E-book
31.5
drukowana A5
49.16
Z miłości do siebie

Bezpłatny fragment - Z miłości do siebie

Refleksyjne felietony z zadziorną puentą


Objętość:
92 str.
ISBN:
978-83-8414-428-2
E-book
za 31.5
drukowana A5
za 49.16

Dla kobiet, które mnie wychowały, edukowały, wspierały i znosiły — czasem nawet wtedy, gdy sama nie mogłam siebie znieść.

Gdyby nie Wasza siła, cierpliwość i zdrowy dystans, pewnie dziś pisałabym horoskopy, a nie felietony.

Dzięki, że byłyście moim kompasem, nawet gdy uparcie płynęłam pod prąd.

Anita Napora-Bieś

Nie wiem, czyli najodważniejsze zdanie, jakie wypowiedziałam

Od małego uczono mnie, że dziewczynki powinny być grzeczne, pomocne i… kompetentne. Zawsze gotowe, zawsze przygotowane, najlepiej z zapasem wiedzy na każdy możliwy temat — od wyjaśnienia czym jest fotosynteza, przez historię powstań narodowych, aż po to, co wypada powiedzieć cioci Halince na imieninach. A jak nie wiesz? No cóż — przynajmniej udawaj. Przez lata więc przytakiwałam, kiwałam głową, kombinowałam, co powiedzieć, byle tylko nie wypowiedzieć tych strasznych słów: „Nie wiem”. Bo jak to brzmi? Głupio? Nieprofesjonalnie? Naiwnie?
Aż w końcu przyszedł dzień, kiedy ktoś zadał mi pytanie, a ja — z zaskakującym spokojem — wzruszyłam ramionami i powiedziałam: — Nie wiem. I nic się nie stało. Świat się nie zawalił. Kawa nie wykipiała. Internet się nie zawiesił. A ten, kto mnie o coś zapytał, nie uciekł w popłochu, tylko… uśmiechnął się. Jakby z ulgą. Jakby sam długo czekał, aż ktoś pierwszy zdejmie tę zbroję wszechwiedzy. Bo powiedzmy sobie szczerze — czy naprawdę musimy wszystko wiedzieć? Czy nasze głowy muszą być biblioteką narodową, która nieustannie aktualizuje dane i archiwizuje fakty? Czy kobieta sukcesu to ta, która zna odpowiedzi na wszystkie pytania świata? A może ta, która wie, kiedy zadać pytanie?
„Nie wiem” to dziś dla mnie nie wyraz słabości, ale odwagi. Bo wymaga szczerości, pokory i zaufania — do siebie, do rozmówcy, do świata. To małe wyznanie, że jestem człowiekiem, nie algorytmem. I wiesz co? To zdanie niesie w sobie potężną wolność.

Kiedy przestajesz się bać swojej niewiedzy, otwierasz drzwi do prawdziwego poznania. Uczysz się z ciekawości, nie z przymusu. Rozmawiasz, nie przemawiasz. Słuchasz, nie udajesz. I nagle świat, zamiast być niekończącym się egzaminem, staje się fascynującą rozmową.

Więc jeśli dziś nie wiesz — gratuluję. Jesteś odważna. I jesteś na dobrej drodze.

Duchowość, czyli jak rozmawiać z Wszechświatem i nie dostać odpowiedzi od Siri

Duchowość to taki temat, który potrafi rozgrzać rozmowy do czerwoności — zwłaszcza gdy zaczniemy mówić o modlitwie. Każdy ma swoją metodę: ktoś woli ciszę, inny woli śpiewać na cały głos, bo „pozytywna energia”, a jeszcze inny ma w zwyczaju odprawiać codzienną liturgię z kubkiem kawy w ręku, by poczuć, że jest w pełni połączony z wszechświatem.

