Przedmowa
Zawsze chciałam napisać książkę, to było moim celem, odkąd pamiętam. Już jako kilkuletnia dziewczynka o tym marzyłam. Czytałam Emilkę ze Srebrnego Nowiu autorstwa Lucy Maud Montgomery i bardzo chciałam dzielić los głównej bohaterki. Zawsze czułam się pisarką, choć bałam się tego określenia. Po wielu latach pisania do szuflady w końcu zdecydowałam się pójść o krok dalej i spełnić swoje marzenie.
Ta książka jest efektem mojej wieloletniej pracy. Jest moim kamieniem milowym, którego potrzebuję, aby pisać jeszcze więcej, jeszcze bardziej i jeszcze częściej; aby dalej rozwijać swój warsztat literacki. Niektóre opowiadania zamieszczone w książce były publikowane na moim blogu literackim jako niegotowe szkice, inne nigdy nie ujrzały światła dziennego.
Oddaję w ręce Czytelnika zbiór złożony z moich wyobrażeń i światów, zaklętych w krótkich, ale (mam nadzieję) wyrazistych opowiadaniach. Nastroje zawarte w tekstach są bardzo różne. Niektóre radosne, inne smutne, a jeszcze inne mroczne i makabryczne. Niektóre są lekkie i przyjemne, niektóre zaś — trudne i męczące. Wszystkie napisane z głową w chmurach.
Zachęcam do dystansu i optymizmu, ale również do refleksji nad codziennością, która gna tak bardzo, że nieraz brakuje jej czasu, by zatrzymać się na ważnym przystanku.
Dlatego Ty, Drogi Czytelniku, zatrzymaj się ze mną na chwilę. Usiądźmy razem w fotelu, napijmy się herbaty z cytryną i porozmawiajmy jak dobrzy znajomi o tym, co nas cieszy, o tym, co gnębi, i o tym, na co mamy nadzieję…
Gdańsk, styczeń 2019
Dziękuję
Mojemu Mężowi — za twórcze przebudzenie
i za to, że nigdy się na nim nie zawiodłam.
Chłopiec i księżyc
„Nie potrafię wzlecieć. Bardzo bym tego chciał, ale nie potrafię” — pomyślał chłopiec, wpatrując się w srebrzysty księżyc. Myślał o tych wszystkich marzeniach, które chciał spełnić. O wszystkich poszukiwaniach swojego miejsca i historii, która mogłaby stać się jego własną.
Teraz, kiedy tak stał i wpatrywał się w księżyc w pełni, te wszystkie pragnienia wydawały mu się bardzo odległe. Tak bardzo, że aż niemożliwe do spełnienia. Potrzebował kogoś, z kim mógłby wpatrywać się w księżyc. Kogoś, kto patrząc dostrzegałby to samo, co on. Był sam, a cykanie świerszczy tylko utwierdzało go w tym przekonaniu.
Otworzył oczy wybudzony ze snu płaczem dziecka. Spojrzał na swoją zmęczoną żonę, karmiącą niemowlę, i przypomniał sobie tamte dni, które spędzał sam na sam z księżycem. Uśmiechnął się pod nosem.
Księżyc już wtedy wiedział. Oczy chłopca nie były jedynymi, które powierzyły mu swoje marzenie.
Koci mędrzec
Obserwowałem ją, kiedy spała. Siadałem wysoko na szafie i patrzyłem. Była taka delikatna, taka bezbronna, tak zabawnie dziecinna… Choć przecież od jakiegoś czasu była już kobietą. Spotkaliśmy się po raz pierwszy na cmentarzu. Stawiała świeczkę na grobie swojej zmarłej ciotki. Przechadzałem się między alejkami. Miała wtedy zaledwie dwanaście lat. Zauważyła mnie. Wszyscy mnie ignorowali, ale nie ona. Tamtego dnia spojrzała mi w oczy i szepnęła: „Będę odwiedzała cię co roku”.
Zgodnie z daną obietnicą wracała co roku. Byłem jednak zbyt nieśmiały i chowałem się za nagrobkami, by móc obserwować ją z ukrycia. Widziałem, jak się zmienia, jak jej okrągłe rysy wysmuklają się coraz bardziej. Z roku na rok była coraz piękniejsza.
