drukowana A5
Kolorowa
63.71
Z Kazachstanu i Kołymy do Polski

Bezpłatny fragment - Z Kazachstanu i Kołymy do Polski

Wspomnienia


5
Objętość:
224 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 мм
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-8384-423-7

PONURY CIEŃ SYBIRU

Bliscy zobowiązali nas do ważnego zadania:

Stać na straży prawdy i pamięci.

Aby świat usłyszał o ich tragedii.

O tym, jak ginęli na zesłaniu Polacy.

O tym, że nie ulegli sowietyzacji.


Książkę dedykuję moim przedwcześnie zmarłym Rodzicom, których słowa, ciepło i wsparcie na zawsze pozostaną w moim sercu.

Dedykuję także dziadkom, wujkom oraz ciociom Stefani i Teresie, które pomogły mi odtworzyć koleje ich wojennych losów.

Nie mogę zapomnieć o mojej siostrze, której dobre rady, otucha i nieustająca motywacja były nieocenione w procesie pisania tej książki.

Słowem wstępu

Nigdy nie przypuszczałam, że będę miała cokolwiek wspólnego z pisaniem książki, która nie tylko przybliży historię mojej rodziny, ale także spełni rolę edukacyjną dla młodych czytelników.

W naszym domu przez lata przewijało się słowo „głód”. Głód, jako narzędzie represji, był wszechobecny i najbardziej dotkliwy w czasie wieloletniej katorgi.

Gdzieś, kiedyś usłyszałam pewne słowa:


„Najstraszniejszą śmiercią, jaka może spotkać człowieka, jest śmierć głodowa… ona trwa całą wieczność…

Zatrucie gazem — to tylko krótka chwila…

Strzał w głowę — zaledwie sekunda…”.


Cena mojej książki to suma największych wzruszeń z wyprawy w głąb sybirackich serc, trudnej podróży w przeszłość, po rozległych bliznach zadanych w tamtych odległych latach. To osobista opowieść o sieroctwie, historia dzieci, które po zsyłce musiały natychmiast stać się dorosłe, a ich matkę i ojca zastąpiła niespełna szesnastoletnia siostra.


Moi bohaterowie to:


— Dziadkowie: Anna i Wojciech Mielnikowie,

— Anna, moja Mamcia, którą pieszczotliwie nazywano Nusią,

— Wujek Tadeusz,

— Wujek Edmund, zwany Mundkiem,

— Ciocia Stefa, nazywana Funią,

— Ciocia Teresa, pieszczotliwie zwana Titką — obecnie jedyna żyjąca z rodzeństwa.


Ku mojemu zdumieniu, ciocia Teresa zgodziła się podzielić bolesnymi wspomnieniami z dzieciństwa. Z zapartym tchem, czasem z niedowierzaniem, a innym razem z przerażeniem, słuchałam jej opowieści i spisywałam je.

Na prośbę znajomych, za zgodą cioci, przekazałam im te spisane wspomnienia do przeczytania. Widząc, jak bardzo poruszyły ich losy obcych im ludzi, zrozumiałam, że ta żywa pamięć musi zostać ujawniona światu.

Barbara Janczura

sybiracylubaczow.blogspot.com

Z kart historii

Sybir to nie to samo, co Syberia. Syberia jest krainą geograficzną, rozciągającą się od Uralu po Kamczatkę, natomiast Sybir w zbiorowej pamięci Polaków od wielu pokoleń symbolizuje cierpienie i zniszczenie polskości, stanowiąc narodową Golgotę. To tam, w rozrzuconych po bezkresnych przestrzeniach tajgi osadach i przysiółkach, na stepach, przez dziesięciolecia zsyłano przeciwników carskiego Imperium. Kibitki, sanie i bydlęce wagony przewoziły tysiące polskich zesłańców, począwszy od uczestników Powstania Kościuszkowskiego, przez studentów wileńskich ze Związku Filomatów, żołnierzy powstania listopadowego i styczniowego, rewolucjonistów z 1905 roku, aż po setki tysięcy jeńców wojennych i cywilów z terenów zajętych przez sowiecką armię na mocy traktatu Ribbentrop-Mołotow.

Sybir to ogromna rana w naszej narodowej świadomości, cmentarz wielu pokoleń Polaków.

Niestety, mimo że Katyń stał się narodowym sanktuarium z grobami bestialsko zamordowanych oficerów, na Syberii i w stepach Kazachstanu nie znajdziemy polskich metropolii. Bezimienne groby rozsiane są wzdłuż szlaków zsyłki, w osadach nad brzegami rzek Irtysz, Obu, Jeniseju, na cmentarzach wyrąbywanych w twardej, niegościnnej ziemi, na nieogarnionych przestrzeniach — miejscach, gdzie w 1940 roku przesiedlono dziesiątki tysięcy polskich rodzin.

Głód, katorżnicza praca, tęsknota za krajem i niepokój o bliskich były codziennością dla wszystkich skazanych na syberyjską poniewierkę.

Nie do końca znana jest dokładna liczba obywateli polskich wywiezionych do ZSRR; zawsze była ona zaniżana przez władze sowieckie. Deportacje odbywały się zgodnie z wcześniej ustalonym planem. Z terenów pod okupacją sowiecką można było wyjechać na tzw. białe niedźwiedzie w dowolnym momencie. Nieustannie przeprowadzano transporty skazańców do obozów pracy, znanych, jako łagry. Gdy mówimy o deportacjach, osoby, które przeżyły tamte czasy, najczęściej mają na myśli cztery główne wywózki — w lutym, kwietniu i czerwcu 1940 roku oraz w czerwcu, tuż przed wybuchem wojny sowiecko-niemieckiej w 1941 roku. W ciągu jednej nocy opustoszały całe wioski i ulice miast.

Należy pamiętać, że 10 lutego wywożono całe rodziny, a 13 kwietnia tylko matki z dziećmi.

Przed II wojną światową do syberyjskich tajg zsyłano spiskowców, którzy z bronią w ręku walczyli o wolność Ojczyzny. W sowieckiej strefie okupacyjnej podczas II wojny światowej za elementy wywrotowe uznano inteligencję, urzędników państwowych, księży oraz tysiące zwykłych ludzi. Całe rodziny, matki z nieletnimi dziećmi i starsi ludzie byli więzieni, jako pospolici przestępcy, wywożeni na wschód za Ural, aby nigdy więcej nie zobaczyli swojego domu rodzinnego.

Dziś oddajemy hołd pamięci i modlitwie tym, którzy zginęli, walcząc z okupantem pod znakiem swastyki, sierpa i młota. Pamięć i modlitwa są również potrzebne nam, żyjącym, oraz tym, których bezimienne groby rozsiane są na bezdrożach polskiej Golgoty — Syberii.

Ludzkie wspomnienia przechowują prawdę o tamtych strasznych czasach, nie w celu szukania zemsty, lecz aby świadczyć o prawdzie i chronić potomnych przed podobnym losem.

Mimo upływu lat, Sybir wciąż tkwi głęboko w sercach i pamięci Sybiraków.

Życiorysy Bliskich

Pisząc o przeżyciach ludzi bliskich mojemu sercu, o piekle, przez które przeszli, nie sposób nie wspomnieć, choćby krótko, o samych bohaterach.

Z Archiwum Akt Nowych w Warszawie otrzymaliśmy dokument zawierający taki zapis:

ZAŚWIADCZENIE

Archiwum Akt Nowych potwierdza, na podstawie dokumentów Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej Rządu RP/emigracyjnego/ w Londynie / sygn. 31/, że w spisie sporządzonym na 1 stycznia 1943 r. dotyczącym rodzin wojskowych wywiezionych do ZSRR, pod pozycją 7698 znajduje się następujący wpis:

Mielnik Anna, córka Mikołaja, urodzona w 1990 roku, zmarła 13 marca 1943 roku; Aktjubińska Obłast, Kluczewoj rejon, poczta Bogusławka, kołchoz Krasnyj Kołos, posiołek Czernowodsk.


Dzieci:


Anna urodzona w 1925 roku;

Stefania urodzona w 1926 roku;

Tadeusz urodzony w 1928 roku, zmarł 21 listopada 1942 roku;

Edmund urodzony w 1932 roku;

Teresa urodzona w 1934 roku;


Mąż: Wojciech, „plut.”

Pismo z Archiwum Akt Nowych z 1991 roku

Dziadzio, Wojciech Mielnik, syn Antoniego i Ewy, przyszedł na świat 23 kwietnia 1893 roku. Pełnił funkcję funkcjonariusza Policji Państwowej w Cieszanowie.

