E-book
5.19
drukowana A5
17.06
Z końca świata do ciebie…

Bezpłatny fragment - Z końca świata do ciebie…


5
Objętość:
50 str.
ISBN:
978-83-8245-944-9
E-book
za 5.19
drukowana A5
za 17.06

— Florciu, chciałam ci powiedzieć, że za dwa miesiące wracamy do domu.- mama wypowiedziała to z ogromną radością stawiając obiad na stole.

— Mamo, o czym mówisz, przecież my jesteśmy w domu.

Nie rozumiałam tego co powiedziała mama. Moim domem było New Britain, tu się urodziłam, tu urodziła się i zmarła moja siostra, tu chodzę do szkoły i mam przyjaciół. Tu jest mój dom, nie mamy innego. A w dodatku mama spodziewała się kolejnego dziecka, więc o czym ona mówi?

— Wracamy do Polski, do Augustowa. Za miesiąc. Boże jak się cieszę!

Do jakiego Augustowa, do jakiej Polski, przecież tam niecałe pięć lat temu skończyła się wojna, tam nic nie ma! Tu jest wszystko co kocham. Mój dwunastoletni umysł nie rozumiał co się dzieje. Czułam szum i pulsowanie w głowie. O czym moja mama mówi? Czy świat może zawalić się w kilka sekund? Tak, mój wtedy się właśnie zawalił.

Rodzice przyjechali do New Britain w 1909 roku, ja urodziłam się tu dwa lata później. Mieszkamy przy Orange Street w małym, ale przytulnym mieszkaniu w wielorodzinnej kamienicy. Mama nie pracowała i zajmowała się domem, a tata pracował w fabryce produkującej narzędzia. Tu co niedzielę chodzimy do kościoła Świętego Kazimierza Królewicza przy mojej ulicy. To jest mój świat. Nie znałam i nie chciałam innego. Tu jest mi dobrze. Poza tym tu jest przecież pochowana moja siostra Urszulka.

— Dziecko, wracamy bo tam jest cała nasza rodzina, bo tam jest tak naprawdę nasz dom. W Polsce jest już spokojnie, wojna dawno się skończyła. Augustów jest piękny. Będzie ci tam dobrze. Tu przyjechaliśmy tylko za chlebem, ale możemy już wracać.

— Ale… kto zajmie się grobem Urszulki, nie możemy jej tak zostawić!

— O wszystko zadbałam, moja przyjaciółka Helen będzie się nim zajmować. Wszystko ustalone.

Wiedziałam, że nie mogę przecież zostać sama w New Britain sama, chociaż o takiej możliwości też od razu pomyślałam. Przecież Helen może i mną się zaopiekuje? Jednak znam rodziców, oni już zdecydowali. Nie było odwrotu. Jak to powiem Sarze i Elizie, moim przyjaciółkom? W Polsce nie znam nikogo. Jak się tam odnajdę? A z mojego polskiego nawet mam czasami się śmieje. To jakiś koszmar…

Przepłakałam kilka wieczorów, po cichu, nie chciałam denerwować mamy. Ona przecież się tak cieszyła, a poza tym spodziewała się dziecka.


Kilka dni później przy śniadaniu zapytałam:

— cCzy to o czym wtedy mówiłaś to prawda? Powiedz proszę, że mi się śniło — wpatrywałam się w mamę z nadzieją. Mama delikatnie podniosła głowę znad talerza.

— Tak kochanie, równo za cztery tygodnie wracamy.

Zostałam pozbawiona złudzeń. Wiedziałam, że z mamą nie ma już o czym dyskutować. Klamka zapadła a dziecko musi się dostosować.


Przez kolejne tygodnie trwało intensywne pakowanie dobytku. Wielkie skrzynie zaczęły zajmować większość jednego pokoju, a w samym domu powoli pustoszały ściany i kąty. Ten widok przyprawiał mnie o smutek, ale mama była radosna. Całość potem miała być przetransportowana do portu w Nowym Jorku, i wysłana innym statkiem do Polski a my ze sobą mieliśmy zabrać tylko najbardziej potrzebne rzeczy, choć tych też się trochę nazbierało. Przygotowaniami zajmowała się mama. Swoje rzeczy pakowałam sama. Nie było tego zbyt wiele, kilka zeszytów, ołówki, trzy sukienki, dwie pary butów, bielizna. Tyle.

