzi na drugą stronę. RAHIMISPI nawet nie zauważył podstępu.
— Jesteście panowie w krainie Gdzieś i Kiedyś.
— Aha! — rycerz przez chwilę nie był pewien, czy przypadkiem obcy sobie z nich nie zadrwił. W jego oczach nie zauważył jednak żadnej wesołości, więc uznał, że może to być prawda. — A kto, jeśli można wiedzieć, włada obecnie w tej waszej krainie? — zapytał znowu.
— Teoretycznie rządzimy tutaj MY, strażnicy przestrzeni. Ale w praktyce faktycznym władcą jest Czarny Lord i jego maszyny. Jesteśmy tak jakby pod okupacją.
— Okupacją? — Skomont usłyszał to dziwne słowo po raz pierwszy.
— No tak. To znaczy, że zostaliśmy kiedyś podbici i smutne konsekwencje tego faktu odczuwamy bardzo boleśnie aż do dzisiaj. Nie kontrolujemy też do końca całego naszego terytorium… Ale może najlepiej będzie, jak zacznę wszystko od samego początku. — Obcy rycerz westchnął, patrząc na ich nietęgie miny. — Jakiś czas temu naszą ziemię najechał tyran z innego świata. Czarny Lord, tak przynajmniej go tutaj nazywamy. Jego gwiezdna armia dysponowała olbrzymią przewagą technologiczną i niestety musieliśmy szybko ulec. Zginęło wielu dobrych ludzi, prawie cała ówczesna populacja, a nasza planeta została niemal doszczętnie zniszczona. Do dzisiaj nie możemy sobie z tymi stratami poradzić.
— I niech zgadnę, — wtrącił Dowgiełła, — ten Czarny Lord pobudował tu swoje stanice i obsadził je mocną załogą. A oni do dzisiaj gnębią was trybutem i nie dają normalnie żyć.
— Tak jakby. Pamiętacie te swoje bestie o czerwonych oczach?… No właśnie!… Gdy tyran w swej wielkiej łaskawości opuścił wreszcie nasz mały świat, zabierając wszystkie swoje armie, pozostawił po sobie małą pamiątkę. W pełni autonomiczny, globalny system skanujący, ochraniany i obsługiwany przez mordercze, błyskające czerwienią maszyny. System obejmuje całą naszą planetę i faktycznie nie daje nam żyć. To wielkie świństwo, które stwarza nam mnóstwo problemów. Nie dość, że sukcesywnie przeszukuje całą ziemię, to zabija nam przy tym mnóstwo ludzi.
— A ten sys-tem, to tak właściwie, czego tutaj szuka? — Skomont był teraz naprawdę zaciekawiony.
— No cóż. Jak już wspomniałem, Czarny Lord brał sobie wszystko co chciał, ale jednej rzeczy pożądał zawsze ponad wszystko.
— Czegóż takiego?
— Cholernej energii magicznej! — wypalił obcy. — Wyobrażacie to sobie? Czarny Lord ponad wszystko pragnął czarów i magii. Czegoś, co podobno jest siłą sprawczą natury i czego u nas było wtedy całkiem sporo. Energii, która na ten przykład, pozwala swobodnie podróżować w czasie, albo między dalekimi światami, a o której MY, głupcy, nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, że w ogóle istnieje. I tak mi się coś wydaje, panowie, że wy dwaj chyba wiecie trochę więcej na ten temat niż my. Nie mylę się?
Zadane dość niespodziewanie pytanie zaskoczyło ich na tyle, by wywołać lekką konsternację. Zaklinacz spojrzał z ukosa na Dowgiełłę, oczekując jakiejś pomocy. Wielki rycerz pokręcił tylko głową na boki.
— My jesteśmy prości ludzie z obozu, panie — wyjaśnił Skomont, starając się by wypadło to jak najbardziej wiarygodnie. — Nie znamy się za bardzo na żadnych energiach.
— Nikt się nie zna — prychnął RAHIMISPI w złości. — Jedynym, który się naprawdę w tym orientował, był Czarny Lord. Potrafił wyciskać energię magiczną dosłownie ze wszystkiego, co miał pod ręką: z ludzi, zwierząt, roślin, ziemi, wody, skał, a nawet z powietrza. Miał do tego odpowiednie maszyny — cholerne potwory energetyczno-biologiczne, zaprogramowane właśnie w tym jednym celu. Wasze bestie o czerwonych oczach. To one nas mordują. A ostatnio, system zaczął eksploatację ziemskiej czasoprzestrzeni. Wiemy to, bo co jakiś czas podsyłają nam tutaj truchła takich, jak wy: różowych, czarnych, żółtych, czerwonych i innych dziwolągów z przeszłości. Jak dotąd, wszyscy byli martwi. Wy dwaj jesteście pierwszymi, którzy przeżyli podróż.
Tym razem informacja wywarła na nich olbrzymie wrażenie. Dowgiełła przestał pałaszować drugą dokładkę potrawki, którą przed chwilą napełnił sobie miskę. Skomont ograniczył się jedynie do głośnego i bardzo znaczącego przełknięcia śliny.
W tym samym momencie RAHIMISPI spojrzał na nich jakoś dziwnie, przenikliwie mrużąc przy tym oczy.
— Na dodatek, jesteście jak dotąd jedynymi ludźmi, którzy doprowadzili do resetu całego systemu.
— Co to jest… re-set? — Rycerz znowu miał wolne ręce, a jego lewa dłoń jakimś dziwnym trafem spoczęła na leżącym tuż obok jego nogi pasie.
— Reset to wyłączenie. Pierwszy raz od wieków system przestał działać. Zadziwiające! Bo do tego trzeba mieć odpowiednie oprogramowanie. Taki… magiczny klucz, otwierający wszystkie zamki. Mgła skanująca zniknęła, a maszyny przestały mordować i wróciły do swoich central, i to prawie na cały dzień! — wyjaśnił. — Na nasze nieszczęście, nie byliśmy na tę sytuację kompletnie przygotowani. Dlatego będziecie musieli to jeszcze raz powtórzyć w laboratorium.
