Ta opowieść zaczyna się od szeptu marzenia w łódzkim lesie, ale dla mnie jej korzenie sięgają znacznie głębiej — do serca pełnego miłości i tej ogromnej tęsknoty, która towarzyszy mi każdego dnia. Piszę ją dzisiaj, kiedy mojego Taty, Piotra Jabłońskiego, nie ma już obok mnie. Każde zapisane słowo jest próbą zatrzymania czasu, ocalenia od zapomnienia bezcennych wspomnień z naszej wspólnej, indonezyjskiej przygody. To podróż, która stała się dla mnie najcenniejszym skarbem, a teraz także sposobem na oswojenie Jego nieobecności, na próbę pogodzenia się z tym, co nieuniknione. Zawsze miałam taką cichą nadzieję, że to właśnie On, mój Tata, z jego pasją i niezwykłym darem opowiadania, kiedyś spisze te wszystkie nasze przeżycia. Los jednak chciał inaczej, więc teraz to ja, z drżeniem serca, staram się podjąć to zadanie — dla Niego, dla zachowania tych chwil, i dla siebie. Mój tata…
ROZDZIAŁ 1: Szept Marzenia w Łagiewnickim Lesie
Tata… Już samo to słowo, tak mi bliskie, przywołuje w mojej głowie obraz człowieka, dla którego „niemożliwe” było jedynie jakąś abstrakcyjną ciekawostką lingwistyczną, niczym więcej. Każdy, kto go znał, mógłby to potwierdzić: tata miał w sobie ten niezwykły dar przekuwania najbardziej fantastycznych wizji w namacalną rzeczywistość. Potrafił przenosić góry z takim spokojem i pewnością siebie, jakby przesuwał meble w pokoju. A jeśli góra okazywała się wyjątkowo uparta, cóż, tata po prostu znajdował inną drogę — naokoło, pod, albo i przez sam jej granitowy rdzeń. Taki po prostu był. Ja? No cóż, ja zawsze byłam trochę jego przeciwieństwem. Zawsze ta bardziej wycofana, stąpająca ostrożniej po ziemi, chowająca swoje wielkie marzenia gdzieś na dnie serca, w obawie, że wystawione na światło dzienne okażą się zbyt kruche, zbyt śmiałe, może nawet śmieszne. A jednak, paradoksalnie, wystarczyło jedno moje nieśmiało wypowiedziane słowo, jeden szeptany pomysł, aby tata, niczym najlepszy dyrygent, uruchomił całą orkiestrę zdarzeń.
Wszystko zaczęło się tak cicho i niepozornie, jak pierwszy pąk na wiosennym drzewie. Podczas jednego z naszych niezliczonych spacerów po Lesie Łagiewnickim. To było nasze sanktuarium, zielony azyl na obrzeżach Łodzi, gdzie kilometry mijały niepostrzeżenie pod stopami, a rozmowy płynęły swobodnie, wijąc się niczym leśne ścieżki. Przez te ponad rok las stał się naszym drugim domem, świadkiem naszych planów i rosnącej ekscytacji. Widzieliśmy go w każdej odsłonie: w soczystej zieleni późnej wiosny, kiedy wszystko wybuchało życiem; w złotych barwach wczesnej jesieni, gdy liście szeleściły pod nogami jak stare pergaminy; a nawet w chłodne, wilgotne dni, kiedy mgła otulała drzewa, tworząc atmosferę tajemnicy. Nie pamiętam już dokładnie aury tamtego konkretnego dnia, kiedy wszystko się zaczęło. Czy słońce przesiewało się złotymi strugami przez gęstwinę liści, malując na ziemi migotliwe wzory? Czy może ciężkie, ołowiane chmury wisiały nisko, obiecując deszcz? Pamiętam za to ten moment przejrzystości, jakby na chwilę czas zwolnił. Szliśmy dobrze znaną trasą, wśród kojącego zapachu wilgotnej ziemi, żywicy i rozkładających się liści, a nad naszymi głowami ptaki urządzały swoje codzienne koncerty. I wtedy, jakoś tak naturalnie, bez większego napięcia, wypowiedziałam na głos jedno z tych marzeń, które zwykle trzyma się schowane głęboko, jak cenny, osobisty skarb.
— Wiesz, tato — zaczęłam, a głos miałam pewnie cichszy niż zwykle, trochę nieśmiały — tak strasznie bym chciała kiedyś zobaczyć na żywo, w naturze, delfiny słodkowodne.
Powiedziałam to i na moment wstrzymałam oddech, gotowa na wszystko: na pobłażliwy uśmiech, na pełne troski „córcia, gdzie ty z takimi pomysłami”, może nawet na delikatne zignorowanie. Ale tata nie był człowiekiem, który ignorował marzenia, zwłaszcza marzenia swoich bliskich. Zatrzymał się na chwilę, odwrócił w moją stronę i spojrzał na mnie tym swoim wyjątkowym, przenikliwym wzrokiem. Miał oczy w kolorze tafli oceanu, a w ich głębi zawsze tliły się jakieś iskierki — zaciekawienia, planów, ledwo dostrzegalnych projektów. I wtedy, z tym swoim charakterystycznym, absolutnym spokojem, który potrafił kruszyć największe wątpliwości, powiedział:
— To możemy to zrealizować. Spełnienie tego marzenia jest bliżej, niż ci się może wydawać.
