E-book
7.88
drukowana A5
22.27
Z Łukaszenką w tle

Bezpłatny fragment - Z Łukaszenką w tle


Objętość:
71 str.
ISBN:
978-83-8384-864-8
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 22.27

Wszelkie podobieństwo osób, sytuacji i miejsc do rzeczywistości jest niezamierzone i przypadkowe

Miałem szwagra. Witek mu było na imię. Witek skończył prawo i został prokuratorem. Dostał służbowy długopis, przydziałowe krzesło i miejsce w kącie jakiegoś pokoju. Spotkaliśmy się przypadkowo po kilku dniach od rozpoczęcia jego pracy.

Początkujący prawnik pochwalił mi się swoim pierwszym zadaniem, jakie dostał „do rozwiązania” (jak to określił). Sprawa dotyczyła pobicia pewnego mężczyzny przez jego żonę. Witek wykonując czynności śledcze przesłuchał ofiarę przestępstwa i ustalił bezdyskusyjnie, że mężczyzna był bity wielokrotnie metalowym prętem, a jego małżonka puszczała się z każdym.

Witek, wielki koneser win, popijając łyczkami węgierski tokaj narzekał na kobiecy ród. Miałem wrażenie, że naganne zachowanie „przestępczyni”, której sprawę badał, mniej lub bardziej świadomie rozciąga na wszystkie żony. Było to tym dziwniejsze, że dopiero dwa miesiące wcześniej sam wstąpił w związek małżeński. Nie chcąc być niedyskretnym nie drążyłem tematu i doczekawszy momentu, gdy butelka była pusta, pożegnałem szwagra.

Mniej więcej miesiąc później spotkaliśmy się ponownie na rodzinnej imprezie. Witek przyniósł ze sobą wino. Niepotrzebnie. Drugi szwagier, Czesław już ustawiał na stole butelki Żytniej. Czesław, z zawodu milicjant, był z kolei miłośnikiem alkoholi cięższych; od czterdziestu procentów w górę. Nie gardził piwem, ale wina odrzucał z samej zasady.

Tradycyjne „Na zdrowie!” dało sygnał do rozpoczęcia uroczystego ale i pełnego radości celebrowania czyichś imienin. Witkowe wino błyskawicznie zostało przechwycone przez „niepijące” panie (wino to przecież nie alkohol). Witek, chciał — nie chciał, został rzucony na głęboką wodę.

Już po piątym toaście poczuł niepohamowaną potrzebę rozmowy. Uściślijmy; chciał się wyspowiadać. Jako że siedziałem najbliżej, swoje wywnętrzenie skierował do mnie. Powrócił myślami i słowami do swojej pracy. Stwierdził ze smutkiem, że sprawa pobicia została mu odebrana. Okazało się bowiem (co stwierdzili inni, bardziej doświadczeni prokuratorzy), że to nie kobieta była oprawcą, a wręcz przeciwnie. To właśnie ona, wielokrotnie bita i poniżana przez swojego męża, powinna znaleźć ochronę państwa.

Witek, który miał już przygotowane pismo procesowe adresowane do toruńskiego sądu o ukaranie niewiasty wieloletnim więzieniem, był zrozpaczony. Tym bardziej, że kolejną przydzieloną mu sprawą była kradzież kilograma ziemniaków na pobliskim straganie.

— Nie płacz, Witek. Jeszcze się odkujesz — replikowałem. — Przed tobą jeszcze wiele sukcesów — starałam się dodać mu otuchy.

Słowo sukcesy miało przy tym i dla mnie, i dla Witka jednoznaczny wydźwięk. Chodziło oczywiście o wyroki śmierci, mające być wydane po wnioskach wybitnego toruńskiego prokuratora. Był to bowiem czas, gdy nie obowiązywało jeszcze moratorium na wykonywanie wyroków skazujących na śmierć.

Witek, który obudził się następnego dnia rano (jego małżonka właśnie kończyła trzydaniowy obiad) oświadczył, że ma tego wszystkiego dosyć i opuszcza swój kraj ojczysty. Jak powiedział — tak zrobił. Cztery miesiące później był już w Kanadzie, gdzie myjąc brudne naczynia po smażeniu frytek w lokalnej pizzerni, uczył się jednocześnie języka angielskiego. Na uszach miał założone słuchawki podłączone do nieśmiertelnego walkmana.

Upłynęło kilka lat.