Ciocia Stefa z ojcem

Babcia, Anna Mielnik z domu Smoliniec, nie pracowała zawodowo. W codziennych obowiązkach domowych oraz w opiece nad piątką niesfornych dzieci wspierała ją pomoc dochodząca. Pełniła rolę matki, nauczycielki i powierniczki, wpajając swoim dzieciom zasady życiowe oraz dając przykład chrześcijańskiej miłości do ludzi, tolerancji i dobroci. Wieczorami spędzała długie godziny na cerowaniu i reperowaniu różnych elementów garderoby. Żaden żebrak, który zapukał do drzwi kuchennych, nie odszedł bez gorącego posiłku i odzieży.

Legitymacja z 1937roku uprawniająca do przejazdu państwowymi środkami komunikacyjnymi według ulg taryfowych dla urzędników państwowych.


Od lewej córka Anna, Babcia, wujek Tadeusz, ciocia Stefa

Dzieci :


Anna, córka Wojciecha i Anny z domu Smoliniec, przyszła na świat 15 stycznia 1925 roku w Lisich Jamach jako najstarsza z pięciorga rodzeństwa.

Wychowywała się w Cieszanowie, gdzie ukończyła sześcioklasową szkołę podstawową. W 1937 roku rozpoczęła naukę w gimnazjum w Żółkwi.

Z tego okresu zachowały się dwa zdjęcia.

Pamiątka z I Komunii Świętej (Anna Mielnik od lewej)
Ze szkoły w Żółkwi

Dalszą naukę przerwał wybuch II wojny światowej.

W 1926 roku na świat przyszła druga córka, Stefania.

Pierwsza Komunia Święta Stefy

Dwa lata później, w 1928 roku, przyszedł na świat pierwszy syn, Tadeusz.

W albumie rodzinnym znajduje się stare, mocno nadgryzione zębem czasu zdjęcie z Jego Pierwszej Komunii Świętej, traktowane jak relikwia.

Pierwsza Komunia Święta Tadeusza

Siedem lat przed wybuchem wojny urodził się kolejny syn, Edmund, a dwa lata później, w 1934 roku, urodziła się najmłodsza córka, Teresa.

Oczami dziecka…

Rys. 1. Ogród w Cieszanowie

Oczami dziecka widzę jasne, łagodne poranki, krople rosy na trawie w pięknym i przestronnym ogrodzie w Cieszanowie, gdzie moja Mamcia i jej rodzeństwo spędzało dzieciństwo u boku kochających rodziców.

Duży, wygodny dom z dwoma pokojami, przestronną kuchnią i sienią był miejscem, w którym czuli się bezpiecznie, miejscem spokoju i wytchnienia dla całej rodziny oraz miejscem spotkań przy wspólnych posiłkach. To właśnie tutaj młodsze dzieci urządzały zabawy, a starsze odrabiały lekcje.

Dziadzio, przedwojenny policjant, był człowiekiem dobrym, sumiennym i sprawiedliwym. Nigdy nikomu nie wyrządził krzywdy.

Podczas służby patrolowej jego jedynym środkiem lokomocji był rower, który stał się symbolem wyższego statusu społecznego, podobnie jak dzisiaj dobra marka samochodu. Dzieci mogły jeździć na rowerze tylko po jego starannym wyczyszczeniu. Posiniaczone kolana były natomiast efektem jazdy na wysokim, męskim rowerze, gdzie niełatwo było utrzymać równowagę.

W domu panował dostatek, ale nie było marnotrawstwa. Dziadkowie prowadzili oszczędne życie, zbierając pieniądze na zakup nowego domu, nie mogąc zdecydować się między Żółkwią a Cieszanowem.

W pamięci cioteczek i wujka pozostaje żydowski szabas, domowy jabłecznik, dzieża, zabawy w ciuciubabkę, szatkownica na korbę do szatkowania kapusty, pomidory rozkładane na werandzie, ceny jajek i cukru, domowe przetwory robione w kamionkach.

Marmoladę zapiekano w piekarnikach, ponieważ poza dużymi słoikami nie było innych naczyń na przetwory.

We wspomnieniach pojawia się jeszcze jedno zabawne zdarzenie. Jeden z synów, Tadeusz, uczeń trzeciej klasy, niezbyt przykładał się do nauki. Czarnowłosy, pucołowaty chłopiec uwielbiał biegać po ogrodzie i bawić się z kolegami. Pewnego dnia, po powrocie ze szkoły, rzucił w kąt książki i chciał wymknąć się na pole, ale babcia zmusiła go do nauki. Trzeba przyznać, że dziadkowie bardzo dbali o edukację dzieci. Mimo protestów babcia była nieugięta. Zamknęła drzwi do pokoju, w którym niesforny chłopak miał odrabiać lekcje, i zabrała się za przygotowanie obiadu.

Z zadowoleniem na twarzy przysłuchiwała się głosowi syna, dochodzącemu zza drzwi.

— Uczy się — pomyślała z ulgą. Tak trudno było zmotywować tego urwisa do nauki…

Jednak monotonny ton dziecka wzbudził jej ciekawość. Cichutko podeszła do drzwi i nasłuchiwała.

— Mamcia myśli, że się uczę, a ja się nie uczę.

— Mamcia myśli, że się uczę, a ja wcale się nie uczę — powtarzał Tadeusz płaczliwym głosem.

Mimo złości, babcia zgodziła się, by poszedł do kolegów, pod warunkiem, że lekcje odrobi później.

W pamięci wciąż tkwią wspomnienia zabaw w ogrodzie oraz chwila, gdy, nieświadomi zagrożenia, machali w kierunku nadlatujących samolotów nieprzyjaciela, których piloci otworzyli ogień. Na szczęście nikomu nic się nie stało, jednak od tamtej pory stali się znacznie bardziej ostrożni. Do dziś przed oczami mają obraz spadających bomb…

Rys. 2. Spadające bomby.

W sąsiedztwie mieszkała bardzo uboga rodzina żydowska z liczną gromadką dzieci. Gdy tylko ktoś pojawiał się w ogrodzie, dzieci natychmiast podbiegały do ogrodzenia, wołając:

— Nuśty, daj gruśty… daj jabto…

Żadne z rodzeństwa nie pamiętało, dlaczego najstarszą siostrę Nusię nazywano „Kapustą” i wołano na nią:

— „Kapusta… kapusta na zagonie”.

Dziadkowie śmiali się z tych dziecięcych psot, komentując:

— Cóż, za pomysły mają dzieci!

Niestety, czas zatarł wiele wspomnień z ich dzieciństwa, a te rozrzucone fragmenty układają się w wyraźny obraz, przypominający mozaikę stworzoną przez artystę.

Pożegnanie z ojcem i deportacja

Całe życie mojej rozmówczyni, cioci Teresy, naznaczone było wieloma dramatycznymi momentami, o których przez długi czas nie potrafiła mówić. W końcu jednak przełamała się i podzieliła swoimi wspomnieniami o wojennych cierpieniach, doświadczonym sieroctwie, przeżyciach na zesłaniu, pobycie w sierocińcu, śmierci bliskich oraz bezdomności.

Teraz oddaję głos cioci Teresie, która ma jeszcze wiele do opowiedzenia.


Nadeszło to, co najgorsze. Od 1 września 1939 roku trwa wojna. Miała być nierealna, odległa, miała nigdy do nas nie dotrzeć. A jeśli już, to z pomocą sprzymierzonych państw — Francji i Anglii — miała mieć krótki żywot. Nagle jednak nasze beztroskie dzieciństwo, spędzane u boku kochających rodziców w okazałym domu w Cieszanowie, oraz dalsza nauka w gimnazjum w Żółkwi, zostały przerwane przez strach, łapanki, rewizje, naloty, a później wywózki w głąb ZSRR. To w skrócie obraz tamtych strasznych lat.

Już w pierwszych dniach września naszego ojca powołano do wojska. Nikt z nas nie pamięta, dlaczego oddział, do którego został przydzielony, po dotarciu do miejscowości Mosty został rozwiązany, a ojciec wrócił do domu.

7 września wojna dotarła do Cieszanowa, a mieszkańcy nie mieli pewności co do swojego życia. Nieustanne bombardowania, spadające bomby i snujący się nad nimi niebieski dym — zapewne był to gaz. Panika ogarnęła ludność, która uciekała na łąki, nad rzekę, a niektórzy kryli się w piwnicach. Wśród nich były ofiary śmiertelne oraz ranni. Niedługo później, 12 września, Cieszanów został zajęty przez Niemców, a tuż po ich wkroczeniu rozpoczęły się aresztowania wyższych urzędników państwowych, począwszy od burmistrza i sekretarza Zarządu Miejskiego, aż po kierownika szkoły.