I tyle. Te kilka słów wystarczyło. Nie było w nich cienia wahania, żadnego „ale”, „zobaczymy” czy „to skomplikowane”. Była tylko czysta, skondensowana pewność, która miała niezwykłą moc — potrafiła zarazić, dodać skrzydeł, sprawić, że nagle to, co wydawało się odległą fantazją, stawało się realnym celem na wyciągnięcie ręki. Tata od lat sprowadzał różne pamiątki, egzotyczne stroje i rękodzieło z Indonezji. Te odległe, pachnące przyprawami wyspy nie były dla niego jakąś mityczną krainą z drugiego końca atlasu. Znał tamtejsze klimaty, mentalność ludzi, słyszał opowieści, które rzadko docierają do Europy. I właśnie wtedy, tam, w sercu łódzkiego lasu, wspomniał, że gdzieś na Borneo — a dokładniej na Kalimantanie, czyli w indonezyjskiej części tej ogromnej, dzikiej wyspy — płynie rzeka, w której podobno takie niezwykłe, słodkowodne ssaki wciąż można spotkać.
Kiedy wróciliśmy do domu, jeszcze z echem leśnych odgłosów w uszach i tym nowym, elektryzującym napięciem w powietrzu, od razu zaczęło się prawdziwe detektywistyczne śledztwo. Tata zrzucił buty, ja plecak, i niemal biegiem rzuciliśmy się do komputera. Nie było wertowania pożółkłych, papierowych map, jak mogłoby się wydawać w romantycznej opowieści. Naszym oknem na świat i narzędziem odkrywczym stały się Mapy Google. Pamiętam ten półmrok w pokoju, tylko ekran monitora rzucał blade światło na nasze skupione twarze, gdy przesuwaliśmy palcem po touchpadzie, powiększając kolejne fragmenty Borneo. Widzieliśmy plątaninę zieleni, która z lotu ptaka wyglądała jak gęsty, drzewiasty dywan, poprzecinany brązowymi wstęgami rzek. Tata pokazywał mi możliwe trasy, punkty orientacyjne, opowiadał o specyfice terenu. Przybliżaliśmy widok tak bardzo, jak tylko się dało, próbując odgadnąć, co kryje się za każdym zakrętem rzeki, za każdym pasmem gęstej dżungli. To było jak układanie puzzli z tysiąca kawałków, gdzie każdy nowy szczegół, każda informacja znaleziona w sieci, była kolejnym elementem układanki. Ja, z duszą na ramieniu i sercem walącym jak młot, stukałam w klawiaturę, wpisując rozmaite kombinacje słów: „delfiny słodkowodne Borneo”, „rzeki Kalimantanu”, „rzadkie gatunki Indonezja”. Tata stał tuż za mną, pochylony, z tą swoją miną człowieka, który wie, że jest na tropie czegoś wielkiego. Każde kliknięcie myszką było jak obracanie klucza w zamku do tajemniczej komnaty. I nagle… trach! Jest! Jak olśnienie. Na jednym z portali poświęconych przyrodzie pojawiła się nazwa: Rzeka Mahakam. Już samo jej brzmienie — Mahakam — było jak zaklęcie, jak obietnica niezwykłej przygody. Zaczęliśmy gorączkowo czytać. Okazało się, że to trzecia co do długości i przepływu rzeka w prowincji Kalimantan Wschodni. Potężny, brunatny ciek wodny, wijący się leniwie, a czasem gwałtownie, przez tropikalną dżunglę na długości blisko ośmiuset kilometrów, zanim jej wody, niosące muł i tajemnice interioru, znajdą wreszcie ujście w Cieśninie Makasarskiej. Poczułam wtedy taki dreszcz ekscytacji, jakby kawałek odległej, cyfrowej mapy nagle zapłonął żywym ogniem i zaczął do mnie intensywnie mrugać. To tam! To właśnie tam!
Co więcej, w trakcie tej naszej internetowej kwerendy, tata doznał czegoś na kształt olśnienia. Przecież on już tam kiedyś był! Wiele, wiele lat temu, jeszcze z Olą, swoją żoną. Ta informacja była jak kolejny, niespodziewany prezent od losu. To dodało całemu przedsięwzięciu jeszcze głębszego, bardziej osobistego wymiaru. Nie jechalibyśmy w zupełnie nieznane, na oślep. Jechalibyśmy trochę jego śladami, podążając za cienką nicią jego wspomnień. A potem, zagłębiając się dalej w dostępne informacje, trafiliśmy na coś, co sprawiło, że nasze marzenie, już i tak rozpalone do czerwoności, nabrało jeszcze większej wagi, stało się niemal misją. W tych mętnych, nieprzeniknionych wodach Mahakam, żyje ona — oreczka krótkogłowa, zwana też pesut, po łacinie Orcaella brevirostris. Niezwykły delfin, a właściwie filogenetycznie bliższy orkom, o charakterystycznym, zaokrąglonym pysku i niewielkiej płetwie grzbietowej. I najważniejsze — gatunek krytycznie zagrożony wyginięciem. Osaczone przez kłusownictwo, zanieczyszczenie wód, utratę siedlisk. Nagle ta cała wyprawa przestała być tylko moim egzotycznym kaprysem czy turystyczną fanaberią. Stała się czymś znacznie ważniejszym. Szansą na zobaczenie, na uwiecznienie na fotografii, czegoś tak niezwykle rzadkiego, tak ulotnego, zanim może na zawsze zniknie z naszej planety. To była myśl, która jednocześnie napawała mnie ogromną nadzieją i subtelnym, egzystencjalnym smutkiem.
