E-book
14.7
drukowana A5
58.68
drukowana A5
Kolorowa
84.75
Z dawnych lat

Bezpłatny fragment - Z dawnych lat

Historie kryminalne i obyczajowe. Wiek XX

Objętość:
295 str.
ISBN:
978-83-8221-212-9
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 58.68
drukowana A5
Kolorowa
za 84.75

Rozdział I

Sprawa okocimska

Na początku listopada 1900 roku woźny, będący w służbie browaru okocimskiego, zawiadomił właściciela, Jana Goetza, że w pilnej sprawie zapowiedziało się z wizytą dwóch młodych ludzi. Jan Goetz zgodził się przyjąć ich w swoim gabinecie. Za chwilę ujrzał młodzieńców, schludnie ubranych, którzy nie bawiąc się w ceregiele oznajmili jaki był cel tych odwiedzin. Zażądali czegoś w rodzaju podatku, w wysokości połowy procentu od wartości browaru. Zaskoczony Goetz kontynuował rozmowę, jednocześnie nacisnął dzwonek wzywający woźnego. Ten za chwilę pojawił się w drzwiach gabinetu. Właściciel polecił wezwać inspektora straży. W odpowiedzi nieproszeni goście zastawili sobą wejście do pokoju, zakazując wpuszczania kogokolwiek do środka. Goetz nie zważał na groźby i usiłował opuścić gabinet. Wtedy padły dwa strzały. Właściciel browaru zdołał uciec do przyległego pokoju, nie odnosząc szwanku. Kule dosięgły inspektora Narzymskiego, który przybiegł na pomoc właścicielowi. Zbiegła się służba, na widok której napastnicy usiłowali zbiec. Udało się to jednemu, drugiego zatrzymali strażnicy. Znaleziono przy nim rewolwer i kartkę, dzięki której można było trafić na ślad rozbójników. Było to zaproszenie na szkolny zjazd koleżeński w Tarnowie. Zatrzymanym okazał się Antoni Kędzior, nauczyciel ludowy z Dzianisza. Z początku odmawiał zeznań, w końcu przyznał się do napadu.

Energiczne działania żandarmów doprowadziły do zatrzymania drugiego uczestnika napadu i dwóch współdziałających.

Inicjatorem i organizatorem wyprawy na browar był Teofil Sikora, uczeń VII klasy gimnazjum w Tarnowie. On również był założycielem tajnego stowarzyszenia, do którego wciągnął Kędziora, Józefa Cziżka, nauczyciela ze szkoły ludowej w Cięcinie oraz Stanisława Stylińskiego, praktykanta nauczycielskiego z Tarnowa. Dwa lata wcześniej już miała miejsce próba pobrania haraczu od Jana Goetza. Za jej nieudany wynik Sikora miał pretensję do Cziżka o zbyt małą stanowczość.

Tego dnia zaplanowali akcję na browar w drobnych szczegółach. Wyruszyli z Tarnowa nad ranem, część drogi odbyli pieszo, aby nie pokazywać się na dworcu kolejowym i dopiero w Bogumiłowicach wsiedli do pociągu, z którego wysiedli jeszcze przed Okocimiem. Umówili się, że do Goetza wejdą Sikora i Kędziora. Cziżek miał pozostać na zewnątrz, w pewnym oddaleniu.

Próba zdobycia funduszy dla tajnego stowarzyszenia zakończyła się ciężkim uszkodzeniem ciała pracownika browaru, Narzymskiego. Jedna kula trafiła go w skroń, nie uszkadzając mózgu, druga utkwiła w plecach. Wszyscy napastnicy zostali aresztowani.

Teofil Sikora, liczący 19 lat został oskarżony o usiłowanie zbrodni morderstwa i rabunku oraz o ciężkie uszkodzenie ciała. Podobnie jego wspólnik, dwudziestodwuletni Antoni Kędzior. Współdziałanie w zbrodni zarzucił prokurator dziewiętnastoletniemu Józefowi Ciżkowi, który stał na czatach i dwudziestojednoletniemu Stanisławowi Stylińskiemu, ukrywającego kolegów w noc po zamachu.

Obawiając się politycznego wydźwięku sprawy okocimskiej, sąd ograniczył liczbę publiczności w czasie rozprawy. Pierwszy zeznawał główny oskarżony, Sikora. Nie przyznał się do usiłowania zabójstwa, chciał jedynie Goetza nastraszyć, wystrzelił przypadkiem. Obwiniony Kędzior stwierdził, że jako członek stowarzyszenia wykonywał jedynie rozkaz przełożonego. Z kolei Cziżek oznajmił, że nie wiedział do końca o celu wyprawy, później kazali mu czekać pod browarem, to tak uczynił. Styliński odrzucił od siebie oskarżenie, mówiąc, że nie ma z napadem nic wspólnego.

Na tym etapie przesłuchań protest wniósł jeden z obrońców w związku z usunięciem z akt i protokołów zeznań wskazujących na polityczne ukierunkowanie śledztwa. Wniosek nie został rozpatrzony.

Sędziowie przysięgli wydali werdykt na rozprawie w marcu 1901 roku. Na pytanie dotyczące dwóch oskarżonych, czy dopuścili się próby zabójstwa i rabunku, odpowiedzieli przecząco. Podobnie na pytanie co do współpracy w dokonaniu przestępstwa ze strony Cziżka i Stylińskiego. Uznali winę Sikory, który spowodował ciężkie uszkodzenie ciała Narzymskiego. Natomiast zdaniem przysięgłych Kędzior powinien odpowiadać za nieprawne noszenie broni.

Trybunał sędziowski skazał Sikorę na dwa lata więzienia, Kędziora na 24 godziny aresztu.

Nieznane są bliżej okoliczności założenia przez młodych ludzi tajnego stowarzyszenia. Być może były to początki organizacji patriotycznej. Jednakże sposób działania był wybitnie amatorski.

Trudno było spodziewać się, że właściciel browaru okocimskiego na kategoryczne żądanie zapalczywych młodzieńców sięgnie do kasy i wyłoży pieniądze na tajemniczą organizację. Może gdyby odkryli swoje plany, kto wie? Wiadomo natomiast, że Jan Goetz dbał o robotników zatrudnionych w browarze. Dla pracowników założył teatr, dla chorych szpital.

Browar Okocim. Polona. Domena Publiczna

To, że baron Goetz — Okocimski troszczył się o personel, nie oznaczało, że mógł sprzyjać socjalistom. Nie mógł natomiast spodziewać się tego, że piętnaście lat po napadzie dokonanym przez młodych mężczyzn pojawi się ktoś znacznie groźniejszy. W 1915 roku Rosjanie obrabowali pałac okocimski z cennych mebli, obrazów i porcelany. Wszystkie drogie rzeczy wywieźli pociągami. Z piwnicy browaru ukradli kolekcję starej broni o znacznej wartości oraz inne przedmioty. W samym browarze rządzili się jak u siebie: zabrali cały zapas słodu, a do Uszwicy wpuścili tysiące hektolitrów piwa. Piwo Rosjanie sprzedawali lub rozdawali na prawo i lewo. Zarząd traktowali jak służących. Ucierpiał także pełnomocnik Narzymski, ten sam, który kiedyś przybiegł na pomoc właścicielowi browaru. I tym razem został poszkodowany — za to, że odważył się protestować przeciw grabieży, został pobity nahajkami i kolbami karabinów. Uszedł z życiem, również i browaru Rosjanie nie zburzyli i nie spalili, a mogli…

Jan Goetz
Polona. Domena Publiczna

Rozdział II

Doktor redaktor Józef Orłowski

W 1889 roku ukazał się numer okazowy Kurjera Polskiego. Ambitne plany pozwoliły na wydawanie dziennika przez sześć lat. Nie dłużej, gdyż wydawca poniósł stratę w wysokości około 360 tysięcy koron. Twórca pisma nie był bogaty, raczej mocno zadłużony.

Domena Publiczna.

Kurjer przeszedł w inne ręce i był wydawany pod inną nazwą. Józef Orłowski pożegnał się z działalnością wydawniczą na zawsze. Mało brakowało, a byłby stracił również na jakiś czas wolność. Jednakże sąd przysięgłych uwolnił go od zarzutu podstępnego bankructwa.

Wyjechał do Wiednia, gdzie odbył praktykę adwokacką i otworzył kancelarię. Jednak poświęcał jej mało czasu, czuł powołanie do polityki. Pragnął zostać posłem. Na początek założył w Wiedniu stowarzyszenie Ojczyzna skupiające robotników polskich. Nie żałował pieniędzy, jak się później okazało — nie swoich, organizując dla członków stowarzyszenia bale i bankiety. Można było też uzyskać u Orłowskiego pomoc finansową.

Ambicje dawnego redaktora dziennika były bez granic, podobnie jak wydatki. Miewał szalone pomysły. Chciał uchodzić za człowieka mogącego pomóc w wielu sprawach. Zdobywał pożyczki dla różnych osób, sam mając coraz większe długi. O kancelarię nie dbał, zajmował się fantastycznymi planami, najczęściej niemożliwymi do zrealizowania.

Długi sięgające pół miliona koron spowodowały, że Orłowski zboczył z prostej i uczciwej drogi. Zdobywał pieniądze posługując się oszukańczymi metodami. Jako ofiarę upatrzył sobie byłego krakowskiego adwokata, dra Kastorego. Człowiek ten, łatwowierny i naiwny, dał się wciągnąć w pułapkę. Powierzył Orłowskiemu pieniądze i aby je odzyskać, sam napędzał błędne koło: pożyczał następne za obietnicę zwrotu poprzednich. Za każdym razem Orłowski przedstawiał wizje zdobycia dużego majątku. Miał do niego trafić dzięki zapoznanej niedawno pannie, sukcesorki milionowego spadku. Starania o jej rękę wymagały kosztów reprezentacyjnych na prezenty, eleganckie ubrania, powozy, bilety do teatru, na maskarady itp. Kastory wysyłał środki, licząc na zwrot z nawiązką. Doszło do tego, że Orłowski w jednym z listów zawiadomił, że właśnie ożenił się i za chwilę będzie bogatym człowiekiem. Musiał tylko jeszcze mieć pieniądze na koszty przejęcia administracji majątku i pobrania zdeponowanych dla niego 500 tysięcy złr. Co to za koszty, Kastory nawet nie odważył się zapytać. Cechą Orłowskiego było ryzykowne działanie, dosłownie na krawędzi zdemaskowania wymyślnych kłamstw. Być może właśnie tupet był jego sposobem na życie. Opowiadał Kastoremu w listach, że mieszka z żoną w pałacu, że odwiedzają ich znamienici goście, że niedługo minister zgłosi jego kandydaturę do rady państwa. Swoje marzenia przedstawiał jako rzeczywistość. Raz posunął się do wyjątkowego i paskudnego kłamstwa, informując Kastorego o wysłaniu okrągłej sumy 20 tysięcy złotych. Za jakiś czas tłumaczył opóźnienie przesyłki obiektywnymi przyczynami. Kastory, na poczet mającego dotrzeć do niego przekazu, wysłał do Orłowskiego kolejne kilkaset złotych.

W pewnym momencie Kastory odkrył prawdę. Wówczas Orłowski namówił go do wspólnego działania w celu zdobycia dużych pieniędzy. Trafił na podatny grunt, gdyż Kastory sam kiedyś dopuścił się oszustwa. Sprawa wydała się i stracił uprawnienia adwokackie, a przed karą uciekł z Krakowa.

Okazało się ponadto, że Kastory dorównywał Orłowskiemu w oszukańczych machinacjach. Wykorzystywał listy z przechwałkami Orłowskiego w celu uzyskania dla niego pożyczek. Uzyskane pieniądze dzielił, część zatrzymując dla siebie, resztę wysyłał. W końcu obaj doszli do wniosku, że nie warto nawzajem oszukiwać się, korzystniej będzie robić to wobec innych.

Uknuli spisek, jak siecią oszukańczych intryg oplątać Bolesława Schwarzenberg — Czernego. Kastory poznał go już wcześniej i zdobył zaufanie. Przedstawił Czernemu rzekomo niezwykle intratne przedsięwzięcie. Chodziło o pośrednictwo w zakupie kopalni, za co Kastory miał otrzymać ogromne honorarium. Czerny, za pomoc finansową potrzebną do sfinalizowania interesu, miał być dopuszczony do spółki. Rola Orłowskiego polegała na wcielenie się w fikcyjną postać barona Wallischauera, potencjalnego nabywcę kopalni. Czerny przez długi czas wierzył w zapewnienia o przeprowadzanej transakcji i przekazywał duże sumy na koszty iluzorycznego interesu. Obaj oszuści wyłudzili w ten sposób ponad 90 tysięcy koron. Gdy Czerny zorientował się, że padł ofiarą oszustwa, chciał podać sprawę do sądu. Orłowski przekonał go jednak, że w ten sposób nie odzyska łatwo swoich pieniędzy. Obiecał zwrot całej kwoty w ratach. Czerny zgodził się pod warunkiem otrzymania korespondencji podpisanej przez fałszywego barona, skierowanej do Kastorego. Tego zastawu Czerny nie zdążył wykorzystać, zmarł w 1903 roku. Orłowski przesłał jedynie kilka rat. Poszkodowanej wdowie, Jadwidze Czernowej, udało się odzyskać później część pieniędzy po sprzedaży majątku Kastorego.

Jadwiga Schwarzenberg — Czerny złożyła do sądu kryminalnego doniesienie na Józefa Orłowskiego. Prokurator polecił go aresztować.

W akcie oskarżenia znalazły się wszystkie oszustwa Orłowskiego, również z czasu kiedy był adwokatem. Zamiast zdeponowanych u niego pieniędzy wydawał nieświadomym klientom bezwartościowe czeki pocztowej kasy oszczędności. Wyłudził od pewnej osoby znaczną kwotę za obietnicę znalezienia posady. Pieniądze wziął, pracy nie załatwił. Zadłużenie Orłowskiego w chwili aresztowania przekroczyło pół miliona koron.

Obrona oskarżonego polegała na roztaczaniu przed składem sędziowskim kolejnych mrzonek. Z fantazją opowiadał o sukcesach finansowych, które miały się znajdować o krok od niego. Powtórzył bajkę o bogatym ożenku, o koligacjach ze znanymi i wpływowymi osobami. Wracając do czasów redagowania dziennika skarżył się na działania licznych nieprzyjaciół, którzy doprowadzili do upadku pisma.

Niewiele miał na swoją obronę, gdy na sali sądowej pojawiły się dwie kobiety, którym obiecywał małżeństwo. Każda z nich ofiarowała mu znaczną kwotę na koszty ślubu. Gdy otrzymał pieniądze, w cyniczny sposób doprowadzał do rozstania.

