E-book
31.5
drukowana A5
64.74
Z brawurą i odwagą w życie

Bezpłatny fragment - Z brawurą i odwagą w życie

Objętość:
250 str.
ISBN:
978-83-8273-409-6
E-book
za 31.5
drukowana A5
za 64.74

Trzeci tom moich wspomnień dedykuję memu śp. mężowi Janowi Kołodziejczykowi.

Chorował prawie 10 lat. Większość tego czasu przeleżał w łóżku. To przy Nim pisałam po kilka, kilkanaście stron dziennie, patrząc czy nie potrzebuje mojej pomocy. Przez cały ten czas nie opuszczałam Go. Zasłużył na to, ponieważ był dobrym, opiekuńczym Mężem, wspaniałym Tatą dla naszych córek Joanny i Anny, a także nauczycielem i przyjacielem dla naszych wnuków Jasia i Benedykta.

Przeżyliśmy w małżeństwie 57 lat i 9 miesięcy. W sumie był to okres raczej spokojny, pełen tolerancji i wzajemnej miłości.

Odszedł na moich rękach. Żegnałam Go śpiewając piękną kołysankę „Dobrej nocy i sza, do białego śpij dnia….”. Wierzę, że słyszał mój śpiew przechodząc do nowego, lepszego świata.

Dziękuję za wszystko Kochany Mężu.


Wstał ranek 1 października 1951 roku. Rozpoczęłam moje wymarzone studia. Przede mną było wiele lat nauki i ciężkiej pracy. Nie wiedziałam czy temu wszystkiemu sprostam, czy uda mi się je ukończyć, czy mama finansowo podoła temu wyzwaniu? Musieliśmy bardzo oszczędzać.

Ubrałam się w szkolną plisowaną spódniczkę, przerobioną bluzkę od mundurka i granatowy szkolny płaszcz. Trzeba było dojechać pociągiem do Gdańska, a stamtąd do Audytorium Maksimum. Przed budynkiem Akademii Medycznej w Gdańsku czekał tłum młodzieży. Rozpoczęła się inauguracja roku akademickiego. Inaczej ją sobie wyobrażałam. Były liczne przemówienia i dużo polityki. Z piedestału najstarszych w szkole spadliśmy znowu do poziomu najmłodszych. Nauka rozpoczęła się natychmiast, po trzech dniach musieliśmy już zdawać kolokwium z fizyki. Wykłady były porozrzucane po całym Gdańsku, część w Akademii, fizyka klasyczna na Politechnice, a fizyka współczesna na Farmacji. Stypendium niestety nie dostałam, jako powód podano: „Matka jest lekarzem.” Zdawało mi się, że nauki będzie mniej niż przed maturą, ale niestety tak nie było. O świcie wyruszałam do Gdańska, od 800 do 1800 lub 2100 miałam zajęcia, a po powrocie do domu, też trzeba było zakuwać. Najwięcej czasu przeznaczałam na anatomię, biologię, parazytologię, chemię, fizykę, marksizm i języki: angielski i rosyjski.

Październik minął błyskawicznie. Na Wszystkich Świętych przyjechali przyjaciele studiujący w innych miastach. Pierwsza zjawiła się Alina Klarner, która dostała się na prawo, potem z Poznania przyjechała Irka, studentka chemii i z Lublina Jaś, student anglistyki na KUL-u. Był bardzo zadowolony. Na uczelni spotkał się z miłą atmosferą i ze wspaniałymi kolegami. Zamieszkał z Jędrkiem Orłowskim, synem przyjaciółki Myszki. Mieliśmy sobie do przekazania tyle wrażeń, a czasu było niewiele. Wygospodarowaliśmy chwilę na wspólny spacer i już trzeba było wracać do nauki.

Wierzyłam, że jeśli będę się pilnie uczyła to uda mi się zdawać kolokwia, lepiej lub gorzej, ale pozytywnie, a tu raptem rozpoczął się horror. Czekało nas kolokwium z osteologii, czyli nauki o kościach. Musieliśmy je zdać, aby rozpocząć prosektorium. Ćwiczenia prowadził doktor Mirosław Mossakowski, opiekun naszej drugiej grupy studenckiej. Poszłyśmy we trójkę: Krysia Biernacka, Krysia Górecka i ja. Siadłyśmy ze strachem naprzeciwko asystenta. Wokół było pełno kości. Zaczęły padać pytania, najpierw łatwiejsze, potem trudniejsze. Musiałyśmy wykazać się znajomością nawet najmniejszych kostek, a ich nazwy trzeba było powiedzieć po łacinie i po polsku. Byłam pewna, że powinnyśmy dostać tak gdzieś koło trójki, a tu nagle pada zdanie: „Oblały panie i do zobaczenia.” Czułam się podle.