Wiedziałam, och, doskonale zdawałam sobie sprawę, że prawdopodobieństwo spotkania tych delfinów, nawet jeśli wszystkie inne elementy naszej skomplikowanej układanki idealnie do siebie dopasujemy i dotrzemy nad tę odległą rzekę, jest znikome. Jak szukanie igły w stogu siana, tylko że tym stogiem była potężna, nieprzewidywalna rzeka i otaczająca ją dżungla. Ale tata zawsze mi powtarzał, niemal jak mantrę, że marzenia są po to, żeby je gonić z całych sił, a nie żeby odkładać na zakurzoną półkę z etykietką „może kiedyś, jak będzie czas/pieniądze/okazja”. Po co są marzenia, jeśli nie chcemy choćby spróbować ich spełnić, nawet jeśli na pierwszy rzut oka wydają się odległe i nieosiągalne jak gwiazdy na nocnym niebie? Jego niezachwiany optymizm i cicha, ale potężna determinacja, były jak wirus — zarażały natychmiast i bezwarunkowo.
Szybko ustaliliśmy też bardziej konkretny zarys naszej miesięcznej eskapady do Indonezji. Wiedzieliśmy, że zaczniemy od zaaklimatyzowania się na Bali. Tata miał tam do załatwienia kilka spraw związanych ze swoją pracą, a dla mnie miała to być chwila na złapanie oddechu i oswojenie się z nowym klimatem, zanim rzucimy się w dzicz Borneo. Dopiero potem, po kilku dniach na Bali, mieliśmy polecieć na Kalimantan. To podejście, trochę na luzie, bez oglądania dziesiątek filmów dokumentalnych o Borneo, było dla nas charakterystyczne. Podeszliśmy do tego może nawet trochę za bardzo lekko, ale z drugiej strony, z ogromnym zaufaniem do wiedzy taty i jego doświadczenia z tamtych rejonów. Do tego wszystkiego dochodził jeszcze jeden, niezwykle ważny czynnik, który skutecznie tłumił większość moich obaw. Mój wewnętrzny strach, ten cichy głosik, który zawsze podpowiadał najczarniejsze scenariusze, był znacznie mniejszy, bo w tej całej indonezyjskiej przygodzie miał nam towarzyszyć Putu Budi. Putu był serdecznym przyjacielem taty, rodowitym Indonezyjczykiem. Sama myśl, że będzie z nami ktoś, kto zna tamtejsze realia od podszewki, kto mówi lokalnym językiem, rozumie kulturę i obyczaje, działała na mnie jak najlepszy balsam uspokajający. To właśnie jego planowana obecność dodawała nam wszystkim skrzydeł i tej dodatkowej pewności, że poradzimy sobie z każdym wyzwaniem, jakie Indonezja mogłaby przed nami postawić.
Jedyne, co wiedzieliśmy na pewno, to że na miejscu, nad Mahakam, musimy znaleźć łódkę, najlepiej taką tradycyjną, zwaną „ces” — tak przynajmniej pisali na różnych blogach w internecie, który zgodzi się zostać naszym przewodnikiem i zabrać nas w górę rzeki, w poszukiwaniu oreczek. To było jak wyprawa w nieznane z jednym tylko, nieco mglistym, drogowskazem.
Tata, mimo że podchodził do wielu rzeczy z filozoficznym spokojem, miał naprawdę sporą wiedzę o Indonezji. Kiedy zapytałam o szczepienia, machnął ręką.
— Nie trzeba, córcia. Tam najważniejsze to chronić się przed komarami. Zabierz od groma Muggi, tej najmocniejszej. I tyle.
Zaufałam mu. Skoro on, który tyle razy tam bywał, tak mówił, to musiała być prawda. Ja za to wzięłam na siebie przygotowanie apteczki. Tata był trochę jak Piotruś Pan — uważał się za niezniszczalnego, kuloodpornego i wiecznie młodego. Rzadko chorował, a drobne dolegliwości kwitował machnięciem ręki. To ja byłam tą osobą w naszym duecie, która myślała o „słabszych momentach”, o potencjalnych problemach żołądkowych, skaleczeniach czy gorączce. Spakowałam więc całą torbę leków, opatrunków i specyfików na wszelki wypadek, czując się trochę jak aptekarz polowy.
No i co? Decyzja zapadła, ogólny plan był. Przed nami było to, co zawsze oddziela marzenie od jego realizacji: proza życia. Trzeba było odłożyć niemałą sumę pieniędzy, co dla mnie oznaczało miesiące wyrzeczeń i skrupulatnego planowania budżetu. Trzeba było skompletować cały specjalistyczny sprzęt — od odpowiedniej ilości kart pamięci i baterii do aparatów, po odpowiednie ubrania i tę moją rozbudowaną apteczkę. No i, niestety, musiałam poważnie wziąć się za siebie i popracować nad moją kondycją fizyczną, bo z nią było, mówiąc bardzo, ale to bardzo delikatnie, słabo. Oj, dramatycznie słabo. Byłam typowym mieszczuchem, dla którego największym wysiłkiem było wejście na czwarte piętro bez windy.