Taty prawie nie było w domu, chciał do końca pracować i wracał do domu późnym wieczorem, zazwyczaj kiedy kładłam się już spać. Kiedy wstawałam rano, on zazwyczaj już właśnie wychodził. Rzadko go widziałam w tym czasie.

Ja z kolei w wolnym czasie spotykałam się z koleżankami i wypłakiwałam się na ich ramionach. To wszystko ciągle było poza moją wyobraźnią, bałam się okrutnie. Obiecałyśmy sobie, że będziemy zawsze do siebie pisać, że te przyjaźnie muszą przetrwać i jak tylko będę dorosła — wrócę. Wrócę też do Urszulki.

Koleżanki starały się mnie pocieszać, że będzie fajnie, że to przygoda. Jednak przygodą możesz chyba nazwać coś co dzieje się z twojej woli, a ta przygoda rozpoczęła się poza mną.


Nadszedł czas wyjazdu.

Do Nowego Jorku wyjechaliśmy trzy dni wcześniej. Zatrzymaliśmy się u znajomych rodziców.

Przyszedł wreszcie dzień wypłynięcia. Podróż miała być podzielona na kilka etapów, najpierw do Southampton, a potem do Gdańska, a potem dalej już lądem do Augustowa. Bardzo się bałam. Bałam się nowego życia, samej podróży, tego gdzie będziemy mieszkać. Nie znałam też rodziny z Polski. To wszystko było jedną wielką niewiadomą. Rodzice zdecydowali, dziecko musi słuchać. Moje żale czy krzyki nie miałyby sensu.

W Nowym Jorku musieliśmy dostać się do portu. Miasto to przytłoczyło mnie tłumami ludzi na ulicach i wysokimi budynkami, ich ilością. Od kolorów kręciło się w głowie. Ludzie też wydawali się inaczej ubrani, jakby bardziej wytwornie. New Britain przy Nowym Jorku to była maleńka wioska, a tu wszędzie głośno i tak intensywnie. I wszędzie daleko.

W dzień wypłynięcia, mama najpierw sprawdziła z jakimiś ludźmi z obsługi czy nasze rzeczy, jakie zabraliśmy ze sobą, dotarły i zostały załadowane i dopiero potem wszyscy weszliśmy na statek. Wchodząc na pokład czułam jak drży mi całe ciało, jak zamyka się jakaś część mojego życia, a rośnie obawa przed tym nowym.

Mauretania był statkiem ogromnym i niezwykle luksusowym. Był dłuższy niż kilka ulic w moim miasteczku, nie było widać jego końca i miał chyba osiem pokładów. Mógłby zmieścić sporą część mieszkańców New Britain. Nad statkiem górowały cztery wielkie kominy. Wielkość tej maszyny mnie przytłaczała.

Mieliśmy bilety do drugiej klasy. Mama spodziewała się dziecka i bała się tłoczyć w trzeciej klasie. Potrzebowała przestrzeni. To był duży wydatek dla nas, rodzice zazwyczaj byli bardzo oszczędni, jednak ten jeden raz i z wiadomych powodów chcieli sobie pozwolić na taki luksus.

Na początku musieliśmy znaleźć nasz pokój — kajutę. Nie było to łatwe w takim tłumie i zajęło sporo czasu zanim się udało. Ach, nigdy w życiu nie widziałam takiego bogactwa. Mój dom był skromny, nawet bardzo skromny w porównaniu z domami koleżanek. Dopiero teraz zrozumiałam, ze taki był plan od początku, od przyjazdu do New Britain rodzice planowali powrót i odkładali każdego centa na to i spokojne życie w Polsce. Ten jeden raz pozwolili sobie na przyjemność. Miałam oddzielne wygodne łóżko, nie materac, ani tapczanik, a wygodne łóżko nakryte ładną pościelą. Pierwsza rzecz jaka po wielu tygodniach sprawiła, że na mojej twarzy pojawił się delikatny uśmiech.