Po dwóch dniach kucia poszłam na kolokwium w innym zespole. Odpowiedziałam na kilka pytań ze szkieletu i znowu zaczęły się kości czaszki z jej rowkami, bruzdami, przebiegiem naczyń i nerwów. Z niecierpliwością czekaliśmy na wyniki. Niestety znowu usłyszeliśmy: „do następnego spotkania”.

Większość grupy już zdała, a z kimkolwiek ja bym nie szła, wszyscy oblewali. Załamałam się, to była pierwsza porażka w nauce w moim życiu. Byłam zrozpaczona i spanikowana. Następnego dnia mieliśmy zacząć zajęcia z prosektorium, a ja nie miałam wejściówki. Ostatnia szansa, ostatni wieczór i znowu przepytywanie. Zastanawiałam się czy on się uwziął na mnie, czy może jestem taka głupia i nie mam co myśleć o medycynie. Trudno mi powiedzieć, czy odpowiadałam lepiej czy gorzej niż wcześniej, ale dowiedziałam się, że zdałam i dostaję wpis do książeczki prosektoryjnej.

Dopiero po kilkunastu latach sprawa się wyjaśniła. Okazało się, że nasz ksiądz prefekt z Liceum Urszulanek miał dwójkę przyjaciół, rodzeństwo Mossakowskich. Spotkał się z nimi jesienią 1951 roku i pochwalił się, że jedna z jego uczennic dostała się na medycynę i że z pewnością pokaże, co potrafi. Pech chciał, że trafiłam do Mirka, który jako opiekun naszego roku postanowił pokazać mi, że nie zawsze zdobywa się same dobre stopnie. Oczywiście pochwalił się tym księdzu, a on po latach postanowił wyjaśnić mi tę przykrą dla mnie sytuację. W tym czasie zrozumiałam, czym różni się nauka w szkole, w której czułam się bezpiecznie i miałam opiekę psychologiczną i moralną, od studiowania, gdzie rozpoczęła się walka o byt.

Krysia Górecka, Marysia Kaczeńska, ja i Danka Dąbrowska przed naszym czołgiem.

Studia studiami, a życie rodzinne toczyło się dalej. W listopadzie 1951 roku moja ukochana ciocia Pecia, najmłodsza siostra mamy, brała ślub z wujkiem Pawłem Hillarem. Zdążyłam zupełnie dobrze zdać kolokwium z parazytologii i prosto z Akademii pojechałam do Złotowa, gdzie miała odbyć się uroczystość. Do Lubawy dojechaliśmy ciemną deszczową nocą. Dalej podróżowaliśmy bryczką przez błotniste, zalane wodą pola. Na miejsce dotarliśmy o drugiej w nocy, całkowicie wykończeni. Ślub był z samego rana w starym, drewnianym kościółku w Złotowie. Po nim odbyło się przyjęcie, które wyprawiała ciocia Hela. Nas jak zawsze była duża gromadka: mama z naszą czwórką, ciocia Hela z rodziną, Bogdan Lipski (syn kuzynki mojej mamy), Olek i Juras, synowie wujka Pawła z pierwszego małżeństwa (z ciocią Julą). Ponieważ był to jeszcze „głodowy” okres w naszym życiu, wszyscy najbardziej cieszyli się ucztą, która okazała się wspaniała. To była proza naszego życia.

Nadeszły moje imieniny. Wspominam o nich, ponieważ uroczystości rodzinne w tamtych latach były zupełnie inne od obecnych. Przychodziło się bez zaproszenia, z bardzo skromnym upominkiem. Nasza mama szykowała, co mogła bez większych środków finansowych, poświęcając swój czas i siły. Najczęstszymi prezentami były książki i papeteria. Tym razem od mamy i rodzeństwa dostałam puderniczkę, a od koleżanek chusteczkę i wodę kolońską. Obecnie w szkole i na uczelni praktycznie nikt nie składa życzeń. Wtedy, gdy weszłam do sali na Akademii Medycznej, powitano mnie okrzykami, śpiewem i dziesiątkami życzeń, a przecież znaliśmy się zaledwie od dwóch miesięcy.