W głosie obcego rycerza wybrzmiała nowa nuta. Determinacja granicząca z wyraźną groźbą. Skomont drugi raz tego wieczoru przełknął głośno ślinę.
— A jeśli nie będziemy za bardzo skorzy do współpracy? — zapytał Dowgiełła, gładząc prawą dłonią głownię miecza.
— Opór na nic się nie zda. Nie chcecie nam wyjawić całej prawdy, wasza sprawa, w takim razie będziemy musieli ją z was po prostu wycisnąć.
— Po moim trupie! — Rycerz skoczył na równe nogi błyskawicznie dobywając broni. Od razu ustawił się też w pozycji obronnej, osłaniając swoim ciałem Skomonta.
RAHIMISPI nie wydawał się zaskoczony takim obrotem sprawy. Nie przestraszył się też gwałtownej reakcji olbrzyma. Siedząc na trawie, wolnym ruchem podniósł prawą rękę do góry. W tym samym momencie coś błysnęło, oślepiając obu jasnym światłem. Gdy ponownie mogli rozróżnić szczegóły, zobaczyli pomocników obcego. Pojawili się znikąd, jak przywołani zaklęciem. Ubrani w pełną zbroję, otoczyli Dowgiełłę i Skomonta z każdej strony. W rękach trzymali z pozoru niegroźnie wyglądające kawałki metalu, których Dowgiełła słusznie się jednak obawiał, uważając za jakąś tutejszą broń.
RAHIMISPI wstał z ziemi natychmiast oblekając się w zbroję. Spokojnym ruchem wyjął kawałek metalu z pochwy przytroczonej do pasa. Wycelował do rondla z potrawką stojącego na ogniu, po czym ścisnął dłoń. Nastąpił huk, a z końcówki trzymanego przez niego przedmiotu wystrzelił jasny ogień, który roztrzaskał naczynie na kawałki, rozbryzgując jedzenie daleko na boki.
Dowgiełła oniemiał z wrażenia. Miał rację. Jednak była to broń. Bardzo potężna broń. Natychmiast pochylił miecz rzucając go w geście poddańczym na ziemię. Tym razem nie był gotowy na walkę. Najpierw musiał się dowiedzieć kilku rzeczy o wrogu.
***
Spętali ich i ogłuszyli. Potem zawieźli do wielkiej groty wydrążonej w samym środku potężnej skały. Zamknęli w klatce oświetlonej od góry przez sztuczne słońca, przynajmniej tak im się wydawało. Ich oprawcy schronili się w budynku obok. Obserwowali ich uważnie, stojąc za wielkim oknem, pokrytym niemal w całości cienką taflą czystego szkła. Dowgiełła usiadł w rogu, na śliskiej i zimnej posadzce, oczekując w spokoju na rozwój wydarzeń. Podobnie jak podczas całej podróży, z największą uwagą przyglądał się widocznym elementom uzbrojenia obcych. Skomont krążył po klatce, nie mogąc przeboleć, że dali się podejść w taki głupi sposób. Gdy pojawiła się zimna mgła, padł przestraszony na kolana oczekując interwencji złych mocy oraz przybycia bogów i bestii we własnej osobie. Intonując bezwiednie modły, sprawił, że jego umysł zastygł w najwyższym skupieniu. Pozostając w transie, nie zauważył nawet, jak jego ciało znowu zaczyna drżeć, a ręce promieniują niebieskim blaskiem. Zauważyli to jednak inni. W skupieniu obserwowali wszystkie jego reakcje. Skomont nie mógł nawet przypuszczać, że poddawany jest badaniu w laboratorium. Że w tej chwili jego organizm monitoruje na bieżąco całe mnóstwo czujników ukrytych w klatce. Że wszystkie odczyty natychmiast są zapisywane na twardym dysku komputera w pomieszczeniu technicznym, w którym schronili się obcy. Gdy z dłoni strzelił mu wreszcie siny promień, a mgła zniknęła, przecięta z nagła na pół, RAHIMISPI odwrócił się do swoich ludzi z uśmiechem.
— I o to właśnie nam chodziło! — powiedział z wyraźnym triumfem w głosie.
Lekarstwo
— Następnym razem mogliby przynajmniej rozwiązać nam ręce podczas ataku. I tak przecież nigdzie nie uciekniemy. Nawet nie wiedziałbym, w którą stronę się kierować. Gdzie wschód? Gdzie zachód? Czy tu w ogóle są strony świata? Czy są jakieś znane nam gwiazdy, którymi można się posłużyć w podróży? Do tej pory raczyli nas samymi zwidami. Na domiar złego, wożą nas w tym pudełku z miejsca na miejsce i niczego nie pozwalają zobaczyć. Z wolnymi rękami moglibyśmy jednak coś przedsięwziąć. A tak, to kiszka. Mógłbyś ich poprosić… brateńku. Jesteś im bardziej potrzebny. Może ciebie posłuchają.
Dowgiełła popatrzył błagalnie na Skomonta, ten jednak nic nie odpowiedział. Leżąc na pryczy, wpatrzony w sufit celi, akurat w tym momencie bardzo intensywnie nad czymś rozmyślał. O tym, że nie jest to zwykłe dumanie, a mocny wysiłek umysłowy, świadczyła długa zmarszczka, przecinająca całą długość jego czoła.
— Mam takie dziwne przeczucie, że powinniśmy już teraz spróbować zdobyć to lekarstwo. — Przemówił wreszcie. — Potem może być za późno. Ten wąż, RAHIMISPI, powiedział co prawda, że jest jeszcze wiele obiektów do zdobycia, ale ja bym mu za bardzo nie ufał. Poza tym… — Skomont na chwilę się zamyślił. — Jest jeszcze coś… Chyba obudziliśmy bogów. Czarny Lord wyraźnie nabiera mocy. Obca siła z każdym dniem jest coraz potężniejsza i wyraźnie szykuje się do ataku.
— Jesteś pewien? — Dowgiełła ściszył głos, przechodząc w ostrożny szept.