W końcu przestała przychodzić, a ja zacząłem jej szukać. Szukałem tak długo, aż znalazłem. Co noc wślizgiwałem się do jej domu przez otwarte okno i obserwowałem ją, kiedy spała. Czasami siadywałem na parapecie i patrzyłem na słone łzy, spływające po jej policzkach. Płakała głównie wieczorami, żeby nikt nie widział. Była nieszczęśliwa, ale nie przeszkadzało jej to w uśmiechaniu się do wszystkiego i wszystkich za dnia. Ktoś mógłby powiedzieć, że była sztuczna, ale ona po prostu nie chciała dzielić się z innymi swoim nieszczęściem. Bardzo chciałem jej pomóc, ale co taki zwykły kot jak ja mógłby zrobić?
Dziwiłem się często: dlaczego spędza wieczory samotnie? Wielu mężczyzn nie było w stanie przejść obok niej obojętnie, a jednak była sama i wciąż płakała. Każdy jej czyn, nawet najdrobniejszy emanował miłością. Nigdy wcześniej nie widziałem takiej kobiety, tak bardzo przepełnionej dobrem, a równocześnie… tak samotnej. Tak spragnionej, by kochać i być kochaną.
Było w jej życiu kilku mężczyzn, ale żaden nie został na dłużej. Mimo tego nie zraziła się do nich. Niestrudzenie czekała na tego jedynego, z którym mogłaby założyć rodzinę. Była zwykłą dziewczyną. W dzień studiowała, wieczorem albo szła do biblioteki, albo siadała w fotelu i czytała książkę. Czasami chodziła nad morze z przyjaciółmi lub spokojnie popijała kawę w jednej z pobliskich kawiarni.
Nigdy nie udawała, że jest kimś innym albo że sprawia jej przyjemność robienie rzeczy, których nie lubiła. Nie próbowała również nadążać za światem, żyła swoim własnym rytmem.
Czasami budziła się w środku nocy tylko po to, żeby szerzej otworzyć okno i popatrzeć na księżyc. Miała swoje upodobania w naturze, lubiła burze i ulewne deszcze, przed którymi nigdy nie lubiła się chować. Wszystkie te zjawiska napawały ją szczerą i bezgraniczną miłością do świata, a równocześnie uświadamiały jej, jak słaby jest człowiek i jak niewiele znaczy. Miała poczucie, że gdzieś tam musi być coś większego, jakiś Absolut, obdarzony bezgraniczną siłą i mądrością.
Tego dnia siedziałem na parapecie, a ona wydawała mi się bardziej energiczna niż zwykle, pełniejsza życia. Zdziwiłem się: dlaczego ściągnęła z szafy swoje pudło z pamiętnikami i zaczęła przepuszczać zapisane kartki przez bezlitosną niszczarkę? Czasami zatrzymywała na chwilę swoje niszczycielskie działania, żeby coś przeczytać i się zaśmiać.
W końcu zrozumiałem, że nie jest to pozbawiony motywów wybryk. Zwykle, kiedy zaczynał się w jej życiu nowy etap, brała kuchenne nożyczki i ścinała sobie włosy wedle własnego upodobania, aby potem umówić się do fryzjera i wyrównać to, co jej nie wyszło. Zrozumiałem, że niszczenie pamiętników symbolizowało jeszcze mocniejsze przejście do kolejnego etapu.
W pięćdziesięciu ośmiu zeszytach było zapisane całe jej dotychczasowe życie. Pierwszy zeszyt sięgał czasów szkoły podstawowej. Nie wiedzieć czemu żegnała się z nim — jakby z ulgą. Zdawało się, że jest zupełnie pogodzona z unicestwieniem stron, które tak skrzętnie zapisywała. Niszczarka co jakiś czas się zapełniała i dziewczyna przekładała paski papieru do wielkiego, niebieskiego worka.
Może nie chciała, żeby ktokolwiek w przyszłości czytał jej pamiętniki, poznał ją tak naprawdę? Tak, jak nawet ona sama siebie nie znała? A może po prostu nie chciała powierzać życia grubemu zeszytowi w niebieską kratkę? Może uznała, że te pamiętniki są jak stary przyjaciel z dawnych lat. Może uznała, że przychodzi taki moment, kiedy po prostu trzeba się z nim pożegnać, nawet jeśli się tego bardzo nie chce. Bywa, że bez pożegnania niemożliwy jest nowy początek.