Do domu dojechałam późnym wieczorem. Tu czekał już na mnie tłum gości. Przyszli nasi sąsiedzi, państwo Stankiewiczowie z rodziną, Myszka z Dzidkiem, cała rodzinka i koleżanki z uczelni. Dostałam mnóstwo listów od przyjaciół, rodziny i koleżanek ze szkoły, które porozjeżdżały się po uczelniach całej Polski. Najwspanialszy prezent dostałam od stryjka Mieczka z Lublina. Były to cztery tomy Bochenka, cała anatomia. Książka ta została wydana przed wojną, nowego nakładu jeszcze nie było. Dla studentki medycyny był to skarb. Już nie musiałam ślęczeć w bibliotece i przepisywać kolejnych stron, mogłam uczyć się w domu.

Rodzina Stankiewiczów: Zdzichu, Mietka z mężem Mietkiem, pani mecenasowa, Isia, Janka i Maniutek.

Nadeszły święta Bożego Narodzenia, święta, na które czekaliśmy cały rok. Były one bardzo rodzinne. Wspominaliśmy tych, którzy odeszli w czasie wojny. Przez to, tym bardziej oczekiwaliśmy spotkań z najbliższymi, przyjaciółmi i kolegami. Pierwszy zjawił się Jaś, który przyjechał z Lublina. Był zadowolony ze studiów i z tego, że wreszcie mogliśmy się spotkać. Tyle mieliśmy sobie do powiedzenia i powspominania. Bardzo cieszyliśmy się, że znowu się widzimy. Jako następna dotarła z Poznania Irka. Tak bardzo mi jej brakowało. Okazało się, że mieszkała u babci. Dobrze, że miała tam kuzynów i nie była sama. Powoli dojechała do domów reszta naszej klasy. Spotkałyśmy się w szkole, na zorganizowanym przeze mnie opłatku. Niestety Anicie i Ani Orłowskiej nie udało się do nas dołączyć. Przełamałyśmy się opłatkiem z Matką Dyrektorką i księdzem prefektem. Bardzo długo zostali oni z nami. Otoczyliśmy roziskrzoną choinkę i śpiewaliśmy kolędy. Dzieliliśmy się wrażeniami z naszych studiów i pracy, wymienialiśmy się radościami i smutkami. Byłam szczęśliwa, że poza domem rodzinnym, miałyśmy jeszcze inne miejsce na ziemi, w którym tak dobrze się czułyśmy, w którym byłyśmy beztroskie i bezpieczne. Miło było wracać do naszej urszulańskiej rodziny.

Wypadało pomóc mamusi w przygotowaniach do świąt. W kuchni pracy było, co niemiara. Na szczęście osób do jej realizacji nie brakowało. Jedni lepili pierogi, inni kręcili mak lub dekorowali pierniki, gotowaliśmy barszczyk i smażyliśmy karpia. Wieczorem przed wigilią przystroiliśmy wysoką do sufitu choinkę. Ubraliśmy ją we własnoręcznie wykonane ozdoby i opletliśmy łańcuchem zrobionym z kolorowych papierków. Powiesiliśmy bombki i słodycze. Nie zabrakło też prawdziwych, kolorowych świeczek umieszczonych w małych lichtarzykach. Nie należały one do najbezpieczniejszych, ale elektrycznych światełek nie było, a te wyglądały przepięknie.

Z pierwszą gwiazdką zasiedliśmy do wieczerzy wigilijnej. Połamaliśmy się opłatkiem. Przy stole spotkała się wielka rodzina: babcia Lipska, Myszka z Dzidkiem i panem Andrzejewskim, ciocia Pecia z wujkiem Pawłem i my z mamusią. Razem było nas jedenaście osób. Wkrótce przyszedł ksiądz Wiecki i Inka. Oczywiście nie zabrakło prezentów. Dostałam buty, chusteczki, ołówek i saszetkę. Wszyscy otrzymali praktyczne upominki. Później, aż do samego wyjścia na pasterkę, śpiewaliśmy kolędy. Każdy z nas powędrował do swojego kościoła. Na Inę i na mnie czekała kaplica u Urszulanek. W drodze powrotnej spotkałyśmy chłopaków: Andrzeja, Olka ”Słonia” i Dzidka. Rozmowom nie było końca. Dopiero o drugiej koledzy odprowadzili nas do domu.