— Tak! Czuję to pod skórą. Poza tym, wystarczająco długo udajemy potulne baranki. Wiemy przecież wszystko co trzeba, a strażnicy nie pilnują nas już tak uważnie jak na początku. Myślę, że najwyższy czas na działanie.
Dowgiełła nie odpowiedział. Schylił się do buta, sięgając palcem za cholewę tak, jakby chciał wyciągnąć stamtąd uwierający kamyk. Skomont z szacunkiem pomyślał o tym, że nawet bez pełnego ubioru, stary rycerz robi piorunujące wrażenie. Olbrzym o posturze i sile niedźwiedzia. Jego nabrzmiałe mięśnie piętrzyły się na plecach, barkach i przedramionach, niemal rozsadzając w szwach koszulę, która i tak była co najmniej dwukrotnie większa od tej, jaką nosił zaklinacz na swoim grzbiecie.
Dowgiełła wyprostował się. W jego dłoni coś zalśniło zimnym blaskiem. W ręku trzymał mały nożyk, specjalnie pozbawiony drewnianej rączki, aby można go było zmieścić w bucie. Zupełnie niepozorny, lecz w zupełności wystarczający, żeby komuś zrobić krzywdę.
— Bierz — usłyszał Skomont, wpatrzony w przedmiot niczym w świecący klejnot. — Nauczę cię teraz jak trzymać go w dłoni, a także w które miejsca i z jaką siłą należy uderzyć, aby wywołać najlepszy efekt.
***
Drżenie podłogi uświadomiło im, że skończyło się oczekiwanie i nadszedł czas działania. Dowgiełła przewrócił głowę w bok, wbijając wzrok w drzwi prowadzące na korytarz.
— Idą po nas — usłyszał szept Skomonta.
Rycerz wytężył słuch, lecz mimo najwyższego skupienia, nie wyłapał żadnego dźwięku. Dopiero po dłuższej chwili doszedł do jego uszu znajomy stukot obuwia uderzającego o twardą posadzkę. Krok nie był miarowy, co mogło świadczyć o tym, że ich strażnicy faktycznie nie przywiązują już tak dużej wagi do zachowania ostrożności. Mogło też znaczyć coś zupełnie innego.
— Jesteś gotowy? — popatrzył uważnie na Skomonta. Zaklinacz nie odpowiedział. Leżał bez ruchu wpatrzony w sufit. Jego spokojny oddech natchnął rycerza umiarkowanym optymizmem. Przez krótki moment pomyślał nawet, że ich plan może się powieść.
Zaskrzypiał zamek i do celi weszli dwaj opancerzeni strażnicy przestrzeni.
— Zbierajcie się, już czas — wyższy z nich rzucił na podłogę tobołek z rzeczami więźniów.
Dowgiełła mruknął coś zdawkowo pod nosem i bez entuzjazmu podniósł się na nogi. Tuż obok leżały elementy jego starego rynsztunku, które musiał w miarę szybko zarzucić na ciało. Co innego Skomont. Zaklinacz mógł trochę pomarudzić. Pozbawiony własnej odzieży ochronnej, został przez strażników wyposażony w ich odmianę zbroi. Dowgiełła, wciskając się w sztywną przeszywanicę, z zazdrością patrzył na to, jak jego towarzysz wolno wstaje z leża, niedbałym ruchem sięga po leżący na ziemi kołnierz i wreszcie jednym zgrabnym ruchem zaciska go sobie na szyi. Głośny klik oznajmił wszem i wobec, że było po wszystkim. Olbrzym westchnął szarpiąc się okrutnie z osznurowaniem karwasza. Jeszcze raz obiecał sobie w duchu, że nie wróci do domu, dopóki nie zdobędzie takiego praktycznego cudeńka także dla siebie. Na razie musiał jednak korzystać z własnego sprzętu i co gorsza, z pomocy innych.
Skomont bez słów pomógł mu zarzucić kolczugę z tuniką na ciało i odpowiednio ściągnąć rzemienie w ochraniaczach. Gdy rycerz był gotowy, mogli wreszcie ruszać.
Strażnicy jak zwykle zaprowadzili ich najpierw do komnaty lekarza, zwanego JONI.
Mały człowieczek o pozbawionej włosów czaszce i dziwnych błoniastych szkłach na oczach powitał ich od progu jak najlepszych przyjaciół.
— Witam, witam! Jak się mają moje ulubione króliczki? — niemal wyśpiewał, wstając z miejsca.
Rycerz wzdrygnął się mimowolnie przechodząc przez próg. Człowiek ten wywoływał u Dowgiełły mieszane uczucia. Co prawda, w długiej, białej szacie przypominał trochę mieszkańców leśnej kąciny, jakich pamiętał jeszcze z Litwy. I chyba też zajmował się leczeniem, ale na tym ich podobieństwa się kończyły. Ten człowiek miał wzrok beznamiętny i zimny niczym najbardziej okrutny władca. To, co robił, też było wyjątkowo okrutne. Nie dość, że zadawał im czysty ból, to jeszcze czynił to z wyraźną rozkoszą na twarzy. Dlatego Dowgiełła od razu ochrzcił go „katem” i tak też nazywał go w myślach.
Rycerz przesunął się na bok, przepuszczając Skomonta do przodu. Zaklinacz nie miał takich rozterek, co Dowgiełła. Bez lęku podszedł do siedziska stojącego tuż za wejściem do pokoju, rozsiadł się wygodnie, wystawił szyję i z wyraźnie rozbawioną miną czekał na znajome bolesne ukłucie.
JONI podszedł do niego z tyłu, ciągnąc za sobą mały metalowy wózek na kółkach. Z leżącego tam pudełka pobrał przedmiot zakończony długą igłą, do jego wnętrza wsadził buteleczkę wypełnioną kleistym lekarstwem, a następnie wbił urządzenie Skomontowi prosto w kark. W pokoju rozległ się znajomy suchy trzask. Dowgiełła skrzywił się tak, jakby to jemu wbito coś w skórę. W szczelinie między palcami lekarza widział jak płyn powoli wnika w ciało jego druha. Na samą myśl, że zaraz będzie musiał przejść przez to samo, zrobiło mu się niedobrze, szybko jednak przełknął ślinę i wziął się w garść. Gdy przyszła jego kolej, podciągnął kolczugę i usiadł ciężko na krześle, oczekując najgorszego.