Naszą wspólną pasją, która dodawała smaku tym przygotowaniom, była fotografia. Ja zajmuję się nią zawodowo — głównie reportażem, uwieczniam śluby, imprezy, robię sesje wizerunkowe. To dynamiczna praca, wymagająca szybkiego reagowania i umiejętności opowiadania historii obrazem. Tata z kolei był fotografem amatorem, ale na takim poziomie, że słowo „amator” brzmiało przy nim niemal jak obelga. Miał niesamowite oko, wyczucie kompozycji i światła, a jego zdjęcia przyrody często zapierały dech w piersiach. Wizja uwiecznienia na zdjęciach dzikiej przyrody Kalimantanu, a może nawet — o czym bałam się głośno marzyć — tych nieuchwytnych oreczek, dodawała nam skrzydeł. Dyskutowaliśmy o tym, jakie obiektywy zabrać, jak chronić sprzęt przed wszechobecną wilgocią, jakie filtry mogą się przydać. To nie miało być tylko „zobaczyć”. To miało być „zapamiętać i pokazać”. Okiem, sercem i matrycą aparatu.
I tak zaczęły się nasze regularne, systematyczne przygotowania kondycyjne. Przez ponad pół roku co 2 czy 3 dni, zakładaliśmy sportowe buty i ruszaliśmy w las. Nasz poczciwy Las Łagiewnicki stał się poligonem doświadczalnym. Zaczynaliśmy zupełnie niewinnie, od tych wspomnianych trzech, może czterech kilometrów, które dla mnie na początku były prawdziwą drogą przez mękę. Nogi bolały, płuca piekły, a każda najmniejsza górka wydawała się Himalajami. Pamiętam, jak po pierwszych takich „wyrypach”, ledwo żywa, z potem cieknącym po czole, próbowałam wszelkich sztuczek, żeby tatę namówić na wcześniejszy powrót. A to że komary tną niemiłosiernie, a to że zaraz będzie padać, a to że może byśmy już poszli na te lody, o których tak marzę. Tata tylko uśmiechał się pod nosem, podawał mi butelkę z wodą i cierpliwie tłumaczył, że na Borneo ani lodziarni, ani wygodnych ławeczek co pięćset metrów raczej nie będzie, a siły i wytrzymałość to nasz największy kapitał. Ale, o dziwo, z czasem było coraz lepiej. Kilometry przestawały mnie przerażać, oddech stawał się bardziej miarowy, a ja sama zaczynałam proponować coraz dłuższe i bardziej wymagające trasy. Aż wreszcie, po wielu tygodniach potu i zmęczenia, doszliśmy do takiego momentu, że udało nam się zrobić i dwadzieścia kilometrów za jednym zamachem! Przez lasy, pola, pagórki. Czułam się wtedy niezwyciężona.
Tata potem z lubością opowiadał wszystkim znajomym tę historię — jak to jego córeczka, która na początku kombinowała, jak tu się urwać na lody po trzech kilometrach, kilka miesięcy później tak go wymęczyła na dwudziestokilometrowej trasie, że sam ledwo powłóczył nogami, a jej wciąż było mało. Myślę, że to był jeden z niewielu momentów, kiedy mój tata, ten człowiek z żelaza, wcielenie wytrzymałości, przyznał się, choć nie wprost, że już nie ma siły. Oczywiście, zaraz potem zganiał wszystko na swoje stare, wysłużone sandały trekkingowe, które już dawno powinny były wylądować na śmietniku i które podobno niemiłosiernie obtarły mu stopy. Pewnie coś w tym było, te sandały naprawdę wyglądały, jakby przeszły niejedną wojnę, ale widziałam w jego oczach tę niezwykłą mieszankę szczerego zmęczenia i nieukrywanej, ojcowskiej dumy. I ten obrazek, ten jego lekko skrzywiony uśmiech i błysk w oku, jest dla mnie jednym z najcenniejszych wspomnień z tamtego okresu.
Te miesiące przygotowań, te setki wspólnie przemierzonych kilometrów, to był naprawdę niesamowity, choć czasem i trudny, czas. Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu, nie tylko na treningach w terenie. Nie raz, pochyleni nad laptopem z otwartymi Mapami Google, śledziliśmy bieg Mahakam, przybliżaliśmy zdjęcia satelitarne wiosek nad jej brzegami, czytaliśmy skąpe informacje na forach podróżniczych. Marzyliśmy na głos, planowaliśmy każdy, nawet najdrobniejszy szczegół wyprawy — od listy leków w mojej apteczce, po sposób transportu na miejscu i negocjacje z potencjalnym przewoźnikiem od łodzi „ces”. A przede wszystkim, bardzo dużo rozmawialiśmy. Na wszystkie możliwe tematy. O życiu, o przeszłości, o naszych nadziejach i obawach związanych z tą podróżą. O fotografii, o książkach, o świecie. To właśnie wtedy, podczas tych długich, szczerych rozmów, nasza więź, zawsze silna, stała się jeszcze głębsza, bardziej partnerska. To nie był już tylko układ „tata i córka”. Staliśmy się prawdziwym zespołem. Zespołem, który miał przed sobą największą, najbardziej ekscytującą przygodę życia.
I tak, krok po kroku, dzień po dniu, decyzja po decyzji, marzenie szeptane nieśmiało w cieniu drzew Lasu Łagiewnickiego zaczynało nabierać bardzo realnych kształtów. Czułam, jak z każdym tygodniem rośnie we mnie siła, nie tylko ta fizyczna, mierzona liczbą pokonanych kilometrów, ale też ta wewnętrzna — cicha pewność, że damy radę. Że razem z tatą, z jego doświadczeniem i moim nowo odkrytym uporem, naprawdę możemy wszystko. Kalimantan czekał. A my byliśmy prawie gotowi.