Lubię to moje pisanie, którego celem jest pokazanie czasu mego dorastania, kształtowania się osobowości. Pragnę, aby moje córki i wnuki poznały okres mojego życia, gdy miałam 17, 18, 19 lat. Wówczas żyłam nie tylko nauką, zaczynał się czas sympatii, zafascynowania chłopcami i pierwsza miłość. I tu pojawia się mój problem. Chciałabym zostawić te wspomnienia dla siebie, a jednak bez nich brakowałoby czegoś bardzo ważnego. Nie chcę w tej książce nikogo urazić, więc napiszę tylko kilka słów o stronie romantycznej mego życia.

Do tego momentu moje myśli i uczucia wiązały się głównie z Jasiem, ale on za moją namową pojechał studiować do Lublina. Nasza grupa studencka bardzo się zżyła. Poza tym byliśmy związani z grupą „gdyńską” tych, którzy dojeżdżali pociągiem z Gdyni do Gdańska i najczęściej razem wracali. Wśród nas był chłopak, a właściwie mężczyzna, dziesięć lat starszy ode mnie. Miał na imię Włodek. Już na samym początku zwrócił na mnie uwagę. I tak, na prywatce kończącej rok 1951, spotkali się obaj, Jaś i on.

Zdaję sobie sprawę, że dzięki mamusi, prywatki w naszym domu były niezapomniane. Materialnie było nam bardzo ciężko, ale jakimś cudem, mama zawsze potrafiła wyczarować kolację, wspaniały nastój i tolerancję. Moim gościom, nigdy nie przeszkadzało to, że mama uczestniczyła w tańcach i dyskusjach. Tym razem zabawę przeplatały nie tylko różne gry towarzyskie, ale także kolędy, gdyż był to tydzień świąteczny. Liczyłam, że to będzie piękny wieczór. Zebrało się moje towarzystwo szkolne i akademickie. Planowałam pierwszy taniec zatańczyć z Jasiem. Okazało się jednak, że Włodek był bliżej i to on zaprosił mnie do wspólnej zabawy. Kilka kolejnych kawałków też przetańczyliśmy razem. Tymczasem Jaś nie tańczył, tylko cały czas patrzył na nas. To nie tak miało być. Uciekłam do kuchni, gdzie znalazł mnie Jaś. Był u nas zadomowiony i wiedział, gdzie mnie szukać. Wreszcie zatańczyliśmy razem. Pierwsze, przykre wrażenie minęło. Poczułam, że jest mi bardzo, bardzo bliski, że jestem szczęśliwa i mam opiekuna. Czy to była pierwsza miłość?

W przerwach między tańcami wróżyliśmy przy użyciu butelki, graliśmy w pomidora, fanty i flirt, śpiewaliśmy kolędy, dyskutowaliśmy i snuliśmy plany na studenckie lata. Jaś, którego bardzo lubiła moja mama, objął stery pana domu, prowadził tańce, a potem zaprosił towarzystwo na kolację. Bawiliśmy się do pierwszej w nocy. Po ostatnim tańcu goście powoli zaczęli rozchodzić się do domów. Irka miała najbliżej, tylko przez ulicę. Resztę dziewcząt odprowadzili chłopcy. Trzeba było zabrać się za sprzątanie, a przy okazji wszystko przemyśleć. Wyszedł Jasiu, wyszedł Włodek i co dalej? Coś mnie gnębiło, miało być inaczej, a tymczasem tak wiele się zmieniło.

Rozpoczął się 1952 rok. Koleżanki i koledzy rozjechali się na swoje uczelnie. Irka wyjechała do Poznania. Zawsze ciężko nam było się rozstawać. Brak codziennych spotkań, dyskusji i zwykłych pogaduszek dawał się nam we znaki. Jaś, zaopatrzony w listy do wujostwa, pojechał do Lublina. Nie pożegnaliśmy się przed jego wyjazdem. Przyszedł do nas, ale ja byłam akurat u Myszki. Pojechał i zostały nam tylko listy. Czekało nas kolejne półrocze, kolokwia i egzaminy.

A co działo się w tym czasie w Polsce, a w szczególności na Wybrzeżu? Rozpoczął się trzeci rok Planu Sześcioletniego, a jak był on ważny, świadczy o tym to, że pisało się o nim na maturze. 9 stycznia 1952 roku otwarta została linia kolejki elektrycznej na trasie Gdańsk-Sopot. Dla naszych koleżanek i kolegów, którzy tam właśnie mieszkali było to wielkie udogodnienie. My gdynianie, musieliśmy jeszcze długo poczekać na taki luksus. Nadal musieliśmy korzystać z pociągów towarowych i osobowych. W gdyńskich sklepach wywieszono kartki informujące klientów o terminach sprzedaży artykułów spożywczych przydzielanych na bony. Dostawało się talony na zakup pończoch, mydła i proszku do prania. Tak wyglądała poprawa naszej egzystencji.