A modlitwa? Cóż, dla niektórych to święty rytuał, który sprawia, że ich życie nabiera sensu, dla innych to chwila wyciszenia, kiedy wreszcie można powiedzieć coś do Boga, bez ryzyka, że ktoś odwróci głowę i zapyta: „Czy nie masz przypadkiem na myśli jakiejś technologii?”. Tak, modlitwa to coś, co ma tę niezwykłą moc — potrafi uspokoić umysł, zjednoczyć z wyższą siłą, a do tego sprawia, że przynajmniej przez chwilę czujesz, że masz pełną kontrolę nad życiem. Bo przecież, kiedy już wszystko idzie w rozsypkę, można wpaść w jedną z klasycznych modlitw: „Proszę, tylko nie dzisiaj. Nie dziś. Nie wiem, jak ja to przeżyję. Amen”.

Ale jest coś w tej mocy modlitwy, czego nie da się zignorować. Kiedy zaczynasz mówić wprost do wszechświata (czy jakkolwiek nazywasz tę siłę wyższą), okazuje się, że jesteś trochę jak własny system wsparcia. A może bardziej jak ekspres do kawy — przelewasz wszystko, co ci leży na sercu, i wychodzi… lepiej. I to nie dlatego, że modlitwa sprawia, że nagle po drugiej stronie słuchasz Boga, który mówi ci, jak masz żyć. To bardziej chodzi o to, że sam proces zwracania się do czegoś większego niż ty pozwala ci przestać biegać w kółko jak kura, która zapomniała, co miała zrobić.

I wiecie, co? Czasem jest tak, że odpowiedzi przychodzą w zupełnie nieoczekiwany sposób. Czasami to coś małego, coś, co można przeoczyć — jak dobry kawałek ciasta na stole, który pojawił się tam w momencie, gdy naprawdę tego potrzebowałaś. Albo ciepły uśmiech od obcej osoby, która na chwilę zatrzymała się w tłumie, a ty poczułaś, że ktoś cię dostrzega. Albo przypomnienie, że nawet w najbardziej zwariowanej codzienności, gdzie modlitwa może wyglądać jak „Boże, proszę, tylko nie teraz, bo naprawdę nie wiem, co mam dalej zrobić!”, nagle pojawia się poczucie, że masz wsparcie.

A modlitwa, nawet ta najprostsza, ma swoją magiczną moc. I może nie rozwiązuje od razu wszystkich problemów (bo przecież jeśli modlitwa potrafiłaby załatwić wszystko, moje życie byłoby już teraz jednym wielkim ciągiem sukcesów, kawą w ręku i idealnym balansem między pracą a relaksacją), ale daje poczucie, że nie jesteś sama. I to jest chyba najpiękniejsze. Kiedyś ktoś powiedział, że modlitwa to jak rozmowa z przyjacielem — nigdy nie dostajesz odpowiedzi od Siri, ale czujesz się lepiej po każdej rozmowie. Właśnie tak — bez stresu, bez wymagań, bez żadnych oczekiwań.

Więc tak — duchowość to może być temat nieco bardziej skomplikowany niż dobór idealnych filtrów na Instagramie, ale na pewno potrafi wprowadzić trochę porządku w chaosie codzienności. I tak jak z każdą dobrą rozmową, zawsze warto dać jej szansę — bo kto wie, może za rogiem czeka odpowiedź. Albo przynajmniej kawa w idealnej filiżance.


Halo, tu Ziemia! Czy mnie słychać?

Czasem mam wrażenie, że łatwiej dogadać się z ekspressem do kawy (nawet jeśli czasem mruga do mnie błędem „E09”) niż z drugim człowiekiem. A przecież wszyscy mówimy — mniej więcej — tym samym językiem, mamy mózgi, serca i dostęp do internetu. Co może pójść nie tak?

Otóż wszystko. Bo w świecie, gdzie emoji potrafi znaczyć sześć różnych rzeczy w zależności od tonu głosu i znaku zodiaku, komunikacja bez barier to nie lada wyzwanie. Ale nie martwcie się — mam plan. A dokładniej: kilka sprawdzonych patentów, dzięki którym nie trzeba być mediatorką ONZ, by dogadać się z sąsiadką, współpracownikiem czy ciocią Wandą, która zawsze wie lepiej.