— Bądź ostrożny — rzucił w kierunku „kata”, patrząc mu przenikliwie w oczy. Ręka zmierzająca wprost do jego szyi zawisła na moment w bezruchu, jednak już po chwili kontynuowała swój ruch w dół, aż Dowgiełła poczuł znajome zimno metalu na skórze.
Skomont wiedział, że coś się zaraz stanie. Planowali to przecież od dawna, jednak rozwój wydarzeń początkowo trochę go zaskoczył. Gdy rycerz zwalił się nagle na ziemię, pociągając za sobą lekarza, w pierwszym odruchu chciał natychmiast pośpieszyć im z pomocą. Otrzeźwił go dopiero stolik z lekami przewracający się w jego stronę. Dowgiełła odgrywał swoją rolę z wielkim zaangażowaniem. Jego ciałem, ogarniętym udawanymi spazmami, rzucało na wszystkie strony. Ciężko odziany, tłukł niemiłosiernie rękami i nogami o ziemię. Oczy wywróciło mu do góry, a z jego sinych ust zaczęła toczyć się spieniona ślina zmieszana z krwią. Leżący na nim JONI próbował go unieruchomić, lecz bezskutecznie: rycerz był dla niego zbyt silny. Bardzo szybko podbiegli mu na ratunek stojący dotąd przy drzwiach strażnicy.
Skomont czekał właśnie na ten moment. Gdy strażnicy, zajęci poskramianiem olbrzyma, przestali zwracać na niego uwagę, błyskawicznie pochylił się, zgarniając z podłogi to, co interesowało go najbardziej. Dwa iniektory i cztery buteleczki z lekarstwem szybko zniknęły w specjalnej kieszeni jego bluzy. Potem jednym uderzeniem podeszwy rozdeptał leżące na ziemi pozostałe lekarstwa, na wszelki wypadek rozrzucając je na boki, po czym runął w kierunku Dowgiełły, pomagając strażnikom unieruchomić mu nogi.
Strażnicy przestrzeni
RAHIMISPI nerwowo gładził brodę, krążąc po celi. Na jego twarzy malował się wyraźny niepokój.
— JONI! Jesteś pewien, że nic im nie grozi?! — zapytał, gdy wreszcie zatrzymał się w miejscu.
— Na sto procent! To była tylko mocna reakcja alergiczna, ale już jest wszystko w porządku. Podałem mu antidotum. Pobrałem też krew do badania i następnym razem lepiej dostosujemy dawkę.
— Może już nie być kolejnego razu — prychnął strażnik. — System coś zwąchał i wyraźnie się modyfikuje. Potrzebni mi są zdrowi, tu i teraz.
— A może mnie by się tak ktoś spytał o zdanie! Na bogów! Nie wiem, co prawda, co to jest „reakcja alergiczna” ani co to jest „dawka”, ale te słowa brzmią wystarczająco upiornie, żeby się domyślić, że na pewno nie jest to nic dobrego! A może ja nie mam po prostu ochoty na kolejny upadek i zapaść?!
Dowgiełła zerwał się z posłania, obciągając rękaw koszuli. W miejscu, w którym szorstki materiał zetknął się z punktem wkłucia, natychmiast pojawiła się czerwona plamka krwi, co zdenerwowało go jeszcze bardziej. RAHIMISPI spojrzał na niego ze strachem, cofając się i sięgając po broń.
— Nie bądź głupi — powstrzymał go Skomont, wtrącając się do rozmowy. — Sam mówiłeś, że musimy to zrobić we dwóch. Że pojedynczo nie ma żadnej gwarancji blokady systemu. Wychodzi na to, że ta zasada się jednak sprawdza. Przynajmniej do tej pory się jakoś udawało. Prawda jest taka, że jesteśmy ci potrzebni obaj. Ja i Dowgiełła. Razem. Więc radzę ci się trochę uspokoić.
— I mógłbyś nam chociaż trochę wyjaśnić, o co chodzi z tą…, uff, kolejne okropne słowo, modyfikacją systemu — dodał już na spokojnie olbrzym.
RAHIMISPI spojrzał na nich uważnie. Przez chwilę wydawało się nawet, że wzrokiem próbuje przebić im czaszki i odczytać myśli. Po chwili jednak twarz mu złagodniała, usiadł przy stoliku, sięgając po stojący tam kubek z wodą i zaczął mówić.
— Do tej pory atakowaliśmy tylko mniej istotne stacje poboczne. Tak zwane rozdzielnie. Trochę to trwało i — przyznam szczerze — z mojego powodu. Uznałem, że koniecznie musimy przetestować kilka hipotez, które na szczęście okazały się słuszne. Na szczęście! Schemat zresztą, był bardzo prosty. Jak dobrze wiecie, ustaliliśmy, że każda z rozdzielni została szczelnie otoczona strumieniem ochronnym, a wy jesteście kluczem, który wystarczy w odpowiedni sposób włożyć do zamka. Specjalnie zrobiliśmy tych kilka prób, żeby sprawdzić, czy pasujecie do każdych drzwi i udało się. Jest jednak pewne „ale”. Za każdym kolejnym razem dezaktywacja systemu trwa odrobinę dłużej. Resetuje się też coraz szybciej. Uważamy, że system się modyfikuje. To znaczy, nie dość, że sam się naprawia, to jeszcze stale przystosowuje się do zmian. Uczy się jak człowiek, na własnych błędach, podobnie zresztą, jak my. Ostatnio odnotowaliśmy poważne zwiększenia poboru mocy. To jest charakterystyczne dla dużych procesów obliczeniowych. Obawiamy się, że może dojść do zmiany, która na zawsze wyeliminuje możliwość wygranej w tej wojnie. Dlatego uznaliśmy, że już czas, że wreszcie musimy zaatakować główną centralę wroga i spróbować ją zniszczyć.