Byłyśmy na studiach, ale ciągle jeszcze żyłyśmy szkołą, z którą tak wiele nas łączyło. 14 stycznia u Urszulanek odbyła się wielka gala, imieniny Matki Dyrektorki. Absolwentki jak zwykle nie zawiodły. Stawiło się nas około pięćdziesięciu, wszystkie poza tymi, które studiowały w innych miastach. Cieszyłam się, że mimo iż nasza klasa w dużej mierze rozjechała się po Polsce, udało nam się w tym dniu spotkać i w miłej atmosferze porozmawiać z solenizantką. W imieniu swoim i koleżanek kupiłam Matce książkę „Historia starożytnego Rzymu”. Bardzo lubiłam naszą wychowawczynię, ceniłam ją za wielką mądrość, wiedzę, bezcenne rady i dobroć. W tamtych czasach liczyło się to na wagę złota. Klasa przygotowująca się do matury wystawiła dwugodzinną sztukę o Sokratesie. Wykonanie było perfekcyjne.

Dla nas zbliżał się smutny okres, 10 rocznica śmierci naszego tatusia. Od tylu lat byliśmy już sami. Po mszy świętej naszły mnie smutne refleksje. Uświadomiłam sobie, czym jest życie naszej mamy, jak bardzo się dla nas poświęciła. Musiała ciężko pracować, aby utrzymać czwórkę dzieci, zdobyć cokolwiek w sklepach, ugotować. Wszyscy czworo uczyliśmy się i mieliśmy coraz mniej czasu, aby pomóc mamusi. Przechodziliśmy okres dojrzewania i buntu. O wszystko dla nas mama musiała starać się sama. My żyliśmy w naszym młodzieńczym świecie. Myślę, że nie byłam najlepszą córką, często upartą i pyskującą, buntującą się przeciwko całemu światu. Myślałam o swojej stracie, o tym jak bardzo brakowało mi taty, jak za nim tęskniłam. Nie zauważałam, że ona straciła męża, człowieka, którego bardzo kochała i który był dla niej oparciem. Dziś widzę, jaką potrafiłam być egoistką. Nie przyjmowałam do wiadomości, że ona jest młoda, że może wyjść jeszcze za mąż, a adoratorów miała wielu. Ile mogłam jej pomóc w domu, a ja byłam zatopiona w książkach, czasem w rozrywkach. Im byłam starsza, im bardziej oddalał się ten tragiczny dzień, tym bardziej odczuwałam stratę taty. Jeszcze kilka lat wcześniej wierzyłam, że wróci do nas, że może nastąpiła pomyłka i pochowano kogoś innego. Kochałam go coraz bardziej, często z nim rozmawiałam. Moje rodzeństwo też straciło tatę. Jacek nie zdążył zaznać, co to ojcowska miłość. Co mogłam przekazać do nieba? Mogłam zdać meldunek, że jestem na medycynie, że tak jak sobie życzył, idę w ślady rodziców i zamierzam pomyślnie ukończyć studia z materialną pomocą mamy i duchową taty. Prosiłam Go o siłę, mądrość i o to, aby udało mi się dobrnąć do końca studiów. Przede mną było jeszcze tyle lat nauki. Zwracałam się do Niego z prośbą o zdrowie, zwłaszcza dla mamy. Bez niej żadne z nas nie zaszłoby tak daleko.

W lutym radio amerykańskie, którego potajemnie słuchaliśmy, podało informację o zamordowaniu przez Związek Radziecki polskich oficerów w Katyniu w 1940 roku. Za przekazywanie tych informacji groziły represje. Rozpoczęły się aresztowania. W ciągu kilku dni oficjalnie dowiedzieliśmy się, że polscy jeńcy zostali zamordowani przez niemieckich najeźdźców faszystowskich. Za rozpowszechnianie innego przekazu groziła kara aresztu. Pamiętam moment, gdy w 1942 roku na Krakowskim Przedmieściu, koło kościoła św. Anny, usłyszałam uliczną „szczekaczkę”, taki uliczny megafon. Nadawano przez nią, że Niemcy odkryli masowe groby w Katyniu. Były to groby polskich oficerów zabitych przez radzieckich bandytów. Pod żadnym pozorem nie można było o tym mówić. My jednak znaliśmy prawdę.