Zbliżała się połowa roku 1994 gdy drzwi mojego służbowego pokoju otworzyły się nagle i przede mną pojawił się… Witek. Zanim zdążyliśmy się przywitać, króciutko otaksowałem go wzrokiem. Jego w miarę schludny strój świadczył, że swojej emigracyjnej kariery nie zakończył w kanadyjskim śmietniku. Mało tego — twarz wydawała się bardziej pucułowata, niż kiedyś. Uznałem, że musiał ekstra dokarmiać się w pizzerii (chociaż niekoniecznie jedząc z talerza).

Witek nie przyjechał do mnie z czystej sympatii. Pojawił się w roli partnera biznesowego. Nieskazitelną polszczyzną świadczącą o tym, że język angielski jest mu tak samo obcy jak wtedy, gdy wyjeżdżał z Polski, wyjaśnił powód niespodziewanej wizyty.

— Zrobimy interes — zaczął prosto z grubej rury i wyciągając zza pazuchy wino ziołowe przystąpił do prezentacji swojego pomysłu.

— W Kanadzie jest nadmiar kurczaków — zaczął tajemniczo. — Chłodnie z drobiem pękają w szwach — kontynuował popijając łyczkami swój ulubiony płyn. — Wyeksportujemy te tuszki do Rosji! — wypalił tryumfalnie.

Gdyby Witek powiedział, że odkroimy kawałek Grenlandii i otworzymy tam szkołę haftu kujawskiego, jego słowa miałyby ten sam wydźwięk. Byłem oszołomiony. Wyobraziłem sobie Witka, który uzbrojony w wierzbową witkę przegania drogą północną stado kurczaków z Toronto do Murmańska. Moją konsternację pogłębiał fakt, że kurczaki poruszając się krokiem marszowym śpiewały znaną wszystkim nioskom pieśń „Miała baba koguta, koguta, koguta. Wsadziła go do buta, do buta, hej”.

— Tylko spokojnie — odezwałem się do siebie. — To sen — uszczypnąłem Witka w kuper.

— Kukuryku! — zapiszczał z bólu.

Spojrzałem na niego uważnie. W lewym skrzydle trzymał naczynie z resztką wina. To była zlewka pojemności 200 ml. W tym momencie wszystko zaczęło układać się w logiczny ciąg.

Gdy Witek przyszedł do mnie z butelką wina, oczywiście nie miał ze sobą kieliszków. Bezwiednie sięgnąłem po dwie zlewki stojące obok na stole laboratoryjnym. To były naczynia, w których Paweł przeprowadzał swoje eksperymenty.

Paweł nie używał czystych naczyń; twierdził, że jeżeli coś ma wyjść — to wyjdzie. Kolejne syntezy prowadził więc w tych samych naczyniach do momentu, dopóki się nie stłukły. Zlewki, po które sięgnąłem miały już całkiem spory przebieg. Nie można było wykluczyć, że na ich dnie coś było. Coś, co wywołało nieoczekiwane wizje.

Mając wstępną diagnozę sytuacji przerwałem nasze gdaczenie (przepraszam: naszą rozmowę) i zaproponowałem wyjście na świeże powietrze. Witek nie miał nic przeciw temu. Poruszając się powoli lekko kołyszącym się krokiem wydziobywał właśnie z podłogi ostatnie ziarna zboża. Chwyciłem go mocno pod rękę i pociągnąłem za sobą.

Przechodząc przez hol budynku Witek, na widok kilku urodziwych Leghornów, zapiał tryumfalnie. Jego grzebień poczerwieniał, a pióra elegancko nastroszyły się. Zdałem sobie sprawę, że nasze organizmy wymagają szybkiej detoksykacji…

Ciepłe letnie powietrze podziałało na mnie otrzeźwiająco. Kurzy wybieg zmienił się z powrotem w znany mi parking dla samochodów. Przechodzący obok JM Rektor już nie był złośliwym kogutem z sąsiedniej zagrody. Wycieczka do ptasiego raju zdawała się dobiegać końca. Niestety — nie dla Witka. Jego organizm wyjałowiony przez kilkuletni kontakt z ekologicznym, kanadyjskim pożywieniem, wydawał się całkowicie nieodporny na rodzime kulinarne frykasy.

Droga do gabinetu odtruć przebiegła właściwie spokojnie, jeżeli nie liczyć krótkiego epizodu pod wypożyczalnią kaset VHS. Mały, chudy jamnik trzymany na smyczy przez starszą panią został wzięty przez Witka za krwiożerczego lisa. Atak paniki udało się stłumić wylewając na zastrachańca kilka litrów wody zdobytej w pobliskiej kwiaciarni.