W czasie, gdy sąd zadawał pytania, oskarżony Orłowski pozwalał sobie na żarty, które rozbawiały jedynie publiczność, na przysięgłych i trybunale sędziowskim nie zrobiły dobrego wrażenia.

Po przemówieniach stron sędziowie przysięgli udali się na naradę. Werdykt był jednomyślny: Orłowski był winien wszystkim zarzutom z aktu oskarżenia. Na tej podstawie sąd skazał go na cztery lata ciężkiego więzienia, zaostrzonego jednodniowym postem w każdym kwartale odbywania kary oraz na utratę szlachectwa.

Jeszcze przed ogłoszeniem wyroku Orłowskiego na wniosek obrońcy badali lekarze psychiatrzy. Sam oskarżony twierdził, że błędy, jakie popełnił w życiu, spowodowane były w znacznym stopniu zachwianiem równowagi psychicznej. Komisja lekarska uznała, że pod względem umysłowym może odpowiadać za swoje czyny. Określili oskarżonego jako jednostkę zdegenerowaną, o osłabionej woli.

Rozdział III

Matylda Wiśniewska z Miłosnej

Kto na początku wieku pokonywał drogę bitym gościńcem z Warszawy do Nowomińska, musiał zauważyć na trzynastej wiorście dworek, bielejący pod sosnowym laskiem. Z drugiej strony zabudowań ciągnęło się dwumorgowe pole orne. Nad drzwiami wisiał napis Mleczarnia, ale okoliczni mieszkańcy wiedzieli, że nie mlekiem właścicielka częstuje przyjezdnych. Dostępu do domu broniło kilka ostrych psów, które miały budy blisko ogrodzenia. Miejscowi trzymali się od tego miejsca z daleka, ze względu na osobowość gospodyni, która z nikim nie potrafiła żyć w zgodzie. Przyjezdni mieli okazję poznać, że była egzaltowaną choleryczką. Witała gości entuzjastycznie, przyjmowała i częstowała, dawała nocleg, by następnego dnia awanturować się o wysokość zapłaty. W wynajmowanych przez nią pokojach dało się mieszkać najwyżej kilka dni.

Matylda Wiśniewska mieszkała samotnie. Rozstała się z mężem wkrótce po ślubie. Służbę zmieniała często, podejrzewając każdego o złodziejstwo. Nosiła przy sobie dwa rewolwery, z których czasem strzelała na postrach do stróży, których zatrudniała.

Wcześniej mieszkała w Warszawie, gdzie udzielała lekcji języka angielskiego, włoskiego, francuskiego i niemieckiego. Stawka za godzinę była niewysoka, chętnych na naukę było sporo. Dodatkowo wynajmowała pokoje w zajmowanym przez siebie domu Lewentala na Krakowskim Przedmieściu. Za kwaterę kazała jednak płacić słono, więc pokoje nie miały wzięcia. Zarówno w Warszawie, jak i w Miłosnej, prowadziła ciągłe spory, kończące się -wcześniej w warszawskim sądzie pokoju, później — w gminnym w Wawrze.

W Warszawie została dobrze zapamiętana w cukierni Clotina na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Trębackiej. Przychodziła tu często, by czytać gazety. Była cudzoziemką, po wejściu do lokalu zgarniała wszystkie zagraniczne pisma i wertowała je całymi godzinami. W tym czasie nikt nie mógł z prasy korzystać. Sama żałując pieniędzy, nic nie zamawiała do picia czy jedzenia, co oburzało właściciela. Później do cukierni schodzili się lichwiarze i pokątni doradcy. Prowadziła z nimi wielogodzinne obrady.

Wiśniewska znana była nie tylko z trudnego charakteru, ale i z wielkiego skąpstwa. Awantury ze służbą kończyły się zazwyczaj gwałtownym rozstaniem z chlebodawczynią. Pokrzywdzeni odgrażali się i zapowiadali zemstę.

W samym końcu 1902 roku przed sądem pokoju w Warszawie miała odbyć się rozprawa wytoczona przez Wiśniewską samemu księciu tatarskiemu. Basza Szukiur Makinski spędził w dworku w Miłosnej lato, zapłacił za pobyt, ale i tak dostał wezwanie do sądu, gdyż nie zgodził się na dodatkowe koszty wyliczone przez Wiśniewską. Daremnie wszyscy oczekiwali na przybycie powódki — nie stawiła się. Wydawało się to dziwne, uwielbiała procesy i mimo, że korzystała z usług doradców i zastępców prawnych, to żadnej rozprawy nie opuściła. Nie pokazywała się również od dłuższego czasu we wsi, gdzie zwykle robiła zakupy. Ponieważ była osobą ekscentryczną, nawet zwykłe sprawunki w jej wykonaniu były prawdziwym spektaklem. Miejscowi zbierali się u przekupek i pytali: a Wiśniewska to już była? Jednak nie było jej już od kilku tygodni.

Nikt z mieszkańców wioski nie odważył się podejść blisko do dworku. Nie chodziło tylko o groźne psy. Prawie wszyscy mieli z panią Matyldą jakieś zatargi, a nie było przyjemnością wysłuchiwanie obelg popartych wystrzałami z rewolweru, szczęście, że tylko w powietrze. Zapadła decyzja, by zawiadomić o niepokojącej nieobecności Wiśniewskiej lokalne władze. Niebawem pojawił się strażnik gminny, który w towarzystwie sołtysa udał się do dworku. Psy nie szczekały, leżały nieżywe pod płotem. Wszystkie drzwi i okiennice były zamknięte. Strażnik wyłamał boczne drzwi, przez które weszli do środka. W sypialni znajdującej się na tyłach domu, tuż przy otwartym piecu, znaleźli zwłoki Matyldy Wiśniewskiej. Wydawało się, że uległa zaczadzeniu, ale gdy podeszli bliżej, ujrzeli wokół niej kałużę krwi. Kobieta miała roztrzaskaną głowę, w pobliżu leżała siekiera. Ten okropny widok wstrząsnął nawet strażnikiem, który już niejedno w swojej pracy widział.

W pokojach rzeczy były porozrzucane, szafy, szuflady i kufry pootwierane. Pieniędzy i kosztowności, o których było wiadomo, że je Wiśniewska posiadała, nie znaleziono.

Wójt gminy Wawer zawiadomił o zbrodni władze policyjno — sądowe. Niezwłocznie przybyli do Miłosnej sędzia śledczy, prokurator i lekarz. Dokonane zostały wstępne oględziny zwłok.

Po zakończeniu czynności sądowych ciało Wiśniewskiej złożone do trumny zawieziono na platformie na cmentarz w Wiązownej, gdzie odbyła się skromna ceremonia pogrzebowa. Obecny był mąż zmarłej i kilkoro sąsiadów.

Szanse na znalezienie morderców Matyldy Wiśniewskiej były niewielkie. Ślady zostały zatarte, nikt nic nie widział i nie słyszał. Jedynie kilka tygodni wcześniej psy wyły w nocy.

Stróżom sprawiedliwości pomógł stan ducha zabójcy, określany jako wyrzuty sumienia. Człowiek ten, niegdyś spokojny i wstrzemięźliwy, w ostatnich dniach często zaglądał do kieliszka. Skarżył się: zmora Wiśniewskiej nie daje mi spokoju. Powtarzał to przy świadkach, aż wzbudził zainteresowanie policji. Człowiekiem tym był robotnik, Edmund Jankowski. Aresztowany, przyznał się do winy i wydał wspólnika.

W zeznaniu szczegółowo opisał dokonanie zbrodni:


Na początku grudnia 1903 roku spotkałem się z moim znajomym, Gizą, który niedawno odszedł od Wiśniewskiej, u której stróżował. Opowiadał, że stara oszukała go przy wypłacie. Chciał się zemścić, a przy tym dobrze zarobić. Mówił, że Wiśniewska ma zamknięte w kufrze pieniądze i biżuterię. Zaproponował mi, żebym poszedł z nim do starej i pomógł ją zabić. Piliśmy wódkę i nie zastanawiałem się nad jego słowami.

Poszliśmy do Miłosnej. Psy z początku szczekały jak wściekłe, ale uspokoiły się, jak poznały Gizę. Stukaliśmy do drzwi, ale nikt nie otwierał. Po chwili od strony drewutni podeszła Wiśniewska. Niosła wiązkę drzewa na rozpałkę do pieca. Giza powiedział, że jej pomożemy i że przedstawi kandydata na nowego stróża. Wpuściła nas do środka.

Wiśniewska pytała mnie o różne rzeczy, po czym na jej polecenie zacząłem rozpalać w piecu. Wiśniewska podeszła bliżej, żeby zobaczyć czy jest ciąg, nachyliła się i wtedy Giza podał mi siekierę. Uderzyłem Wiśniewską w głowę. Przewróciła się, nawet nie jęknęła. W pierwszej chwili wystraszyłem się i chciałem uciekać. Giemza zatrzymał mnie i kazał szukać pieniędzy. On rozwalał zamki, a ja wyciągałem rzeczy. Znalazłem pozłacany zegarek, trzy złote pierścionki, złote i srebrne bransolety i chyba z czterdzieści rubli.


Zbrodniarze skradzione rzeczy sprzedali paserom i podzielili się pieniędzmi. Wkrótce aresztowany został wspólnik Jankowskiego. Obaj zostali uwięzieni i oczekiwali na rozprawę.

Sąd skazał obu zabójców na podobne kary: zesłanie do ciężkich robót na dwanaście lat i utratę wszystkich praw stanu.

Rozdział IV

Zatrute cukierki

Na początku lipca 1903 roku we Lwowie, Przemyślu i Rzeszowie, a w krótkim czasie w Żytomierzu, Berdyczowie i Tarnowie, ktoś rozpowszechniał zatrważającą wieść, że nieznani osobnicy chcą zabić żydowskie dzieci przy pomocy zatrutych cukierków. Plotka dotarła do krakowskiego Kazimierza i trafiła na podatny grunt. Izraelici uwierzyli w tę nieprawdopodobną pogłoskę i bacznie rozglądali się wokół siebie, podejrzewając o zbrodnicze zamiary każdego chrześcijanina znajdującego się w zasięgu wzroku. Rozpowszechnianie fałszywych wieści mogło mieć jeden cel: skłócenie chrześcijan z Żydami.

Przebywający jeszcze wówczas w Krakowie, artysta malarz Edward Trojanowski, gościł u siebie również malarza, Konrada Krzyżanowskiego. Siódmego lipca 1903 roku wybrali się obaj na ulicę św. Józefa na Kazimierzu, aby obejrzeć starą bożnicę żydowską. Nic nie zapowiadało przykrego zajścia, jakie ich spotkało. Gdy znajdowali się w centrum Kazimierza, otoczyła ich, początkowa mała, grupa Izraelitów, do których zaczęli dołączać inni, aż utworzył się tłum. Żydzi potrząsali pięściami i wygrażali dwóm młodym mężczyznom. Przez gwar przebijały się okrzyki: cukierki, cukierki! Tłuszcza nie poprzestała na groźbach. Atakowanych Trojanowskiego i Krzyżanowskiego napastnicy rozdzielili, szarpali ich i bili. Po kilkunastu minutach zjawił się patrol policji, który oddzielił tłum od napastowanych. Zostali doprowadzeni do siedziby policji, tu opatrzeni, lecz wcześniej jednak zrewidowani. Oczywiście, żadnych cukierków, nawet niezatrutych, policjanci nie znaleźli.

Dwaj młodzi artyści nie byli tego dnia jednymi ofiarami wzburzonego tłumu. Podobny los spotkał Jana Jagielskiego, studenta Akademii Sztuk Pięknych. Gdy szedł ulicą Krakowską, spostrzegł, że kilku Żydów pokazuje go palcami i zaczyna się do niego przybliżać. Za nimi biegli następni. Obawiając się o własne bezpieczeństwo, wskoczył do przejeżdżającej dorożki. Na nic to się zdało — grupa Izraelitów przewróciła dorożkę, a na Jagielskiego spadły uderzenia rozwścieczonego tłumu. Przechodzący ulicą Jan Trębacz zbliżył się do miejsca, gdzie zebrali się ludzie. Jego również Żydzi wciągnęli między siebie, szarpali ubranie, bili i kopali. Trwało to dłuższy czas, aż policjanci przyszli z pomocą. Nieco z dala od tego miejsca znalazł się Wojciech Trzaskalski, który wracał z pracy w fabryce. Żydzi stojący z boku zaczęli go popychać, a gdy bronił się, otrzymał kilka uderzeń laską. Przewrócił się, bili go dalej i kopali. Kilku wojskowych wyciągnęło go i zaprowadziło na policję. Wszyscy pobici przez Żydów, zostali opatrzeni z ran, na wszelki wypadek też przeszukani, czy aby podejrzenia Izraelitów nie mają uzasadnienia.

W czasie śledztwa sądowego udało się ustalić prowodyrów zajść. Było wśród nich kilku czeladników rzemieślniczych, przekupki, kelner, czterech kupców i inni, o nieokreślonych zajęciach. Razem siedemnaście osób. Ludzie ci, potrafili wykorzystać nieświadomość i ciemnotę, ale i złe skłonności swoich ziomków. Podżegacze do rozruchów najpewniej nie byli inicjatorami burd. Nimi też ktoś kierował. Wiedział, że wystarczy hasło rzucone w tłum, aby sprowokować oczekiwaną reakcję.

Rozprawa przed sądem kryminalnym zakończyła się wyrokami więzienia od kilku tygodni do kilku miesięcy dla dziewięciu spośród wszystkich obwinionych.

Rozdział V

Nieszczęście Jadwigi Brzozowskiej

Łzy

(dumka)

O! Szczęśliwi, którzy płaczą;

Piersiom lżej i duszy lżej!

Ja pielgrzymkę mą z rozpaczą

Bez pociechy pędzę tej;

Wziąłeś, Boże, nawet sny —

Daj mi za nie, daj choć łzy!

Karol Brzozowski, 1899 r.


Uczony, inżynier, poeta i powstaniec styczniowy, Karol Brzozowski, zmarł w listopadzie 1904 roku. Miał bogate i długie życie. Gdyby żył kilka miesięcy dłużej, może nie dopuściłby do nieszczęścia, które spotkało jego ukochaną córkę. Jeżeli jednak nie zdołałby powstrzymać złego losu, to z pewnością dane by mu było nad Jadwigą zapłakać.

W hotelu Kleina w Krakowie, przy ul. Św. Gertrudy, na początku lutego 1905 roku pojawiła się elegancka para. On przystojny, dobrze ubrany, około czterdziestu lat. Ona o dziesięć lat młodsza, brunetka, o pięknych rysach twarzy, szczupła i zgrabna. Do karty meldunkowej mężczyzna wpisał: dr Jan Braun, adwokat z Czerniowiec, wraz z żoną Jadwigą.