Po pierwsze: słuchaj, żeby zrozumieć, a nie żeby odpowiedzieć. Wiem, brzmi jak z Instagrama coacha, ale to działa. Kiedyś próbowałam przekonać koleżankę do wegetarianizmu. Ona mnie — do schabowego. W końcu obie zamówiłyśmy pizzę z rukolą i szynką i zaczęłyśmy rozmawiać o filmach. Kompromis — to się nazywa sukces dyplomatyczny na miarę ONZ!

Po drugie: ludzie są różni, nie dziwni. Serio. To, że ktoś nosi skarpety w arbuzy, kocha muzykę death metal i na lunch je tylko hummus — nie oznacza, że jest kosmitą (chociaż, jeśli tak — to jeszcze lepiej, komunikacja międzyplanetarna to przyszłość!). Tolerancja to nie tylko duże słowo na plakatach. To codzienne „okej” dla tego, że ktoś może myśleć, wyglądać i czuć inaczej niż my. Nie musimy się zgadzać — wystarczy, że nie będziemy się nawzajem grillować za bycie sobą.

Po trzecie: śmiech to język uniwersalny. Nic tak nie łamie lodów jak wspólny rechot, najlepiej przy opowiadaniu, jak pomyliło się korektor z błyszczykiem albo wysłało SMS-a do szefa zamiast do chłopaka. Tolerancja zaczyna się od luzu — nie musimy być tacy sami, żeby się dogadywać. Wystarczy trochę empatii, odrobina dystansu i… może kawa z ekspresu (byle nie znowu błąd „E09”).

Więc następnym razem, zanim uznasz kogoś za „dziwnego” — zapytaj. Posłuchaj. Albo po prostu uśmiechnij się i powiedz: „fajnie, że jesteś sobą”. Bo świat bez barier to nie utopia. To wybór, który zaczyna się od nas. I nie potrzebujesz do tego dyplomu z psychologii ani kampanii społecznej. Wystarczą dobre chęci i trochę poczucia humoru. A tego — mam nadzieję — nam kobietom nie brakuje.

Jak medytować gdy ziemniaki kipią? Uważność, między gotowaniem a pytaniem egzystencjalnym

Byłam kiedyś na warsztatach uważności. Miało być głęboko, refleksyjnie i transformująco. Po pierwszych pięciu minutach medytacji uświadomiłam sobie, że:

Nie wiem, gdzie schowałam paragon za buty.

Zapomniałam wyjąć coś na obiad.

I że nie da się być tu i teraz, kiedy tu jest za ciasno, a teraz trwa PMS.

Ale podobno uważność to ratunek dla naszych umęczonych umysłów. Lekarstwo na chaos. Przeciwwaga dla świata, który krzyczy powiadomieniami, deadline’ami i hasłem „musisz więcej!”. A więc próbuję.

Stoję w kolejce po chleb — oddycham. Dziecko wrzeszczy, bo skarpetka „drapie w duszę” — oddycham. Instruktor jazdy mówi: „na skrzyżowaniu w lewo” — bardzo głęboko oddycham i zastanawiam się, czy on wie, że właśnie zawracam życiowo, nie tylko technicznie.

Uważność, w teorii, jest cudowna. W praktyce — jest jak próba jedzenia zupy z zamkniętymi oczami i pełną świadomością każdego łyka: niby smakuje lepiej, ale jesteś cały w buraczkach.