Woda pochodziła z wiadra, w którym od tygodnia tkwiły niechodliwe goździki. Roślinki miały od dawna pochylone w dół główki, więc kwiaciarka bez oporów podzieliła się zbędnym już płynem, który i tak musiałaby utylizować.

Konieczność utylizacji wynikała z decyzji toruńskiego Sanepidu, który zaledwie dwa tygodnie wcześniej został pilnie wezwany na interwencję. Zgłoszenia dokonał anonimowy pracownik Wydziału Biologii i Nauk o Ziemi, którego zaniepokoił nieznośny fetor wydobywający się z okolic kwiaciarni. Krótkie śledztwo ujawniło, że to nierozsądna kwiaciarka beztrosko wylewała wodę po kwiatach do pobliskiego rynsztoka.

Odświeżony i obmyty z zewnątrz Witek pomknął prostą drogą do Baru „Bażant”. Tam miał się odbyć proces oczyszczania organizmu z zalegających w żyłach toksyn.

W lokalu siedziało kilku degustatorów, a wśród nich Eri. Eri przywitał nas serdecznie. Wyjaśnił, że od godziny sam detoksykuje swój układ krwionośny i chętnie pomoże w terapii Witka. Sprawdzonym medykamentem miało się okazać piwo, które w ilości kilku butelek pojawiło się na stoliku.

W czasie, gdy Witek pobierał pierwszą dawkę lekarstwa, Eri wyjaśniał mu naukowe podstawy terapii.

Eri łyknął trochę chemii. Miał za sobą rok studiów. Lubił naukę jako taką, a w szczególności fizykę i matematykę. Odkąd sięgam pamięcią udzielał korepetycji kandydatom na studia medyczne. Uczył dobrze; jego podopieczni bez większych problemów dostawali się na wymarzone uczelnie. Niestety, Eri nie podążał za swoimi kursantami. Dostać na studia się potrafił. Gorzej było z utrzymaniem się na nich.

Jego studencka kariera trwała w sumie dziesięć lat. Raz studiował chemię, raz fizykę, potem znowu chemię, potem przerwa, potem dwa razy fizykę i tak w kółko Macieju. Po raz ostatni zdecydował się na swoją ukochaną fizykę.

Egzaminy wstępne zdał śpiewająco. Rozpoczął się pierwszy semestr. Eri wiedział wszystko, co miało być na zajęciach, więc oczywistym było dla niego, że na uczelni pojawiać się nie musi. Nastawił się na sesję egzaminacyjną.

Przykrą niespodzianką okazał się fakt, że do egzaminów nie został dopuszczony; niby był na studiach, ale żaden wykładowca go nie widział. Eri poszedł do pana Dziekana i uzyskał zgodę na warunkowe dopuszczenie do sesji. Zastrzeżeniem było uzyskanie w terminie późniejszym zaliczeń z kursowych przedmiotów.

Eri do sesji nie przystąpił. Po kolejnej wizycie u (znanego już sobie) Dziekana uzyskał warunkowe dopuszczenie do zimowej sesji poprawkowej. Nie zjawił się na egzaminach; zaraz przecież zaczynał się drugi semestr. Kolejna wizyta u Dziekana i warunkowe dopuszczenie do uczestnictwa w zajęciach semestru letniego.

Chyba wszyscy domyślają się, co nastąpiło dalej… Eri odpuścił sobie wykłady, laboratoria i ćwiczenia i nie wahawszy się ani chwili udał się do swojego kolegi Dziekana. Wychodząc z gabinetu dzielnie dzierżył w dłoniach warunkowe dopuszczenie do letniej sesji egzaminacyjnej.

Był koniec maja — czas kwitnących kasztanów i wiosennych miłości. Eri odpuścił wizyty na uczelni z wyjątkiem jednej. Jego serdeczny przyjaciel pan Dziekan właśnie przełożył mu zaległe egzaminy na sesję poprawkową we wrześniu.

Wrzesień — wiadomo; czas spadających kasztanów. Spadł też Eri z listy studentów. Spadł — nie znaczy, że zrezygnował z bycia fizykiem. Załatwił sobie przyjęcie na pierwszy rok studiów bez zdawania egzaminów wstępnych. Od października do połowy stycznia nie pojawił się na zajęciach ani razu. Wielokrotnie wydeptanym szlakiem udał się do Dziekana z podaniem o warunkowe dopuszczenie do sesji egzaminacyjnej.