ROZDZIAŁ 2: Balijska Przystań i Cień Niepewności
Czasem myślę, że los ma swoje dziwne sposoby, by pchnąć nas na właściwe tory, nawet jeśli sami trochę się wahamy. Nasza wyprawa do Indonezji była chyba jednym z takich zrządzeń. Kiedy kupowaliśmy bilety lotnicze, pamiętam jak dziś słowa taty: „Nie widziałem jeszcze tak tanich!”. I rzeczywiście, to była jakaś niebywała okazja. Później, gdy świat zamknęła pandemia, a podróże stały się luksusem i logistycznym koszmarem, wielokrotnie wracaliśmy myślami do tamtego momentu, dziękując opatrzności, że zdążyliśmy. Wylecieliśmy z Polski jakoś pod koniec października, chyba dwudziestego trzeciego, dwa tysiące osiemnastego roku. Dla mnie ten czas był jednak naznaczony nie tylko ekscytacją, ale i ogromnym stresem. Pod koniec sierpnia, zaledwie dwa miesiące wcześniej, przygarnęłam ze schroniska cudownego psiaka, Kolesia. Cudowny kundelek, wymarzony pies. A teraz musiałam go zostawić na cały, długi miesiąc. Serce mi pękało na samą myśl, ale wiedziałam, że będzie pod dobrą opieką. Moja mama z kolei przeżywała katusze z innego powodu. To była moja pierwsza tak daleka i egzotyczna wyprawa, do Azji, a ona zawsze postrzegała tatę jako człowieka trochę z innej planety, wiecznie chodzącego z głową w chmurach, co tylko potęgowało jej niepokój o naszą dwójkę.
Na lotnisko Chopina w Warszawie dotarliśmy z odpowiednim zapasem czasu. Trochę obawialiśmy się odprawy, bo wieźliśmy ze sobą sporo sprzętu fotograficznego — moje profesjonalne aparaty i obiektywy, jego niezawodnego bezlusterkowca. Baliśmy się, że będą jakieś problemy, dodatkowe kontrole, ale nic z tych rzeczy. Wszystko poszło zaskakująco gładko i sprawnie. Przed nami była podróż z jedną przesiadką, w Katarze. To był mój pierwszy lot liniami Emirates i muszę przyznać, że byłam pod wrażeniem. Każdy z nas dostał mały „zestaw podróżnika” — opaskę na oczy, żeby łatwiej było zasnąć, mini kosmetyczkę z podstawowymi przyborami, miękki kocyk i ciepłe skarpetki. Drobiazgi, a jednak umilały tę długą podróż. Tata, jak to on, zasnął niemal od razu po starcie i przespał większość lotu. Ja trochę spałam, trochę oglądałam filmy, a trochę po prostu gapiłam się w okno, obserwując przesuwające się pod nami kontynenty i bezkresne połacie chmur, czując, jak z każdą godziną oddalamy się od znanego mi świata.
Kiedy wreszcie wylądowaliśmy w Denpasar na Bali, pierwszą rzeczą, która mnie uderzyła, było ciepło. Gęste, wilgotne, tropikalne powietrze, które otuliło mnie jak parujący kompres zaraz po wyjściu z klimatyzowanego samolotu oraz wspomnienia zimnego siąpiącego deszczu w Polsce. Pachniało zupełnie inaczej niż wszystko, co znałam do tej pory — to była oszałamiająca mieszanka zapachu egzotycznych kwiatów, kadzidełek tlących się gdzieś w oddali, wilgotnej ziemi i setek innych, nieznanych mi aromatów, które razem tworzyły esencję Azji. Na lotnisku, wśród gwaru i kolorowego tłumu, czekał już na nas uśmiechnięty Putu Budi, serdeczny przyjaciel taty. Tata i Putu padli sobie w objęcia, jak dwaj bracia, którzy nie widzieli się całe wieki. Później, gdy już jechaliśmy, tata, widząc może moje zaciekawienie egzotycznie brzmiącym imieniem naszego przyjaciela, wyjaśnił mi szeptem, że na Bali imiona często mają szczególne znaczenie. „Widzisz, córcia,” — mówił — „imię Putu bardzo często nadaje się pierworodnemu dziecku w rodzinie, podobnie jak Wayan czy Gede. To taka ich piękna tradycja, określająca kolejność narodzin. A Budi to też ważne imię, oznacza mniej więcej tyle co mądrość albo szlachetny charakter”. Ta drobna uwaga sprawiła, że Putu Budi, nasz uśmiechnięty przewodnik, stał mi się od razu jakby bliższy, a jego imię nabrało głębszego sensu..