W pamiętniku opisywała wszystko: radości i cierpienia, bóle i najgłębsze marzenia. Wszystkie jej słowa były prawdziwe, choć można było z łatwością zauważyć, że przebija przez nie jakaś bliżej niesprecyzowana i najgłębsza tęsknota serca. Przez te wszystkie lata, kiedy obserwowałem jej najdrobniejsze zachowania, zawsze było coś takiego, czym mnie zaskakiwała.
Gdy wszystkie zeszyty zostały zniszczone, wyszła na chwilę z domu, by wyrzucić śmieci. Potem wróciła i zachowywała się tak, jakby na coś czekała. Zadzwonił dzwonek do drzwi. Do jej mieszkania wszedł jakiś mężczyzna, wyglądał znajomo, ale nie miałem pewności, czy była to ta sama osoba, którą pamiętałem sprzed lat.
Wyglądał jakoś inaczej, poważniej. Miał na sobie granatową koszulę i czarne spodnie. Od razu wpadli sobie w ramiona, długo to trwało, zanim przeszli do pokoju i usiedli obok siebie na kanapie. Okno było przymknięte, więc nie wiedziałem, o czym rozmawiali.
Widziałem tylko, jak ona uśmiecha się niemal bez przerwy. Cieszyła się każdą sekundą. Wyszła z pokoju, mężczyzna nadal siedział na kanapie, opierał dłonie o swoje kolana i bezwiednie wpatrywał się w parkiet, uśmiechając się pod nosem. Wróciła do pomieszczenia, trzymając tacę, na której stały dwie filiżanki kawy i pudełko z ciastkami. Rozmawiali i popijali gorący napój. Potem wyszli z domu, podążyłem za nimi — poszli nad morze, ciągle rozmawiali, przez grzeczność postanowiłem nie podsłuchiwać i poprzestać jedynie na przyglądaniu się im.
Poczułem się spokojny. W końcu mogłem zostawić ją w dobrych rękach i pozwolić jej co wieczór uśmiechać się przez sen, bo tego dnia osiągnąłem pewność, że już nigdy nie zapłacze w poduszkę, a nawet jeśli — to na pewno nie będzie z tym sama. Obok niej od teraz zawsze będzie ktoś, kto obejmie ją ramieniem, wytrze jej łzy i każdym swym uczynkiem oraz słowem będzie dawał jej gwarancję swoich uczuć.
Ucieszyłem się w duchu, że odnalazła to, za czym tak przez lata płakała w poduszkę. Na szczęście niektóre wspomnienia są na tyle silne, że żyją nawet po przepuszczeniu przez niszczarkę.
Serce świata
— Gdzie jesteśmy? — zapytałam staruszka, który spacerował spokojnie po lśniącej czystością miodowej posadzce. Nie widziałam tego miejsca nigdy wcześniej ani nigdy później, nawet nie byłam do końca pewna, czy widzę je teraz. Najbardziej wyraźnie zapamiętałam ten miodowy kolor, który zdawał się emanować zewsząd.
Staruszek uśmiechnął się, gestem ręki kazał mi iść za sobą. Poszłam. Stanął przy ciemnej barierce, zatrzymałam się obok niego i po raz pierwszy spojrzałam przed siebie. Tak, jakbym po raz pierwszy od dawna używała oczu.
Przede mną unosił się ogromny mięsień sercowy. Choć formą przypominał ludzki organ, z całą pewnością nie było w nim nic ludzkiego. Był tak idealny, że zabrakłoby mi słów, gdybym próbowała go opisać. Najbardziej zapamiętałam to, że również był w tym przedziwnym, a jednak pięknym miodowym kolorze.
— Co to jest? — zapytałam.
— Serce Świata. Możesz je poprosić o wszystko, ale dokładnie przemyśl życzenie. Pragnienia sprytnie potrafią nas zwodzić — powiedział starzec.
Podeszłam niepewnym krokiem do olbrzymiego organu, ale cofnęłam się i odwróciłam się w stronę staruszka.
— Mędrcze, czy… Tak bardzo bym chciała… ale nie wiem… czy mogę poprosić o coś konkretnego?
Mędrzec wykonał taki ruch ręką, jakby chciał mi coś pokazać — i nagle znaleźliśmy się przy wodospadzie, którego widok zapierał mi dech w piersiach. Tym razem to mędrzec zapytał:
— Czy widząc tak naturalne piękno, potrafisz uchwycić w nim choćby jeden konkret?
I już wiedziałam.