To była ostatnia wizyta Eriego na uczelni. Po jej zakończeniu pan Dziekan udał się na dłuższy urlop zdrowotny. Ale pierwej trafił do lekarza urzędującego w Akademickiej Przychodni Lekarskiej.

Rotacja lekarzy w APL–u była duża. Wraz z upływem lat ilość specjalistów malała, ilość obowiązków rosła, a pensje ani drgnęły. Student przestawał być podmiotem, a stawał się natrętem. Oczywiście nie powinno się generalizować, ale widać było ten nieciekawy trend.

Pan Dziekan trafił do lekarza mającego wypracowaną od lat metodę uzdrawiania. Doktor zaczynał od oceny warunków fizycznych pacjenta; to one były wyznacznikiem dawkowania medykamentu. Jeżeli ktoś się dziwi, dlaczego słowo medykament występuje w liczbie pojedynczej, to zaraz się to wyjaśni. Załóżmy, że do przychodni trafił zabiedzony student skarżący się na czerwoną wysypkę, która pojawiła się u niego nie wiadoma skąd.

— Wysypka, mówisz… — powtórzył lekarz przerzucając kartki trzymanej w dłoniach książki.

Książka miała okładkę z napisem Baza leków.

— Nie, proszę nie pokazywać — zastopował studenta, który już rozpinał rozporek wyrażając tym chęć do ujawnienia nieswoistego rumienia. — Niech walnie sobie pięćdziesiątkę czystej. Tyle na dzisiaj. Następny proszę.

Kolejnym pacjentem mógł być, na przykład, Stanisław — stolarz, chłop na schwał. Staszek wczorajszego dnia świętował rocznicę swojej wojskowej przysięgi. Picie bimbru było zajęciem tak przyjemnym, że przeciągnęło się do wczesnych godzin porannych. Niestety, ubocznym skutkiem był wściekły ból głowy. I z takim schorzeniem pojawił się w gabinecie lekarskim.

— Boli mnie strasznie głowa — nie wiem od czego… — zaczął zbolałym głosem.

— Głowa, mówisz… — powtórzył pan doktor. — A walnij sobie chłopie setkę — zaordynował. — Czekaj! Lepiej weź od razu dwie. Następny proszę.

I właśnie do takiego lekarza trafił nasz Dziekan. Wizyta została wymuszona przez sekretarkę pana Dziekana. Pani Ela, matka dwóch dorastających córek kategorycznie oświadczyła, że woli się zwolnić z pracy, niż słuchać rynsztokowych bluzgów. Uzupełnijmy; niecenzuralne słownictwo pojawiło się chwilę po tym, jak Eri opuścił gabinet Dziekana. Dodała również, że dziwi się skąd jej przełożony zna takie słowa i że warto, aby zainteresował się tym pan Rektor.

Dziekan wszedł do lekarskiego gabinetu. Nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Sam nie zdążył jeszcze zdiagnozować swojej choroby, ale myśl o wizycie na dywaniku u JM Rektora kazała mu łapać się każdej szansy na w miarę bezpieczne wybrnięcie z niezręcznej (jak to określał) sytuacji. Stanął więc w wyczekującej pozycji licząc, że za chwilę otrzyma poradę rozwiązującą jego wszystkie problemy.

Lekarz podniósł wzrok znad książki. Swoich pacjentów uważał bez wyjątku za bestie w ludzkim ciele. Najchętniej stosowałby leczenie przy użyciu zaostrzonego kołka osikowego. Obawiał się jednak, że sam mógłby trafić na oddział wspomnianego już wcześniej szpitala na ulicy Mickiewicza. Z tego powodu ograniczał zarówno diagnostykę jak i kurację do niezbędnego minimum.

Pacjent, który stał przed nim wyglądał w miarę schludnie. Jednak zmierzwione włosy i drobinki tynku za paznokciami świadczyły o dramatycznych przejściach, które dotknęły nieszczęśnika.

— Coś pana boli? — delikatnie rozpoczął wywiad.

Dziekan zainicjował poszukiwanie bólu. Bolało go gardło od krzyku, końcówki palców od bezsilnego drapania ściany w swoim gabinecie, ale przede wszystkim żgała go dusza.