Nacieszyliśmy się „naszym” pomieszczeniem, a kiedy usłyszeliśmy, że zakończono wpuszczanie pasażerów na pokład, wybraliśmy się na wycieczkę po statku. Trzeba było zorientować się, gdzie będziemy jeść, gdzie można odpocząć, gdzie nie możemy wchodzić, tak, aby spokojnie przetrwać te prawie dwa tygodnie i nie zgubić się na tym wielkim statku.

Z kominów buchała para i usłyszeliśmy sygnał do wypłynięcia. Wszyscy wylegli na pokład i przeciskali się do burt, aby widzieć żegnające nas tłumy. Nas nikt nie żegnał, ale machałam ludziom stojącym na brzegu, a właściwie machałam i żegnałam moje wcześniejsze życie.

Pierwszy dzień to było poznawanie. Poznawanie pomieszczeń, ludzi, obsługi. Miałam wrażenie, że wszędzie są tłumy. Pierwszego już dnia odczułam uroki morskiej podróży, było mi niedobrze i bolał mnie brzuch. Drugi dzień prawie w całości spędziłam już w łóżku. Boże, jak ja przeżyję dwa tygodnie? Szybciej tu umrę!

Jednak kolejnego dnia było już trochę lepiej, nawet coś zjadłam. Aby móc w spokoju przeżyć resztę podróży poprosiłam mamę o książki, a właściwie, aby poszukała czy jest możliwość ich wypożyczenia do kajuty. Uwielbiałam czytać. Mam przyniosła mi Psa Baskerville`ów Arthura Conan Doyle`a, i Czarnoksiężnika z Oz Franka Bauma, które przeczytałam w mgnieniu oka. A dwa dni później, kiedy poczułam się lepiej, postanowiłam poszukać sama, gdzie mogę pożyczyć jakieś książki.

I tak trafiłam do cudownego miejsca. Nigdy nie zapomnę pomieszczenia, w którym była biblioteka, było większe niż cała nasza kamienica w New Britain. Wszystkie ściany tutaj zajęte były po sufit regałami z książkami. Poczułam się jak w raju. Uwielbiałam czytać, ale książki były drogie, więc w domu mieliśmy ich jedynie kilka. Tutaj były chyba tysiące. Począwszy od bajek dla dzieci po klasyków z różnych krajów. W tym miejscu później spędziłam większą część podróży. W szkole i poza domem mówiłam po angielsku, jedynie w domu po polsku, a tu znalazłam polskie książki, których wcześniej nie widziałam! Mój polski był … koślawy, jak to określała moja mama, ale teraz miałam okazję pouczyć się w spokoju.

W Pustyni i w puszczy Sienkiewicza mnie porwała. Nie rozumiałam niektórych słów, dopytywałam rodziców, ale ta książka mnie zaczarowała. W taki sposób zaczęłam sobie wyobrażać Polaków, wytwornych, serdecznych, ładnie mówiących, podróżujących po świecie. Język i treść książki były też dla mnie ogólnie zrozumiałe. Ta książka uspokoiła mnie trochę.

Biblioteka była moim ulubionym miejscem na statku. Zachwyciła mnie jednak też „weranda”, gdzie pasażerowie mogli odpoczywać na leżakach i wpatrywać się w ocean. Z książką spędziłam tam również dużo czasu.

Ogólnie, po kilku dniach znałam już wszystkie miejsca do których można było wejść. Poza książkami to właśnie była moja rozrywka. Poza tym spotkałam kilka polskich rodzin, które tak jak moja, postanowiły wrócić do wolnej, odradzającej się Polski. Czułam ich radość i ogromne nadzieje. Pomogło mi to w powolnej zmianie nastawienia do sytuacji, w jakiej się znalazłam.