— Skoro zniszczymy wroga, to jak zatem my wrócimy do domu? — zapytał Dowgiełła.
Strażnik wyraźnie zawahał się. Po chwili uznał jednak, że może udzielić odpowiedzi na tak postawione pytanie.
— Zrobimy wszystko tak jak zwykle — zaczął wyjaśniać. — Najpierw zostaniecie wpuszczeni na uprzęży w środek strumienia. Bułka z masłem. Robiliście to już kilka razy, więc nie powinno być z tym jakiegokolwiek problemu. Zaraz po wyłączeniu zabezpieczeń wchodzimy razem do środka i szukamy panelu centralnego. Podobnie jak w innych rozdzielniach, powinien być niedaleko głównego rdzenia zasilającego. Tym razem dokonujemy jednak sabotażu. Po pierwsze, wgrywamy wirusa, który zmieni kierunek działania strumieni na odsysanie zewnętrzne, a w międzyczasie podkładamy potężne ładunki wybuchowe, które rozwalą to całe ustrojstwo w drobny mak. Ładunki zadziałają kilka minut po zresetowaniu systemu. To nam powinno wystarczyć na ucieczkę ze strefy wybuchu, a wam na to, żeby spokojnie wejść w strumień i wrócić do domu.
— A lek dla naszego kniazia! — rzucił Skomont. — Ten, który nam obiecałeś wcześniej. Byłoby lepiej gdybyś przekazał go już teraz. Potem może być już za późno. Będzie gorąco, pośpiech, może walka… W takich warunkach wszystko się może zdarzyć.
— Lekarstwo dostaniecie na samym końcu. Tuż przed naszym odlotem — RAHIMISPI uśmiechnął się pod nosem. — Rozumiecie chyba, panowie, że musimy mieć jakieś zabezpieczenie, gwarantujące wykonanie przez was zadania. Taki mały wentyl bezpieczeństwa na wypadek, gdyby coś poszło nie tak — dokończył ironicznie.
— Dobrze, ale tym razem musimy mieć wolne ręce. — Dowgiełła uznał negocjacje za zakończone.
***
Centrala główna nie była podobna do niczego, co widzieli do tej pory. Usytuowana u podstawy wysokiej góry stawała się niejako jej częścią. Była olbrzymia. Wręcz gigantyczna. Jej szczyt niknął wysoko w chmurach. Część środkowa budowli obejmowała niemal cały górotwór, spinając go z gruntem niczym klema. Tyle można było wywnioskować z widocznego zarysu budowli, całość spowijał bowiem gęsty woal energetyczny, uniemożliwiający dostrzeżenie jakichkolwiek szczegółów.
Zaklinacz i rycerz stali niespełna kilka kroków od granicy zapory. Tuż przed ich oczami wirowały rozpędzone do olbrzymich prędkości opary gazów, zmieszane z drobnymi odpryskami skalnymi i ziemią.
Krótkie popchnięcie w plecy i poszli dalej. Złączeni byli elastyczną tyczką, wyposażoną w specjalne obejmy, spinające ich na wysokości piersi i połączoną z długą i dosyć ciężką metalową liną. Poruszali się dosyć wolno, ale systematycznie szli naprzód. Nauczeni doświadczeniem wiedzieli, że nie muszą wchodzić w głąb zapory. Wystarczyło jedynie, że Skomont wsunie tam ręce, a reszta zrobi się sama. Pomimo tego, że robił to po raz kolejny, tym razem zaklinacz nie mógł do końca pozbyć się strachu. O dziwo, poszło im jednak nadzwyczaj gładko. Jeden niebieski błysk z jego rąk i było po wszystkim. Po chwili z całej szczelnej zapory energetycznej pozostał jedynie pył i gruz, opadający pod stopy. Gdyby nie lina, za pomocą której szybko odciągnięto ich na bezpieczną odległość, mogliby dokonać żywota gdzieś na obczyźnie, przysypani przez sporych rozmiarów ziemny kopczyk.
Gdy opadły pył i gruz, Dowgiełła zdjął hełm, nabierając pełną piersią powietrza. Skomont także pozbył się nakrycia głowy, przyciskając palcem obrożę z prawej strony, tak jak uczyli go strażnicy.
Nie odzywali się do siebie. Połączeni obejmą, nie mieli zbytniej możliwości ruchu, dlatego cierpliwie czekali na przybycie pozostałych uczestników wyprawy.
RAHIMISPI zjawił się chwilę później. Razem z nim przyszło czterech zbrojnych strażników przestrzeni, dźwigających na plecach worki z potrzebnym sprzętem. W pełnej zbroi wyglądali niczym garbate olbrzymy, każdy z inną głową zwierzęcia na głowie.
— Łatwo poszło! — Dowgiełła wskazał pancerną ręką przed siebie. — Czyjeś złe przeczucie chyba tutaj lekko zawiodło.
— Poszło za łatwo! — RAHIMISPI ściągnął im pętle uwalniając z uwięzi. — Intuicja mówi mi, że powinniśmy się wszyscy pospieszyć.
— Ruszajmy więc. Wróg na pewno nie będzie czekał na nas z ciepłą kolacją — dokończył rycerz.
Zejście w dolinę zajęło im nieco ponad godzinę. Paradoksalnie, najwięcej czasu zmarnowali na przeprawę przez wał utworzony z opadłej ziemi. Przez cały ten czas strażnicy przestrzeni zerkali z ukosa na ręce Skomonta, gotowi do natychmiastowej ucieczki, gdyby tylko zaczęły promieniować jakimkolwiek blaskiem, innym niż odbicie światła słonecznego w metalu. Napięcie nie opuściło ich nawet wtedy, gdy sforsowali wreszcie wejściowe wrota do kompleksu. Odsapnęli dopiero wtedy, gdy przed nimi otworzyła się olbrzymia, oświetlona przestrzeń pomieszczenia głównego, a tuż przed ich oczami wyłonił się wreszcie znajomy, obły kształt panelu centralnego.