W obawie przed aresztowaniem i deportacją do obozu koncentracyjnego nasi rodzice postanowili przenieść się do jedynego brata mamy, który mieszkał w pobliskiej wsi Lisie Jamy.

Ryzykowali, nie zdając sobie sprawy, że ich decyzja przyniesie tak wiele cierpienia, smutku i łez — deportację, przymusową pracę, choroby i śmierć. Uciekając przed Niemcami, staliśmy się ofiarami sowieckich prześladowań, a nowe miejsce, które miało być dla nas schronieniem, zaczęło budzić negatywne emocje.

17 września 1939 roku, gdy Armia Czerwona wkroczyła na teren naszego kraju, rozpoczęła wcześniej zaplanowane „oczyszczanie terenów z wrogich elementów”.

W powietrzu unosiły się plotki o zwiększonym ruchu na stacjach kolejowych. Szeptano o przygotowywanych taborach, kratowaniu okien, budowaniu pryczy oraz wagonach zaryglowanych z jednej strony. Ludzie mieli złe przeczucia, ale nikt nie chciał myśleć o możliwych deportacjach.

Kolejne miesiące były prawdziwym koszmarem. Rodzicom często wydaje się, że potrafią ukryć pewne sprawy przed dziećmi, ale są w błędzie. Słyszeliśmy nerwowe, prowadzone ściszonymi głosami nocne rozmowy mamy i taty, w których z niepokojem mówili o rosnącej liczbie napadów i aktów skrytobójstwa, o tym, że z okolicy znika coraz więcej Polaków.

— Nie zrobiliśmy nikomu krzywdy — powtarzała mama.

 Dlaczego ktoś chciałby nas skrzywdzić? — pytaliśmy, spoglądając na rodziców…

— Nie, nam nic nie grozi… jesteśmy tu bezpieczni — uspokajali nas rodzice.

Teraz, po latach, uważam, że mój ojciec, przedwojenny policjant i żołnierz, miał przeczucie, iż w nowej rzeczywistości władza wroga może wystawić mu rachunek za jego patriotyzm i głęboką miłość do ojczyzny.

Zwłaszcza że krążyły plotki, iż NKWD korzysta z usług miejscowych nacjonalistów, tworząc długie listy „wrogów ludu”.

Być może nie przypuszczał, że tak szybko znajdzie się ktoś, kto będzie mu nieprzychylny i doniesie na nas…

To przerażające, jak wiele zła może wyrządzić człowiek w imię nienawistnej ideologii…


Pamiętam, że był czwartek, 11 kwietnia 1940 roku.


Scenariusz zawsze ten sam: noc, walenie w drzwi…

— Wpadło ich chyba pięciu. Starszy enkawudzista i żołnierze. W drzwiach stał „striełok” z bagnetem na karabinie, a drugi kręcił się wokół domu. Pozostali przeszukiwali mieszkanie, w którym oprócz mamy i ojca byli także moi dwaj bracia — Tadeusz i Mundek, ja oraz moje dwie starsze siostry — Nusia i Funia. Ich celem, przynajmniej wówczas, był ojciec — głowa rodziny. Przeszukano cały dom, wywracając wszystko do góry nogami, a po kilku godzinach Bogu ducha winnego ojca wyprowadzono na zewnątrz.

— Mimo upływu czasu nikt z nas nigdy nie dowiedział się, kto „życzliwy” zadenuncjował naszego ojca i nas.


Dwa dni później, 13 kwietnia, wyruszyliśmy w niezwykłą i dramatyczną podróż do dalekiego Kazachstanu…

A po wielu latach — z powrotem do Polski.

W nocy z 12 na 13 kwietnia 1940 roku powtórzył się ten sam przerażający scenariusz: noc, tuż po północy, złowrogie ujadanie psów w sąsiedztwie, a potem przeraźliwy łomot w drzwiach…

— Ej, ty, otwieraj — krzyknął ochrypły głos po rosyjsku, a drzwi znów zatrzęsły się od uderzeń…

Przerażona mama, wyrwana ze snu, otworzyła drzwi, przez które wpadło kilkunastu oprawców. Zaczęli przetrząsać mieszkanie, wywracając wszystko do góry nogami. Nikt z obecnych nie zwracał uwagi na nas, dzieci.

— 20 minut… tylko lub aż 20 minut dostała mama na spakowanie…

— Skariej, skariej… krzyczeli…

Co mogła zabrać biedna, wystraszona z piątką małych dzieci, nie mając żadnej szansy na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy?

Dostała tylko 20 minut… tylko…

— Strach, ten paraliżujący strach, uniemożliwiał wszelkie myślenie i działanie. W pośpiechu zdążyła zabrać jedynie to, co miała pod ręką: trochę jedzenia, kilka przedmiotów i 2 stroje krakowskie, które okazały się zbawieniem podczas zesłania i razem z nami, ze łzami w oczach, żegnała brata, ukochane strony oraz cały majątek — dorobek całego życia. Nic nie wiedziała o losie aresztowanego męża, naszego ojca.

Wioska spała, gdy wepchnięto nas na mały wóz, na którym z trudem wszyscy się pomieściliśmy. Konie ruszyły powoli w kierunku stacji kolejowej w Lubaczowie, na którym stał już pociąg z długim rzędem bydlęcych wagonów, z zebranymi po drodze takimi samymi nieszczęśnikami jak my…

Dla sowieckiej władzy zwierzęta miały większą wartość niż ludzie. Gdy mówimy o „załadowaniu do bydlęcych wagonów”, przypomina mi się, że transport bydła w tamtych czasach był luksusem w porównaniu z naszym transportem… nas… zesłańców.

Rys. 3. Na Sybir…

Wokół słychać było płacz, krzyki, lamenty i nawoływania zagubionych ludzi.

— Marysiu!

— Władku!

— Stasiu!

— Mamo!

— Maaamo!


Dodatkowo należy wspomnieć o lawinie obelg rzuconych przez konwojentów, które zagłuszały wołania zagubionych osób.

Na stacji zatrzymano nas prawdopodobnie przez dwa dni, dowożąc kolejne ofiary nieszczęścia. Dopiero, gdy perony zapełniły się tłumem, zaczęto nas „załadowywać” do przygotowanych, zniszczonych wagonów zamkniętych na zewnątrz, z małymi oknami umieszczonymi wysoko pod sufitem, zasłoniętymi deskami, które tłumiły dźwięki.

Żołnierze z trudem otwierali ciężkie drzwi wagonów i wpychali ludzi, aż do momentu, gdy całość była wypełniona, a tych, którzy nie mieli siły wejść do wagonów, chwytano i wrzucano do środka.

Pomimo krzyków i płaczu, wśród niewinnych ludzi rozległ się przerażający trzask zamykanych i zabezpieczonych żelaznymi sztabami drzwi, stukot kół pociągu, który ruszył w nieznane…

— Dokąd? — Nikt nie wiedział… a na pytania naszych mam eskortujący żołnierze odpowiadali śmiechem, rzucając przy tym stek wyzwisk w naszą stronę…

Półki, na których siedzieliśmy, były tak niskie, że wszyscy musieliśmy siedzieć skuleni, nie mogąc się wyprostować. Na środku wagonu znajdowała się dziura, pełniąca funkcję toalety. Na początku czuliśmy się zakłopotani korzystając z tej publicznej toalety, a nasze matki, starając się zapewnić choć odrobinę prywatności, próbowały stworzyć osłony, np. z koca. Jednak ze względu na ciasnotę, było to niemożliwe na dłuższą metę. W końcu zniknęły pierwsze opory, a potrzeby fizjologiczne załatwialiśmy na miejscu. Zaduch z otworu klozetowego i niemytych ciał wypełniał wagon, powodując brak świeżego powietrza w przepełnionym wagonie.

— Ludzie tracili przytomność, a ci słabsi umierali. Żywi siedzieli obok umierających, a wokół rozbrzmiewały jęki konających. Zapasy żywności, które w pośpiechu wzięła nasza mama bardzo się uszczupliły. Po kawałeczku dla każdego członka rodziny racjonowaliśmy ostatnie porcje. Sąsiadom też brakowało już żywności. Każdy odczuwał głód.

Monotonny stukot kół usypiał, a pociąg jechał i jechał… Coraz dalej i dalej… Podróżowaliśmy tylko nocami, podczas gdy w dzień wagony zatrzymywały się na bocznych torach, gdzie nasi „opiekunowie” z gwiazdami na czapkach dostarczali wodę przez ułamek sekundy.