Że nie potrafię.
Na granicy
Siedzę na biurku i wyobrażam sobie, że siedzę na dachu wieżowca, że macham swobodnie nogami — zupełnie jakbym była nieśmiertelna. Czuję na twarzy chłodny powiew wiatru. Wysyłam myśli w przestrzeń. Czuję wolność, a do oczu napływają mi łzy wzruszenia. Słyszę ciszę i szepczący wiatr, czy może być coś piękniejszego? Jestem na granicy życia i nieżycia.
Jeden drobny ruch — i to wszystko może się skończyć. Jak ciekawie jest czuć pełnię człowieczeństwa, ulotność życia. Jak miło byłoby kiedyś zjeść śniadanie na dachu, w towarzystwie dobrego rozmówcy.
Z marzeń zbudził mnie dźwięk dochodzący z kuchni, gwiżdżący czajnik.
To przecież tylko biurko.
Syzyfowa drabina
Cały czas wchodzę po drabinie. Z uporem maniaka. Wchodzę. Z nadzieją, że kiedyś w końcu dojdę i zobaczę, co jest na jej drugim końcu, który wydaje się arkadią w świetle wcześniejszych doświadczeń. Kiedy już jestem w połowie, natrafiam na spróchniały szczebelek i upadam na sam dół.
Zaczynam wspinaczkę od nowa, przecież tak bardzo chcę, tak bardzo marzę. Tak bardzo wierzę. I będę wierzyć, nawet jeżeli do końca życia przyjdzie mi spadać na sam dół i wspinać się od nowa.
Opowieść o naiwnym królu i lubieżnej królowej
Każdej nocy królowa wymykała się ze swoich komnat, by zaczerpnąć kąpieli w dworskiej fontannie, oświetlonej blaskiem bezlitosnego księżyca. Jej małżonek nawet nie drgnął, gdy wymykała się z królewskiego łoża. Co wieczór poiła go magiczną miksturą otrzymaną od okolicznej wieszczki w podzięce za darowanie życia.
Królowa, choć niewątpliwie była kobietą urodziwą, nie miała w sobie dziewczęcego wdzięku. Otaczająca ją aura niewypowiedzianej stanowczości budziła pożądanie wielu mężczyzn, jednak w żadnym z nich nie wzbudzała uczuć wyższych, tych, o których od wieków piszą poeci.
Noc, choć piękna, bywa zdradliwa, skrywa tajemnice, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego. Królowa, zahipnotyzowana swym rytuałem, zdjęła nocne szaty i weszła do fontanny. Była kobietą rozwiązłą, nie obawiała się, że zostanie zauważona przez kogoś z dworu. W mrokach swego serca miała nadzieję, że przyciągnie spojrzenie Christiana, poety dworskiego. Jednakże młodzieniec ten, zakochany w skromnej kuchareczce Marie, pozostawał niewzruszony urokami lubieżnej królowej.
Doradca królewski, nękany sprawami dyplomacji, nie mógł zmrużyć oka, więc wybrał się na spacer po dziedzińcu. Księżycowe światło oplotło nagie ciało zuchwałej królowej. Doradca, który publicznie uchodził za człowieka powściągliwego, prywatnie słynął z grubiaństwa i nachalności.
Królowa, spostrzegłszy swojego obserwatora, wyszła z fontanny, kierowana długo tłumionym pożądaniem. Tej nocy nie wróciła już do królewskich komnat, oddając się czynnościom, które do resztek zbrukały jej dawno utraconą godność.
Noc jednak nie trwa wiecznie, a i słońce kiedyś wzejść musi. Gdy tylko król otworzył oczy, zauważył brak małżonki — i poprzysiągł zemstę na tym, który uwiódł królową. Naiwny był to bowiem król, który ufał swej niewiernej małżonce.
Gdy królowa przekroczyła wreszcie próg jednej z królewskich komnat, wnet zaniosła się szlochem i wyznała mężowi, że dworski poeta Christian uwiódł ją i wykorzystał, hańbiąc zarówno imię jej, jak i imię króla.
Łatwowierny król nakazał ściąć głowę dworskiemu poecie i obiecał dać wszystko, czego zapragnie, temu, kto zetnie głowę zdrajcy.