Państwo ci pierwszy dzień spędzili na mieście, swoim wyglądem i zachowaniem sprawiali wrażenie zgodnego małżeństwa. Następnego dnia nie opuszczali pokoju, posiłki na wezwanie przynosiła służba. Nie tylko jedzenie — w ciągu jednego dnia kelner dostarczył do pokoju dwie butelki wódki. Służba szeptała po kątach, że to dziwne — państwo z wyższych sfer nie pili zwykle tak dużo wódki.

Trzeciego dnia nie było żadnego zamówienia, nikt z pokoju nie dzwonił, nie wzywał służby.

Po południu pokojówka zastukała do drzwi, ale nikt nie otwierał. Nie było to jeszcze niepokojące, dziewczyna pomyślała, że balowali, a teraz śpią. Jednak tuż przed północą, gdy mimo energicznego stukania nadal nikt nie otwierał, służba zawiadomiła dyrektora, a ten policję. Po otwarciu drzwi zastali wstrząsający widok: mężczyzna i kobieta leżeli na podłodze, bez oznak życia. Na stoliku stały pojemniki z morfiną, obok strzykawka Pravaza i rewolwer. Były też dwa krótkie listy: jeden podpisany — Hedvige, drugi — Gustaw.

Strzykawka Pravaza. Domena Publiczna.

Lekarz stwierdził zgon mężczyzny z powodu przedawkowania morfiny. Ciało zostało przewiezione do zakładu medycyny sądowej.

Kobieta jeszcze żyła. Na chwilę odzyskała przytomność i podała swoje nazwisko. Była to Jadwiga Brzozowska.

Pozostało na zawsze tajemnicą, co skłoniło córkę znanego we Lwowie i poważanego przez wszystkich człowieka, do wspólnej eskapady z mężczyzną żonatym, o złej reputacji, mimo wysokiego stanowiska. Podający się za adwokata, był w rzeczywistości profesorem fizjologii i farmakologii Akademii Medycznej we Lwowie. Nazywał się Gustaw Piotrowski. Pozostawił list, w którym prosił swego brata, by zawiadomił bliskich.

Dwudziestodziewięcioletnią Jadwigę w szpitalu św. Łazarza lekarze utrzymali przy życiu jeszcze przez kilka dni. Zmarła w lutym 1905 roku. Przed śmiercią zdołała jeszcze wyznać, że niespodziewanie została w pokoju zaatakowana przez Piotrowskiego. Na chwilę straciła przytomność i wtedy zrobił jej zastrzyk z morfiny. Siłą wlewał jej wódkę do gardła. Zemdlała i nie pamięta co było dalej.

We Lwowie Jadwigę znało wielu ludzi. Była inteligentna i wykształcona. Nie zdążyła dopowiedzieć dlaczego wyjechała z Piotrowskim do Krakowa. Może kierowała się uczuciem, a może użyto wobec niej podstępu.

Rozdział VI

Dopping

Dziś nie mówi się już: spłukał się w totalizatora, tylko:

spłukał go dopping.

Mucha, 1903 rok


Pojęcie dopingu w sporcie konnym, jako niedozwolonego zabiegu, pojawiło się w drugiej połowie XIX wieku. Na początku XX sztuczne pobudzenie konia praktykowane było tak często, że wypaczało sens wyścigów. Stosowano doping pobudzający, zmuszający zwierzę do wzmożonej energii przez określony czas, a czasem także osłabiający.

Do pobudzania stosowana była najczęściej kokaina, wstrzykiwana pod skórę strzykawką Pravaza lub wlewana do pyska bądź umieszczana w postaci specjalnych pigułek w kiszce stolcowej konia. Konieczne było zastosowanie odpowiedniej dawki, znacznie większej niż dla człowieka. Z kolei ilość zadanej kokainy zależna była od kondycji konia i od jego wagi. Średnia dawka przy iniekcji podskórnej to 0,5 grama kokainy. Tak samo, jak trudne było wykonanie zabiegu niepostrzeżenie, tak prawie niemożliwe było wykrycie tej niezgodnej z prawem praktyki. Badanie śliny i potu konia powinno odbyć się niezwłocznie po biegu, co nie było łatwe. Jednak zbyt wiele zupełnie niespodziewanych zwycięstw słabszych koni, a czasem nagłe porażki faworytów, wywołały liczne podejrzenia, zwłaszcza u graczy, tracących duże sumy na wyścigach.

Protesty na wyścigach. „Świat” 1906. Domena Publiczna.

W sierpniu 1903 roku gazety rosyjskie podały, że na torze petersburskim doszło do niezgodnego z prawem zabiegu sztucznego podniecenia koni wyścigowych, czyli tak zwanego „doppingu”. Konie pochodziły ze stajni wyścigowej Stanisława Łazarowa w Młocinach.

Komisja powołana przez towarzystwo wyścigów konnych postanowiła wstrzymać wypłatę nagród przyznanych Łazarowowi, pozbawić prawa puszczania w gonitwach czterech koni, którym zaaplikowano kokainę oraz zabronić trenerowi Kingowi pracy na torach rosyjskich. Decyzja ta mogła wejść w życie dopiero po zatwierdzeniu jej przez wyższe władze towarzystwa wyścigowego.

Głównodowodzący stajniami państwowymi zalecił Cesarskim Towarzystwom Wyścigowym najsurowszy nadzór nad tym, aby u koni biorących udział w wyścigach nie stosować środków pobudzających. Cesarskie Carskosielskie Towarzystwo Wyścigów Konnych wydało postanowienie o zakazie stosowania takich środków i zagroziło wysokimi karami za niestosowanie się do rozporządzenia.

Kiedy komisja techniczna Towarzystwa Carskosielskiego wydała swoją decyzję, właściciel koni Łazarew i zatrudnieni przez niego trenerzy odwołali się do zarządu towarzystwa. Tłumaczyli, że nie było przypadku stosowania kokainy u koni z ich stajni. Fakt wystąpienia śladów narkotyku tłumaczyli tym, że wcierali specjalną nalewkę w nogi koni. Chociaż to naiwne wyjaśnienie nie wystarczyło komisji i podtrzymała swoje stanowisko, zarząd główny uznał, że ustalenia dotyczące dopingu nie były ścisłe. Nie stwierdzono, czy istotnie dawka kokainy spowodowała większą aktywność zwierząt. Decydujący głos należał do Najdostojniejszego Głównozarządzającego stadninami państwowymi, który postanowił zmienić decyzję komisji. Konie ze stajni Łazarowa mogły wrócić na wyścigi, a nagrody do zwycięzców zawodów.

Niesamowitą decyzję podjął właściciel pałacu w Niezdowie koło Opola Lubelskiego. Wyznaczył stopniowaną nagrodę za wiadomość o stosowaniu u koni dopingu. Tysiąc rubli za doniesienie, gdy sprawcą był dżokej, dwa tysiące, gdy trener lub kierownik stajni i cztery tysiące w przypadku sprawcy — właściciela konia.

Rozdział VII

Fałszywe pięćsetrublówki

Podrobione akcje Towarzystwa Zakładów Putiłowskich, największych rosyjskich zakładów metalowych, pojawiły się w Warszawie i w Petersburgu w 1897 roku. Dwa lata później ktoś sprzedał bankierom wileńskim i warszawskim fałszywe akcje rosyjsko — bałtyckich zakładów budowy wagonów. W tym samym czasie pojawiły się w obiegu falsyfikaty listów zastawnych i marek stemplowych. W 1901 roku w Warszawie, Wilnie i Odessie na rynku znalazły się fałszywe pięćsetrublówki. Wszystkie podrobione dokumenty i banknoty wykonane zostały podobną techniką.

500 rubli. Domena Publiczna.

Na ślad szajki produkującej falsyfikaty agenci policji warszawskiej trafili wskutek doniesienia o sprzedaży renty państwowej. Za pośrednictwem technika Antoniego Sokulskiego, rentę wykupił za fałszywe pieniądze Józef Pinczewski. Obaj zostali aresztowani. Zeznania złożone przez nich spowodowały aresztowania następnych osób uczestniczących w przestępstwie.

Grupa przestępcza posiadała strukturę, w której prym wiedli:


Abraham Glas — ajent giełdowy. Typowy oszust. Podejmował się chętnie każdego brudnego interesu dającego zysk. Spekulował domami i placami, uczestniczył w „słomianych” licytacjach, skupował weksle, kwity i nieuregulowane rachunki, by szantażować nimi i gnębić ludzi. Bogacił się na krzywdzie ludzkiej. Wciągał innych na drogę przestępstwa. Naiwnych młodych ludzi namawiał do fałszowania podpisów na wekslach i do wystawiania zobowiązań bez daty. Wyłudzał od biednych skromne oszczędności na „złoty interes”, który nigdy nie wypalał. Notowany był w kartotece policyjnej za fałszowanie banknotów dwudziestopięciorublówek. W szajce fałszerzy pięćsetrublówek był inicjatorem przestępczej działalności. Decydował o tym, które papiery wartościowe opłaca się fałszować i wprowadzać na rynek.


Józef Pinczewski — właściciel kantoru wekslowego. Zdemoralizowany, stwarzający pozory wielkiego pana, żyjący ponad stan. Tracił pieniądze na kobiety i nieudane transakcje giełdowe. Był organizatorem i przywódcą bandy fałszerzy. Wykorzystywał zaufanie przedsiębiorców, którzy powierzali mu pieniądze. Zajmował się poszukiwaniem litografów do produkcji falsyfikatów. Wykorzystywał swoje doświadczenie bankierskie do wprowadzania w obieg fałszywych banknotów. Mówił współtowarzyszom, że gdy już wypuści na rynek miliony fałszywek, zaprzestanie ryzykownego fachu i stanie się porządnym obywatelem.


August Hinha — fotograf. Zaangażowany do szajki z racji swego zawodu i wyjątkowej pracowitości. Ogarnięty był żądzą pieniądza. Wykonanie przez niego na banknotach podobizny Piotra Wielkiego było prawdziwym majstersztykiem. Ponadto dostarczał środki na koszty materiałów.


Antoni Sokulski — miły i sympatyczny, prawdziwy dżentelmen, rycerski, o wytwornych manierach. Jeździł dobrze konno, utrzymywał stajnię koni wyścigowych. Grał w ruletkę. O sobie mówił, że był oficerem austriackich dragonów, podając nazwę pułku, który nigdy nie istniał. Już od dawna podejrzany był o fałszerstwa, ale policja nie miała dowodów. Znał się na chemii, w grupie fałszerzy zajmował się doborem farb i utrwalaniem rysunku.


Kelman Herc — faktor kantorowy, zajmował się pośrednictwem w interesach, które wyszukiwał gdzie się dało — na ulicy, w kantorach i w kawiarniach. Fałszerstwo środków pieniężnych na dużą skalę było dla niego znakomitą okazją.


Ignacy Ellenband — pomocnik kasjera w kantorze. Przeliczał miliony, które przechodziły przez jego ręce, marząc o wielkim majątku. W domu bankowym, gdzie był zatrudniony wprowadzał do obiegu otrzymane od szajki fałszywe papiery i marki. Miał opinię sumiennego i pilnego pracownika. Takim by pozostał, gdyby nie wygórowane potrzeby.


Arkadiusz Artazow — typowy oszust, wcielał się w różne postacie: kaukaskiego księcia, ormiańskiego polityka lub gruzińskiego królewicza. Został wyznaczony do kupienia akcji w kantorze Dworzyckiego, za które płacił fałszywymi banknotami.

Pomocnikami w przestępczym procederze byli: kasjerzy domu bankierskiego Landau i Radziszewski, faktor Izydor Frydman oraz faktor giełdowy Lew Mendelsburg. Funkcje litografów spełniali: w Berlinie Szreder, w Toruniu Fajerabend.

Za ustaloną strukturą szła doskonała organizacja. Każdy miał przydzielone zadanie, a po wykonaniu zamówienia, na naradzie, zapadała decyzja gdzie i w jaki sposób wprowadzić fałszywki na rynek. Zdobytą gotówkę dzielili między siebie, zależnie od funkcji i włożonej pracy.

W 1897 roku Ludwik Grossman nabył na giełdzie warszawskiej akcje Towarzystwa Zakładów Putiłowskich. Zdziwił się lub raczej przeraził, gdy zobaczył te same akcje, o tych samych numerach u bankiera Tuchbanda. W tym samym czasie pewien finansista przyniósł do wydziału śledczego świeżo kupione akcje tej samej fabryki. Powodem było porównanie papierów w domu bankierskim. Fałszywe były wykonane na papierze różowym zamiast niebieskiego. Ponadto w tekście trafił się błąd ortograficzny. Okazało się, że działanie szajki nie było pozbawione niedokładności. Na przygotowanie falsyfikatów szły niemałe środki. Na co mogły przydać się precyzyjne prace litografów, skoro dostarczony papier był w niewłaściwym kolorze, a tekst źle podany? Być może pragnienie szybkiego wzbogacenia się przyćmiło uwagę hersztów szajki. Co prawda wykonanie podrobionych akcji nie było łatwe. W późniejszym procesie karnym, Otto Fajerabend zeznał, że otrzymał od Hinhy akcję putiłowską na wzór i 1000 marek na wykonanie 100 sztuk akcji. Początkowo próby były nieudane. Dopiero sprowadzona z Berlina specjalna maszynka pozwoliła na wykonanie zadania. Dalej poszło już łatwo. Wyznaczeni do dystrybucji członkowie szajki dostarczali fałszywe papiery do kantoru Landaua i innych. Kasjerom i kantorom trzeba było wypłacać prowizje, co zmniejszało zyski, ale i tak było czym się dzielić.

Zupełnie niespodziewaną drogę odbyły sfałszowane listy zastawne Warszawskiego Towarzystwa Kredytowego. Pracownicy składu mebli, należącego do Ignacego Ellenbanda, podczas przesuwania szafy znaleźli w niej tajemniczą paczkę. Zabrali ją do domu i otworzyli. W środku było 18 listów zastawnych. Nie oddali ich właścicielowi, tylko postanowili spieniężyć. W ten sposób fałszywki trafiły do kilku domów bankierskich. Do policji śledczej jeden z kantorów dostarczył pięćsetrublowy fałszywy list zastawny. Rewizja u pracowników Ellenbanda wykazała ukrytą znaczną gotówkę i resztę niesprzedanych papierów. On sam tłumaczył, że otrzymał paczkę od Artazowa. Papiery były wadliwie wykonane i nie miały być rozpowszechniane.