Każdy postój zaczynał się od wyrzucania zmarłych z wagonów na boczne tory… Tak wyglądał „pogrzeb” tych, którzy nie przetrwali trudów podróży… A co z rodziną? Rodzina musiała kontynuować podróż. Tych ciał nikt nie pochował, jedynie przez szpary w wagonie, spieczone wargi szeptały:

— Ojcze nasz… I … Wieczny odpoczynek…

W naszym wagonie była rodzina Białozorskich. Przed Lwowem dwóm starszym braciom udało się uciec z pędzącego pociągu. W nocy, pod osłoną ciemności, wycięli dziurę w dachu i wyskoczyli z wagonu. Próba schwytania uciekinierów przez strażników zakończyła się niepowodzeniem. Natomiast my zostaliśmy surowo ukarani — przez trzy dni strażnicy nie otwierali wagonu, nie dostarczając nam ani żywności, ani wody…

Moje starsze siostry, Nusia i Funia, dokładnie zapamiętały naszą drogę na wygnanie, którą warto opisać:

W niedzielę, 15 kwietnia dwa dni po aresztowaniu pociąg dotarł do Rawy Ruskiej. Jednak nikt nie otworzył drzwi wagonu ani nie dostarczył nam wody, której zaczęło brakować.

Przy drzwiach stali wartownicy, pilnując, by nikt nie uciekł. Zakazano nam śpiewać i modlić się głośno, aby nikt nie domyślił się, że w wagonach znajdują się ludzie.

— Kolejna stacja… Lwów — zatrzymaliśmy się tu na całą dobę.

Przesadzono nas do rosyjskich wagonów szerokotorowych. Wewnątrz zapanował ścisk, ponieważ do jednego wagonu załadowano pasażerów z dwóch połączonych, co spowodowało, że było nas ponad 70 osób.

W nowych wagonach znajdowały się trzypiętrowe prycze z desek, jednak nie było możliwości, żeby na nich usiąść, konieczne było leżenie na boku przez cały czas. Na jednej pryczy leżało nawet 18 osób. Okna były zakratowane, a jedyna możliwość skorzystania z toalety to dziura w podłodze.

— Tarnopol był kolejną stacją, na której zatrzymał się pociąg. Od tego momentu coraz częściej zatrzymywał się w pustych, odizolowanych miejscach, z dala od ludzi. W końcu przekroczyliśmy graniczną rzekę Zbrucz, żegnając ukochaną Ojczyznę z bólem serca i wjeżdżając do Rosji.

— Piątego dnia naszej tułaczki prawie nikt nie miał już nic do jedzenia, a brakowało nam także wody. Pociąg zatrzymał się w Płaskirowie na Ukrainie, gdzie przez cały dzień dostaliśmy zaledwie trzy wiadra wody na wagon.

— Następnego dnia, w ulewnym deszczu, pociąg dotarł do Kijowa. Nie otrzymaliśmy wody, więc każdy, kto mógł, łapał deszczówkę do picia. W nocy obudzono nas i podano wiadro niesmacznej, rzadkiej zupy na cały wagon. Drzwi wagonu były stale zamknięte od zewnątrz. Brak świeżego powietrza, smród z dziury klozetowej i zaduch były nie do zniesienia. Wszy nas oblazły i dawały się we znaki.

— Dotarliśmy do Kurska, a następnie do Worońca. Tutaj dostaliśmy obrzydliwą, brudną i cuchnącą naftą wodę do picia. Pociąg jechał głównie nocą, a w ciągu dnia zatrzymywał się na poboczu. Przekroczyliśmy Wołgę, jednak pociąg został skierowany z powrotem do Kijowa z powodu zmiany trasy podróży.

Na każdym przystanku bezskutecznie prosiliśmy wartowników o wodę, lecz byli nieugięci.

— Pociąg zatrzymał się w Jekaterynówce, a następnie na dużej stacji w As Karas, jednak nadal nie otrzymaliśmy wody. Wieczorem dotarliśmy do Saratowa, gdzie po raz pierwszy od 9 dni dostaliśmy wodę i twardy, kwaśny chleb.

— Przemierzaliśmy puste, monotonne równiny, gdzie nie było żadnych osad ani domów.

— W nocy przejechaliśmy przez małe miasteczko Uralsk, a następnie rzekę Ural, by dotrzeć do Azji. Przywitały nas stepy, gdzie pasło się bydło i kwitły dzikie kwiatki.

Pociąg kontynuował podróż bez zatrzymywania się, aż dotarliśmy do Ałgi w Kazachstanie.

Step w Kazachstanie-fot.przywieziona w 1992 roku

Wreszcie pociąg się zatrzymał. Drzwi wagonu otworzyły się z hukiem, a świeże powietrze uderzyło nas z impetem. Z trudem stawaliśmy na zdrętwiałych nogach, gdyż przez całą podróż musieliśmy leżeć nieruchomo w jednej pozycji. Wychodziliśmy z wagonów jeden po drugim, a tych, którzy nie mogli samodzielnie opuścić pojazdu, po prostu wyrzucano…

Rozpoczęła się nasza wędrówka do różnych kołchozów, ponieważ codziennie przybywały nowe transporty ludzi.

Zostaliśmy przewiezieni do ZSRR, do Kazachstanu, do Aktjubińskiej obłasti, Kluczewoj rejon, poczta Bogusławka, kołchoz Krasny Kolos, Posiółek Czernowodsk. Nasza podróż, a właściwie prawdziwa gehenna, trwała niemal miesiąc, a miejsce, w które trafiliśmy, przerosło nasze najgorsze wyobrażenia. Z deszczu pod rynnę wpadliśmy z jednego piekła w drugie, jeszcze gorsze.

Wieś wyglądała jak okrąg. W centrum znajdowały się budynki kołchozu, obory, stajnie, przedszkole dla rosyjskich dzieci, biuro wójta, a wokół nich rozciągały się domy. Taki układ wioski był podyktowany koniecznością, ponieważ w okresie zimy i burz nikt nie mógłby wyjść do pracy.

Rys. 4. Kantor — zarząd kołchozu.

Trafiliśmy do kołchozu, gdzie zostaliśmy zrzuceni pod gminą zwaną kantorem. Pozostawiono nas samych sobie, na łasce losu… W rezultacie spędziliśmy dwa dni pod kantorem.

Mieszkańcom kołchozu zabroniono wszelkich kontaktów z nami, wmawiając im, że jesteśmy bandytami. Mimo to grupy kobiet, owiniętych w chustki, przychodziły, „witając Polaczków” i ciekawe, jak wyglądają „wrogowie narodu”. Chciały również skorzystać z okazji, by zdobyć jakiekolwiek rzeczy poprzez jedyny tam prowadzony handel wymienny, w zamian za jakąś strawę.

O darmowej lepiance nie mogło być mowy. Niestety, nie mieliśmy pieniędzy, więc nasza mama, podobnie jak inne kobiety, została zmuszona do sprzedaży kilku rzeczy, w tym dwóch pięknych strojów krakowskich przywiezionych z Polski.

Razem z pięcioma innymi rodzinami zamieszkaliśmy w dwuizbowej lepiance. Oprócz nas mieszkały tam: pani Podolakowa z czwórką dzieci (Olgą, Józefem, Michałem i Jurkiem), pani Psurska z bratankiem Heniem Laskowskim, pani Hadowa z dwójką dzieci (Heleną i Mieczysławem), pani Raganowiczowa z synem Janem oraz my: mama, bracia Tadeusz i Mundek, ja i moje dwie siostry Nusia i Funia — w sumie 21 osób.

W naszym nowym „domu” znajdowały się dwa piece. Na jednym spały dzieci pani Podolakowej, a na drugim my z mamą. Pozostali ulokowali się tam, gdzie było to możliwe.

Rys. 5. Śpiące dzieci na piecu.

Dom był niski, z dwuspadowym, płaskim dachem, który jednocześnie pełnił funkcję sufitu. Zbudowany z glinianych tafli zmieszanych z drobną słomą i krowim łajnem, przypominał bardziej ziemiankę niż tradycyjny budynek/wysuszone bryły cegieł łączono gliną/

Gliniane klepisko stanowiło podłogę, stając się rajem dla wszechobecnych pcheł.

W drugiej części domu znajdowała się stajnia, a przed głównym wejściem usytuowana była przybudówka, w której mieściły się studnia oraz miejsce dla zwierząt. Za przepierzeniem z kolei znajdował się skład kiziaku i burzanów do palenia.

Przez dwa małe, nieotwierane okienka przedostawało się do wnętrza światło. Drzwi otwierały się do wewnątrz, co miało szczególne znaczenie zimą, gdy śnieg zasypywał całe domy. Aby wyjść, trzeba było kopać tunele, wsypując śnieg do środka, a następnie na zewnątrz. Tylko wystające kominy świadczyły o tym, że to wioska, a nie pustynia śnieżna.