Królewski doradca — usłyszawszy to rozporządzenie — natychmiast udał się do niczego niespodziewającego się poety i skrócił go o głowę. Następnie zaniósł ją do króla na złotej tacy. Uradowany władca nakazał powiesić głowę zdrajcy nad główną bramą, by zawiadomić w ten sposób lud, że żaden niegodziwiec nie ukryje się przed królewskim mieczem.
Zniecierpliwiony doradca upomniał się o nagrodę, życząc sobie prawa do łoża królowej i połowy królestwa. Potrójnie zhańbiony król od razu zrozumiał, że człowiek, którego bezmyślnie skazał na śmierć, był niewinny. W duchu przeklął siebie, swoją małżonkę i całe królestwo.
Od tamtej pory na zamku zapanował wieczny mrok. Pozostała w nim tylko jedna dobra iskierka, za sprawą skromnej kuchareczki, której smutne pieśni rozbrzmiewały w zamkowych murach.
Summertime
Summertime…
Pierwsze intensywne promienie słońca w tym roku niby nie różniły się niczym od tych zeszłorocznych, a jednak. Jest inaczej, a słowa, których kiedyś było za dużo, ulatują same. Być może wcale nie są aż tak potrzebne, jakby mogło się wydawać. Być może da się złożyć zdanie z „po prostu” i „w sumie”.
Po raz pierwszy, odkąd nauczyłam się mówić, nie odczuwam potrzeby robienia tego nieustannie — i chyba tego nie spodziewał się nikt, łącznie ze mną.
One of these mornings You’re gonna rise up singing…
A teraz chcę słuchać i chłonąć to wszystko.
Słuchać i być bardziej niż dotychczas.
Słuchać i się uśmiechać.
Zainspirowana i zagubiona w swoich własnych myślach.
Then you’ll spread your wings
And you’ll take the sky…
W sumie… Ja po prostu…
Chwile
Lubiła czasami przesiadywać na strychu i zapisywać mniej lub bardziej banalne myśli w dużym zeszycie w kratkę z pożółkłymi kartkami. Zaszywanie się w tym miejscu sprawiało jej przyjemność, ponieważ było to najspokojniejsze pomieszczenie w całym domu. Raczej nie była typem samotnika, ale bardzo ceniła sobie święty spokój i niewinną kontemplację.
Na środku poddasza, pod szarym od kurzu prześcieradłem, stał stary gramofon, który odkryła pewnej zimy, kiedy przyszła tutaj jak zwykle bez żadnego konkretnego celu. Gdy okazało się, że gramofon jest w pełni sprawny, zaczęła tu przychodzić jeszcze częściej.
Kiedy słuchała płyt, trzymając kubek zaparzonej, dopiero co zerwanej z ogrodu mięty, czuła się szczęśliwa i zharmonizowana z samą sobą. Czas zdawał się nie płynąć, a przestrzeń również stawała się jakby mniej ważna, mniej zajmująca niż zwykle. Uwielbiała całą sobą odczuwać muzykę, wydobywającą się ze starego gramofonu, i aromat świeżej mięty, unoszący się po całym poddaszu. Lubiła ten swój świat wewnętrznych przeżyć.
Dopuszczała do niego najbliższe sobie osoby, mając przy tym świadomość, że nie zawsze muszą one mieć ochotę na to, by dzielić z nią te tak całkiem zwyczajne chwile. Czasem mąż przychodził na górę, opatulał ją kocem i siedzieli sobie razem w ciszy, kontemplując niepłynący czas i słuchając muzyki, chłonąc chwilę bez potrzeby kreowania sztucznych sytuacji.
Moment schodzenia po schodach był dla niej równie ważny, jak chwile spędzane na strychu. Wtedy opuszczała swoje zaczarowane miejsce i dalej mogła być żoną, matką, kobietą… Taką, jaką najbliżsi chcieliby ją widzieć: uśmiechniętą, spokojną, szczęśliwą, zainspirowaną otaczającym ją światem — i taką, jaką ona sama zawsze chciała się stać. Spokojną. Dzięki temu mogła im dawać to, co najlepsze, i była zdecydowana to robić, choćby i do końca świata.
Otulona
Zawsze lubiłam dostrzegać różnice, obserwować mimikę i promienie światła padające na twarze najbliższych mi osób. Patrzyłam na twarze tych, których doprowadziłam do siebie na tyle blisko, by mogły powiedzieć, że mnie znają. Lubię zapamiętywać ich uśmiechy, spojrzenia, dźwięk głosu, śmiech. Dlatego tak bardzo chcę je zapisać wewnątrz siebie, tak wyraźnie, jak to tylko jest możliwe.