Fałszywe akcje rosyjsko — bałtyckich zakładów budowy wagonów znalazły się na rynku w 1897 roku. Tym razem oszuści zastosowali skomplikowaną procedurę dystrybucji. Aby można było akcje spieniężyć trzeba było mieć referencje innego domu bankowego. Udało się to zrobić drogą intryg i wymyślnych kombinacji.

Józef Pinczewski zamówił w 1902 roku w firmie bankierskiej rentę państwową za sumę 20 tysięcy rubli. Zapłacił inkasentowi kantoru Landaua banknotami o nominale 500 rubli. Wszystkie okazały się fałszywe. Następne podrobione pięćsetrublówki dotarły do domu bankierskiego Dworzyckiego. Mężczyzna podający się za inżyniera zamówił papiery procentowe za kwotę 25 tysięcy rubli. Zapłacił, ale kasjer podczas liczenia pieniędzy zauważył, że banknoty są wykonane ze zbyt grubego papieru. Obawiał się, że są fałszywe, co oznajmił klientowi. Ten zgarnął pieniądze leżące na stole i ulotnił się.

Przestępstwa popełnione przez szajkę oszustów dalekie były od tego, by nazwać je zbrodnią doskonałą. Fałszowanie akcji tak, by wiernie odtwarzały oryginał, okazało się przeszkodą nie do pokonania. Nieodpowiedni kolor papieru, błędy ortograficzne, to nie wszystko. Zasadniczy błąd to powtórzenie numerów, co spowodowało wczesne wykrycie oszustwa. Zbyt duża ilość pośredników i uczestników machinacji finansowych również pozwoliła agentom policji łatwiej wytropić oszustów.

Willi Schreder, zdolny litograf, został osądzony w Berlinie. Sąd skazał go na cztery lata wieży i pozbawienie praw. Biegły sądowy, który oglądał falsyfikaty stwierdził, że tylko przy pomocy lupy, z dużym trudem udało mu się znaleźć różnicę z oryginałem.

Pozostali fałszerze i dystrybutorzy falsyfikatów odpowiadali przed sądem okręgowym w Warszawie. Sprawa ciągnęła się miesiącami, głównie z powodu zaciętej walki obrońców działających w imieniu oskarżonych. Sąd uznał winę podsądnych i wydał wyrok 7 grudnia 1903 roku:


Abraham Glas, lat 55, skazany został na 10 lat ciężkich robót i pozbawienie wszystkich praw stanu.

Józef Pinczewski, lat 38, na 8 lat ciężkich robót i pozbawienie praw.

Kelman Herc, lat 63, na 10 lat ciężkich robót i kary dodatkowe.

Ignacy Ellenband, lat 43, na 10 lat ciężkich robót i pozbawienie praw.

August Hinha, lat 42, na 8 lat ciężkich robót i pozbawienie praw.

Arkadiusz Artazow, lat 52, na 10 lat ciężkich robót i pozbawienie praw.

Antoni Sokólski, lat 30, na 6 lat ciężkich robót i karę dodatkową jak wszyscy pozostali.

Lew Mendelsburg sam wyznaczył sobie najwyższą karę i sam wyrok wykonał. Pozbawił się życia w celi więziennej.

Według kodeksu karnego obowiązującego w Rosji kara terminowa ciężkich robót oznaczała zesłanie do pracy w kopalniach syberyjskich i późniejsze osiedlenie w guberni na Syberii. Kodeks karny wprowadzony po odzyskaniu niepodległości zmieniał karę katorgi i zesłania na ciężkie więzienie.

Rozdział VIII

Zatrucie chlebem

Lolium temulentum, Bromus temulentus, po niemiecku Taumellolch, po czesku myłek, a po polsku kąkol roczny. W słowniku lekarskim: życica odurzająca.

Lud wiejski nazywał ją durnicą, z ruska duryjką. To jedna z kilku trujących traw. Rosła pojedynczo między owsem lub jęczmieniem. W latach wilgotnych rozprzestrzeniała się wśród zbóż jak pospolity chwast.

Kąkol roczny.   Domena Publiczna.

Życica odurzająca znana była od dawna. Wykazano jej szkodliwość dla ludzi i zwierząt. Obserwowano masowe zatrucia życicą, jak również pojedyncze przypadki kończące się śmiercią. Zdarzało się, że jej właściwości odurzające wykorzystywano, dodając w małych ilościach do wódki i piwa.

Pod koniec XIX wieku ilość wykrytych zatruć zmniejszyła się wskutek działań zapobiegawczych. Rolnicy otrzymali zalecenie, aby oddzielać kąkol od ziaren zbóż poprzez przesypywanie szuflą. Trujące ziarna jako lżejsze, odpadały na bok. Stosowany był również płodozmian na polu, gdzie było dużo życicy sadzono ziemniaki.

Objawy zatrucia były typowe: ból i zawroty głowy, zamroczenie, odurzenie, senność, trudności w mówieniu. W cięższych przypadkach śpiączka, ślepota, głuchota, drgawki. Śmierć następowała po kilku dniach. Dawkę śmiertelną temuliny, trującego środka zawartego w życicy, określano na 0,004 grama, czyli 50 — 90 gramów samej życicy odurzającej.

Trucizna mogła trafić do chleba przypadkiem lub poprzez celowe działanie przestępcze.

Niektóre gospodynie na wsi zarabiały na życie piekąc i sprzedając chleb. Podobnie robiła Anna W. Upieczone przez siebie dwa okazałe bochenki zaoferowała Katarzynie Z. Ta zaraz po kupnie ukroiła kromkę, którą spożył jej dwunastoletni syn. Następnego dnia rano chłopak źle się poczuł i nic nie jadł. Katarzyna Z. nie łączyła jeszcze choroby dziecka z chlebem, który mu podała do zjedzenia. Przygotowała śniadanie składające się z zupy i kromek chleba. Jedli wszyscy oprócz już chorującego dziecka, a najwięcej mąż Katarzyny. Po kilku godzinach cała rodzina odczuwała dolegliwości typowe dla otrucia: ból głowy, nudności i dreszcze. Wieczorem objawy zatrucia minęły u wszystkich z wyjątkiem Tomasza Z. Mężczyzna czuł się coraz gorzej, następnego dnia nie mógł już mówić, tracił przytomność i trzeciego dnia zmarł. Podejrzewali wszyscy, że przyczyną jego śmierci i dolegliwości odczuwanych przez pozostałych członków rodziny był zatruty chleb.

Osoba, która mełła ziarna wiedziała, że mąka zawierała duryjkę, ale była pewna, że po wypieczeniu nikomu nie zaszkodzi. Anna W. zeznała przed posterunkowym policji, że wzięła mąkę od Zofii B. Policjant udał się do niej, lecz nie znalazł już ani chleba, ani mąki. Zabrał jedynie nieco pszenicy, wśród których były ziarna życicy.

Dziesięć dni po śmierci Tomasza Z. sąd zarządził ekshumację jego zwłok i przeprowadzenie sekcji. Badanie wykazało, że zmarły miał rozległe zmiany miażdżycowe w aorcie i rozszerzone komory serca, co mogło spowodować zgon naturalny. Ponieważ jednak istniało podejrzenie, że śmierć nastąpiła z powodu otrucia, laboratorium dokonało porównania zachowanych ziaren z materiałem sekcyjnym. Badanie wykazało brak trucizny w organizmie denata, co nie przesądzało sprawy. Pobrany materiał był zbyt skąpy, aby uznać go za miarodajny. Poza tym zatrucie całej rodziny było ewidentne, przy czym Tomasz Z. spożył więcej chleba niż każda z pozostałych osób. Sąd wysnuł wniosek, że Tomasz Z. faktycznie uległ zatruciu, a śmierć nastąpiła w powiązaniu ze złym stanem zdrowia.

Sąd nie ustalił osoby winnej za śmierć Tomasza Z. Nie było podstaw do przypuszczenia, że chleb został celowo zatruty. Ponadto nie było możliwe do ustalenia, co w większym stopniu przyczyniło się do zgonu: zły stan zdrowia czy trucizna zawarta w mące.

Rozdział IX

Petardy na Alleluja

Cztery lata po odzyskaniu niepodległości obywatele widocznie nie przywykli jeszcze do nowego rządu, do nowego porządku i do nowych mundurów policyjnych. Taki wniosek wysnuły władze po rozruchach w Warszawie w święto Wielkanocne. Poszło o awanturę wywołaną przez gawiedź uliczną, podnieconą alkoholem i hukiem petard. Właśnie ten hałaśliwy i niebezpieczny zwyczaj świąteczny, zwalczany przez policję, spowodował anarchię tłumu. Brak szacunku wobec stróżów prawa nazwano wschodzącym posiewem bolszewizmu. Nieposłuszeństwo wzięło się z zapamiętanych przez mieszkańców Warszawy uderzeń knutem moskiewskim. Tłum potrzebował prowodyra, podjudzacza, który był zdolny wywołać burdy uliczne. Doszło do walk między rozbuchanym motłochem a policją konną. W tych potyczkach zdarzało się często, że konie pozostawały bez jeźdźców, bo ci zrzuceni z siodeł salwowali się ucieczką. Chowających się w bramach i kamienicach policjantów banda łobuzów usiłowała wyciągać na ulicę. Atakowani nie używali broni, czy tak łagodni byli moskiewscy Kozacy? To tłumaczy niepowstrzymaną anarchię na ulicy. Próba aresztowania prowodyrów spotkała się z reakcją pozostałych awanturników. Panowała anarchia.

Kolejnym powodem zbuntowania ulicy, zdaniem obserwatorów, była agitacja ze wschodu, przyswajana łatwo przez tłum zarażony chorobą rewolucji. Odezwały się głosy, że łagodne traktowanie komunistów przez cztery ostatnie lata zemściło się. Krążyło jeszcze niedawno po Warszawie powiedzonko: dziś policja złapie, jutro rząd wypuści.

Opinie wyrażane w takim tonie nie wszystkim odpowiadały. Odezwały się głosy, że opowieści o buncie przeciw władzy były przesadzone. Oficjalny organ policji, jakim była „Gazeta Administracji i Policji Państwowej” zdał relację z wydarzeń w Wielkanoc 1922 roku. Faktycznie, przynajmniej jeden z policjantów zrzucony z konia ratował się ucieczką. Wpadł do domu nr 16 na Placu Grzybowskim, gdzie mieścił się hotel i kazał stróżce zaryglować bramę. Na nic się to zdało — motłoch i tak wtargnął do środka, szukał ukrytego policjanta, pobił numerowego. Przy okazji chuligani wybili szyby w oknach, zerwali druty telegraficzne i dzwonki elektryczne. Na odsiecz przybył większy oddział policji, który dłuższy czas starał się uspokoić wzburzonych ludzi. Aresztowanych zostało kilkunastu najbardziej krewkich wichrzycieli. Pojawiła się również wiadomość o zajściach na Woli, gdzie funkcjonariusz napadnięty przez pijanych wyrostków użył broni. Od odniesionych ran jeden z młodych mężczyzn miał stracić życie.

Domena Publiczna.

Już w następnym wydaniu „Gazety” wiadomość o wydarzeniach wielkanocnych została nie tyle zdementowana, co jej waga znacznie zmniejszona. Redakcja tłumaczyła się, że przez nieuwagę nie dodała do relacji z niepokojów społecznych adnotacji, że informacje te nie zostały sprawdzone u źródeł urzędowych. Podobno nie były to rozruchy, a jedynie wybryki pijanych wyrostków. Czyżby jakieś siły wywierały nacisk na pismo reprezentujące policję państwową? Przecież „Gazeta Administracji i Policji Państwowej” ciesząca się zaufaniem czytelników, przekazująca wiadomości z najważniejszych wydarzeń, nie tylko z kryminalistyką związanych, nie naraziłaby się bez przyczyny na utratę wiarygodności.

Rozdział X

List z zaświatów

Organista kościoła w Konstantynowie pod Łodzią otrzymał dziwny list:


Proszę zarząd kościoła, iżby mnie kazał pochować na cmentarzu, bo cztery lata leżę w zagajniku Józefa Nowaka w Jagodnicy. Ja, Maria Fisiak z Niemącin, żona Józefa Fisiaka. Zamordował mnie brat, Adam Andrzejczak i żona Wojciecha, Andrzejczakowa. Brat zabrał gotówkę, a bratowa kartofle i żyto.


List był napisany na zwykłej kartce w kratkę, drukowanymi literami. Organista przekazał list proboszczowi, a ten policji. Nietypowy donos został potraktowany poważnie. Fisiakowa zaginęła kilka lat temu, mówiło się, że została zastrzelona podczas działań wojennych. Zwłok jednak nie znaleziono.

Donos to donos. Policja sprawdzała każdy, nawet anonimowy, a co dopiero podpisany imieniem i nazwiskiem. Oczywiście nikt nie wierzył, że pochodził z tamtego świata. Ekipa policyjna udała się na opisane w liście miejsce. Pół metra pod ziemią, w sosnowym zagajniku odkopano zwłoki, mocno zmienione upływem czasu. Udało się ustalić, że to kobieta, a zachowana na niej odzież, opisana wcześniej przez bliskich Fisiakowej, wskazywała, że to właśnie ona. Pozostało do ustalenia kto był autorem listu, gdyż osoba ta wskazała zabójcę.

Aresztowana Katarzyna Andrzejczak zeznała, że któregoś dnia przyszedł do niej brat męża i powiedział, że zamierza zabić Marię Fisiak. Następnie kazał jej przesunąć wskazówkę zegara o godzinę do przodu. Zabieg ten miał spowodować, by Maria, która rankiem wychodziła do miasta z mlekiem, wyszła z domu wcześniej, praktycznie jeszcze w nocy. Andrzejczak wychodząc powiedział, że idzie kopać dół. Spotkała go jeszcze raz z siekierą w ręce. Co było dalej Katarzyna twierdziła, że nie wie.

Policja szukała motywów zabójstwa. Okazało się, że mąż Marii, który zmarł w 1915 roku, zostawił testament, w którym część gospodarstwa zapisał żonie. Po jej śmierci wszystko miało należeć do Andrzejczaków.

Odkryta została autorka donosu. Była nią Stefania, bratanica zamordowanej. Nie brała udziału w zbrodni. Podsłuchała rozmowę Adama i Katarzyny, gdy planowali zabójstwo. Zemściła się na Adamie Andrzejczaku, który był jej winien pieniądze i zwlekał z oddaniem.

Sąd uznał winę Andrzejczaka i skazał go na 15 lat ciężkiego więzienia. Wkrótce po ogłoszeniu wyroku skazany zmarł. Katarzyna Andrzejczak otrzymała karę 6 lat ciężkiego więzienia, sąd apelacyjny zmniejszył czas kary po amnestii do dwóch lat i ośmiu miesięcy.