Putu zabrał nas prosto do Tegalalang, gdzie mieliśmy zarezerwowany nasz mały, uroczy domek. Już sama podróż z lotniska była fascynująca, a miejsce, do którego dotarliśmy, miało swój niepowtarzalny urok. Nasz domek był przytulnie ukryty wśród bujnej, tropikalnej zieleni, prawdziwej małej dżungli, która otaczała nas ze wszystkich stron. Widok z naszego tarasu czy okien wychodził właśnie na tę gęstwinę, na egzotyczne drzewa, palmy i pnącza, co dawało niesamowite poczucie bliskości z naturą i prywatności. Słynne, zapierające dech w piersiach tarasy ryżowe Tegalalang były tuż nieopodal, na wyciągnięcie ręki, dosłownie kilka kroków od naszego progu, więc mogliśmy je podziwiać i eksplorować każdego dnia. To właśnie one, te szmaragdowozielone kaskady pól, misternie wyrzeźbione w stromych zboczach wzgórz i spływające harmonijnie aż do dna doliny, stanowiły główną atrakcję okolicy i cel naszych codziennych spacerów, ale nasz azyl oferował bezpośredni kontakt z bardziej dziką, nieokiełznaną zielenią. Byłam tak rozemocjonowana i podekscytowana, że po rozpakowaniu walizek, mimo zmęczenia wielogodzinną podróżą, nie mogłam zasnąć. Ale miałam co oglądać! Po ścianach naszego prostego, ale przytulnego domku biegały gekony. Wśród nich prawdziwe gwiazdy — wielkie, kolorowe jaszczurki Toke, które co jakiś czas wydawały z siebie charakterystyczne, donośne okrzyki, brzmiące właśnie jak „to-ke! to-ke!”. Byłam nimi absolutnie zafascynowana. Od razu chwyciłam za telefon, żeby nakręcić pierwsze filmiki i wysłać je na social media, dzieląc się tą niezwykłą chwilą z przyjaciółmi w Polsce.
Nasz rytm dnia w Tegalalang szybko się ustalił. Poranki tata poświęcał na pracę — kontaktował się ze swoimi dostawcami, przeglądał wzory, finalizował zamówienia. Putu Budi często mu w tym pomagał, służąc radą, tłumacząc niuanse lokalnego rynku i języka, czasem towarzysząc mu w podróżach do warsztatów rzemieślników w innych częściach wyspy. Ja czasami nadrabiałam zaległości w obróbce zdjęć z poprzednich dni, pisałam dziennik podróży, albo po prostu siedziałam na tarasie naszego domku, chłonąc atmosferę otaczającej nas dżungli — jej dźwięki, zapachy, niezwykłą energię. Najczęściej jednak towarzyszyłam tacie w tych jego „biznesowych” eskapadach, które dla mnie były fascynującą podróżą w świat lokalnej sztuki i rzemiosła. Szczególnie mocną więź udało mi się nawiązać z Daju, niezwykle ciepłą i utalentowaną kobietą. W swojej skromnej, otwartej na ocienione podwórko pracowni, otoczona zapachem egzotycznego drewna i dźwiękami dłut uderzających o materiał, tworzyła przepiękne, małe drewniane figurki. Pamiętam, że kiedy ją odwiedziliśmy, pracowała akurat nad zamówieniem dla taty — misternie rzeźbioną, małą owieczką, która miała dołączyć do kolekcji zwierząt, jakie tata sprowadzał. Jej zręczne palce z niezwykłą precyzją wydobywały kształt z kawałka drewna, a w jej oczach widać było pełne skupienie i pasję. Obserwując Daju i inne kobiety, które często prowadziły małe warsztaty, sklepiki czy warungi, zauważyłam, jak ważną rolę odgrywają w lokalnej gospodarce. Tata opowiadał mi później, że na Bali to właśnie kobiety są często siłą napędową rodzinnych biznesów, niezwykle przedsiębiorcze, zaradne i pracowite. Mówił też jednak o drugiej stronie medalu, o złożoności balijskiego systemu kastowego. Wspominał, że choć oficjalnie kasty nie mają już takiego znaczenia jak dawniej, to wciąż wpływają na życie społeczne, a dla kobiety z wyższej w hierarchii klasy poślubienie mężczyzny z klasy niższej mogło oznaczać, i czasem wciąż oznacza, utratę pewnych przywilejów, a nawet swoiste wykluczenie czy zerwanie kontaktów z własną rodziną. To pokazywało, jak skomplikowane i pełne niuansów potrafią być społeczne realia, często ukryte za wszechobecnymi uśmiechami i egzotyczną fasadą wyspy.
A jednak, obok tych bardziej złożonych aspektów życia, Bali każdego dnia odsłaniało przed nami także swoją inną twarz — tę wypełnioną prostą, codzienną duchowością, widoczną na każdym kroku. Podczas naszych spacerów po okolicy, moją uwagę nieustannie przykuwały małe, kolorowe koszyczki, które widziałam dosłownie wszędzie. Leżały na progach domów, przy niewielkich, przydomowych kapliczkach, na skraju ścieżek wśród tarasów ryżowych, czasem nawet na desce rozdzielczej przejeżdżającego skutera czy przy korzeniach wielkich drzew. Były misternie uplecione z młodych liści palmowych, a w ich wnętrzu znajdowały się barwne płatki kwiatów, kilka ziarenek ryżu, czasem kawałeczek owocu, czy małe ciasteczko. Z każdego unosił się delikatny, słodkawy dymek tlącego się kadzidełka, którego zapach stał się dla mnie jednym z najbardziej charakterystycznych aromatów Bali. Zaintrygowana ich wszechobecnością i niezwykłym pięknem, zapytałam w końcu tatę, co to takiego i jakie mają znaczenie. Tata uśmiechnął się, jakby czekał na to pytanie.