Myślałam, że ta podróż będzie mi się dłużyła. Minęła jednak dość szybko. Dzięki czytaniu, nowym znajomościom, rozmowom i rozmyślaniu dni przemknęły nadspodziewanie szybko. Znaleźliśmy się w Southampton. Tu mieliśmy zostać dwa dni i czekaliśmy na statek do Polski.

Wynajęliśmy maleńki pokoik przy porcie. W tym czasie tata pilnował, aby nasze rzeczy zabrane ze sobą były przeładowane na drugi statek. Ja z mamą odpoczywałyśmy, trochę spacerowałyśmy. A dwa dni później wchodziliśmy już na drugi statek, który miał mnie zabrać do kraju rodziców. Statek był znacznie mniejszy niż ten pierwszy, ale ciągle ogromny. Ten rejs miał trwać tylko kilka dni, a z każdym zbliżaliśmy się do nieznanego mi domu.

Szukałam na statku biblioteki. Znalazłam coś co można było nazwać biblioteczką, ale tu były już tylko polskie i angielskie książki. Jednak znowu mogłam marzyć i wyobrażać sobie jak to będzie.

Statek w międzyczasie przybijał do kilku europejskich portów, gdzie część osób wysiadała a inna wsiadała. Rejs wydawał mi się spokojny. Dobrze, że wtedy nic nie wiedziałam o statku Titanic, który trochę ponad dekadę wcześniej rozbił się o lodowe góry. Myślę, że wtedy miałabym problem z wejściem na statek już w Nowym Jorku. (Nigdy też później już statkiem nie płynęłam)

Dopłynęliśmy do Polski. Czy widok jeszcze ze statku mnie czymś zaskoczył? Chyba nie. Widać było w oddali miasto, kilka wyższych budynków, chyba kościołów i dużo drzew.

W końcu postawiłam nogi na polskiej ziemi. Rodzice wydawali się podekscytowani, mama cały czas pospieszała mnie i czułam jej zdenerwowanie.

Okazało się, ze z Gdańska jedziemy jednak najpierw do Warszawy. Tata miał tam jakieś sprawy do zamknięcia, nikt mi nie mówił o niczym w szczegółach. Jakieś sprawy w banku.

Zabrał nas i jeszcze jedną rodzinę jakiś dziwny automobil, który wlókł się niemiłosiernie. Poza tym co chwilę ktoś potrzebował przerwy za potrzebą, albo rozprostować nogi, więc jechaliśmy kilkanaście godzin, a może dłużej.

Warszawa była piękna, wielka i gwarna. Piękne kamienice na głównych ulicach i wytworni ludzie.

— tTak jak w książce — pomyślałam.

Przenocowaliśmy w jakimś tanim hoteliku. Następnego dnia, bardzo wcześnie tata pojechał załatwić swoje sprawy a około 10:00 mieliśmy ruszać do Augustowa.

Z Warszawy zabrał nas automobil znajomego taty, który pochodził z Augustowa. Znajomy był w Warszawie współwłaścicielem fabryki i stać go było na taki luksus. Tym samym my mogliśmy cieszyć się nim również. Wcześniej kilka razy siedziałam w automobilu, ale to były kilkuminutowe przejażdżki. Teraz mieliśmy dojechać do Białegostoku i zatrzymać się na dzień lub dwa u rodziny.

Tak naprawdę wcześniej w Ameryce nigdzie nie podróżowałam, nawet nie wyjeżdżałam poza New Britain, więc od samego wyjazdu do Nowego Jorku moje oczy chłonęły wszystko wokoło. Inni ludzi, jakoś inaczej ubrani, wydali mi się bardziej poważni, jednak mniej uśmiechnięci niż w książce. Podróżując widać było też więcej przestrzeni, zabudowania dzieliły długie kilometry. I te lasy, wszędzie, i takie różnorodne drzewa i zwierzęta przy drodze! To było mimo wszystko piękne.