W sprawie zabójstwa Marii Fisiakowej uderzające było to, że osoba, która znała prawdę, nie wyjawiła jej z potrzeby sprawiedliwości, a z niskich pobudek, do których należała zemsta.

Splot złych uczynków, nie mówiąc o samym zabójstwie: Stefania podsłuchała rozmowę, miała wiedzę o zbrodni i nie zawiadomiła natychmiast policji, Andrzejczak nie oddał pieniędzy; jednak zakończył się czymś dobrym, bo ujęciem sprawców.

Była to sprawa, jak wiele innych, dotycząca przestępstw popełnianych przez włościan, ale zupełnie kuriozalny był sposób złożenia donosu.

Rozdział XI

Ekspert od sznurka

Przewód sądowy często potrzebował biegłego, dobrego fachowca w swojej dziedzinie. Jego ekspertyza mogła potwierdzić winę oskarżonego, mogła też uwolnić od winy i kary. Zwykle w charakterze eksperta pojawiał się w sali sądowej ktoś wykształcony: doktor medycyny, profesor prawa, inżynier, czasem grafolog, księgowy lub wojskowy. Słuchano jego słów z uwagą, nie zawsze rozumiejąc zawiły wykład. Dopiero na sam koniec słowa, że podsądny nie mógł, lub przeciwnie — mógł popełnić przestępstwo, zamykały opinię.

Jesienią 1920 roku nieznani sprawcy dokonali bandyckiego napadu na dom kolonistów niemieckich na Saskiej Kępie pod Warszawą. Sterroryzowali całą rodzinę bronią palną. Nie żałowali razów, nie oszczędzali dzieci i starców. Wszystkich skrępowali i zakneblowali. Zrabowali wszystko, co miało jakąś wartość. Zabrali ubrania, pieniądze, biżuterię, a ze spiżarni uwędzone szynki. Zdołali zbiec, zanim przyszła pomoc. Byli w maskach, poszkodowani nie mogli wiele o nich powiedzieć.

Minęło trochę czasu. Jedna z kobiet, pokrzywdzona w czasie napadu, rozpoznała w tramwaju sprawcę, który był wraz innymi w jej domu na Saskiej Kępie. Poznała go po skośnych, tatarskich oczach. Mimo możliwego jedynie podobieństwa do bandyty, kobieta pewna swego niepostrzeżenie zawiadomiła posterunkowego policji, obecnego w pojeździe. Ten zatrzymał wskazanego mężczyznę, zrewidował i odebrał rewolwer. W czasie szarpaniny podejrzany wyrzucił granat, który miał schowany w kieszeni. Policjant zaskoczony tym pozwolił bandycie zbiec. Przy pomocy przechodniów udało się go ująć powtórnie. Granat na szczęście nie wybuchł.

Aresztowany zeznał, że jest Rosjaninem tatarskiego pochodzenia. Do zbrodni nie przyznał się. Pistolet i granat posiadał jeszcze z czasów wojny, ale ani jeden ani drugi nie stanowił zagrożenia. Policjanci przygotowali konfrontację z ofiarami napadu. Tylko jedna osoba uparcie twierdziła, że rozpoznaje zbrodniarza.

Akta sprawy otrzymał prokurator w celu przygotowania oskarżenia. Zadanie nie było łatwe. Dowodów praktycznie nie było. Jedno zeznanie potwierdzające winę, to było za mało. Rewizja przeprowadzona w mieszkaniu podejrzanego nie wykazała przedmiotów skradzionych u kolonistów. Ponieważ jednak mowa była o zrabowanej szynce, jeden z policjantów zarekwirował resztki szynki, związanej sznurkiem i załączył do akt sprawy. Marny to był dowód rzeczowy, ale innego nie było. Czy szynka ta pochodziła z domu kolonistów? Jak to sprawdzić? Sytuację uratował sznurek. Istniała niewielka szansa na ustalenie, czy takie same są sznurki do wiązania szynki, pochodzące z domu pokrzywdzonych i z mieszkania podejrzanego. Sąd wykazał się godną chwały drobiazgowością, zajmując się tym niepewnym dowodem rzeczowym i wzywając na pomoc eksperta. Wszyscy na sądowej sali z zaciekawieniem oczekiwali na jego wejście. Wreszcie pokazał się: niepozorny, starszy mężczyzna, skromnie ubrany. Z wielką uwagą i dłuższy czas oglądał kawałki sznurków, patrzył na nie pod światło, nawet przykładał do nosa i wąchał. Wyciągnął lupę, przez którą spoglądał na badany materiał. Sznurki rozkręcał i skręcał z powrotem. Wywołało to lekceważące uśmieszki na ławie obrońcy, ktoś nawet parsknął śmiechem. Prokurator westchnął, licząc się z przegraną. Czyżby jeszcze jeden zbrodniarz umknął sprawiedliwości? Trzeba przy tym zauważyć, że oskarżyciel intuicyjnie wyczuwał winę podsądnego. Ale potrzebne były dowody, dowody!

W pewnym momencie biegły powroźnik odchrząknął i powiedział, że jest gotowy do wydania opinii.

­- Stwierdzam, że sznurek znaleziony u podejrzanego i przyniesiony z domu poszkodowanych w napadzie, są takie same i pochodzą z jednego sznura przeznaczonego do wiązania szynki — oznajmił uroczyście.

Po sali przebiegł szmer niedowierzania.

­- Jestem powroźnikiem z dużym doświadczeniem. Nie mogę się mylić. Sznurek ten jest zrobiony z konopi. Po rozkręceniu, jego pojedyncze włoski układają się w szczególny sposób. Proszę spojrzeć — zwrócił się do sędziów — odstają inaczej niż te, które przyniosłem ze sobą do porównania. Inaczej są też plecione, w Polsce tak się ich nie wykonuje.

Widziałem, że mój sposób badania wywołał u niektórych osób wesołość — mówił dalej z kamienną twarzą — ale zapach konopnego sznurka świadczy o tym, gdzie został wykonany.

— W takim razie gdzie? — nie wytrzymał jeden z sędziów.

— Mogę powiedzieć, że poczułem wyraźny zapach dziegciu, którym przepojone zostały sznurki. Pracowałem dłuższy czas w guberni jarosławskiej i tam poznałem konopie z których robione były sznurki, stosowany splot i metodę zaprawiania ich dziegciem o charakterystycznym zapachu. Sznurek z mieszkania oskarżonego i przyniesiony z Saskiej Kępy to ten sam, wykonany w guberni jarosławskiej — oznajmił nie bez dumy biegły powroźnik.

Słowa te wywołały najwięcej zamieszania na ławie oskarżonych, wśród obrońców i u oskarżonego. Sędzia wezwał poszkodowanego kolonistę do odpowiedzi skąd miał sznurek do wiązania szynki. Padła odpowiedź, że z miasteczka M. koło Jarosławia.

Prokurator w mowie oskarżycielskiej podkreślił wagę tego niepozornego dowodu, jakim był kawałek sznurka. Mówił, że nieraz najmniejszy drobiazg może zaważyć na szali sprawiedliwości.

Obrońca stracił wiarę w niewinność swego klienta. Wypełnił obowiązek do końca, prosząc sąd o sprawiedliwy wyrok dla oskarżonego.

Sąd wydał sprawiedliwy i surowy wyrok. Za napad i rozbój skazał Rosjanina na karę śmierci.

Bohaterem tej sprawy był powroźnik, pełniący rolę biegłego. Prosty człowiek, obdarzony inteligentną skrupulatnością i odpornością psychiczną. Mimo presji ze strony publiczności, kpiących spojrzeń i lekceważących uwag, ze spokojem wykonał swoje zadanie.

Rozdział XII

Napad na dziedzica

Rok 1906 to czas strajków, nie tylko w miastach, ale i na wsiach, w majątkach i folwarkach. Niebezpieczni byli prowodyrzy strajkowi, którzy robili zamęt w głowach robotników rolnych, stanowili też zagrożenie dla życia właścicieli ziemskich.

Niemal tragicznie zakończył się dzień dla Zygmunta Ottona i jego rodziny. Wracali z powozem z sąsiednich Konar. Na terenie Węglowic, należących do rodziny państwa Ottonów, niedaleko zabudowań dworskich kilku ludzi wybiegło z mroku i zatrzymało konie. Gdy upewnili się, że w powozie jest dziedzic z Węglowic, oddali do niego kilka strzałów z rewolwerów. Dziedzic Otto nie dał się zastraszyć. Był przygotowany na napad. Obok siebie miał przygotowany do strzału brauning. Nastąpiła wymiana ognia z obydwu stron. Otto został ranny, dwóch napastników ciężko rannych leżało na ziemi. Pozostali dwaj zaczęli się wycofywać, cały czas ostrzeliwując się. Dziedzic wyskoczył z powozu, w szoku nie czując bólu i pognał za napastnikami. Udało im się uciec. Gdy Otto wrócił do powozu zastał w nim nieprzytomną żonę i rannego synka. Okazało się, że ich również dosięgły kule. Czym prędzej skierował konie w kierunku zabudowań dworskich. To co zobaczył z daleka, obudziło w nim podejrzenia: w obejściu panowała cisza, światła były wygaszone. Niemożliwe było, aby służba nie słyszała huku wystrzałów. Były dwie możliwości: parobkowie zostali zniewoleni przez zbójów, albo byli z nimi w zmowie i dlatego nie przyszli z pomocą. Trzeba było zawrócić konie i schronić się gdzie indziej. Na szczęście sąsiedni majątek zajmował brat Zygmunta Otto i tam szukali pomocy. Rany żony i synka nie były groźne, ale wszystkich trzeba było odwieźć do szpitala. Najbardziej ucierpiał dziedzic Otto.

Zygmunt i Anna Ottonowie. „Świat” 1906. Domena Publiczna.

Na miejsce napadu przybyli strażnicy gminni, którzy zajęli się rannymi zamachowcami. Udzielili im pomocy i pod eskortą odstawili do lecznicy, a następnie do aresztu. Okazało się, że rodzinie właścicieli Węglewic groziło duże niebezpieczeństwo. W ich stronę napastnicy oddali aż dwadzieścia pięć strzałów. Koniec byłby tragiczny, gdyby nie odwaga i determinacja Zygmunta Otto.

Rozdział XIII

Młoda para zabójców

Jak wygląda zabójca? Rosły, potężny, silny? Może delikatnej budowy, za to sprytny i przebiegły? Czy każdy może być zbrodniarzem? Czy przyszły morderca nosi w sobie pierwiastek zła? Jak zrozumieć czyn kilkunastoletniego chłopca, który nożem przeciął gardło swej kilkumiesięcznej siostry, tylko dlatego, że ciągle płakała? Co będzie dalej z dziewczyną, która z niesamowitym sprytem dopuszczała się wielu oszustw? *

Mieszkańcami Widzewa wstrząsnęła wiadomość o zabójstwie dwunastoletniej dziewczynki. Znaleziona została w swoim domu, z rozległymi ranami głowy i poderżniętym gardłem. Jeszcze żyła, ale jej stan był bardzo groźny. Była sama, wszyscy domownicy poszli do pracy w fabryce. Około południa matka dziewczynki posłała znajomą do mieszkania po pozostawione lekarstwo. Nikt nie otwierał, więc kobieta zajrzała przez okno do środka. Ujrzała dziewczynę leżącą na podłodze, w kałuży krwi. Wezwała policję.

Policja przeprowadziła pierwiastkowe śledztwo. Prawda okazała się tragiczna.

Tego dnia matka wyjechała do chorej krewnej. W domu pozostały córki: dziewiętnastoletnia Agnieszka, piętnastoletnia Józefa i dwunastoletnia Stanisława. Korzystając z nieobecności matki najstarsza z dziewcząt przyprowadziła do domu swego kochanka, robotnika fabrycznego, Jana Króla. Po zakrapianej alkoholem biesiadzie, Agnieszka i Jan, zachowując się dość bezceremonialnie, położyli się do łóżka. Oburzyło to najmłodszą Stanisławę, która ostrzegła, że powiadomi matkę o zachowaniu siostry. Początkowo prośbą, a później groźbą, wszyscy pozostali namawiali dziewczynę do milczenia.

Wczesnym rankiem obecny ciągle w domu Jan Król przesunął wskazówki zegara o dwie godziny do przodu. Tym samym spowodował, że Józefa wyszła do pracy wcześniej. Dało to Janowi i Agnieszce czas na dokonanie zbrodni. Trudno dociec, co kierowało dziewczyną, że wzięła z kuchni żelazny tłuczek, którym kilka razy uderzyła śpiącą Stanisławę w głowę. Ciosy nie były na tyle silne, by zabiły. Reszty dokonał Król, który przeciął nożem gardło dziecka i pokaleczył twarz. Po dokonanej zbrodni oboje upozorowali grabież, wyłamując wieko kufra. Zabrali schowane tam pieniądze, otworzyli okno. Drzwi zamknęli, a klucz wyrzucili po drodze. Jak gdyby nigdy nic, poszli do pracy do fabryki.

Nieudolne sfingowanie rozboju nie przydało się na nic. Jan Król i Agnieszka Gębicka zostali aresztowani i odstawieni do łódzkiego więzienia. Na drodze utworzył się szpaler złożony prawie z samych kobiet. Obrzuciły konwój kamieniami. O mało co doszłoby do linczu.

Stanisława zmarła po przywiezieniu do szpitala.

W czasie przesłuchania Agnieszka przyznała, że zabiła siostrę by ta nie doniosła matce o jej niemoralnym zachowaniu. Tłumaczenie to wydało się śledczym tak absurdalne, że wystąpili o badanie dziewczyny przez lekarzy psychiatrów. Wydana przez nich opinia dowiodła, że Agnieszka w chwili dokonania zbrodni była zdolna do rozpoznania swojego czynu. Stwierdzili jedynie u niej wysoki stopień zdemoralizowania.

Jan Król tłumaczył się tym, że do dokonania zbrodni nakłoniła go Agnieszka.

Tragiczne wydarzenia były ogromnym ciosem dla matki. Po powrocie zastała jedną córkę nieżywą, a drugą zamkniętą w więzieniu, z perspektywą długiego w nim pobytu. Cień padł również na Józefę, która nie brała udziału w zabójstwie, ale wyrzucała sobie, że nie uchroniła najmłodszej siostry przed śmiercią, a wcześniej nie stanęła po jej stronie.


*Patrz cz. I „Historii kryminalnych. Wiek XIX.”, Rozdziały I i XX.