Czasem jednak coś zaskakuje. Rano — łyk kawy. Taki świadomy, bez scrollowania. Spacer — bez słuchawek, z własnymi myślami (które nie są aż tak przerażające, jak się obawiałam). Albo moment, gdy patrzę na swoje dziecko, które usnęło z nogą w bucie i ręką w płatkach kukurydzianych — i czuję, że to jest to. To moje „tu i teraz”.
Bo uważność nie musi być od razu zen, mantry i maty. Czasem wystarczy, że zauważysz siebie. Swoje zmęczenie. Radość, że zakupy się mieszczą w jednej torbie. Albo fakt, że właśnie jesteś. I to już dużo.
Więc kiedy znów ktoś powie ci, że musisz się zatrzymać i poczuć każdą chwilę — nie stresuj się, jeśli w tej chwili właśnie wisisz w legginsach, próbując wyjąć pizzę z piekarnika stopą. Uważność może być w tym śmiesznym momencie. Właśnie tu.
I teraz.

Śmiech do łez i inne moje niedoskonałe triumfy

Nie pamiętam, co mnie wtedy tak rozśmieszyło. Może ktoś powiedział coś zupełnie absurdalnego. Może rozlałam kawę, przewróciłam się o własne sznurówki i w tym samym czasie przypomniałam sobie żart z podstawówki. Wiem tylko jedno: śmiałam się wtedy tak bardzo, że nie mogłam złapać tchu. Tusz do rzęs spłynął mi na policzki, jakby grał dramatyczną scenę w telenoweli. Ktoś spojrzał, ktoś się zaśmiał razem ze mną, ktoś popatrzył z mieszaniną współczucia i konsternacji. A ja… nie mogłam przestać. I wiesz co? To był jeden z najpiękniejszych momentów ostatnich miesięcy.

Bo my, kobiety, potrafimy śmiać się z wdziękiem. Ale często tylko wtedy, gdy śmiech jest delikatny, elegancki i „odpowiedni”. A co z tymi momentami, gdy pękasz ze śmiechu, łzy ciekną ci po twarzy, brzuch boli, a ty wyglądasz jak niekontrolowana wersja samej siebie? Otóż — wtedy jesteś najbardziej żywa. Śmiech do łez to akt odwagi. To wypuszczenie z siebie wszystkiego, co stłumione, spięte, kontrolowane. To powiedzenie światu: jestem człowiekiem z krwi, kości i humoru. To pozwolenie sobie na bycie niedoskonałą — a przecież w tym właśnie jest prawdziwe piękno. Nie raz słyszałam: „Nie śmiej się tak głośno”, „Nie wypada”, „Zachowuj się”. A potem patrzyłam na siebie w takich chwilach — rozczochraną, nieumalowaną, szczerzącą zęby jak szalona — i myślałam: jak dobrze, że nie posłuchałam.

Śmiech leczy. Oczyszcza. Zbliża. Rozbraja napięcia i rozluźnia rzeczywistość. Gdy śmiejesz się do łez, nikt nie może cię pomylić z manekinem. Jesteś sobą — bez filtra, bez autoportretu. A czasem właśnie wtedy inni widzą cię najpełniej. Więc śmiej się. Nawet jeśli to nie wygląda instagramowo.

Nawet jeśli komuś się wydaje, że przesadzasz. Twoje łzy śmiechu są dowodem, że potrafisz się zachwycić światem — choćby na chwilę, choćby głupio. I naprawdę nie musisz wyglądać wtedy ładnie.
Wystarczy, że jesteś prawdziwa.