Jechaliśmy bardzo długo, na tyle długo, że zasnęłam. Obudziłam się pod Białymstokiem. Wydał mi się nawet podobny do New Britain, mnogość wysokich kominów wskazywała, że są tu również jakieś fabryki.

Przejechaliśmy przez całe miasto, a rodzina mieszkała z jego drugiej strony, blisko drogi w kierunku Augustowa.

Domek ich był nieduży, ale było podwórze, a na nim dalej za domem, stały budynki gospodarcze. Z domu wybiegła jakaś tęga pani i rozłożyła szeroko ręce szczebiocząc do nas.

— Zosieńko, kochani, o Boże, o Boże! Jaka duża ta wasza Flora! Władziu chodźcie! Zaraz grzeję wam obiad! Spodziewałam się was po południu a toż już wieczór! A wy na pewno zmęczeni! To chodźcie, chodźcie!

Cały czas mówiła, płakała i nas ściskała. Widać było wzruszenie na jej twarzy tyle, że ja dalej nie wiedziałam kto to dla mnie jest.

— Mamo a ta pani to kto? — szepnęłam mamie do ucha.

— No przecież to Waleria, mówiłam ci o niej. Siostra stryjeczna twojego taty. Dzięki Bogu, że nas przyjmie bo czarna noc by nas tu zastała a zimno się już robi.

Ciotka nakarmiła nas ziemniakami ze skwarkami i cebulą. Smakowało mi bardzo! A potem wydzieliła nam jeden pokój. Jedno duże łóżko, wszyscy się tam zmieściliśmy.

Nie mogłam zasnąć. Nie wiem czy to efekt zdenerwowania czy zmęczenia. Ja ciągle nie wiedziałam dokąd jadę i co tam będzie.

Z samego rana ciotka Waleria przygotowała nam śniadanie, pajdy swojskiego chleba i biały ser. Jakie to było pyszne! A zaraz potem ruszyliśmy do Augustowa. Mieliśmy do przebycia prawie sto kilometrów. Znowu wszędzie wokoło lasy, kilka wiosek i pachnące wręcz powietrze.

Kiedy po wielu godzinach zobaczyłam tablicę „Augustów 20 km” moje serce zaczęło szybciej bić. To się naprawdę działo, już za chwilę zobaczę swoje nowe życie, nowe miejsce, nową rodzinę. Jak mnie przyjmą? Jak będą mówić? Czy będę ich rozumieć i przede wszystkim czy mnie zaakceptują? — plątanina myśli przemykała mi przez głowę.

Po jakimś czasie mama wyrwała mnie ze świata myśli — Augustów! — krzyknęła a po jej policzkach poleciały łzy. Oczy taty też błyszczały i ukradkiem widziałam jak je przeciera, niby przez zmęczenia, ale to było wzruszenie. Moje oczy natomiast chłonęły każde drzewo, każdego człowieka i każdy mijany dom.

— Który to nasz dom mamo? — nie mogłam się doczekać.

— Już jesteśmy przy parku teraz w lewo i w prawo i już. Jesteśmy prawie na miejscu.

Samochód zatrzymał się, moje serce razem z nim. Zatrzymaliśmy się przed niedużym ale ładnym, pomalowanym na biało domem z wąskim ogródeczkiem z przodu i dużym podwórzem widocznym z tyłu. To dom moich dziadków ze strony taty.

Wysiedliśmy z auta a ja zauważyłam ruch zasłon w jednym z okien i już za chwilę starsze małżeństwo prawie wybiegło do nas z rozpostartymi ramionami.

— Dzieci moje! Myślałam, ze was nie doczekam, że was nigdy już nie zobaczę! Byłam przekonana, że będziecie już wczoraj. Tak się martwiłam. Bogu niech będą dzięki! — starsza pani zanosiła się płaczem i ściskała mamę. Później przyszła kolej na tatę i na mnie.

— Florcia, tak?

— Tak, dzień dobry proszę pani. — wydukałam zdenerwowana.