Rozdział XIV

Zabójstwo Jana Gadomskiego

Warszawa, ulica Widok, numer 5. W październiku 1906 roku nieznani sprawcy dokonali tu bandyckiego napadu. Parter zajmował adwokat Feliks Dębski. Służąca właśnie wyszła po zakupy, nie zamknęła za sobą drzwi kuchennych. Mecenas pracował w swoim gabinecie. Nagle do mieszkania, właśnie przez kuchnię, wpadło kilku zamaskowanych bandytów. Jeden z nich trzymał pod rewolwerem służącego, pozostali ruszyli do pokoju mecenasa.

— Ty jesteś obrońcą „ochrany”, dawaj pieniądze! — krzyczeli.

Dębski widząc, że wszelki opór na nic, skierował się do kasy pancernej. W tym samym czasie do domu wróciła służąca. Spostrzegła co się wydarzyło i pobiegła na piętro po pomoc. Z mieszkania wybiegł Jan Gadomski, zięć adwokata. Z rewolwerem w ręku usiłował dostać się do domu teścia. Drzwi były zamknięte, ale o dziwo, za chwilę uchylił je jeden ze zbójów. Wykorzystał to Gadomski, wystrzelił w jego stronę, ale chybił. W sukurs bandycie przyszli jego towarzysze i zaczęła się kanonada. Gadomski cofnął się na schody, ale jedna z kul trafiła go w klatkę piersiową. Zbrodniarze uciekli.

Wezwano pomoc. Jan Gadomski został ciężko ranny: kula utkwiła w prawym płucu. Obawiano się przenieść go do szpitala. Konsylium lekarskie zebrało się na miejscu. Nic jednak nie zdołało uratować rannego. Zmarł nad ranem. Miał 47 lat.

Jan Gadomski. Domena Publiczna.

Nazwisko Jana Gadomskiego związane było z publicystyką prasową. Początkowo pisał w „Nowej Reformie” i „Świcie” Konopnickiej oraz w „Kłosach”. Był autorem dramatu „Larik”, napisanego barwną prozą. Nie został jednak znanym pisarzem. Poświęcił się prasie. Był redaktorem „Gazety Polskiej”, później jej naczelnym i wydawcą. Nieposłuszny władzy, patriota, jako wydawca „Biblioteki dzieł wyborowych” był aresztowany i skazany przez sąd na dzień aresztu i grzywnę 25 rubli. W prospekcie wydawnictwa podał plan druku zabronionych przez cenzurę książek.

Uważany był za publicystę politycznego o poglądach prawicowych. Był też społecznikiem, działał w kasie literackiej.

Zmarł tak młodo, w pełni sił twórczych. Sześć lat wcześniej uniknął śmierci, gdy pociąg którym podróżował uległ katastrofie pod Włochami. Wtedy to był wypadek, teraz pokonało go zło.

„Kurjer Polski” 1906. Domena Publiczna.

Rozdział XV

Krwawe sądy doraźne

Rozruchy w Warszawie


Zaczęło się 24 maja 1905 roku od wydarzeń na weselu jednego z rzeźników warszawskich, w domu przy ulicy Żelaznej Bramy nr 10. Nieproszeni goście wywołali awanturę. To sutener i złodziej, Dawid Surowicz, przyprowadził kompanów. Zachowywali się brutalnie, zaczepiali gości, wielu znieważyli, nie mając szacunku nawet dla kobiet i nobliwych starców. Zabrali 85 rubli uzbierane na „czepiec” panny młodej.

W dzielnicy żydowskiej zawrzało. Rozeszła się wieść, że następnego dnia nastąpi zemsta. Miejscem, w którym miało nastąpić wymierzenie kary, była piwiarnia przy ulicy Krochmalnej 2. Tu zbierali się złodzieje i sutenerzy warszawscy. Surowicz dążył do konfrontacji: sutenerom powiedział, że wybierają się do nich rzeźnicy, a tych ostatnich zawiadomił okrężną drogą, gdzie gromadzą się sutenerzy.

Wieczorem przed piwiarnią zebrał się tłum Izraelitów, uzbrojonych w noże i rewolwery. Tłukli szyby, usiłując dostać się do środka. Część sutenerów próbowała uciekać. Jednego z nich postrzelili, a później dobili nożami.

Atakujący poczuli zapach krwi i niczym dzikie zwierzęta rzucili się na ratujących się ucieczką. W ruch poszły noże — już dopadli kolejną ofiarę, zadali kilka prawie śmiertelnych ran. Chłopak, zaledwie piętnastoletni, wychodzący z warsztatu, przypadkowo został trafiony kulą w brzuch. Na Próżnej i Zielnej rozegrały się kolejne, krwawe sceny: dwóch pokłutych nożami padło na chodnik. Na rogu, gdzie mieścił się sklep monopolowy, następnych trzech młodych mężczyzn, od ran kłutych było bliskich śmierci. Pierwsze komunikaty mówiły o dwudziestu rannych i jednym zabitym.

Zbrodniczym szaleństwem zostały zarażone też ulice: Twarda, Za Żelazną Bramą, Krochmalna i Zimna. Podejrzewanych o sutenerstwo, włóczęgów i mających wygląd opryszków szlachtowano iście po rzeźnicku. Opanowani szałem Izraelici wpadali do szynkowni, nawet do niektórych domów, wyciągali ludzi i cięli ich nożami bez litości. Jedno z ciał miało dwadzieścia jeden ran. Pięć karetek pogotowia jeździło odwożąc rannych do szpitala.

Miła, Muranowska, a nawet dalej położone ulice Wołyńska i Ostrowska stały się widownią krwawych zajść. Nie było miłosierdzia dla alfonsów i złodziei ukrywających się w swych legowiskach. Rannych przybywało, zaczynało brakować miejsc w szpitalach św. Ducha, Dzieciątka Jezus i wolskim. Karetki woziły już do szpitala żydowskiego na Czystem. Gazety zaczęły publikować nazwiska poszkodowanych. Personaliów części rannych nie udało się ustalić lub nie było na to czasu. Nikogo już nie dziwił widok człowieka z poderżniętym gardłem lub rozciętym brzuchem.

Mieszkańcy domów wylegli na ulice. Przyglądali się zajściom, jakby akceptując lincz. Jeżeli ich wygląd nie prowokował atakujących, nie musieli się niczego obawiać. Ale właściciele posesji, w których mieszkali sutenerzy i złodzieje, musieli mieć się na baczności.

Ulice były białe od pierza — napastnicy z niebywałą rozkoszą rozrywali poduchy i pierzyny. Było w tym coś dziecinnego i straszliwego zarazem. Ulicą Ogrodową trudno było przejść: zawalona była połamanymi meblami i stertami ubrań. Podobnie było w Alejach Jerozolimskich, na ulicy Widok, na Nowolipiu i w dzielnicy staromiejskiej na Rycerskiej.

Późnym wieczorem dobrano się do lupanarów przy Wilczej, Kruczej, Żurawiej, Hożej, Wspólnej i Nowogrodzkiej. Tłum burzył domy rozpusty, dziewczyny uciekały w samej bieliźnie. Sprytniejsze prostytutki pod opieką alfonsów zbierały się na dworcach, szczególnie wiedeńskim, oblegając nocne pociągi. Pociąg do Łodzi zabrał około 50 kobiet i kilkudziesięciu „opiekunów”.

Krwawe działania trwały do późnej nocy i przeniosły się na następny dzień. Mściciele nie ustępowali w zaciekłości. Wpadali do lupanarów, już opustoszałych, łamali meble i sprzęty, pastwiąc się na rzeczach martwych, skoro nikogo żywego nie zastali.

W ogromnym zamieszaniu, według pierwszych informacji, brali udział sami Żydzi i wymierzali sprawiedliwość swoim pobratymcom. Dobrze wiedzieli gdzie i w kogo uderzyć. Początkowo w atakach brało udział 200 Izraelitów, w krótkim czasie liczba ta urosła do tysiąca.

Część listy osób poszkodowanych."Kurjer Warszawski" 1905.   Domena Publiczna.

Istotny był charakter zajść. Nie zdarzały się grabieże. Zniszczenia — tak, kradzieże — nie. Wśród walających się na bruku sprzętów można było dojrzeć nie tylko ozdobne lustra, obrazy i ozdobne przedmioty, ale i porozsypywane srebra. Świadkowie opowiadali, że widzieli jak drogą biżuterię rozdeptywano butami i tłuczono kamieniami. Zemsta i kara przybrały symboliczny wymiar.

Sutenerzy, prostytutki i złodzieje mocno dali się we znaki mieszkańcom Warszawy, nie tylko żydowskim. Pogrom przybrał ogromne rozmiary we wszystkich dzielnicach miasta.

Trzeciego dnia rozruchów zbrakło już lupanarów do rozbijania. Egzekutorzy ulicznych wyroków ciągle byli nienasyceni i patrolowali ulice w poszukiwaniu domów schadzek, wypatrując prostytutek i alfonsów. Trafili do domu na rogu Pięknej i Koszykowej, gdzie osobnik podający się za adwokata przygarnął swojego czasu dwie kobiety uprawiające najstarsze rzemiosło. Za chwilę przez okno wylatywały meble i różne sprzęty, a za nimi dwie prostytutki. Nie koniec na tym — w ruch poszły kije i kamienie. Zbliżający się oddział Kozaków uratował je od śmierci.

Świadkami zajść warszawskich byli cudzoziemcy, którzy ze zdziwieniem obserwowali te niesamowite, pozbawione prawnej sprawiedliwości „sądy doraźne”. Zaskoczeni byli zakresem samosądów, rozprzestrzeniających się na całe miasto. Policja reagowała opieszale, zwłaszcza pierwszego dnia zamieszek.

Dwudziestego siódmego maja, czyli dopiero na trzeci dzień pogromu, został ogłoszony komunikat:


Z powodu wstrętnych i ohydnych czynów, dokonywanych w dniach ostatnich przez tłum uliczny w Warszawie, podaję do powszechnej wiadomości:

1. Że obowiązek przywrócenia porządku publicznego i spokoju powierzyłem wojsku, polecając jednocześnie użyć broni bez żadnego uwzględnienia.

2. Że winni gwałtu, grabieży i rabunku, a także podżegacze do tychże, wspólnicy i ukrywający winnych, będą pociągani przez sąd wojenny do odpowiedzialności, według prawa obowiązującego na stopie wojennej.

Celem zapobieżenia jakimkolwiek skargom na to, że przy działaniu bronią oddziałów wojska padli ofiarą lub ucierpieli na zdrowiu i niewinni, oznajmiam, iż kto chce uniknąć tego, niechaj sam unika styczności z tłumem i pojedynczymi złoczyńcami.

Warszawa, 26 maja 1905 roku.

Jenerał — gubernator warszawski

Jenerał — adiutant Maksimowicz


Ogłoszenie zostało rozlepione na rogach ulic. Pojawiły się patrole wojskowe piesze i konne. W dzielnicach zapanował spokój. Przyszedł czas na podsumowanie strat. Pierwsze obliczenia wykazały, że zniszczenia rzeczy ruchomych wyniosły około 200 tysięcy rubli. Znaczna ilość mieszkań została uszkodzona i wymagała generalnego remontu. Zrujnowane były instalacje, piece, okna, drzwi i podłogi. W pierwszych dwóch dniach pogromu zburzonych zostało ponad sto lupanarów i tyle samo mieszkań prywatnych. Aresztowano blisko 130 osób. Trafiali się wśród nich także złodzieje, przy których policja znalazła pieniądze i różne fanty. Nie mieli oni nic wspólnego z „sądami doraźnymi”, wykorzystali jedynie okazję do kradzieży.

Prasa rozpisywała się, rozpatrując i analizując minione wydarzenia. Przeważała opinia, że samosądy były karygodne i wynikały z niskiej wiedzy nizin społecznych. Nieliczne pisma dowodziły z kolei, iż pleniące się kradzieże, masowe nagabywanie mężczyzn przez prostytutki zajmujące chodniki ulic, panoszenie się alfonsów — jako zjawiska niemoralne i szkodliwe, musiały doprowadzić do próby zaprowadzenia porządku siłami społeczeństwa. Państwo zawiodło, doprowadziło do nader niebezpiecznej sytuacji, gdy tłum wyległ na ulice. Naruszone zostało prawo, fikcją stało się bezpieczeństwo obywateli. Obowiązkiem władz, a nie sądów ulicznych, było uzdrowienie moralne społeczeństwa.

Rozdział XVI

Zabójstwo majstra

Spirydion Zniński był bezpośrednim przełożonym robotników w fabryce wyrobów ciesielskich „Martens i Daab”. Majster znany był z surowości i dużych wymagań wobec podległych mu pracowników. Cieszył się dobrą opinią u właścicieli firmy — dbał o ich dobro, przeciwnie u robotników — bali się go i nienawidzili za bezwzględność i brak litości. Wiedział o tym i nosił ze sobą rewolwer, obawiając się skrytobójczego ataku. Ten jednak nastąpił: gdy majster zmierzał na przerwę obiadową, podbiegł do niego młody mężczyzna i zadał sztyletem cios w plecy. Zniński odwrócił się i wystrzelił, kula przeszła obok. Napastnik uderzył po raz wtóry i za chwilę jeszcze raz. Zadane rany były śmiertelne.

Kurjer Warszawski. Domena Publiczna.

Sprawca został zatrzymany na miejscu zbrodni. Okazał się nim dwudziestoletni Stefan Widomski.

Sprawą zajmował się wydział karny sądu okręgowego. Minister sprawiedliwości zażądał prowadzenia przewodu sądowego przy drzwiach zamkniętych, powołując się na Ustawę postępowania karnego tymczasowo obowiązującą w Królestwie Polskim. Artykuł 621 tej ustawy mówił o wyjątkowych sytuacjach, które nakazywały zamknięcie drzwi sądowych przed publicznością. Sprawa Widomskiego nie dotyczyła naruszenia przepisów o moralności, nie obraził też niczyich uczuć religijnych. Jedynym powodem mógł być młody wiek oskarżonego — do pełnoletności brakowały mu 4 lata. Ale czy rzeczywiście o to chodziło? Wymóg pełnej dorosłości bardziej dotyczył praw wyborczych lub możliwości zawarcia małżeństwa. Być może publiczne poruszanie trudnego tematu stosunków społecznych panujących w zakładach przemysłowych, problemu bezrobocia i nędzy robotników mogło wywołać niepokój wśród ludności. Tego mogły obawiać się władze. Sam Widomski twierdził, że bezskutecznie prosił majstra o pracę, a czyn zbrodniczy popełnił z rozpaczy, że nie posiada środków do życia.

Sąd postanowił skazać Stefana Widomskiego na pozbawienie wszystkich praw stanu, 10 lat ciężkich robót i po zakończeniu kary osiedlenie na stałe w guberni syberyjskiej.