Odpuszczam. Nie dlatego, że się poddałam — tylko dlatego, że chcę żyć

Był czas, kiedy trzymałam się rzeczy, które mnie bolały, z siłą, jakby od tego zależało moje przetrwanie. Toksyczne relacje, za ciasne oczekiwania, wieczne poczucie winy i obowiązek bycia „tą silną”. Trzymałam się ich tak mocno, że palce mi drętwiały. Bo przecież nie wypada odpuścić. Bo przecież trzeba walczyć. Bo przecież jeszcze może się uda. Tylko że w międzyczasie to ja gasłam. Odpuszczanie brzmi jak słabość. Jak rezygnacja. Jak nieudany projekt, który trzeba porzucić. Ale ja nauczyłam się, że odpuszczanie to akt najczystszej odwagi. To spojrzenie sobie w oczy i powiedzenie: *już nie muszę siebie ranić, żeby zasłużyć na spokój*. Niektóre rzeczy po prostu nie są dla nas. Niektóre rozmowy, które nie niosą zrozumienia. Niektórzy ludzie, przy których czujemy się mniejsi. Niektóre cele mogą też być czyjeś — nie nasze. Niektóre wyobrażenia o sobie, które powstały z cudzych słów, a nie naszej prawdy. I tak, odpuszczenie boli. Czasem piecze jak świeża rana. Ale tylko na początku. Bo kiedy już pozwolisz sobie puścić to, co cię niszczyło, poczujesz coś zaskakującego: ulgę. Przestrzeń. Lekkość, która wcześniej wydawała się luksusem.
Nie jestem słaba, że przestałam walczyć z wiatrakami. Jestem silna, że wybrałam siebie.
Dziś już nie noszę wszystkiego. Wybieram, co warto nieść. Resztę zostawiam. Bo moje życie nie jest śmietnikiem cudzych oczekiwań, ani cmentarzyskiem dawnych ran. Jest moją codziennością — i chcę, by było miejscem, w którym oddycha się pełną piersią.
Odpuszczam. Nie z obojętności. Z miłości.
Z miłości do siebie…

Tańczę. Czasem z mopem, czasem z marzeniami. Zawsze z sercem

Zdarzyło mi się tańczyć z odkurzaczem. Z mopem też — szczerze mówiąc, był całkiem dobrym partnerem. Nigdy nie prowadził za mocno, nigdy nie narzekał na mój brak gracji. Włączałam muzykę, najlepiej coś ze starych lat 80., i sunęłam po panelach w rytmie wolności. To był mój mały bunt — przeciwko obowiązkom, szarości i temu, że jako kobieta powinnam tylko ogarniać. A ja ogarniałam — tanecznym krokiem. Tańczę też w pracy. Nie, nie robię piruetów przy biurku. Ale jako terapeutka wiem, że ciało pamięta. I ciało tęskni — za ruchem, za radością, za byciem widzianym. Z moimi seniorkami i seniorami tańczę więc integracyjnie. Raz za ręce, raz na siedząco, raz tylko oczami i uśmiechem. Nie każdy krok jest równy, nie wszystko da się przewidzieć. Ale kiedy pani Halina zapomina o bólu kolan, a pan Heniu prosi o „jeszcze raz tę sambę”, wiem, że to taniec życia — taki, który nie potrzebuje sceny, tylko odrobiny czułości. A potem wracam do siebie. Do tej części, którą długo ukrywałam. Do marzenia, które wydawało się „nie na miejscu” — bo jak to tak, kobieta po trzydziestce, terapeutka, i chce… na rurę? Tak, chce. Nie dlatego, że chce występować w klubie. Ale dlatego, że chce poczuć siłę swojego ciała. Chce się unieść, nie tylko w przenośni. Chce tańczyć nie dla innych — ale dla siebie. Pole dance to marzenie, które wciąż czuję pod skórą. Może kiedyś. Może jutro. A może dziś zapisać się na próbę? Bo każda z nas ma prawo do tańca, który wyraża to, czego słowa nie ogarną. Nie zawsze mam perfekcyjny rytm. Czasem się potykam. Ale wiesz co? Tańczę dalej. Z miotłą, z ludźmi, z marzeniem. Bo taniec to nie tylko ruch. To wybór, by iść przez życie z lekkością, nawet jeśli pod stopami czasem kurz.