Zapach upokorzenia…

Gdy śpiewa ci obcy wiatr

Już pierwszego dnia pobytu w kołchozie doświadczyliśmy prawdziwego szoku. Znaleźliśmy się w zupełnie obcym świecie, który różnił się od naszego nie tylko pod względem geograficznym (tam słońce wschodzi o cztery godziny wcześniej niż w Polsce i zachodzi wcześniej), ale przede wszystkim kulturowym. Zrozumienie panujących tam reguł oraz znalezienie sposobów na przetrwanie stanowiło ogromne wyzwanie, zwłaszcza że nagle zostaliśmy przeniesieni z komfortu pokoju dziecięcego na bezkresne stepy, gdzie zmuszeni byliśmy do ciężkiej pracy.

Tak rozpoczęło się nasze „nowe życie”.

Gdy wspominam tamte dni, serce wciąż mi krwawi… Tak rozpoczęła się nasza „nowa egzystencja”, nasza gehenna na nieprzyjaznej ziemi: praca ponad siły, bieda, głód, choroby. W naszym domu panował spokój i cisza, a tutaj płacz i jęki chorych stawały się nie do zniesienia.

Zgodnie z panującymi tam zasadami:

— Kto nie rabotajet, tot nie kuszajet („kto nie pracuje, ten nie je”), wszyscy bez wyjątku musieliśmy pracować.

Bez względu na wiek, każdy z nas miał swoje obowiązki do wypełnienia. Mama pracowała w kołchozie i na stepie, a starszy brat Tadeusz pilnował stada krów, które pasły się w wąwozie i odpoczywały w bałce. Gdy mama wychodziła do pracy, zostawaliśmy sami, bez żadnej opieki, a dodatkowo odczuwaliśmy głód, który skręcał nam żołądki.

Pracującym w kołchozie lub na stepie podawano zupę zwaną łapsza, dlatego my, jako młodsze dzieci, wiedzieliśmy, kiedy ją dostarczano i biegaliśmy do mamy z nadzieją, że uda nam się ukradkiem zdobyć, choć odrobinę tej wodnistej zupy. Czasami nasze starania kończyły się niepowodzeniem, ale mimo to nieustannie podejmowaliśmy kolejne próby.

Wówczas mieliśmy po 6, 7 i 8 lat — byliśmy jeszcze dziećmi. To na nas spoczywało zadanie zaopatrzenia rodziny w opał na nadchodzącą siedmiomiesięczną zimę.

Sterta kiziaku-fotografia przywieziona w 1992 roku

W stepach nie rosły lasy, a brakowało węgla i torfu. Jako opał wykorzystywaliśmy kiziak, czyli suche krowie łajno wymieszane z plewą (słomą i trawą). Zbieraliśmy je od lata aż do późnej jesieni, a nasze przetrwanie zależało od ilości, którą udało nam się zgromadzić. To zadanie było niezwykle trudne, ponieważ bydło pasło się z dala od osad. Najlepiej zbierało się świeże łajno bezpośrednio za stadem, które rano wypędzano na pastwisko. Widok ten był naprawdę osobliwy — za licznym stadem krów podążało drugie „stadko” zbieraczy, trzymających w rękach blaszanki i czujnie obserwujących „wybraną” krowę. Gdy ta podnosiła ogon, rozpoczynał się bieg, aby jak najszybciej znaleźć się w pobliżu i nie stracić ani odrobiny tego cennego źródła przetrwania.

— To moje…

— To moje!

— To moja, a nie twoja krowa! — krzyczeliśmy… A potem, z obciążeniem przekraczającym nasze dziecięce możliwości, z rękami boleśnie wydłużonymi pod ciężarem, triumfalnie wracaliśmy do naszych lepianek, by złożyć je w wyznaczonym przez siebie miejscu. Po tak wyczerpującej pracy opadaliśmy z sił, wiedząc, że to jeszcze nie koniec naszego wysiłku. Zebrane łajno trzeba było odpowiednio przygotować, dodając do niego trudną do zdobycia słomę oraz plewy, które wcześniej należało zebrać. Rękami mieszaliśmy trawę i plewy z łajnem, formując placki o średnicy 15–20 cm, a następnie układaliśmy je do wysuszenia bezpośrednio na słońcu.

Warto podkreślić, że w Kazachstanie latem dni są niezwykle gorące, a opady deszczu praktycznie nie występują, co sprawia, że przygotowane opałowe placki szybko wysychają.

Placki, oznaczone naszym znakiem, układaliśmy w pryzmy, aby wiatr mógł je dalej osuszać. Pod koniec lata przenosiliśmy je do izby, układając jeden na drugim, każdy w swoim miejscu. Każda rodzina miała swój zapas, a od tego, ile kiziaku udało się nazbierać, zależało przetrwanie. Dlatego pilnowaliśmy go jak przysłowiowe oko w głowie. Okazało się, że nasi sąsiedzi Polacy, współtowarzysze niedoli, czasami podkradali nasz materiał opałowy.

Wspominając o krowich odchodach, przypomniał mi się incydent, który miał miejsce długo po wojnie. W sierpniu 1962 roku pojechałam z siostrzenicami do rodziny na wieś. Dziewczynki biegały po sadzie, obficie objadając się owocującymi śliwkami. Nagle jedna z nich wdepnęła w krowie łajno.

— Fuj — zawołała z obrzydzeniem.

— Jak to śmierdzi.

— Zabrudziłam sandały!


Wówczas powróciły bolesne wspomnienia. Opowiedziałam im, jak jako dziecko zbierałam zwierzęce odchody, które służyły nam jako podstawa do zimowego opału. Widziałam, jak z grymasem na twarzy, pełne niedowierzania i obrzydzenia, słuchały moich słów, a ja doskonale je rozumiałam. Zrozumiały znaczenie tego cennego opału, jakim był kiziak — odchody zmieszane z trawami i plewami — dopiero wtedy, gdy zaczęły spisywać moje wspomnienia.

Latem i wczesną jesienią chodziłam z bratem po stepie, zbierając burzany, zwane również kurijami. Były to duże, suche krzaki z kłującymi kolcami, które podczas wichur oderwały się od podłoża i falując, przesuwały się po stepie.

„Step faluje”, mówiliśmy wszyscy…

Za pomocą sznurka przywiązanego do pasa łapaliśmy burzany, ciągnąc je jeden za drugim, zaczepiając je o siebie i przeciągając przez step kilometrami.

Burzany-fotografia przywieziona w 1992 roku.

— … Oj, ile razy upadaliśmy pod ich ciężarem… Ile razy suche kolce wbijały się w nasze ciała, zwłaszcza, gdy trzeba było jeszcze połamać lub zgnieść nogami te twarde gałązki, a następnie złożyć je obok kiziaku. Wiązka burzanu była niezwykle ciężka, trudno było ją podnieść oburącz ponad ziemię. A my musieliśmy przetransportować ją kilometrami do naszego „domu”. Ileż to razy bezradnie płakaliśmy, widząc, jak nasi sąsiedzi bez skrupułów korzystają z naszej, bądź, co bądź, krwawicy.

Rys. 6. Burzany zwane kurijami.

Tam, gdzie pasły się krowy, rosły słodkie korzenie, które z zapałem wyrywaliśmy i żuliśmy. Poszukiwaliśmy także paślonu, owoców przypominających borówki, leśnych jagód — grubych i niezwykle słodkich.

Kiedy my, młodsze dzieci, zbieraliśmy opał na długą i mroźną zimę, starsze rodzeństwo pracowało na stepie oraz przy nawadnianiu ogrodów. Praca ta była niezwykle ciężka, nawet dla dorosłych, a tym bardziej dla wątłych, głodnych i nieprzyzwyczajonych do trudów pracy dziewcząt. Dodatkowo istniało ryzyko zarażenia się malarią.

Za cały rok pracy otrzymywaliśmy jedynie kilka kilogramów zboża. Tylko ci, którzy pracowali w stepie, mieli szansę na zupę znaną jako łapsza, o której już wspominałam. Kara za kradzież była niezwykle surowa — przyłapani na gorącym uczynku trafiali do więzienia. Jednak głód i strach przed śmiercią głodową przewyższały rozsądek, zmuszając nas do kradzieży. Każdy kradł, gdzie tylko mógł, choć wymagało to nie lada sprytu, aby uniknąć złapania.