Rozdział XVII

Sprawa profesora Z.

W kwietniu 1901 roku sąd okręgowy rozpatrywał sprawę byłego profesora Uniwersytetu Warszawskiego, Rosjanina, Michała Z. Wiadomości z przewodu sądowego były nader skąpe, bowiem drzwi sądu były dla publiczności zamknięte. Znany był paragraf, z którego odpowiadał profesor. Chodziło o art. 1525 Kodeksu Kar Głównych i Poprawczych z 1866 roku. Sprawa była delikatna, oskarżony był lekarzem i profesorem uniwersytetu, a przepis prawny dotyczył zbrodni usiłowania zgwałcenia pacjentki. Trudno było ukryć przed opinią publiczną przestępczy czyn Michała Z., ale prasa, nawet prawnicza, podawała informacje w sposób zakamuflowany, nie wyjaśniając czego dotyczył wspomniany artykuł. Trudno orzec, czy chodziło o ochronę osoby profesora przed wydaniem wyroku, czy też zbyt drastyczne byłoby przedstawienie zła, które wyrządził.

Pokrzywdzoną była Katarzyna K., której praw bronił adwokat przysięgły, Stanisław Kijeński. Nie spodziewał się, że sprawa, w której występował, nie skończy się dla niego po wydaniu wyroku na Michała Z. Przekonał się o tym po kliku latach.

Wpierw jednak toczył się proces Michała Z., który odpowiadał z wolnej stopy, ponieważ złożone zostało za niego poręczenie w wysokości 1000 rubli. Sąd powołał świadków: kilka osób ze służby, zatrudnionych w szpitalu Dzieciątka Jezus, następnie trzy pacjentki z tegoż szpitala, ośmiu lekarzy, dwie siostry zakonne, kilku pracowników administracji i kilka wychowawczyń z instytutu głuchoniemych i ociemniałych. Podobną listę świadków podały obydwie strony. W sumie było ich około pięćdziesięciu. Strony powołały również lekarzy — biegłych sądowych.

Katarzyna K. nie była obecna na rozprawie, gdyż przebywała w szpitalu. Sąd przesłuchał ją w sali szpitalnej. Dalsze czynności odbywały się w sądzie okręgowym przy drzwiach zamkniętych.

Wiadomo było jedynie, że dwudziestodwuletnia Katarzyna K. w 1899 roku złożyła skargę do urzędu sędziego śledczego. Dochodzenie trwało około roku, po czym izba sądowa zatwierdziła akt oskarżenia, w wyniku którego Michałowi Z., ordynatorowi kliniki terapeutycznej w szpitalu Dzieciątka Jezus, postawiono zarzut, że dopuścił się usiłowania gwałtu na Katarzynie K., pacjentce szpitala. Michał Z., pięćdziesięciodwuletni lekarz, radca stanu, były profesor Uniwersytetu Warszawskiego, został postawiony przed sądem karnym.

Po kilku tygodniach został ogłoszony wyrok, na mocy którego Michał Z. został skazany na pozbawienie wszystkich szczególnych praw i przywilejów, oraz na oddanie do oddziałów poprawczych aresztanckich na półtrzecia roku (2,5 roku) i po zakończeniu kary na cztery lata dozoru policyjnego. Wyrok wydawał się surowy, ale sprawiedliwy.

Tymczasem Michał Z. złożył apelację do departamentu karnego izby sądowej. Ponieważ w pierwszej sprawie Katarzyna K. wystąpiła jednocześnie z powództwem cywilnym, które zostało przez sąd odrzucone, również i ona złożyła odwołanie do wyższej instancji. W 1901 roku sąd karny całkowicie uniewinnił Michała Z. Prokurator nie złożył rekursu.

Apelację do senatu skierowała powódka cywilna, Katarzyna K. Departament kryminalny, kasacyjny w 1902 roku uchylił wyrok izby sądowej warszawskiej i zwrócił akta do ponownego rozpoznania, w innym komplecie sędziów. W ten sposób sprawa trafiła ponownie do departamentu karnego.

Czas mijał, proces z niewiadomych przyczyn był odraczany: raz w marcu, drugi raz w listopadzie 1902 roku. W tym czasie Katarzyna K. zmarła, a do sądu zgłosił się jako powód cywilny jej brat, Franciszek K. Wreszcie w marcu 1903 roku sprawa trafiła do izby sądowej. Nie zmieniła się sytuacja Michała Z. Wszak prokurator nie apelował do wyższej instancji. Nie oznaczało to, że nazwisko Z. nie padło podczas przewodu sądowego. Rozpatrywana sprawa kryminalna i z powództwa cywilnego, były ze sobą powiązane. Pytanie, na które mieli odpowiedzieć sędziowie brzmiało: czy dowiedziono, że Michał Z. dopuścił się usiłowania gwałtu na pacjentce Katarzynie K.? Odpowiedź była twierdząca. Mimo tego izba sądowa oddaliła żądania strony cywilnej, motywując to brakiem dowodów na to, że czyn Michała Z. spowodował pogorszenie stanu zdrowia powódki.

Doszło do niecodziennej sytuacji: Michał Z. został uniewinniony, mimo że był winien, co potwierdziła izba sądowa, Katarzyna K. chora na gruźlicę, skrzywdzona przez lekarza, nie otrzymała żadnej rekompensaty. Gdy zmarła, jej brat jako spadkobierca upomniał się o wyrównanie krzywdy, ale i jemu sąd nie okazał zrozumienia.

W 1906 roku sprawę Michała Z. przypomniał adwokat przysięgły Stanisław Kijeński podczas procesu obrońców sądowych Tadeusza Strzembosza i Józefa Szyffa, oskarżonych o rozsiewanie za pomocą druku kłamliwych i ubliżających wieści o sądownictwie. Kijeński wspomniał o tym, że w skardze kasacyjnej złożonej w imieniu Katarzyny K. ośmielił się zaprotestować przeciwko decyzji sądu uniewinniającej Michała Z. za co został skazany na karę grzywny. Tymczasem mecenas Kijeński, jak sam stwierdził, „pisał tylko prawdę”.

Rozdział XVIII

Mariawicki ślub

Do proboszcza parafii katolickiej w Dobrej, księdza Feliksa Dąbrowskiego, zgłosiła się para narzeczonych. Petronela U. oświadczyła, że jest panną, Ignacy J. że wdowcem. Proboszcz już miał przyjąć i ogłosić zapowiedzi, gdy Ignacy dodał, że swojego czasu związany był z pewną mariawitką, że kiedyś sam należał do „adoratorów” mariawitów oraz że został wezwany wraz z kobietą, z którą mieszkał, do duchownego mariawickiego, Skolimowskiego, który udzielił im błogosławieństwa. Wobec tego ksiądz Dąbrowski polecił Ignacemu J. aby dostarczył zaświadczenie od wójta o swoim stanie cywilnym. Ignacy otrzymał dokument, że po śmierci żony jest zapisany w księgach ludności jako wdowiec. Proboszczowi to wystarczyło i zapowiedzi miały być w końcu ogłoszone, gdy pojawiła się kolejna przeszkoda. Zgłosiło się dwóch mariawitów, którzy zeznali, że Ignacy jest mężem mariawitki Nowakowskiej. Trzeba przyznać, że sprawca całego zamieszania nie ukrywał swego poprzedniego związku i uczciwie o tym powiedział. Następny krok księdza Dąbrowskiego to pismo do wójta, jako urzędnika stanu cywilnego, z zapytaniem, czy wiadomo mu jest o małżeństwie obojga mariawitów. W odpowiedzi wójt oznajmił, że osoby te nie zgłosiły się w celu zawarcia małżeństwa, nie pojawił się w tej sprawie duchowny mariawicki i żaden taki akt nie został spisany. Proboszcz parafii w Dobrej uznał, że dopełnił wszystkich formalności i Ignacemu i Petroneli udzielił ślubu.

Nie pogodziła się z tym mariawitka Nowakowska, mimo że wcześniej sama odeszła od Ignacego. Uważała się nadal za żonę i w jej mniemaniu zostało popełnione dwużeństwo. Złożyła skargę do prokuratora.

Przeciwko Ignacemu J. zostało wszczęte śledztwo z art. 1554 Kodeksu Kar Głównych i Poprawczych z 1866 roku. Ksiądz Dąbrowski odpowiadał za bezprawne udzielenie ślubu.

W sądzie zeznawał duchowny mariawicki, Paweł Skolimowski. Stwierdził, że w 1907 roku w obecności dwóch świadków udzielił ślubu kościelnego Ignacemu J. i Nowakowskiej.

Na przesłuchanie został wezwany pisarz gminny, który zeznał z kolei, że zgodnie z obowiązującym prawem założył księgę małżeństw obejmującą mariawitów. Po jakimś czasie zabrał ją Skolimowski, nie było w niej jeszcze żadnych wpisów. Pisarz przyznał się do popełnionego błędu: kapłani mariawiccy nie mieli prawa do prowadzenia ksiąg stanu cywilnego. Mógł to robić jedynie urzędnik gminny. Władze gminy stwierdziły ponadto, że zaświadczenie zostało wydane Ignacemu J. zgodnie ze stanem faktycznym: o ślubie mariawickim nikt nie zawiadomił. Jednakże, po ogłoszeniu zapowiedzi w kościele, Skolimowski dostarczył księgę ślubów do gminy, w której był jeden zapis o zawarciu małżeństwa przez J. i Nowakowską. Brak było podpisów stron i świadków.

Sąd okręgowy skazał Ignacego J. za dwużeństwo na karę trzech lat rot aresztanckich. W uzasadnieniu podał, że ślub został zawarty, nawet jeżeli nie został wpisany do akt. Brak adnotacji w księdze małżeństw nie pozbawił związku wagi sakramentu.

Proboszcz Dąbrowski został ukarany surową naganą, za niedopełnienie obowiązku. Posiadając wiedzę o udzieleniu ślubu przez skolimowskiego, nie sprawdził tego u źródła, ograniczając się jedynie do informacji w gminie.

Skazani odwołali się do wyższej instancji. Lepiej wyszedł na tym Ignacy J., gdyż sąd zmniejszył mu karę do jednego roku rot aresztanckich. Natomiast ksiądz Dąbrowski został pozbawiony godności kapłańskiej i cztery miesiące wieży za świadome udzielenie ślubu mężczyźnie już żonatemu.

W 1910 roku mariawici byli uznawani przez władze państwowe jako legalnie działająca sekta religijna. Nie mieli prawa do prowadzenia ksiąg stanu cywilnego, ale sakramenty przez nich udzielane traktowano jako ważne. Takie było stanowisko izby sądowej. Natomiast innego zdania był obrońca podsądnych. W swojej przemowie wykazał, że małżeństwo jest ważne wówczas, gdy zostanie spisane odpowiednim aktem, podpisanym przez strony, świadków i kapłana.

Władze kościelne natomiast nie uznawały działań mariawitów i ostrzegały swoich wiernych, że wszelkie sakramenty udzielone przez sektę mariawitów są nieważne.

Rozdział XIX

Tancerka księżną?

Warszawskie teatry rządowe zatrudniały plejadę znakomitych artystów. W balecie, początkowo w zespole, później i solo, występowała Weronika Materno. Zbierała wyśmienite recenzje, właściwie trudno było odszukać gdziekolwiek słowa krytyki pod jej adresem. Tańczyła doskonale — w rozmaitym repertuarze. Nie obcy był dla niej menuet, ale i czardasz czy mazur. Do tej laurki trzeba dodać, że nazwisko Materno nosiły dwie siostry, obie były tancerkami. Tylko jedna z nich, Weronika, przeszła do historii teatru.

Weronika Materno.„Nowości Illustrowane” 1909.  Domena Publiczna.

Kariera tancerki zwykle trwała krótko. Wiadomo, że Weronika Materno występowała z przerwami przynajmniej do 1904 roku. W 1901, jako solistka baletu na etacie warszawskich teatrów rządowych, w pierwszym półroczu zarobiła ponad 800 rubli. Była to gaża o blisko połowę mniejsza niż ta, którą pobierała tancerka i nauczycielka tańca, Helena Rządca, ale też nie najniższa.

Przerwy w karierze spowodowane były przyjściem na świat dzieci: pierwszy syn urodził się w 1903 roku, drugi w 1905. Życie rodzinne Weroniki nie było ustabilizowane. Ojcem Stanisława i Włodzimierza był książę Włodzimierz Szczęsny Czertwertyński, z którym była w nieformalnym związku od 1899 roku. Ojcem też był nieformalnym, nie uznał swoich synów. Sytuacja Weroniki była powszechnie znana, mimo że rodzina księcia starała się ukryć to przed światem. Oficjalnie wszystko wydało się, gdy Weronika Materno w 1908 roku wytoczyła Czetwertyńskiemu sprawę sądową o zapłatę 150 tysięcy rubli. Podstawą żądań tancerki było pisemne zobowiązanie księcia, że ożeni się z nią lub zapłaci 50 tysięcy rubli Weronice oraz przeznaczy 100 tysięcy dla dzieci.

Przed sądem w imieniu powódki występowali adwokaci przysięgli Szyff i Dobrzyński. Przekonywali, że pismo księcia należy traktować jak dokument — umowę, z której Czetwertyński nie wywiązał się. Obowiązkiem Weroniki jako matki było dopilnowanie, aby ojciec dzieci łożył na ich utrzymanie. W trakcie rozprawy odczytane były listy księcia, w których zapewniał o swoich uczuciach względem dzieci i ich matki. Przeszkodą była rodzina Czetwertyńskich, która nie chciała dopuścić do małżeństwa z tancerką.

Prawnicy działający w imieniu księcia nie zgadzali się z żądaniami powódki. Dowodzili, że domaganie się pieniędzy dla dzieci było bezpodstawne. W świetle prawa nie był ich ojcem. Podważali również wartość zobowiązania wobec matki dzieci. Nie posiadając własnego majątku nie mógł takiego przyrzeczenia złożyć.

Sąd okręgowy, któremu przewodniczył sędzia Sobiczewski, postanowił zasądzić od Włodzimierza Czetwertyńskiego 50 tysięcy rubli na rzecz Weroniki Martyno i oddalić powództwo w zakresie zapłaty dla dzieci.