Empatia nie krzyczy. Ale zmienia wszystko

Od zawsze miałam „za miękkie serce”. Tak mówili. Że się przejmuję za bardzo, że wszystko biorę do siebie, że płaczę, kiedy inni tylko wzruszają ramionami. Że zbyt często mówię „rozumiem” tam, gdzie wypadałoby być twardą. Że empatia to balast.
Długo myślałam, że muszę się z tego wyleczyć. Nauczyć się gruboskórności, dystansu, tego modnego „nie daj się wciągnąć w cudze emocje”. Ale im bardziej próbowałam, tym bardziej czułam, że coś ze mnie odpada. Jakby ktoś zdrapywał ze mnie farbę, warstwa po warstwie. Zostawała wersja mnie, która może i była wygodniejsza — ale nie była prawdziwa. Bo empatia nie jest słabością. Jest siłą, której nie widać na pierwszy rzut oka. To nie jest głośna cecha. Nie stuka obcasami, nie błyszczy w fleszach. Ale potrafi wejść do czyjegoś świata bez zaproszenia i powiedzieć: jestem obok. Cicho. Uważnie. Bez oceniania. W mojej pracy terapeuty, w codziennych rozmowach z ludźmi, którzy dźwigają więcej, niż pokazują na zewnątrz, empatia to nie wybór — to konieczność. Bo zanim ktoś zacznie powracać do zdrowia, musi się poczuć… zauważony. A to właśnie robi empatia. Widzi. Nie przez pryzmat „co powinno się”, tylko „co czujesz”.
Czasem wystarczy spojrzenie. Milczenie, które nie jest pustką, tylko przestrzenią. Dłoń na dłoni. Ciepłe „rozumiem cię”, wypowiedziane bez potrzeby naprawiania.
I choć świat wciąż woli skuteczność, efektywność, siłę w wersji zbrojnej — ja wybieram miękkość. Wybieram empatię. Bo wiem, że to ona zostaje w ludziach najdłużej. Po latach nie pamiętasz, kto był najbardziej kompetentny. Ale pamiętasz, kto był czuły.

Więc tak — mam miękkie serce. I jestem z niego dumna.

Upadłam. Wstałam. I nie muszę już nikomu nic udowadniać

Był taki moment, że wszystko się posypało. Może nie spektakularnie, nie jak w kinie, gdzie dramatyczna muzyka i deszcz dodają scenie uroku. U mnie była cisza. Zwykła, codzienna porażka. Coś, na co liczyłam, nie wyszło. Coś, w co wierzyłam, zawiodło. Ktoś mnie nie wybrał. A może to ja zawiodłam siebie.
I wtedy poczułam to znajome ukłucie: no pięknie, znowu nie dałaś rady. Porażka potrafi być bezlitosna. Ma w sobie coś z lustra, które pokazuje ci nie to, kim jesteś, ale to, kim boisz się być. „Nie dość dobra”, „niezdolna”, „niedoskonała”. Przez lata nauczyłam się świetnie grać silną — tą, która daje radę, wstaje, zaciska zęby i robi swoje. Ale nie od razu wiedziałam, że prawdziwa siła nie polega na tym, że się nie upadasz. Tylko na tym, że decydujesz się wstać — i iść dalej z otwartym sercem.
Porażka to nie koniec historii. To przecinek. Oddech. Czasem zmiana kierunku, którego sama bym nie wybrała, ale którego dziś jestem wdzięczna. Bo każda z moich „porażek” coś mi powiedziała. O tym, co nie moje. O tym, co mnie jeszcze boli. O tym, gdzie potrzebuję być dla siebie łagodniejsza. I najważniejsze: nauczyłam się nie budować swojej wartości na samych sukcesach. Bo gdy się opierasz tylko na „wygrywaniu”, każda rysa boli jak upadek z klifu. A kiedy wiesz, że jesteś coś warta także w porażce — stajesz się wolna.
Więc tak — poniosłam porażki. Nie jedną. Nie dwie. Ale w każdej z nich jest kawałek kobiety, którą dziś jestem. Nie niezniszczalnej. Ale autentycznej. Z bliznami, które nie szpecą, tylko przypominają, że przetrwałam.
I właśnie z tego jestem najbardziej dumna.