W maju dwie starsze siostry, Nusia i Funia, rozpoczęły pracę przy nawadnianiu ogrodów. Najstarsza z sióstr, Nusia, zdołała ukraść dwie główki kapusty. Mogła je przemycić do „domu” tylko nocą, musiała jednak zdążyć wrócić na czas do pracy. Pod osłoną nocy, po długim i męczącym dniu, razem z koleżanką wyruszyła z cennym łupem w kierunku kołchozu. Obie niosły po dwie główki kapusty oraz kilka marchewek…

Droga prowadziła przez ciemne jary, które stanowiły schronienie dla wygłodniałych wilków, a także wzdłuż cmentarza. Obie dziewczyny odczuwały lęk przed tymi drapieżnikami, a strach paraliżował ich ruchy. Uważnie rozglądały się dookoła, obserwując drogę, zmierzając w stronę kołchozu, gdzie czekali na nie bliscy.

Pod osłoną nocy mijały cmentarz, gdy nagle usłyszały turkot nadjeżdżającej furmanki. Przestraszone, upadły na ziemię, czołgając się w kierunku wysokich chwastów rosnących w pobliżu. Serca biły im jak oszalałe, jakby chciały wyskoczyć z piersi. Zauważyły świeżo wykopany grób i bez wahania wczołgały się do niego. Siedziały tam przerażone, aż do momentu, gdy dźwięk oddalającej się furmanki ucichł. Po chwili niepewności ruszyły w dalszą drogę. Zmęczone i głodne dotarły do kołchozu ze swoim łupem. Nie miały czasu na odpoczynek; musiały szybko wracać, aby nikt nie zauważył ich nieobecności. Całą drogę powrotną biegły, nie czując bólu w stopach ani obolałych pięt. Zziębnięte i wyczerpane, ale przede wszystkim niezauważone przez nikogo, zdążyły, chociaż na chwilę, wsunąć się na swoje legowiska i zapadły w głęboki sen…

Nusia, w towarzystwie koleżanki, wielokrotnie przemierzała siedmiokilometrową trasę przez step, przynosząc nam to, co udało jej się zdobyć do jedzenia.

Nikt nie przejmował się naszym losem. Byliśmy jedynie zesłańcami, skazanymi na wyczerpującą pracę, niezależnie od wieku. W Polsce nigdy nie musieliśmy pracować; byliśmy tylko dziećmi, które nie znały trudów ciężkiej, fizycznej pracy, do której tam zostaliśmy zmuszeni.

A praca… Praca zabijała. Nie dawała możliwości odpoczynku ani wytchnienia, była zbyt ciężka dla dzieci. Trwała bez końca. Tylko praca zapewniała nam wyżywienie, choćby głodowe, ale zawsze coś. Tylko ci, którzy pracowali, otrzymywali jakąkolwiek rację żywnościową, i to tylko wtedy, gdy wyrobili normę i stawili się do pracy. Natomiast chorym nie przysługiwała nawet kromka chleba, a brak jedzenia uniemożliwiał im powrót do zdrowia.

Głód, nędza, wszy, brak witamin, wyczerpująca praca oraz surowy klimat sprawiały, że zaczęliśmy zapadać na choroby, które były nam nieznane w Polsce, a które zbierały śmiertelne żniwo.

Wszyscy zaczęliśmy chorować na malarię. Atakom tej choroby towarzyszyły dreszcze oraz wysoka gorączka, sięgająca nawet 40 stopni. Nikt nie udzielał nam pomocy, a po ustąpieniu ataku, słaniając się na nogach, musieliśmy wracać do pracy.

W 1941 roku, po wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej, Stalin ogłosił „amnestię”, która przewidywała zwolnienie Polaków z więzień i łagrów.

Szeptano o mającym powstać Wojsku Polskim oraz o tym, że zesłańcy otrzymają częściową wolność.

Wyobrażaliśmy sobie, że nasze życie radykalnie się odmieni. Niestety, rzeczywistość okazała się inna. Musieliśmy nadal ciężko pracować, aby zapewnić sobie wyżywienie, a często zadawaliśmy sobie pytanie:

 Co się z nami stanie, gdy nie będziemy mieli już nic?

Naszych chłopców z kołchozu kusiła możliwość wstąpienia do Wojska Polskiego. Pragnęli walczyć na froncie. Jednak ich matki miały inne zdanie — nie chciały zgodzić się na rozstanie z nimi, ponieważ synowie byli niezwykle potrzebni do pracy, która zapewniała utrzymanie rodzin. Mimo to kilku z nich, ubranych w łachmany, bez butów, w onucach i wycieńczonych głodem, zdecydowało się na długą pieszą podróż, wspierając się nawzajem. W trakcie wędrówki spotkali naszego tatę. Gdy usłyszeli nazwisko Mielnik, jeden z nich zapytał:

— Czy nazywacie się Mielnik?

— Tak — odpowiedział zaskoczony.

— Przybyliśmy z Kazachstanu, z kołchozu „Krasnyj Kolos”, gdzie mieszka kobieta o takim samym nazwisku jak wy, z czwórką dzieci…

W ten sposób tata dowiedział się, że zostaliśmy wywiezieni do Kazachstanu, że żyjemy i mieszkamy w kołchozie. Pomimo trudności, biedak wysłał nam paczkę i listy. Niestety, zawartość paczki zniknęła; pozostała nam jedynie pusta puszka po smalcu, puste woreczki po ryżu i opakowania po czekoladach. Z listów ocalały jedynie strzępy — władze radzieckie wycięły z nich to, co uznały za niewłaściwe. Dzięki tym informacjom dowiedzieliśmy się, że nasz tata żyje, co dodawało nam sił i otuchy.

List Ojca do nas.

Z tego listu niewiele można wyczytać, jednak jego treść przedstawia się następująco:

„…Już od tygodnia jestem koło Dżambułu w małej miejscowości Czok-Pak jest to mały przystanek kolejowy obok którego organizuje się 8 dywizja W.P na razie mieszkamy w namiotach gdzie jest ciepło bo się pali dzień i noc. Na razie jesteśmy jeszcze wszyscy razem nawet w jednym namiocie [?] w którym dowódcą jest p. Kamocki a szefem […] Jedzenie jest dosyć dobre Rano herbata z cukrem na obiad kasza ryż lub coś innego z mięsem i to samo wieczór na kolację. W tych obozach musimy przejść kwarantannę 14 dniową a później nas umundurują i rozdzielą po pułkach gdziej jest o wiele lepiej. Dziwne tutaj panują stosunki, wystarczy przy komisji tylko słowo wspomnieć o urlopie albo że zostawił rodzinę to zwalniają na 6 albo i więcej miesięcy a żydów i ukraińców wcale nie przyjmują wszystko garnie się do wojska a kogo komisja zwolni to ze łzami w oczach odchodzą [?] Proszę się nie martwić jest mi dobrze jestem zdrowy. Więcej napiszę później.

Rok 1942 przyniósł okres wielkiego wyrzeczenia. Hasło „Wszystko dla frontu, wszystko dla zwycięstwa” stało się rzeczywistością, która była konsekwentnie realizowana.

Pomimo dobrego urodzaju, kołchoz nie mógł zatrzymać żadnych nadwyżek po obowiązkowych dostawach. Już następnego dnia po zbiorach ciężarówki z przedstawicielami NKWD przyjeżdżały do kołchozu, zabierając cały plon i nie pozostawiając nic. Dla zesłańców i mieszkańców kołchozu pozostawały jedynie resztki, tzw. końcówki zboża, które były mielone, a otrzymana mąka miała czarny kolor.

Zima zapowiadała się również bardzo surowo.

We wrześniu 1942 roku najstarsza siostra Nusia została wysłana na tzw. trudowy front. Otrzymała kartkę z przydziałem i musiała stawić się w wyznaczonym miejscu w Aldze, mimo że okopy były kopane w Czkałowie. Mieszkała w nieogrzewanym wagonie, oblepionym pluskwami, które gryzły do krwi. Wagon był tak zimny, że ubranie i wszystko, co miała przy sobie, przymarzało do śrub.

Praca była niezwykle ciężka, przekraczająca możliwości dorosłego człowieka, a tym bardziej młodej, wątłej dziewczynki. Używano kilofów i łopat, co w 40-stopniowym mrozie stanowiło ogromny wysiłek, zwłaszcza, że każda grupa miała wyznaczony odcinek do wykonania. Jedynym posiłkiem na cały dzień pracy był 400-gramowy kawałek chleba lub wodnista zupa. Skromne jedzenie, praca ponad siły oraz osłabione organizmy przyczyniły się do wielu wypadków podczas budowy kolei. W końcu nadszedł czas jej powrotu do domu. Wróciła wychudzona i wyczerpana.

To jednak nie był koniec naszych nieszczęść. Po dwóch tygodniach od powrotu najstarszej siostry Nusi, na front wysłano młodszą siostrę, Funię, która tam ciężko zachorowała. Dostała gorączki i doznała silnego ataku, a ponieważ nikt nie zdiagnozował malarii, została przewieziona do szpitala zakaźnego. Tam zaraziła się tyfusem. Mimo że była nadal chora i osłabiona, odesłano ją do domu.