„To Canang Sari, córcia” — odpowiedział. — „To chyba najważniejsza codzienna ofiara dla Balijczyków. Zobaczysz, jak kobiety każdego ranka, tuż po wschodzie słońca, z pietyzmem je przygotowują. To taki ich codzienny, mały gest wdzięczności. Nie tylko dla wielkich bogów, dla Sang Hyang Widhi Wasa, czyli Boga Jedynego, ale też dla duchów miejsca, dla przodków, dla sił natury. To ich sposób na utrzymanie harmonii, tej ich słynnej zasady Tri Hita Karana. Harmonia między człowiekiem a Bogiem, między człowiekiem a innymi ludźmi, i między człowiekiem a jego otoczeniem, przyrodą.”
Tata wziął do ręki jeden z takich koszyczków, który leżał na murku naszego tarasu, pozostawiony tam pewnie przez gospodynię.
„Popatrz,” — mówił dalej — „każdy element ma tu znaczenie. Te kwiaty… ich kolory nie są przypadkowe. Białe, skierowane na wschód, symbolizują boga Iswarę. Czerwone, na południe — Brahmę. Żółte, na zachód — Mahadewę. A czarne lub ciemnoniebieskie, czasem zielone, na północ — Wisznu. A wszystko razem, zmieszane w środku, to jakby pokłon dla Siwy, który jednoczy wszystkie te boskie siły i aspekty życia. Jest tu też ryż, symbol pożywienia i życia, czasem moneta jako symbol dobrobytu, kawałek trzciny cukrowej symbolizujący słodycz życia. To taka codzienna modlitwa bez słów, akt oddania i nieustanne przypomnienie o wszechobecności sacrum w ich życiu, o tym, że wszystko jest ze sobą połączone.”
Słuchałam opowieści taty, a te małe, kolorowe koszyczki, które wcześniej były dla mnie tylko egzotyczną ozdobą, nabrały nagle głębokiego sensu. Zaczęłam dostrzegać w nich niezwykłą duchowość Balijczyków, ich codzienną troskę o równowagę i wdzięczność za każdy dar losu. To było piękne i bardzo poruszające.
Ale kiedy słońce zaczynało powoli chylić się ku popołudniu, praca taty dobiegała końca i zaczynał się nasz czas — czas tylko dla nas dwojga, czas na wspólne odkrywanie. I tu często zaczynał się ten charakterystyczny dla taty, pozorny chaos. Kiedy się na niego patrzyło, można było odnieść wrażenie, że nic nie ma prawa się udać bez szczegółowo zaplanowanego dnia, bez mapy w ręku i konkretnego celu. A jednak, w jego wypadku, ten twórczy nieład, to zdanie się na intuicję, często prowadziło nas do niezwykłych przygód i odkryć. Niby na ślepo wybierał jakąś boczną ścieżkę czy nieznaną drogę, ale jakimś cudem zawsze pamiętał, jak wrócić, a po drodze znajdowaliśmy miejsca, których nie było w żadnych przewodnikach. To właśnie od niego nauczyłam się, że czasem warto się zgubić, dać się ponieść chwili, by znaleźć coś naprawdę wyjątkowego, coś tylko dla nas. I tego jego „pchania w nieznane”, tej odwagi do eksploracji bez gwarancji sukcesu, bardzo mi teraz brakuje. To właśnie wtedy, po pracy taty, we dwoje, zapuszczaliśmy się w labirynt tarasów ryżowych Tegalalang, które rozciągały się tuż za progiem naszego domu. Móc budzić się każdego ranka z widokiem tej bujnej dżungli tuż za oknem, a potem, po południu, razem z tatą znaleźć się pośród tych niesamowitych, szmaragdowych kaskad, było jak spełnienie marzeń. Chodziliśmy wąskimi groblami i ścieżkami biegnącymi między poletkami, czując pod stopami wilgotną ziemię i upajając się zapachem młodego ryżu i egzotycznych kwiatów. Obserwowaliśmy pracujących w oddali rolników w charakterystycznych, stożkowych kapeluszach, ich sylwetki rysujące się na tle soczystej zieleni. Panował tu niezwykły spokój, jakaś harmonia, która przenikała mnie do głębi. Stąpałam ostrożnie wąskimi groblami, a moją duszę wypełniał podziw. Zastanawiałam się, jak to możliwe, że krajobraz tak intensywnie przekształcony przez człowieka, przez wieki rolniczej pracy, może emanować takim naturalnym pięknem i spokojem. Było w tym coś niezwykłego — idealne połączenie ludzkiej ingerencji z szacunkiem dla natury i głębokim, niemal namacalnym aspektem duchowym, który zdawał się unosić nad każdym źdźbłem ryżu. Czułam, że ten ryż, tak pieczołowicie uprawiany, to dla tych ludzi coś znacznie więcej niż tylko pożywienie.
W pewnym momencie, gdy mijaliśmy jedną z tych małych, kamiennych kapliczek, ukrytych wśród zieleni, z tlącym się wciąż kadzidełkiem i świeżymi kwiatami ułożonymi w ofierze, tata zatrzymał się i, widząc moje zamyślenie, uśmiechnął się ciepło.
„Widzisz te kanały, te tarasy, córcia?” — zaczął spokojnym głosem, który tak lubiłam. — „To nie jest tylko zwykłe pole. To Subak. System, który ma ponad tysiąc lat i jest tak wyjątkowy, że UNESCO uznało go za dziedzictwo ludzkości. To znacznie więcej niż tylko technika nawadniania. To cała społeczność, tradycja i, co najważniejsze, filozofia.”
Tata mówił z pasją, a ja chłonęłam każde jego słowo.