Czy się boję? Każdy się czegoś boi, ja też. A wtedy, kiedy pokazuję komuś swój świat, pozwalam mu patrzeć moimi oczami, jestem zupełnie bezbronna — i wiem o tym, ale ufam, a kiedy już zaufam, to na poważnie.
Ciekawe, ale o tych najprostszych, najbardziej oczywistych rzeczach, relacjach ciężko jest cokolwiek powiedzieć czy napisać, bo niezależnie od tego, co by się napisało, co by się powiedziało, to wydaje się wciąż za mało. A jednak, pomimo tej świadomości, a może właśnie ze względu na nią, czuje się silną potrzebę pokazania tej wyjątkowej osobie, jak bardzo jest dla nas ważna, jak wiele znaczy dla nas to, że możemy pokazać jej prawdziwych siebie, a nie tę maskę przywdziewaną na co dzień. I chcemy rejestrować.
Ja chcę rejestrować każdy drobny szczegół i cieszyć się, że jest tak właśnie. Tak dobrze, tak… jak w domu.
Nareszcie.
Na jawie
Siedziała na plaży, przesypując w rękach ziarenka ciepłego piasku. Nie tak dawne czasy, w których czuła się zagubiona i samotna, odpłynęły gdzieś w daleką niepamięć. Nie potrafiła przypomnieć sobie odczuć, które dominowały w niej podczas bezsennych, pełnych bólu nocy, mieszających się z niemym krzykiem i łzami samotności.
Ból, który niegdyś rozrywał ją od środka zniknął niemalże tak samo gwałtownie, jak się pojawił. Teraz siedziała spokojna na tarasie, z wiarą, z nowymi nadziejami i uśmiechem. Z tym wspaniałym uczuciem, że po raz pierwszy od dawna może być naprawdę sobą, tą, o którą przez lata walczyła, której starała się nie zatracić w niewiele wartych bogactwach tego świata.
Tak bardzo za sobą tęskniła, tak bardzo potrzebowała przebudzenia. Kogoś, kto ją odkryje, kto wskaże drogę, kto będzie ją kochał ze wszystkimi wadami. I stało się. Tak długo czekała.
Wystawiła buzię do słońca, nie czując już potrzeby chowania się przed nim. Pozwoliła, żeby wiatr rozwiał jej włosy — i siedziała tak jeszcze kilka godzin. Delektując się tym uczuciem. Nigdy nie czuła się tak spełniona, pełna życia i wiary we własne marzenia.
Po raz pierwszy w życiu widziała świat tak wyraźnie. Dostrzegała wokół siebie wszechobecną dobroć, w którą zawsze wierzyła, a która teraz zdawała się urzeczywistniać. Zasnęła. Tym razem po to, by obudzić się uśmiechnięta.
Biuro rzeczy znalezionych
Całe życie spędziłem na zastanawianiu się, kim powinienem być i jaki powinienem być. Oczywiście pewnie nie muszę mówić, że była to absolutna strata czasu, która zaowocowała zgubieniem własnego ja. Ludzie mówią, że we wszystkim można przesadzić — i mają rację. Jestem tego najlepszym przykładem.
Kiedy bardzo chcesz być „jakimś”, któregoś dnia łapiesz się na tym, że właściwie jesteś nikim, bezkształtną masą, która pozbawiła samą siebie indywidualności na rzecz przerysowanych ideałów. Nie masz nawet siły załamać się i zapłakać, zastanawiasz się tylko, co byś zrobił na swoim miejscu, gdybyś był sobą.
Któregoś razu, gdy wysiadłem z metra, ujrzałem przed sobą ogromny billboard: „Biuro Rzeczy Znalezionych — u nas nic nie ginie”. Jako typowy prymityw wychowany przez telewizyjno-radiową aparaturę konsumpcyjną, zaufałem billboardowi i — nie zastanawiając się nad niczym — poszedłem do Biura Rzeczy Znalezionych.
W progu powitała mnie uśmiechnięta, długonoga kobieta o figurze modelki, prosto z reklam bielizny Victoria’s Secret. Muszę przyznać, że byłem bardzo zaskoczony, w takim miejscu spodziewałbym się raczej staruszka z drewnianą nogą i szklanym okiem.