Rycerz i zaklinacz czekali cierpliwie na boku, próbując nie przeszkadzać strażnikom w wykonaniu wyznaczonego im zadania. Niemniej, zarówno jeden jak i drugi, z wielkim zainteresowaniem przyglądał się niezrozumiałym w ich mniemaniu działaniom, polegającym na rozłożeniu w całym pomieszczeniu czegoś, co nazywane było przez obcych tajemniczo „ładunkami”. Skomont próbował dociekać, jakim cudem te dziwne, w sumie niewielkie kawałki szarej i zupełnie niepozornej substancji, wyglądającej i zachowującej się trochę jak wyciągnięta z rzeki glina, miały doprowadzić do rozwalenia „w drobny mak” tak okazałej budowli. Jego zdaniem, przedmioty te musiały zawierać w sobie jednak olbrzymią, boską moc. Jakoś nie potrafił sobie wyobrazić, że mogło być inaczej, choć RAHIMISPI zapewniał ich po wielokroć, że nie ma w nich nic magicznego. Z nabożną fascynacją obserwował jak ludzie strażnika wyciągają te potężne artefakty z plecaków, a następnie bez żadnego lęku, choć z dużą ostrożnością, umieszczają je we wskazanych miejscach. Jak przesuwają umieszczony na nich patyczek, zapalając na pakunku świecące na czerwono ogniki. Z zazdrością podziwiał ich spokój, opanowanie i precyzję ruchów, tak charakterystyczną dla ludzi, którzy doskonale wiedzą co robić. Z zadumy wyrwał go dopiero Dowgiełła.
— Przygotuj się, już czas — wyszeptał mu do ucha, poprawiając pancerną rękawicę na dłoni.
Wszyscy strażnicy byli czymś zajęci i nikt nie patrzył w ich kierunku. Skomont sięgnął do cholewy buta, wydobył umieszczony tam nożyk i szybko zacisnął go w dłoni. Dowgiełła podszedł do ich dowódcy, który właśnie skończył wpisywanie wirusa do panelu głównego i chował swój sprzęt do torby.
— Chyba już czas! — powiedział głośno i wyraźnie, przykuwając uwagę wszystkich.
— Czas na co?
RAHIMISPI udał, że nie rozumie o co chodzi rycerzowi.
— Na rozliczenie układu i uczciwą zapłatę. Chciałbym otrzymać obiecane lekarstwo, a potem możemy się pożegnać. Zadanie wykonane. Nie będziemy wam już do niczego potrzebni.
— To nie jest takie proste.
Strażnik dał znak ręką swoim ludziom. Ci przestali pakować rzeczy i ruszyli w ich stronę, powoli zacieśniając krąg wokół Dowgiełły. Nikt nie zwracał uwagi na Skomonta, który udając zaciekawienie, przesuwał się razem z nimi.
— Jak to, nie jest proste?! — Kolos podniósł głos. Jego twarz poczerwieniała z gniewu. — Była przecież umowa! My robimy co do nas należy. Likwidujemy blokadę, wprowadzamy was do fortecy. Potem dostajemy lekarstwo i wracamy do domu. Na bogów, nie ma nic prostszego!
— Niestety, umowa ulega zmianie. Jesteście nam jeszcze potrzebni. Nie możemy was teraz wypuścić.
— A kiedy?!
— Nie teraz!
RAHIMISPI sięgnął po broń. Razem z czwórką pozostałych pomocników tworzyli zwarte półkole zacieśniające się coraz bardziej. W samym środku wydarzeń, tuż za plecami Dowgiełły, stał Skomont. Zaklinacz, aż cały dygotał z wrażenia. W głowie cały czas kołatały mu się rady rycerza, które ten przekazywał mu jeszcze w celi. „Pamiętaj, że muszą być odpowiednio blisko. Co najmniej dwóch w zasięgu prawego ramienia. I koniecznie bez hełmu. Że nie chronią w ogóle rąk, a pod zbroją są słabi jak niemowlęta. O wiele słabsi fizycznie od nas. Nawet od ciebie. Wystarczy tylko znać odpowiednie miejsca. Nacisnąć właściwy punkt i pękną niczym wydmuszka jajka. Nic trudnego…”.
Skomont skoczył do przodu. Błyskawicznie złapał najbliższego strażnika za rękę, zanim ten zdążył sięgnąć po broń. Jego ramię w ułamku sekundy zatoczyło piękny, złamany łuk, po czym wbił trzymany nożyk prosto w cel. Miękkie miejsce w okolicy nadgarstka. Przekręcił, tak jak uczył go tego Dowgiełła i wyszarpnął. Coś chrupnęło mu tuż pod palcami, jednak nóż wyszedł całkiem gładko. Adrenalina sprawiła, że nie słyszał jak z gardła jego ofiary wyrwał się przejmujący krzyk. Działał jak w transie. Wielokrotnie powtarzane lekcje udzielone przez rycerza zrobiły swoje. Pamięć mięśniowa — resztę. Skomont oparł się mocno na lewej nodze i wystrzelił w prawo. Odsłonięta szyja kolejnego strażnika była tam, gdzie powinna. Zaklinacz ciął na odlew. Dobrze naostrzona klinga nie miała żadnych problemów z nacięciem skóry i rozoraniem aorty. Chlusnęła krew, zalewając ubranie jego ofiary i wszystko wokół, ale Skomont tego nawet nie zauważył. Przerzut na prawą nogę i odwrót w stronę pierwszego strażnika, który zgodnie z oczekiwaniem zajęty był swoim nadgarstkiem. Skomont wbił mu nożyk tuż pod uchem. Tamy puściły. Dźgał go tak długo, aż tamten przewrócił się na podłogę i zamarł w kałuży krwi. Ciął go nadal, zawzięcie wbijając ostrze w martwe ciało, aż zakrwawiony nożyk wypadł mu wreszcie z rąk. Tłukłby go dalej pięściami, ale był już tak zmęczony, że opadł zupełnie z sił. Klęcząc, sapał z wysiłku, próbując choć trochę uspokoić rozdygotane ciało. W końcu nabrał sił na tyle, że mógł unieść głowę.