— Dziecko, ja jestem twoją babcią. — która zaczęła znowu mnie całować i ściskać.

Drobna kobieta z chustką na głowie, w skromnej sukience. — w sumie tata jest do niej podobny — pomyślałam.

Dziadek na początku stał trochę z boku. Pan z sumiastymi wąsami lekko zakręconymi na końcach do góry. Kiedy babcia nas przywitała, przyszła kolej na niego.

— Dzień dobry …dz… dz… dziadku.

Uśmiechnął się i przytulił mnie.

— No to do domu, chodźcie do waszego domu. — mocno podkreślił to, że to nasz dom.

A ja wtedy pomyślałam, że jakoś to będzie.

Dom był duży, cztery pokoje i przestronna kuchnia a jeszcze dodatkowo mały pokoik na poddaszu.

Rozpakowaliśmy nasze rzeczy w jednym z pokoi. Pozostałe miały dopiero dojechać za jakiś czas. I zaraz babcia zawołała nas na jedzenie.

W największym w domu pokoju stał pięknie przygotowany stół. Biały obrus, piękne naczynia i sztućce, a na środku ustawiony był krzyżyk. Babcia zaczęła wnosić jedzenie, najpierw waza z zupą a potem mięso i ziemniaki. Tak dobrze i dużo nigdy nie jadłam.

Rodzice nie mogli nacieszyć się dziadkami a rozmowy trwały chyba do późnych godzin nocnych. Ja po takiej drodze i najedzona zaczęłam przysypiać, kiedy ciągle było widno. Babcia widząc to zaprowadziła mnie do pokoju na poddaszu.

— To będzie Twój pokój — powiedziała — masz łóżko przygotowane. Zostawiam ciebie tu i śpij spokojnie. — delikatnie popchnęła mnie ręką, aby weszła dalej.

Nie mogłam uwierzyć — będę miała swój pokój! Niewiarygodne! W New Britain wszyscy musieliśmy spać w jednym. Jaka szkoda, ze Urszulka tego nie może zobaczyć! Zakręciła mi się w oku łza! Sen na chwilę mnie opuścił. Niepewnie zrobiłam kilka kroków do przodu a jak tylko babcia przymknęła drzwi zaczęłam dotykać wszystkie przedmioty i meble. Cieszyłam się każdym drobiazgiem.

Usiadłam w oknie, z którego widać było część ulicy i kilkanaście domów, większość drewnianych, a tylko nasz i jeszcze jeden był murowany. Przed każdym domem ogródek, prawie za każdym podwórzem, i bardzo zielono.

Siedziałam na parapecie aż się ściemniło i dopiero wtedy położyłam się do łóżka. Ostatnia moja myśl przed snem była taka, że w New Britain żyliśmy bardzo skromnie, nawet biednie a tu, u dziadków było jakby wszystkiego pod dostatkiem.


Następnego dnia obudziło mnie pianie koguta. Przysłuchiwałam się czy na dole ktoś już chodzi, ale nic nie słyszałam. Po wczorajszym długim rodzinnym posiedzeniu wszyscy odsypiali. Starałam się zachowywać cichutko, żeby nikogo nie obudzić. Zeszłam na dół i okazało się, ze jednak drzwi na podwórze są otwarte a dziadek krząta się przy inwentarzu. Spuściłam głowę, kiedy tylko mnie zauważył.

— Chodź dziecko, pokaże ci jak się karmi kury i świnki, kiedyś mnie w tym zastąpisz jak będzie potrzeba, a ja już jestem stary. — pociągnął mnie za rękę.

Byłam trochę zawstydzona, bo to na razie ciągle obcy człowiek, nie znam go, ale nie opierałam się, ciekawość wzięła górę.

— Pewnie ci źle dzieciaku, ale nie martw się, przyzwyczaisz się, poznasz koleżanki, na jesieni pójdziesz do szkoły. Oswoisz się. Ludzie tu dobrzy, pracowici, czasem który tam za bardzo wypije, ale tu dobrzy ludzie mieszkają w tym mieście. Na rynek cię zabiorę to zobaczysz atrakcje, wszelkie dobro można kupić albo sprzedać, a i do lasu wozem jak będziesz chciała to pojedziemy. Pięknie tu u nas. Pokochasz to miejsce.