W ten sposób po kolei wszyscy zaraziliśmy się tyfusem.

Nastał listopad… Temperatury spadały do minus 50 stopni Celsjusza, a w naszej lepiance zapanował smutek. Wiatr hulał, a my nie potrafiliśmy poradzić sobie z nadchodzącą chorobą, która zbierała śmiertelne żniwo. Nie było lekarstwa ani medyka, który mógłby choć trochę ulżyć w cierpieniu.

21 listopada 1942 roku zmarł jeden z braci, Tadeusz. Ponad 40 — stopniowej gorączce towarzyszył potworny ból głowy.

Mama, aby choć trochę złagodzić jego cierpienie, postawiła biedakowi bańkę na czole…

I tak biedny chłopak, z tą siną bańką na czole, odszedł…

Do dzisiaj mam przed oczami obraz nieszczęsnego braciszka, który leżał obok mnie z tą siną bańką na czole…

— Ja … żywa, ale ciężko chora…

— Brat już nieboszczyk …

Tyfus zbierał żniwo. Aby ograniczyć szerzenie się epidemii, pod koniec grudnia 1942 roku utworzono prowizoryczny szpital w szkole w Bogusławce, do którego już w styczniu 1943 roku zabrano naszą mamę.

Tam zachorowała na szkorbut (cyngę). Nikt nie traktował chorych z delikatnością, nikt nie zwracał na nich uwagi. Osłabiona i ledwo żywa, została odesłana z powrotem do kołchozu. Męczyła się potwornie, gniła żywcem, a jej twarz zaczęła dosłownie się rozpadać, tworząc bolesne ubytki. Odeszła cicho i samotnie, bez słowa, bez jęku.

Ile bolesnej troski może zawierać ostatnie spojrzenie matki?

O czym myślała, oddając ostatnie tchnienie?…

Te i inne myśli prześladowały nas przez długie lata, nawet już w Polsce.

Była zima, potworne mrozy, a wykopanie grobu w takich warunkach było nie lada wyczynem. Przez dwa dni łomami rozbijano zmarzniętą ziemię, by pochować biedne, umęczone ciało. Mimo upływu lat wciąż widzę Jej twarz i te biedne, mgłą zachodzące oczy. Czy płakaliśmy?… To był krzyk rozpaczy. Zostaliśmy sami, a jedyna bliska i tak droga naszym sercom osoba miała stać się jedynie wspomnieniem. Żal ściskał nam serca, nie potrafiliśmy sobie z tym poradzić. Nie wiedzieliśmy, jak żyć dalej… jak żyć…

Po mamie pozostały nam wspomnienia i tylko jedna, jedyna fotografia z Sybiru, którą musiała zrobić do paszportu.

Nasza mama-zdjęcie do paszportu-Sybir.

Kazachski step otulił dwoje bliskich nam ludzi — mamę i brata.

Wiatr zatarł niewielkie kopczyki po grobach, a oni, na tej obcej, nieludzkiej ziemi, wołali niemym błaganiem o strawę.

Najstarsza siostra, Nusia chorowała najdłużej. Zmagała się z tyfusem brzusznym i plamistym, miała wysoką temperaturę i majaczyła.

Wołała:

— Dajcie mi mleka.

— Dajcie mi chleba, bo śniło jej się, że mleko i całe worki pszenicy płyną takimi rurami.

Rys. 7. Sen o workach pszenicy.

Dziwnym zrządzeniem losu, tylko brat Mundek z całej naszej rodziny nie zachorował na tyfus.

Teraz rozumiem, że nie ma nic bardziej przerażającego niż los osieroconych dzieci w obcym, bezdusznym kraju, pozostawionych samym sobie wśród nieprzychylnych ludzi. Bez wsparcia rodziny, opiekunów czy przyjaciół życie i walka o przetrwanie wydają się skazane na niepowodzenie. Nikt się o nas nie zatroszczył, nikt nie pomógł ani nie udzielił rad — przecież byliśmy wtedy jeszcze dziećmi, które miały prawo do życia. Co czuliśmy? … Przeżywaliśmy tragedię… Razem z odejściem matki zgasło ostatnie światełko nadziei na lepsze jutro, na przetrwanie, na powrót do ojczyzny, do ojca.

Wśród wszystkich nieszczęść, które nas spotkały, jedyną osobą okazującą życzliwość była pani Żbikowska. Mimo że prawie wszyscy cierpieli z powodu głodu, warunki w obecności dorosłych były nieco lepsze. Pani Żbikowska interweniowała w naszej sprawie, prosząc inne rodziny zesłańców o przekazanie choćby 1 kg mąki, abyśmy mogli przetrwać. Niestety, ci, którzy mogliby nam pomóc, odmówili wsparcia, twierdząc:

— … — „Jak przetrwają zimę, to na wiosnę im pomożemy”, skazując nas tym samym na śmierć głodową.

Odczuwaliśmy ogromną pustkę w sercach. Płacz nie przynosił ulgi, a strach przed nadchodzącym dniem potęgował naszą rozpacz. Byliśmy sami i musieliśmy polegać tylko na sobie, co stanowiło trudne zadanie, zwłaszcza, że bez rodziny, opiekunów czy znajomych nasza przyszłość i walka o przetrwanie na zesłaniu były przesądzone.

Nasza najstarsza siostra, niespełna szesnastoletnia Nusia, musiała zastąpić rodziców. Sytuacja zmusiła ją do stawienia czoła problemom, z którymi nie potrafiła sobie poradzić. Wszystko działo się tak szybko, a trudności, które spadły na jej barki, przerosły młodą i niedoświadczoną dziewczynę.

Głód był przerażający; każdy szukał czegoś do jedzenia. Po zbiorach NKWD zabierało cały plon na front, więc musieliśmy chodzić i zbierać kłuski w stepie. Po wysuszeniu ich na piecu mieliliśmy je na żarnach wykutych z dwóch kamieni, które wykonał nasz brat Mundek.

Żarna wykonane przez brata Mundka

Nasz jedyny posiłek stanowiła prażucha, przygotowywana z mąki, która była zalewana wodą i gotowana, aż zgęstniała. Wszyscy ją spożywaliśmy, z wyjątkiem brata Mundka, który nie mógł jeść czarnego zboża i cierpiał z głodu. Nie pamiętam, skąd Nusia zdobyła kilogram mąki, z której piekła dla niego placki.

Pogrzeby w kołchozie były codziennością. Konduktowi pogrzebowemu towarzyszył lament płaczek, które otrzymywały zapłatę w postaci jedzenia. Aby zdobyć, choć odrobinę pożywienia — bliny i jajka — razem z bratem Mundkiem uczestniczyłam w niemal każdym pogrzebie, lamentując i śpiewając podczas tych uroczystości.

W kwietniu 1943 roku wszędzie panował głód. Nam także brakowało jedzenia; nie mieliśmy nawet ziarenka pszenicy. Sytuacja z dnia na dzień stawała się coraz bardziej beznadziejna, a każdy kolejny dzień przynosił coraz większe cierpienie. Nawet bliny i jajka, które dostawaliśmy na pogrzebach, nie wystarczały. Skromne dary ludzi, gdy razem z bratem chodziliśmy na żebry od lepianki do lepianki, również nie były wystarczające.

Dodatkowo nasza najstarsza siostra Nusia, po przebyciu dwóch przypadków tyfusu — brzusznego i plamistego — była całkowicie unieruchomiona przez pół roku. Młodsza siostra Funia nie była w stanie zapewnić nam wszystkim odpowiedniego wyżywienia.

Z tego powodu, mimo że nasze serca pękały z żalu i rozpaczy, nasze starsze siostry były zmuszone oddać mnie i brata Mundka do sierocińca w Aktjubińsku.

Sierociniec …

Rys. 8. Dziecko z Sierocińca

— Wyobraźcie sobie: polskie dziecko na Syberii, w rosyjskim sierocińcu…

Pamiętacie, jak opowiadałam wam o prawdziwej lekcji upokorzenia? Takiego upokorzenia doznaliśmy z bratem w diet domu. Warunki tam były straszne. Panował głód, a dodatkowo zmuszano nas do różnych prac na rzecz sierocińca.

Sierociniec prowadziła Polka. Przyłapana na kradzieży, w obawie przed karą, wyszła za mąż za Rosjanina. To małżeństwo uchroniło ją przed więzieniem i umożliwiło założenie domu dla sierot, w którym pełniła funkcję dyrektorki.