„To wszystko opiera się na zasadzie Tri Hita Karana” o którym ci mówiłem. Subak jest tego doskonałym przykładem. Woda jest tu dzielona sprawiedliwie między wszystkich rolników, decyzje podejmowane są wspólnie, a wszystko odbywa się z poszanowaniem natury i w łączności z bóstwami.”
Wskazał na kolejną, niewielką kapliczkę, tuż przy kanale doprowadzającym wodę na niżej położone poletka.
„A te małe świątynki, które tu widzisz, to miejsca, gdzie rolnicy składają ofiary dla Dewi Sri, najważniejszej bogini ryżu, płodności i dobrobytu. Wierzą, że to ona daje życie tym polom, zapewnia obfite plony i chroni je przed nieszczęściami. Modlą się do niej, przynoszą dary, proszą o błogosławieństwo. Każdy etap uprawy ryżu, od siewu po żniwa, jest tu przepleciony rytuałami i ceremoniami.”
Słuchałam opowieści taty zafascynowana, a otaczające nas tarasy nabierały w moich oczach nowego znaczenia. To nie były już tylko malownicze pola, ale żywy, pulsujący organizm, świadectwo niezwykłej mądrości, współpracy i duchowości ludzi, którzy od wieków żyli w tak nierozerwalnym związku z tą ziemią.
Oczywiście, nasze aparaty fotograficzne niemal nie stygły. Każde z nas na swój sposób próbowało uchwycić magię tego miejsca, tę niezwykłą grę światła na liściach ryżu, hipnotyzującą symetrię tarasów, spokój i harmonię tego krajobrazu. Czasem, jeśli mieliśmy ochotę na dalszą wycieczkę, Putu podwoził nas w jakieś bardziej odległe, ciekawe miejsce, które chcieliśmy zobaczyć, jak na przykład malownicze okolice Ubud, ale samo zwiedzanie, to chłonięcie atmosfery, te godziny spędzone na rozmowach i fotografowaniu, były już tylko nasze. Dzięki tym popołudniowym wyprawom, zarówno tym pieszym po najbliższej okolicy, jak i tym nieco dalszym, zapuszczaliśmy się też w głąb pobliskiej dżungli, odkrywając ukryte wodospady i malownicze zakątki, z dala od głównych szlaków. Robiliśmy od groma zdjęć — ja moim lusterkiem, tata swoim wiernym bezlusterkowcem. Uwiecznialiśmy wszystko: egzotyczne ptaki o bajecznie kolorowych piórach, jaszczurki wygrzewające się na słońcu, motyle wielkości dłoni, bujną, tropikalną roślinność i zapierające dech w piersiach krajobrazy.
Bali rozpieszczało nas też smakami. Na śniadanie zajadaliśmy się niewiarygodnie pysznymi, świeżymi owocami, których nazwy często słyszałam po raz pierwszy: słodkie, soczyste pitaje o intensywnie różowym miąższu, ogromne chlebowce, włochate rambutany, aromatyczne mango, miniaturowe, ale niezwykle słodkie banany, delikatne mangostany, czy salaki, zwane też wężowymi owocami ze względu na ich charakterystyczną skórkę. Każdy dzień zaczynał się od tej owocowej uczty. Na obiady i kolacje chodziliśmy natomiast do małych, przydrożnych warungów — lokalnych knajpek, często wyglądających jak rozpadające się, sklecone naprędce baraki, które jednak w swoich niepozornych wnętrzach kryły prawdziwe kulinarne skarby. Jedzenie przygotowywano na naszych oczach, na otwartym ogniu lub prostych palnikach, a posiłki spożywało się rękoma, siedząc na prostych, drewnianych ławach. Na Bali tradycyjnie je się rękoma, głównie prawą, dlatego w każdej, nawet najmniejszej „knajpce” czy warungu, zawsze znajdował się gdzieś z boku kran z bieżącą wodą i mydło, żeby można było dokładnie umyć ręce przed i po jedzeniu. To był ważny, codzienny rytuał. Niestety, raz, pewnie w pośpiechu albo z roztargnienia, bardziej opłukałam ręce niż je porządnie umyłam, co niestety dość szybko pociągnęło za sobą bardzo nieprzyjemne problemy jelitowe. To była bolesna, ale niezwykle skuteczna nauczka na przyszłość, żeby jednak zawsze i wszędzie dokładnie myć ręce, zwłaszcza w tropikalnym, wilgotnym klimacie. Ja, osoba z natury bardzo wybredna jeśli chodzi o jedzenie, ku swojemu zdziwieniu, na Bali odkryłam w sobie smakosza. Wszystko mi smakowało! Aromatyczne nasi goreng, ryż podawany na tysiąc sposobów, świeżo grillowane ryby i owoce morza no i oczywiście chrupiący kurczak. Nawet ostrość potraw, która początkowo trochę mnie przerażała, przestała mi przeszkadzać. Było w tym jedzeniu coś tak autentycznego, tak pełnego smaku, że nie sposób było mu się oprzeć. Nie raz też, gdy tak siedzieliśmy, zajadając lokalne specjały, naszym posiłkom z ogromnym zainteresowaniem przyglądały się wiecznie głodne makaki, które zuchwale kręciły się w pobliżu, licząc na jakiś łatwy kąsek. Właściciele warungów, przyzwyczajeni do takich ciekawskich gości, byli jednak zawsze przygotowani i mieli pod ręką proce, którymi skutecznie, choć bez robienia małpom krzywdy, odganiali zbyt natrętne czy niesforne osobniki.