— Boli mnie głowa — słowa jakie wypowiedział zdziwiły jego samego.

— Boli cię głowa, cwaniaczku — pomyślał mściwie pan doktor i głośno dodał: — Jest pan przemęczony i zestresowany. — Tutaj lekarstwo jest tylko jedno: pół litra na stół i pała w dół.

Mówiąc o pale miał na myśli zarówno ograniczenie wysiłku pacjenta jak i jego małżonki, która zwykle musiała się nieźle nagimnastykować, aby pała uzyskała należyty stopień sprężystości. Dziekan podziękował za duchową pociechę. Opuszczając gabinet kątem oka dostrzegł wysuwającą się z okładki książkę. Była to pozycja ze znanej serii Harlequin Romance pod tytułem „Isaura i króliki”. Wyszedł na świeże powietrze.

Dzień był słoneczny chociaż mroźny. Pan Dziekan personifikował istotę z natury ufną. Dowodem na to była bez wątpienia epopeja z Erim w roli głównej, który wodził go za nos jak chciał przez półtora roku. Tym razem swoją ufność rozszerzył na doktora medycyny (dodajmy: bądź co bądź niekonwencjonalnej). „Dura lex, sed lex” — westchnął i ruszył na poszukiwanie spokojnego zakątka, gdzie mógłby, nie niepokojony przez nikogo, zrealizować zalecenia lekarza. Najbliższym takim miejscem był Bar „Bażant”.

W „Bażancie” wszystkie stoliki, z wyjątkiem jednego, były zajęte. Powoli przeciskając się slalomem między zaaferowanymi rozmowami degustatorami, zbliżył się do wolnego miejsca i opadł na krzesło. Lokal nie był mu obcy. Niejednokrotnie był tutaj zapraszany przez studentów na skromny poczęstunek z okazji pomyślnie zaliczonej sesji egzaminacyjnej. Popijając piwo i przemycane po kryjomu wino (wiadomo — studenci groszem nie śmierdzą) nigdy nie zwracał uwagi na to, kto zajmuje sąsiednie stoliki. To był duży błąd. Jeszcze większy popełnił chwilę potem.

Pomimo, iż w nazwie lokalu tkwiło jak byk „Bar”, to de facto przybytek ten był restauracją. Było menu, były potrawy na gorąco. Szkopuł w tym, że nikt nigdy nic do jedzenia tutaj nie zamawiał. No chyba że serowe koreczki do piwa.

Do stolika pana Dziekana zbliżył się kelner z kartą dań. Nasz fizyk pamiętał polecenie lekarza „pół litra na stół…”. Wydało mu się jednak, że złożenie takiego zamówienia może skutkować wzięciem go za notorycznego pijaka, za jakiego się nie uważał. Wolał stopniowo zbliżać się do magicznej liczby 500 ml.

— Poproszę pierogi z mięsem i małą kawę — zaordynował na początek.

Na sali zapanowała cisza. W powietrzu zawisły nie do końca wypowiedziane słowa. Dłonie z gotowymi do wychylenia stopkami, uniesione w górę znieruchomiały. Nastąpił albowiem ten moment, w którym degustatorzy przeistaczali się w łowców głów.

W „Bażancie” od niepamiętnych lat obowiązywała żelazna zasada: obcy to wróg. W najlepszym wypadku należało go oskubać, a już zwyczajowo nakłaść po mordzie. Wyjątkiem byli klienci zamawiający i częstujący alkoholem. Dziekan niestety się do nich nie zaliczał (vide pierogi plus kawa). Szacowny naukowiec rozejrzał się po sali. Zewsząd wpatrywały się w niego dziesiątki oczu. Łowcy głów podnosili się z krzeseł…

— Można się przysiąść? — zza ramienia dobiegło go ciepło wypowiedziane pytanie.

— To sen — pomyślał odwracając się lękliwie; przed nim stał uśmiechnięty… Eri.

Tak, ten sam Eri, którego jeszcze trzy godziny temu przeklinał w żywe oczy, teraz jawił się jako zbawiciel. Wskazanie wolnego krzesła poparte pełnym niewyszukanej elegancji ukłonem dopełniło ceremonii przywitania.

Eri nie usiadł od razu. Odwrócił się do swoich towarzyszy, których znał wszystkich aż za dobrze i głośno a wyraźnie wyartykułował:

— To jest pan Dziekan Instytutu Fizyki UMK. — Jest ze mną.