— Czym mogę służyć? — zapytała. Powstrzymując się od tego, co naprawdę chciałbym powiedzieć, wybąkałem tylko, że zgubiłem w metrze mój ulubiony parasol. Była to jedyna rzecz, która przyszła mi do głowy tak na poczekaniu. Oczywiście nie przyszedłem po to, żeby odnaleźć parasol, ale żeby odnaleźć samego siebie.
— Przykro mi, niestety nie mamy tutaj takich rzeczy — odpowiedziała modelka, przybierając nadąsany wyraz twarzy.
— Podobno to Biuro Rzeczy Znalezionych, ludzie codziennie gubią parasole w metrze, jak to możliwe, że nie macie tutaj żadnego? Podobno nic tutaj nie ginie. — powiedziałem.
— Nic nie ginie, to prawda. — Uśmiechnęła się modelka, a ja powoli zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie robi ze mnie idioty.
— Proszę wybaczyć, ale nie rozumiem — odparłem urażony.
— Nic nie ginie. Gdyby tutaj coś było, mogłoby zginąć. Ale skoro nie ma tutaj nic, to nic nie może zginąć. Żeby coś mogło zginąć, musiałoby być.
— Przepraszam, ale czy uczą was takich tekstów na sesjach Victoria’s Secret? Przyznam, że to lepsze niż puste frazesy o pokoju na świecie, wypowiadane przez laureatki nagrody Miss Kalarepy. — Powinienem był powstrzymać te słowa, zanim wyszły z moich ust. Później… było już tylko gorzej.
Kichnąłem, a kiedy otworzyłem oczy, nie stała przede mną modelka, a starzec odziany w łachmany i poniszczone sandały.
— To jakiś fotomontaż czy inna sztuczka?
— To jest rzeczywistość. — odpowiedział starzec.
Wezbrała we mnie ochota, aby go uderzyć — nie lubię, jak ktoś usiłuje grać ze mną w kalambury, a zwłaszcza kiedy są tak dziwne.
— A… gdzie jest ta modelka? — zapytałem.
— Żadnej modelki nie było.
— Mógłbyś udzielać bardziej szczegółowych odpowiedzi na moje pytania.
— Nie widzę takiej potrzeby. — powiedział starzec.
— Co to jest za miejsce?! — zapytałem nie bez poirytowania.
— A jakie miejsce lubisz?
— Nie odpowiedziałeś na moje pytanie!
— A ty nie odpowiedziałeś na moje. — odrzekł starzec niewzruszony moim napadem wściekłości.
— Nie mam pojęcia, jakie jest moje ulubione miejsce. Nie mam swojego ulubionego miejsca! — krzyczałem.
— Przyszedłeś tutaj, by odnaleźć siebie, a w ogóle nie chcesz współpracować.
— Nie wiem, co lubię, jasne?! Nie wiem! Gdybym wiedział, tobym tutaj nie przychodził.
— Nie mam zatem ci nic do powiedzenia. Są takie rzeczy, których nikt nie zrobi za ciebie, musisz je zrobić sam — ale skoro nawet tego nie chcesz, to nie ma sensu. Nie warto. Nikt ci nie pomoże, jeśli nie spróbujesz pomóc sam sobie.
Potem nie było już starca, nie było Biura Rzeczy Znalezionych, nic nie było. Mnie też już nie było, nie było mnie jeszcze bardziej niż wtedy, gdy wyszedłem z metra.
Bez twarzy
Kazali mi robić różne dziwne rzeczy. Kazali mi. Chciałem się im oprzeć, tak po ludzku. Powiedzieć „NIE” i odejść w swoją stronę, w tę najbardziej swoją. Podejmować decyzje samodzielnie, wyjść spod bezlitosnych rozkazów. Raz w życiu zrobić coś po swojemu i już robić tak do końca. Nie potrafiłem zaprotestować, mimo wyrzutów powodowanych przez resztki mojego sumienia, które nie pozwalały mi zapomnieć o tym, co robiłem.
Widziałem ich twarze, ich błagalne spojrzenia, czułem ich naiwną nadzieję na to, że wreszcie wrócą do swoich domów. Tymczasem to, co na nich czekało, na pewno nie było domem. Prowadziłem ich, a przecież mogłem w każdej chwili zmienić zdanie, mogłem powiedzieć im, co naprawdę się z nimi stanie, że lada chwila zostaną po nich tylko pozbawione życia kukły.