Nie pamiętam, skąd znałam panią Matysową, służącą u rosyjskiego Żyda. Nazywałam ją „dobrą panią”, bo taka naprawdę była. Bardzo mnie lubiła. To właśnie ona, za przyzwoleniem swojego pracodawcy i w porozumieniu z dyrektorką sierocińca, załatwiła nam, mnie i bratu Mundkowi, pozwolenie na odwiedzanie jej każdej niedzieli. Och, jak bardzo dłużył się nam czas do niedzieli — dnia, w którym mogliśmy spotkać naszą „dobrą panią”. Droga do domu, w którym służyła, wiodła przez targ, na którym Kazachowie rozkładali swoje towary. Ileż razy, korzystając z chwilowej nieuwagi sprzedających, podkradaliśmy sery, które wystawiali na straganach! Za każdym razem na drogę powrotną dostawaliśmy wojskowy chlebek, za który brat musiał narąbać drewna na cały tydzień. Nim dotarliśmy do sierocińca, po chlebku nie pozostawał ani jeden okruszek — zjadaliśmy go do końca.

W sierocińcu brat Mundek stworzył różaniec z prostego drutu, który cudem udało się nam przywieźć do Polski. Niestety, czas zrobił swoje… Nie pamiętam, co się z nim stało. Czy zaginął podczas naszych licznych przeprowadzek? Tego nie wiem.

Różaniec z drutu wykonany przez Mundka

Niezwykłym wydarzeniem w sierocińcu było przybycie rosyjskich wojskowych. Aby uczcić dostojnych gości i godnie ich powitać, niezależnie od warunków pogodowych, wszyscy zostaliśmy wysłani na lotnisko, a droga prowadziła obok zagonów z zatęchłym prosem. Czasami udawało nam się zerwać kłosy prosa i potajemnie wsuwać je do ust. Jednak „kara” za spożycie prosa była okropna — krwawe biegunki i potworne cierpienia spowodowane bólami. Niektórzy skarżyli się na krwawienie z odbytu …

W głównej sali sierocińca stało duże popiersie Kalinina, obok którego znajdował się fortepian, na którym nikt nigdy nie grał. Zmarznięci i głodni wbiegliśmy do środka, a brat Mundek podszedł do posągu i krzyknął:

— … ma nos jak baba-jaga … i pociągnął Kalinina za nos.

Zastygliśmy w bezruchu. Żadne z nas nie wydało głosu… słychać było jedynie przerażającą ciszę. Mieliśmy nadzieję, że nikt z dorosłych nie zauważył tego niewinnego, dziecięcego incydentu. Niestety, okazało się inaczej. Nie wiadomo, kto doniósł, ale już następnego dnia pod sierociniec przyjechali funkcjonariusze NKWD z nakazem osadzenia Mundka w zakładzie karnym zwanym „pryjuta”.

Z płaczem i gorącymi prośbami rzuciłam się do nóg dyrektorki sierocińca, błagając ją o pomoc i wstawiennictwo za niesfornym bratem. Na szczęście bardzo mnie lubiła, dzięki czemu udało się jej interwencją ocalić brata od kary. To była sroga lekcja dla nas wszystkich.

Pamiętam także inny incydent związany z rybami. W pobliżu naszego sierocińca NKWD-ziści postawili samochody pełne suszonych ryb. Mimo że wiedzieliśmy, co nas czeka i że nie ominie nas surowa kara, bez wahania wdrapaliśmy się na przyczepy z cennym towarem i braliśmy tyle, ile udało się nam udźwignąć. Każde z nas ukrywało swoje zdobycze przed innymi. Głód przezwyciężał strach przed karą. Jak można było się spodziewać, zostaliśmy ukarani — nie otrzymaliśmy dziennego przydziału jedzenia, które i tak było skromne.

Uczyliśmy się wierszy… W pamięci pozostały jedynie ich fragmenty, które brzmiały mniej więcej tak:

A nasz sierociniec jest bardzo bogaty.

Choć ma dach dziurawy i przewiewne chaty.

Pełno w nim radości i gwaru głośnego.

Chociaż czasem mało chleba powszedniego.

Nasza pani Tosia to dobra kucharka.

Czasem da do zupy nawet po pól skwarka.

Kuchareczko nasza nie żałuj nam szperki.

Daj po pełnej misce kaszy lub zacierki.

Śnieg biały śnieg.

Co się z nim dzieje.

Kasia bierze śnieg do rączki.

A woda się leje.

Ciepła rączka zimny śnieg.

Z rączki stopniał, z rączki ściekł.

Kapie woda po podłodze.

Kasia się dziwi srodze.

Gdzie się podział śnieg.

Z powodu skromnego jedzenia, które ograniczało się do małej kromeczki chleba i galop zupki — czyli zagotowanej wody z dodatkiem mąki — nieustannie odczuwaliśmy głód.

— Czy było to dobre? … — Było smaczne, ponieważ nie mieliśmy nic innego do jedzenia…

Obserwując dzisiaj ludzi, którzy nie potrafią docenić chleba, czuję smutek, a moje myśli wracają do dni wypełnionych głodem, zimnem i śmiercią. W duchu modlę się:


— … Niech nikomu nigdy nie zabraknie chleba…


Mimo upływu lat nie potrafię wymazać z pamięci tych trudnych chwil spędzonych w sierocińcu ani rozstania z moimi starszymi siostrami.

Głód, zimno i ogromne poświęcenie siostry

Znowu razem …


W końcu szczęście uśmiechnęło się do nas. Mimo że najstarsza siostra, Nusia, wciąż nie była w pełni zdrowa, zabrała nas z sierocińca i znów mogliśmy być razem. Nusia, która ciężko znosiła obowiązki matki i siostry, była wciąż dzieckiem, podobnie jak my.

Wszyscy wiedzieliśmy, że aby zdobyć jakiekolwiek pożywienie, musieliśmy odpracować dniówki. Nusia, osłabiona po przebytej chorobie, miała trudności z chodzeniem. Na szczęście z pomocą przyszedł nam predsiedatiel (wójt) kołchozu, Drymlucha.

Zdał sobie sprawę, że jesteśmy sami, Nusia jest chora i nie może pracować, a jedynie dzięki pracy mogliśmy zdobyć jedzenie i przetrwać. Dlatego przydzielił siostrę do pilnowania pryzmy zboża, dając jej rolę stróża. Codziennie dowożono ją do pracy.

To zajęcie dawało nam szansę na przetrwanie oraz możliwość zdobycia dodatkowych ziaren zboża. Siostra wykorzystała resztki materiału, aby uszyć nam woreczki, które nosiliśmy między nogami. Gdy tylko Nusię dowożono do pracy, ja i mój brat biegaliśmy przez step, kradnąc zboże z pryzmy, którą pilnowała. Napełnialiśmy woreczki ziarnami i wracaliśmy przez step, starając się nie zostać złapanymi. Czasami udawało nam się przebiec tę trasę nawet dwa, trzy razy dziennie.

A potem mieliliśmy ziarna zbóż na żarnach, aby uzyskać mąkę, którą zalewaliśmy wodą i gotowaliśmy, aż zgęstniała. W ten sposób powstawała pyszna zupa zalewajka, ceniona w tamtych czasach.

— Ach, jak smakowała!

Szczęśliwcem był ten, kto mógł ją przyrządzić…

Marzyliśmy, a nasze marzenia wydawały się nierealne…

Ktoś kiedyś zapytał mnie:

— O czym marzyłaś…

Marzyłam o chlebie… o tym, by w końcu się najeść… Tak, o tym, by wreszcie zaspokoić głód…

— Głód… Czy wiecie, co to znaczy głód? — Pytałam siostrzenice i znajomych…

— … Nie…

— Nie rozumiały…

— Nie mogli tego pojąć, gdy sami tego nie doświadczyli…

Tego nie jest w stanie zrozumieć nikt, kto nie przeżył tego na własnej skórze… A my w Kazachstanie zmagaliśmy się z nim codziennie przez długie, długie miesiące…

— Głos mi drży, gdy o tym opowiadam… Nie potrafię przejść obok tamtych wydarzeń obojętnie… A powinnam — przecież minęło już tyle lat…

Byliśmy stale głodni. Chyba wszyscy zapomnieliśmy, że kiedyś było inaczej, że kiedyś byliśmy syci. Nieraz zastanawialiśmy się, jakie to uczucie, gdy nie ma się ochoty na jedzenie…

— Tobie jeden pieróg…

— Mnie jeden pieróg …

Tak z głodu mówiliśmy przez sen, marząc o pierogach, których w rzeczywistości nie mieliśmy.

Jedynym, aczkolwiek niewystarczającym pożywieniem były placki, dzikie jagody ze stepu oraz lebioda, którą latem zbieraliśmy, ucieraliśmy w rękach i jedliśmy na surowo. Czasami udawało nam się znaleźć dziki czosnek w stepie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.