Wokół leżały martwe ciała strażników przestrzeni. Mieli złożone zbroje. Widać było ich wąskie barki i wątłe tułowia. RAHIMISPI miał mocno wgniecioną czaszkę, pamiątkę po ciężkiej rękawicy, walącej w nią z siłą młota kowalskiego. Dwie pozostałe ofiary rycerza leżały obok z nienaturalnie wykręconymi szyjami. Ci, których załatwił Skomont, niemal pływali we własnej krwi.
— Widzę brateńku, że wracasz do żywych.
Zaklinacz spojrzał na rycerza bez zrozumienia. Dowgiełła zdążył już zrzucić własną kolczugę i hełm, które upchnął w jednym z plecaków i zajęty był szabrowaniem sprzętu strażników. Jego twarz wprost zajaśniała, gdy odpiął wreszcie uprząż bojową strażnika przestrzeni i zamontował ją sobie na szyi. Rozanieliła się jeszcze bardziej, gdy wreszcie opatuliła go szczelna warstwa zbroi, połyskującej nienaganną metaliczną czystością, a nad głową zamknęła się czasza hełmu.
— Bogowie, jakie to lekkie! — westchnął urzeczony, ściskając urękawiczoną dłoń w żelazną pięść. Następnie podszedł do najbliższej ściany i rzucił się na nią z całej siły, aż zadudniło.
— Co za sprzęt! — powtórzył, spoglądając na nienaruszoną zbroję.
Skomont patrzył bez emocji jak rycerz schował hełm, podszedł do niego, delikatnie ściągnął mu uprząż z szyi i upakował ją wraz z pozostałymi w drugim plecaku. Jak się przepasał i sprawdził przytroczoną do pasa pochwę. Jak wyjął z niej swój stary miecz, oglądając go z każdej strony i wreszcie — o, bogowie! — jak z umieszczonej na biodrze kabury wyciągnął broń palną strażników, by po chwili z demonicznym uśmiechem na twarzy wycelować nią w dal.
A potem… potem światła zgasły. Całą przestrzeń wokół wypełnił gęsty woal mgły, rozdzielając ich nagle niczym ściana. Dłonie Skomonta zapiekły żywym ogniem, jaśniejąc coraz bardziej zimnym, niebieskim blaskiem. W oddali pulsowały złowrogą, karminową czerwienią oczy nadciągających bestii. Najpierw jedna para, potem dwie, trzy, cztery pary… i następne. Pomimo całego legionu potworów, tym razem było jednak całkiem inaczej. Bestie nie rzuciły się do ataku, czekały. Tuż za nimi czaił się mrok, gęsty i nieprzenikniony. Zaklinacz wyczuł w nim czyjąś wyraźną obecność. Wielką, niepokonaną siłę, przytłaczającą samą swoją obecnością. Jego ciało ogarnął chłód i obezwładniająca niemoc. Padł na kolana. Z nosa trysnęła mu krew.
— Witaj, kluczniku… — zadudniło mu w głowie.
Powrót do domu
Tym razem mgła wypluła ich w środku lasu. Skomont jednak nie zdążył zauważyć żadnych szczegółów. Wyrzucony z dużą siłą przez pękający bąbel, zarejestrował jedynie soczystą zieleń po czym upadł z łoskotem, lądując twarzą w leśnym poszyciu. Wycie napastników, które usłyszał zaraz potem, skutecznie unieruchomiło go w miejscu. Jak zwykle w takich przypadkach, więcej zimnej krwi zachował Dowgiełła. Okuty od stóp po czubek głowy w nową zbroję, był lepiej przygotowany na taki rozwój wypadków. Nie popełnił tego błędu, co jego kompan i natychmiast po uzyskaniu kontaktu z twardym gruntem, powstał na nogi, kierując miecz w stronę napastników. Nie powstrzymało to jednak atakującej grupki wojów, którzy starli się z dziwnym, opancerzonym olbrzymem, przypłacając swoją brawurową odwagę licznymi stratami. Wyhamowali dopiero wtedy, gdy trzech z nich leżało na ziemi bez ruchu, a kolejnych pięciu cofało się w panice przed kontratakującym rycerzem. Odskoczyli na bezpieczną odległość kilku kroków i wtedy też Dowgiełła zdecydował się zdjąć nakrycie głowy.
Gdy jego upiorna maska zaczęła składać się, wnikając w obręcz na szyi, wśród otaczających go rycerzy rozległ się szmer niedowierzania, który szybko przerodził się w paniczny lęk, nakazujący wszystkim cofnąć się o kolejny krok. Lęk zelżał dopiero wtedy, gdy w miejscu diabelskiego szyszaka pojawiła się znajoma twarz.
— Jawnuta, to ty? — rozległo się nieśmiałe pytanie.
— Ja, brateńki, a kto niby miał być? To tak wita się swojego dowódcę?
— Wybacz panie, — jeden z wojów zdecydował się wreszcie opuścić miecz i wyjść nieco do przodu, — myślelim, że bestia znowu ze mgły wylazła i na nas idzie.
— A ty, Linas, wszędy jeno szkarady i duchy widzisz. Zawszem ci powtarzał, że musisz przestać tyle pić! — Dowgiełła uśmiechnął się pod nosem, rozpoznając swojego człowieka. — Kunigas Dowgiat w obozie?