Sytuacja księcia nie była łatwa. Można wierzyć, że związał się z piękną tancerką z miłości. Nie zdecydował się jednak na mezalians. Wpływ rodziny był zbyt duży. Niestety, dalsze losy księcia i tancerki owiane zostały tajemnicą. Można jedynie domyślić się jaki był epilog. Jedna z wersji mówiła o tym, że książę, i tak wyklęty przez rodzinę, nie posiadający pieniędzy, zdecydował się jednak na małżeństwo. Według późniejszych opracowań biograficznych Weronika została księżną w 1908 roku. Nie było to jednak możliwe, skoro decyzja sądu zapadła na początku 1909 roku. Tego samego roku pismo satyryczne „Mucha” zamieściło dowcip polegający na zapytaniu jak to wytłumaczyć, że Materno żądała od Czetwertyńskiego 150 tys. a otrzymała tylko 50. Odpowiedź brzmiała: panna Materno liczyła sobie to drożej, a sąd policzył jej taniej. Być może ślub odbył się później.

Inna możliwość to taka, że rodzina Czetwertyńskich wyłożyła 50 tysięcy rubli, aby pozbyć się problemu. Trudno posądzić księcia o taką przebiegłość, że poczekał na pieniądze dla Weroniki i dopiero wtedy się z nią ożenił.

Czy Weronika Materno została księżną — może odkryją genealodzy.

Rozdział XX

Patriota Witold Leitgeber

W 1870 roku powstało w Rapperswil w Szwajcarii Muzeum Narodowe Polskie, utworzone dzięki funduszom założyciela, Władysława hrabiego Platera. Muzeum miało wielu fundatorów, znanych osobistości, a także anonimowych darczyńców, którzy wspierali fundusze placówki, zakładali również stypendia dla uczącej się młodzieży.

Solą w oku dla władz pruskich był znajdujący się pod pieczą muzeum Fundusz Skarbu Narodowego Polskiego. W styczniu 1901 roku depozyt ten miał wartość ponad 205 tysięcy franków. Muzeum Narodowe ogłosiło w sprawozdaniu z działalności, że jedynie przechowywało zgromadzone walory, pobierało od nich należny procent i przyjmowało nowe wpływy. Nie zajmowało się agitacją na rzecz funduszu.

Władze pruskie bacznie obserwowały poczynania muzeum. Liczne darowizny, dokonywane przez ofiarodawców, były poza zasięgiem Prus. Nie można było ich rekwirować, a darczyńców karać. Ale jeżeli zamieszany w taką działalność był poddany pruski, na przykład Polak, mieszkaniec Wielkiego Księstwa Poznańskiego, to wszelkie objawy patriotyzmu polskiego można było traktować jak zdradę stanu.

Taki los spotkał Witolda Leitgebera, redaktora i wydawcę „Gazety Ostrowskiej”. W lutym 1900 roku został aresztowany z dwóch powodów: pierwszy to artykuł w wydawanej przez niego gazecie, krytykujący niejakiego Bongerta, cechmistrza fryzjerskiego za to, że zakazał członkom cechu mówić po polsku. Był to zarzut ściśle określony, na podstawie którego policja zatrzymała redaktora. Drugi powód aresztowania był poważniejszy, ale wymagał udowodnienia. Podejrzenie o zdradę stanu wobec Leitgebera pozwoliło władzom na przetrzymywanie go w więzieniu ponad trzy miesiące. Pierwsza sprawa sądowa odbyła się w Ostrowie — za obrazę fryzjera sąd wyznaczył karę 100 marek. Następnie Leitgeber został przewieziony do Lipska.

W czerwcu rozpoczął się proces, w którym Leitgeber został oskarżony o współudział w zbieraniu składek na Skarb Narodowy przy Muzeum Narodowym w Rapperswil. Środki te miały być przeznaczone na odbudowanie państwa polskiego. Do aktu oskarżenia został dołączony zarzut opublikowania broszury „Rapperswil, wspomnienia z podróży”.

W trakcie procesu Leitgeber wyjaśnił, że jeżeli działał na korzyść muzeum, to jedynie w celu utworzenia mauzoleum poświęconego Kościuszce. Dalej rozprawa odbywała się przy drzwiach zamkniętych, być może ze względu na osobę denuncjatora, niejakiego Szykowskiego.

Wyrok zapadł w końcu czerwca 1900 roku. Witold Leitgeber został skazany na rok twierdzy. Wyszedł na wolność dziewięć miesięcy później, trzy miesiące aresztu sąd zaliczył do wykonania kary. Nie oznaczało to końca restrykcji. Gimnazjaliści ostrowscy mieli w domach przeprowadzoną rewizję, a Leitgebera nakłaniano do podania, którzy z gimnazjalistów kupowali u niego książki i jakie były ich tytuły.

Polona. Domena Publiczna.

Mało brakowało, a „Gazeta Ostrowska” miałaby konkurencję. W czasie nieobecności redaktora jakiś przedsiębiorca dążył do utworzenia nowego tytułu, z powodu niechęci władz zrezygnował. Po powrocie z twierdzy Leitgeber miał problemy ze zdrowiem. Zdecydował się sprzedać gazetę księgarzowi Rowińskiemu.

Sprawa Leitgebera zajmowała wiele umysłów. Fakt zgromadzenia funduszy na skarb narodowy nie był dziełem redaktora gazety, jeżeli miał w tym udział, to niewielki. Kapitał znajdujący się w starym zamku szwajcarskim wynoszący ponad 200 tysięcy franków nie mógł zagrażać państwu pruskiemu. Na pewno nie wystarczyłby na przyłączenie Księstwa Poznańskiego do Polski, nawet gdyby był wielokrotnie większy.

Rozdział XXI

Obraza Kruppa

W wieku czterdziestu ośmiu lat umarł „król armat”, najbogatszy człowiek w Prusach i Niemczech. Okoliczności śmierci były niejasne, lekarze stwierdzili atak serca, w co nie uwierzyli przeciwnicy kapitalisty. Podejrzewali samobójstwo. Fryderyk Alfred Krupp niedawno wrócił z Capri, gdzie pozostawił po sobie złe wspomnienia, zwłaszcza wśród miejscowej ludności.

Fryderyk Alfred Krupp. Domena Publiczna.

Według socjalistów, którzy szczerze niecierpieli właściciela firmy, Fryderyk Alfred jedynie korzystał z dobrodziejstwa, jakie pozostawił ojciec. W nieco pogardliwym tonie mówili, że nie zna się na niczym. Zakładem zarządzali dyrektorzy techniczni, którzy dobrze znali swój fach. Podczas kiedy odmawiano mu zasług w kierowaniu firmą, to przypisywano z kolei decyzje dotyczące socjalnej opieki nad robotnikami. Gazety sprzyjające kapitalistom wychwalały działania Fryderyka Alfreda, natomiast socjaliści pomawiali o hipokryzję. Według nich jedną ręką dawał, drugą odbierał. Wybudował mieszkania dla pracowników, ale musieli je opłacać, co dawało dodatkowe korzyści. Utrata pracy wiązała się z natychmiastową wyprowadzką. Mówiono, że nawet zza grobu krzywdził robotników posługując się pozostawioną żoną: kto nie złożył wdowie kondolencji, mógł jej decyzją pożegnać się z pracą. Czy te wszystkie opinie były sprawiedliwe? Może tylko częściowo tak, wypowiadali je socjaliści, zawsze niezadowoleni i wymagający.

Pogrzeb Kruppa był uroczysty. Trumnie towarzyszył sam cesarz Wilhelm II. Wygłosił w poczekalni dworca w Essen, tuż przed odjazdem, płomienne przemówienie w obronie Kruppa. A było przed czym bronić. Gazeta socjalistyczna „Vorwarts” opublikowała materiał kompromitujący fabrykanta. Miał on w Capri popełnić nadużycia przeciw moralności. Nie chodziło tu o ekscesy z kurtyzanami, to pewnie nie wzbudziłoby takiego zainteresowania, nie było też karalne. Krupp, według gazety, urządzał spotkania, podczas których dopuścił się w kilkunastu przypadkach ciężkich wykroczeń przeciw moralności i prawu względem osób nieletnich. Inni dodawali do tych oskarżeń, że pokrzywdzonymi byli nieletni chłopcy. Czy socjalistom chodziło jedynie o ochronę prawa? Z pewnością wykorzystaliby każdą okazję by dopiec kapitaliście. Sprawy zaszły tak daleko, że władze Capri zwróciły się do Kruppa o opuszczenie wyspy.

Po powrocie urażony oskarżeniami Krupp wytoczył „Vortwartsowi” sprawę o znieważenie. Nie doczekał procesu, wszyscy jednak liczyli, że wdowa nie daruje socjalistom. Stało się inaczej — rodzina wycofała pozew, tłumacząc to zbędnymi wzruszeniami, jakie mogły ją dotknąć, w dodatku, kiedy nawet cesarz wychwalał uczciwość i nienaganne prowadzenie zmarłego. W takiej sytuacji prokurator odstąpił od oskarżenia i nakazał zwrot obłożonych aresztem egzemplarzy pisma. Socjaliści odtrąbili zwycięstwo.

Sprawa mogła na tym się zakończyć, gdyby nie osoba znanego malarza Krystiana Wilhelma Allersa. W styczniu 1903 roku prasa włoska zadała pytanie ministrowi sprawiedliwości czy Allers został już aresztowany i czy będzie w najbliższym czasie postawiony przed sądem, aby sprawiedliwości stało się zadość. Jakie powiązanie miał ze sprawą Kruppa? Okazało się, że artysta, posiadający nieruchomości na Capri, miał postawione podobne zarzuty, jak te przedstawione w gazetach wobec Kruppa. Mało tego, mieli działać wspólnie, wykorzystując małoletnich chłopców, organizowali huczne imprezy, powodując zgorszenie wśród okolicznych mieszkańców. Allers nie czekał na aresztowanie — zbiegł z Capri. Zachował się list skierowany do niego, napisany przez brata, dentystę z Karlsruhe.

Kochany Willy!

Jeśli to przeczytasz, zawiadom mnie natychmiast o miejscu twego pobytu. Jeżeli popełniłeś coś zbrodniczego powinieneś odcierpieć karę, która według prawników nie będzie bardzo ostra. Przejęliśmy listy „camorry” kapryjskiej i neapolitańskiej, których potrzebujesz do obrony. Jeżeli się nie zgłosisz „camorra” nie zawaha się zrzucić na ciebie winy wstrętnej obrazy popełnionej wobec Kruppa i jej skutki, bandyci zaś kapryjscy splądrują twoje posiadłości wartościowe na Capri, pozbawione obecnie obrony.

Nie wiadomo, czy list opublikowany w niemieckich gazetach został odczytany przez Allersa. Może czytał włoskie gazety, które opisały jego i Kruppa niecne czyny. Mógł też dowiedzieć się z nich, że został wydany na niego nakaz aresztowania za wykroczenia przeciw obyczajności publicznej. Ponieważ Allers był nieuchwytny, przewód sądowy odbył się bez niego. Prokurator domagał się kary pięciu lat więzienia. Sąd wyrokiem zaocznym skazał Allersa na cztery lata i sześć miesięcy więzienia oraz wypłacenie odszkodowania pokrzywdzonym.

Podobnie jak brat Allersa, prasa niemiecka usiłowała oskarżyć „camorrę” neapolitańską o wywołanie procesu przeciwko artyście. Przeczyło temu ukrywanie się podejrzanego.

Strona niemiecka obstawała przy swoim, że zarówno Krupp, jak i Allers ulegli niesłusznym pomówieniom.

Wilhelm Allers. Autoportret. Domena Publiczna.

Afery u Kruppa

Po śmierci Fryderyka Alfreda przedsiębiorstwo Kruppa stało się towarzystwem akcyjnym. Największy udział był w rękach najstarszej córki Berthy, która wyszła za mąż za Gustawa von Bohlen. Zmiana nazwy słynnej firmy Friedrich Krupp AG nie wchodziła w rachubę. Cesarz Wilhelm II, sprzyjający od lat rodzinie i przedsiębiorstwu, łaskawie zezwolił Gustawowi na przyjęcie nazwiska Krupp i wszystko pozostało w rodzinie — dzięki temu zabiegowi firmie nadal przewodził Krupp.

Wiosną 1913 roku, socjalistyczny poseł Karol Liebknecht wywołał sensację oskarżeniem urzędników Kruppa o wykorzystywanie szpiegów w celu zdobycia informacji pozwalających pokonać konkurencję. Zapowiedział, że przedstawi wyjaśnienie na posiedzeniu sejmu zaplanowanego na 19 kwietnia 1913 roku. Tego dnia wypadała sobota, więc dzień, kiedy według opinii socjalistów posłowie pojawiali się w parlamencie w celu podpisania list, aby nie ominęła ich należna dieta, następnie udawali się na zakupy i inne czynności związane z rodziną. Tym razem było inaczej: parlamentarzyści zebrali się gromadnie aby wysłuchać zarzutów socjalisty.

Liebknecht potwierdził rewelacje wygłoszone poprzedniego dnia podczas obrad. Stwierdził, że firma Kruppa od lat zatrudniała w Berlinie agenta, którego zadaniem było przekupywanie urzędników kancelaryjnych urzędu wojska i marynarki. Celem było uzyskanie tajemnic wojskowych pozwalających na pokonanie konkurencji. Słowa te wywołały wrzenie wśród posłów, którzy domagali się przeprowadzenia dochodzenia w celu wyjaśnienia manipulacji w zakładach Kruppa. Odpowiedział na to minister wojny Heeringen, tłumacząc, że nie doszło do ujawnienia tajemnic wojskowych poza granicami państwa, a jeżeli były nieprawidłowości, to tylko wśród urzędników wojskowych niższego szczebla.

Poseł Liebknecht nazwał to wyjaśnienie gmatwaniem sprawy. Według jego wiedzy Krupp od dawna stosował korupcję wśród wojskowych. Minister wojny zapewnił, że prowadzone jest już dochodzenie sądowe mające wyjawić popełnione nadużycia.

Ostatniego dnia lipca 1913 roku rozpoczął się proces przed sądem wojskowym w Berlinie. Pięciu oficerów intendentury wojskowej oraz oficer artylerii zostało oskarżonych o zbrodnię z ustawy karnej wojskowej i ustawy o szpiegostwie. Akt oskarżenia zarzucał im, że odpisy tajnych akt przekazywali Maksymilianowi Brandtowi, przedstawicielowi zakładów Kruppa. W zamian otrzymywali liczne podarunki, byli zapraszani na wystawne przyjęcia oraz otrzymywali zapewnienie zatrudnienia w przyszłości w fabrykach Kruppa.

Oskarżeni oficerowie przyznawali się w czasie przewodu sądowego do częstych spotkań z dyrektorem zakładów Kruppa. Jeden z nich uważał nawet, że przekazywanie informacji nie było czymś zdrożnym, a na pewno nie zdradą stanu, gdyż firma Kruppa a państwo to jedno.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 58.68
drukowana A5
Kolorowa
za 84.75