Zmiana. Nie przyszła z fanfarami. Przyszła po cichu, kiedy w końcu powiedziałam „dość”

Nie zawsze zmieniam coś spektakularnie. Nie zawsze kończy się to nową fryzurą, przeprowadzką na drugi koniec kraju czy nie zawsze kończyło się to zmianą zainteresowań typu kierunek studiów czy charakter pracy.. Czasem zmiana zaczyna się od cichego, zmęczonego „już nie chcę tak żyć”.

Kobiety często słyszą, że powinny być stabilne. Przewidywalne. „Stałe w uczuciach”, „lojalne”, „cierpliwe”. A przecież lojalność wobec świata nie może być większa niż lojalność wobec samej siebie.

Odważna nie byłam zawsze. Uczyłam się odwagi w momentach, gdy coś pękało — relacje, które już tylko bolały. Zajęcia, które zabierały oddech. Przekonania, które nosiłam latami jak za ciasne buty. Nie zmieniałam się dlatego, że byłam silna. Zmieniałam się, bo nie mogłam już dłużej zostać tam, gdzie byłam.

Zmiana wymaga decyzji. Ale jeszcze bardziej — czułości do siebie. Bo nie chodzi o to, żeby być od razu kimś innym. Chodzi o to, żeby codziennie stawać się trochę bardziej sobą.

Zmieniam się więc — powoli, na własnych zasadach. Uczę się mówić „nie”. Uczę się wybierać. Przestaję tłumaczyć swoje decyzje tym, którzy nie chcą słuchać. Zaczynam pytać siebie: co mi służy? — i słuchać odpowiedzi, nawet jeśli są niewygodne.

Nie muszę mieć całego planu. Czasem wystarczy pierwszy krok. Odwaga nie zawsze krzyczy. Czasem mówi szeptem: zrób to dla siebie.

Zmiana to nie fanaberia. To prawo. Do nowego. Do lepszego. Do prawdziwego.

I wiesz co? Mam zamiar z tego prawa korzystać. Do końca życia.

„Nie, dziękuję” — czyli jak nauczyłam się mówić to słowo bez poczucia winy (i nie umrzeć ze strachu)

Gdy byłam młodsza, myślałam, że bycie miłą to najważniejsza cecha kobiety. Miłą córką, miłą koleżanką, miłą pracownicą. Taką, co nawet jak ją ktoś szturchnie w tramwaju, to jeszcze za to przeprasza. Taką, co się uśmiecha, nawet gdy ktoś właśnie wcisnął jej piąte z rzędu „czy mogłabyś jeszcze tylko…?”. Bo przecież „miła dziewczynka” to złoto. Tyle że z czasem zorientowałam się, że to złoto to raczej 24-karatowe kajdanki. Któregoś dnia, po nocy spędzonej na pocieszaniu psa (tak, miałam psa z lękiem separacyjnym — on nie spał, ja również), z kawą w jednej ręce i cieniem egzystencjalnego kryzysu pod okiem, przeczytałam w smsie: — *„Mogłabyś jeszcze zrobić prezentację za Kasię? Bo ty zawsze tak świetnie ogarniasz wszystko”*. I wiecie co zrobiłam? Oczywiście, że zrobiłam. Bo „świetnie ogarniam wszystko” brzmi prawie jak komplement. Prawie. Aż pewnego razu moje „nie” wydostało się z ust. Nieśmiało, cicho, trochę jak nastolatek, który wchodzi na imprezę i nie zna nikogo. Ale było. I zostało. Asertywność to nie jest magiczny przycisk „od teraz mam granice”. To bardziej jak przejście z diety na siłownię: boli, nie chce się, a na początku wszystko się sypie. Ale jak się już nauczysz, to nagle czujesz się… wolna. Zaczęłam ćwiczyć. Najpierw przed lustrem: — „Nie, nie mogę się spotkać dziś wieczorem. Mam randkę… z kanapą i Netflixem.” Potem na telemarketerach: — „Nie, nie chcę nowego odkurzacza za jedyne 99 zł. Mój stary jeszcze nie wybuchł.”
Aż w końcu — najtrudniejsze — asertywność wobec ludzi, których kocham. Bo asertywność to nie foch. To nie: „od dzisiaj jestem silna, niezależna i mam was wszystkich gdzieś”. To raczej: „od dzisiaj jestem silna, niezależna i mam siebie gdzieś w planach dnia”. Czy ludzie się dziwią? Owszem. Jedna koleżanka zapytała z niepokojem, czy wszystko u mnie w porządku, bo „ostatnio taka jakaś stanowcza jesteś”. Jakby bycie zdecydowaną było objawem choroby. Więc jeżeli dziś ktoś znów powie: „Mogłabyś jeszcze tylko…”, uśmiechnę się, spojrzę na niego jak życiowa ninja i odpowiem: — „Nie, dziękuję. Ale powodzenia!”