— A gdzie ma być? Teraz my wszyscy w obozie stoim. Jak żeście, panie, wtedy w ten opar wleźli, cosik zabłysło, trzasło i wreszcie dupnęło tak, jakby sam Perkunas swoim gromiszczem we mgłę walnął. A potem wszystko zniknęło. Już cały miesiąc przeszedł jak nic się nie dzieje. Gdyby nie kniaź Trojden i jego choroba, obóz by już pewnie dawno zwinęli i poszli do dom. Ale Gana Cze. Jak nie ma rozkazu, to stoim. Przynajmniej mgły nie ma. Ale ty, panie? — Linas pokręcił głową z niedowierzaniem i spojrzał na Dowgiełłę z podziwem. — Wszyscy już na was świeczkę w obozie postawili. Już my was w drużynie po wielokroć opili, wznosząc toasty i modły do bogów… a tu, proszę, takie cuda… — dokończył, z każdej strony oglądając zbroję rycerza.
— Jak ktoś z bogami przestaje, to i boskie prezenty jakoś do niego łatwiej lgną. — Dowgiełła wypiął dumnie pierś, prezentując wszem i wobec swój nowy rynsztunek. — Teraz to mi żadne strzygi i demony nie straszne. Ale… lepiej nie kusić licha.
Rycerz spojrzał wymownie na cofającą się wolno mgłę.
— Pozbierajcie tego tam — wskazał na leżącego na ziemi Skomonta, — i pędźmy co tchu do księcia. Mamy ważne nowiny, którymi prędko się podzielić trzeba.
— Poczekaj! — nagle złapał za rękę Linasa, który już się odwracał, żeby wypełnić jego rozkaz. — Wspomniałeś coś o napitku, brateńku. Nie masz przypadkiem czegoś na pokrzepienie?
— A pewnie, że mam!
Linas z uśmiechem podał bukłak swojemu dowódcy. Dowgiełła przyssał się do niego i nie opuszczał przez dłuższą chwilę. Wreszcie oderwał worek od ust z głośnym mlaskiem.
— No, teraz to jestem w domu! Możemy iść!
***
W obozie powitał ich wielki tłum gapiów. Jeden z drużynników pognał przodem i powiadomił księcia. Wieść o powrocie Skomonta i Dowgiełły rozniosła się lotem błyskawicy. Wszyscy, łącznie z czeladną, zebrali się wokół chaty Dowgiata, aby na własne oczy zobaczyć dziwy, o jakich już zaczęło być głośno. I nie zawiedli się. Zamarli z rozdziawionymi gębami, gdy na polanę dotarł wreszcie orszak zbrojnych, prowadzony przez potężnego rycerza w rogatej, błyszczącej niczym polerowana stal, zbroi. Kolos niósł na plecach worki ze zdobycznymi łupami, których nie pozwolił nikomu nawet dotknąć. Widok dumnie kroczącego Dowgiełły zrobił na gapiach tak wielkie wrażenie, że nikt nie odważył się nawet pisnąć, dopóki ten nie stanął przed swoim panem.
Książę czekał na niego siedząc na stołku specjalnie wyniesionym na tę okoliczność przed chatę. Otaczali go możni z dworu. Na prawo od nich, tuż na skraju polany stała Kania ze swoimi babami. Wokół nich przystanęło zadziwiająco wielu młodych wojów z niewyraźnymi minami. Wyglądali tak, jakby powrót Jawnuty do obozu pokrzyżował im jakieś plany albo był im zwyczajnie nie w smak.
Gdy Dowgiełła zdjął wreszcie hełm, nad tłumem przetoczyło się jedno wielkie zbiorowe westchnięcie.
Kunigas Dowgiat powstał ze stołka i ruszył do przodu, by osobiście powitać swoich bohaterów. Uściskał rycerza i zaklinacza, po czym uniósł ich ręce w geście zwycięzcy. I właśnie w tym momencie stojący wokół ludzie nie wytrzymali. Cały obóz eksplodował radością. W górę poleciały czapki i rękawice. Wszyscy zaczęli wrzeszczeć zdzierając niemiłosiernie gardła w licznych wiwatach.
Książę Dowgiat przysunął się do Dowgiełły.
— Dobrze, że wreszcie jesteście — szepnął z wyrzutem. — W obozie nie dzieje się za dobrze. Ta stara wiedźma, Kania, zdążyła już utworzyć własne stronnictwo. Tylko patrzeć, jak dojdzie do rozruchów i rozlewu krwi. Mam nadzieję, że macie to lekarstwo?
— Kiepsko… — Rycerz zerknął w kierunku kobiet. Otaczająca je grupa młodych mężczyzn stanowiła całkiem sporych rozmiarów siłę. — Co myślisz? — zwrócił się do stojącego obok Skomonta.
— Trzeba działać! I to natychmiast! Pozwól nam, panie, coś wyjaśnić. Lekarstwo jest… Czeka… I na pewno wyleczy kniazia z niemocy, przywracając mu dawną żywotność. Jest jednak… jeszcze pewna rzecz do zrobienia. Warunek, który koniecznie musi być wypełniony.
— Warunek?!
Kunigas Dowgiat zmroził zaklinacza spojrzeniem.
— Nie jest wcale łatwo powrócić z tamtej strony, mój panie. — Zaczął wyjaśniać mu rycerz — To prawie niemożliwe. A jeszcze trudniej było zdobyć odpowiednie lekarstwo dla twojego brata. Żeby to zrobić musieliśmy dobić targu z tamtejszym władcą. Na szczęście, mamy w naszym obozie coś… co jest warte takiej wymiany. Coś… czego pozbycie się może nam pomóc raz na zawsze rozwiązać kilka drażliwych spraw, dotyczących nie tylko obozu, ale także i dworu — wtrącił Dowgiełła szeptem, tym razem zaciekawiając księcia.
— Pozwól nam, panie, teraz przemówić do ludzi, — kontynuował, — powiadomić wszystkich z grubsza o naszych planach. Pokrzepić strwożone serca. A my sobie potem omówimy wszystko bardziej szczegółowo w zaciszu twojej komnaty.
Dowgiat cofnął się do swego stołka.
— Mów! — rzekł wreszcie, ważąc to krótkie słowo niczym złoto. — Widzę, że kochasz kniazia nad życie, więc ci zaufam. Ale pamiętaj, żem jeszcze silny, a kat czeka tuż za rogiem.
Dowgiełła skłonił mu się nisko po czym odwrócił się do tłumu.