Krótkie „Jest ze mną” stanowiło glejt dający całkowite bezpieczeństwo na terenie „Bażanta” i najbliższych okolic. Wdzięczność pana Dziekana wydawała się zatem praktycznie nieograniczona. Tym bardziej, że Eri czujnie nie wymienił głośno imienia i nazwiska swojego kompana.

I stało się tak, jak polecił pan doktor. Po pierwszej półlitrówce pojawiła się druga. Humor Dziekana poprawiał się z minuty na minutę. Żart gonił żart, a do radosnej zabawy przyłączali się kolejni degustatorzy. Około godziny dwudziestej szacowny naukowiec oferował darmowy wstęp na dowolne studia w Toruniu (twierdził, że ma znajomości, jak nikt inny), a za drobną opłatą równoważną pięćdziesiątce wódki gotów był wystawić dyplom ukończenia studiów. Tego dnia Instytut Fizyki powiększył się o kilku nowych absolwentów.


Lekarz, który odwiedził następnego dnia starego przyjaciela Eriego był wyraźnie zniesmaczony. Wizyta odbywała się na oddziale ratownictwa szpitala przy ulicy Batorego.

— Panie kolego — zaczął powoli.

Chciał powiedzieć, że to wielki wstyd, aby pracownik naukowy leżał pod pomnikiem Kopernika w stanie opilstwa graniczącym ze śmiercią kliniczną. Zamierzał wyjaśnić, że w akcji ratowniczej brało udział czterech lekarzy, w tym dwóch specjalnie ściągniętych z prywatnej imprezy imieninowej. Planował poinformować zainteresowanego, że cała akcja była nagrywana przez reporterów miejscowej gazety, ale zrezygnował

— Musieliśmy przypiąć pana pasami do łóżka, bo strasznie pan wierzga — odpowiedział na pytający wzrok pacjenta. — Rozmawiałem z ordynatorem szpitala na ulicy Mickiewicza. Jeszcze dziś przewieziemy pana na tamtejszy oddział. Teraz proszę spokojnie odpoczywać — zakończył.

Pan Dziekan odpoczywał. Nawet kilka miesięcy. W tym czasie jego małżonka — osoba wykazująca zacięcie naukowe — rozpoczęła szeroko zakrojone badania nad sprężystością toruńskich pał. Dodajmy, że eksperymentów nie ograniczała tylko do kręgu najbliższych kolegów swojego męża. Można powiedzieć, że nie było w Toruniu grupy społecznej czy zawodowej, której przedstawiciele nie byli by poddani wnikliwej eksploracji.

Chcąc zminimalizować statystyczny błąd pomiarów, pani dziekanowa weryfikowała wcześniejsze wyniki na drodze wielokrotnych powtórzeń. Czując doniosłość swoich obserwacji starała się utrzymać je w tajemnicy. Dlatego, odwiedzając raz w tygodniu w szpitalu swojego małżonka, na jego proste pytanie: „Co nowego w domu?” odpowiadała zdawkowo: „Nic”.


My tymczasem wróćmy do Witka, któremu Eri wyjaśniał tajniki niezawodnej terapii.

— Działanie trucizny jest tym gwałtowniejsze, im większe jest jej stężenie we krwi. Prawda? — zapytał.

Witek skwapliwie potrząsnął głową.

— Zatem rozrzedzając krew rozcieńczamy truciznę. Chyba nie zaprzeczysz?

Powyższe zdanie nie dało (podobnie jak poprzednie) podstaw do zanegowania zawartej w nim głębokiej prawdy.

— I teraz dochodzimy do sedna sprawy — kontynuował Eri. — Czy chciałbyś, aby twoją krew rozcieńczano kroplówką wprowadzaną igłą do żyły, czy wolisz zrobić to popijając zimne piweczko?

Witek bez wahania skłonił się do drugiej części alternatywy, a dla podkreślenia swojego wyboru wychylił duszkiem całą butelkę do dna. Eri spojrzał na mnie.

— Ja zrobiłem swoje. — Witek jest zdrowy — zaanonsował.

Witek chcąc okazać nam wdzięczność za przywrócenie do pełnej sprawności, kilkukrotnie powtarzał jakże skuteczną kurację. Wtórowaliśmy mu zgodnie, będąc przekonanymi, że lepiej zapobiegać niż leczyć. Dlatego też kolejne pertraktacje biznesowe ze szwagrem odbyły się dopiero trzy dni później.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 22.27