To co widziałam podobało mi się, ale to nie szybko będzie moje miasto, „moje” było New Britain i miejsce, i ludzie. Tutaj na razie czułam głównie niepewność.

Pierwsze trzy dni spędziłam w obejściu należącym do dziadków. Poznałam chyba wszystkie kąty, wszystkie zwierzaki, dzikie koty, jakie pojawiały się na podwórzu. To wszystko jednak nie zmieniało faktu, że tęskniłam za „moim” domem, za Sarą i Elizą, za wymianą sekretów i możliwością opowiedzenia im co się działo przez ostatnie tygodnie.


Kolejnego dnia dziadek zarządził, ze wychodzimy na targ a po drodze odwiedzimy znajomych. Poszliśmy we troje, dziadek, mama i ja. Ubraliśmy się schludnie i wyruszyliśmy. Z naszej ulicy skręciliśmy w prawo gdzie w oddali zauważyłam park. Przeszliśmy kawałek dalej i naszym oczom ukazał się ogromny i gwarny plac, gdzie sprzedawano różne produkty. Sprzedawcy wystawili swoje produkty na wozy albo nieduże stragany i każdy głośno swoje zachwalał. Gwar i szum, i życie!

Przechodząc obok jednego ze straganów usłyszałam jak nieznajomy, wcale nie szeptem mówi:

— O zobacz, amerykanka zjechała do domu! Pewno dolarów nawiozła! Bogaczka! A ten dzieciak to chyba jej, czarne włosy jak u cygana ma!

Ścisnęłam mamę bardziej za jedną rękę a drugą zaczęłam wycierać łzy. Nie byłam pewna czy dobrze zrozumiałam ale to na pewno nie była życzliwa ocena.

— Nie martw się dziecko, ludzie wszędzie tacy sami, zawsze się znajdzie ktoś mało życzliwy. Ja i tak wiem, ze tu dobrych ludzi przewaga, nie mazgaj się już. Idziemy po ciastka. Od razu humoru dostaniesz.

Dziadek próbował pocieszać, ale było mi bardzo źle.

Kupiliśmy słodycze i inne produkty a do domu wracaliśmy inną drogą.

— Odwiedzimy Władka Rukściów, ty Zośka pamiętasz a Florka pozna

Weszliśmy na ulicę Kościuszki, ucieszyłam się, że wiem kto to był, że jest tu cokolwiek, jakaś namiastka czegoś co znam. Weszliśmy na wielkie podwórze, chyba ze 3 razy większe niż dziadka. Dom był drewniany ale bardzo duży i zadbany. W głębi kilka budynków ze zwierzętami.

Na podwórku biegały trzy dziewczynki w różnym wieku, dwie raczej starsze ode mnie a jedna chyba kilka lat młodsza.

— Tato, tato goście na podwórzu — krzyknęła najmłodsza.

— Cicho Irka, już idę — i wyszedł pan niewysoki, ale barczysty z wąsem bardziej sumiastym niż u dziadka. — o Wierzbiński zawitał! Siadajcie na ławkę! A i Zośka widzę cała i zdrowa z tej Hameryki wróciła! A ta dziewoja to pewno wnuczka. No czas leci ludzie, oj leci!

Dziadek powiedział, żebyśmy po obejściu się przeszły bo on ma do Rukścia interes do omówienia.

— Dzień dobry — Irenka jestem a ty? — podbiegło do mnie dziewczę z rozwianymi włosami w leciutkiej sukience i nie czekając na odpowiedź — chodź pokaże ci konie.

— Jestem Florentine, nie…, nie — Florka — mów na mnie Florka.

Irka zaprowadziła nas do stajni, otworzyła wielkie drzwi i pozwoliła wejść.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 5.19
drukowana A5
za 17.06