„Zaraz wracam” — czyli moje krótkie podróże do świata, gdzie wszystko pachnie spokojem

Czasem, kiedy życie robi się zbyt głośne — a robi się często — wychodzę na chwilę. Nie przez drzwi. Przez wyobraźnię. W mojej głowie jest miejsce, gdzie nikt nie krzyczy przez telefon, nie czeka na maile z dopiskiem „pilne”, a zmywarka sama wie, że czas już ruszyć. Tam siedzę sobie na werandzie domku, którego nigdy nie kupiłam, z książką, której jeszcze nie napisałam, i psem, którego nawet nie mam.

Czy to dziwne? Niekoniecznie. To się nazywa eskapizm — ucieczka od rzeczywistości do świata wyobrażeń, marzeń, filmów, książek, gier, planowania podróży, których się nie odbędzie. Nie jesteśmy w tym sami. Właściwie to jesteśmy w tym zbiorowo. Psychologia mówi, że to naturalny mechanizm obronny. Kiedy rzeczywistość staje się zbyt trudna — emocjonalnie, finansowo, relacyjnie — mózg wybiera opcję „ucieczka”. Ale nie fizycznie. Psychicznie. W świat, w którym mamy kontrolę, gdzie możemy być kimś innym, gdzie nikt nie ocenia, nie oczekuje, nie prosi, żeby „tylko jeszcze jedno”. Co ciekawe — najczęściej uciekają ci, którzy najbardziej się starają. Perfekcjonistki, które wszystko muszą ogarnąć. Empatki, które słuchają, przytulają, dźwigają. Te, które „trzymają się świetnie” i „zawsze są silne”. Ale ta siła czasem potrzebuje krótkiej przerwy, najlepiej z filtrem sepii i nastrojową muzyką w tle.

Niektórzy oglądają dziesiąty raz „Dumę i uprzedzenie” i płaczą w tym samym momencie co zawsze. Inni godzinami przeglądają oferty domów w Toskanii, nie mając nawet paszportu. Jeszcze inni piszą pamiętniki, tworząc alternatywne wersje siebie: bardziej odważne, bardziej spokojne, bardziej szczęśliwe. Czy to coś złego? Niekoniecznie. Problem zaczyna się wtedy, gdy świat marzeń staje się jedynym, w którym umiemy oddychać. Kiedy przestajemy działać, bo w naszej głowie już „jesteśmy gdzie indziej”. Ale trochę eskapizmu — to jak psychiczna drzemka. Oddech między obowiązkami. Cicha rozmowa z samą sobą: — „Wiem, że jest ciężko. Ale tu, w tym marzeniu, przez chwilę jesteś bezpieczna”
Więc nie wstydź się, że znów odpłynęłaś myślami, kiedy miałaś słuchać o fakturach. Może po prostu twoja dusza potrzebowała tego.

„Mam to w nosie (prawie)” — czyli jak (nie) zostałam mistrzynią odporności psychicznej

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 31.5
drukowana A5
za 49.16