Tymczasem pierwszy semestr dobiegł końca i czekały nas kolokwia. Sesja zimowa była trudna i nudna. Zawsze przed każdym egzaminem denerwowałam się, ale nigdy tak bardzo jak tym razem. Pierwszy egzamin był z chemii, której wszyscy bardzo się bali. Przede mną zdawała większość grupy i prawie wszyscy oblali. Ogarnął mnie paniczny strach, a przecież bardzo dużo się uczyłam. W końcu nadeszła moja kolej. Zdałam na trzy, było mi przykro i wstyd, że tak słabo, ale patrząc na oceny reszty grupy musiałam się z tym pogodzić. Najważniejsze, że zdałam, to nie szkoła. Potem przyszła kolej na histologię oraz fizykę i byłam już po sesji, pierwszy semestr miałam zaliczony. Czekało mnie kilka dni odpoczynku przed rozpoczęciem drugiego semestru. Czas ten spędziłam razem z Jasiem, który przyjechał do Gdyni. Sesję zaliczył lepiej ode mnie. Ponieważ była zima, wolne chwile spędzaliśmy u mnie w domu na długich rozmowach i dyskusjach. Często brała w nich udział moja mama. Wierzyliśmy, że jak miną studia, świat będzie należał do nas. Zauważyłam, że brak mi towarzystwa znajomych z uczelni.

Na początku roku akademickiego poznałam koleżankę ze szkoły Krysi i Marysi, Marysię Kaczeńską. Była w trzeciej grupie studenckiej, ja w drugiej. Jeździłyśmy najczęściej jednym pociągiem, dużo rozmawiałyśmy i powoli rozwijała się nasza przyjaźń. Obie poważnie podchodziłyśmy do nauki, ale też lubiłyśmy bawić się i tańczyć.

Marysia Kaczeńska i ja z Piotrusiem, synem Mietków.

Młodość ma swoje prawa. Kończył się karnawał, a my chciałyśmy trochę poszaleć. Okazji nie brakowało. Zaliczyłyśmy bal w Szkole Morskiej i zabawę na Politechnice Gdańskiej. Teraz, z nowymi siłami, mogłyśmy wkroczyć w kolejny semestr roku akademickiego. Coraz bardziej cementowała się nasza gdyńska grupa dojazdowa: Marysia, Danka Dąbrowska, ja i chłopaki: Włodek Fitobór, Marek Hebanowski, Anatol Borowski, Jur Pittung i Jurek Dorsz. Rankiem, zaspani, często z kromką chleba w ręku, spotykaliśmy się w pociągu. Niejednokrotnie był tłok, ale wystarczyło, że któreś z nas wyciągnęło czaszkę, aby powtarzać anatomię i natychmiast wokół nas robiło się pusto. Wieczorem zmęczeni wracaliśmy do Gdyni, aby po chwili odpoczynku znowu zakuwać.

Grupa gdyńska w drodze na uczelnię: Danka, ja, Jurek i Anatol.


Danka Dąbrowska, Jurek Dorsz, Marysia Kaczeńska, ja i Anatol Borowski przed zakładem chemii.
Ja przed Wydziałem Farmacji.
Anatol, Jurek, ja i Marek Hebanowski.
Grupa gdyńska przed zakładami naukowymi.
Krysia Górecka, Danka, Marysia i ja.
Przed Zakładem Anatomii.

Pod koniec lutego pojechałam z mamą do Poznania do dr Pruskiej. Bardzo chciałam zobaczyć się z Inką. Jak to często bywało, Irka była chora, więc wolny czas przesiedziałam u niej. Towarzyszył nam jej kuzyn Józin, student trzeciego roku medycyny. Był to bardzo pogodny chłopak. Wygospodarowałyśmy z mamą trochę czasu na kulturę. Byłyśmy na dwóch operach: „Cyruliku Sewilskim” i „Buncie żaków”. Obie były przepięknie wystawione. Zachwycił mnie głos Adamczewskiego, który śpiewał rolę Figara.

Gdy wróciłyśmy do Gdyni czekała na nas wspaniała wiadomość. 1 marca 1952 roku Myszka urodziła córeczkę. Bardzo chciałam, aby to była dziewczynka. Małą zobaczyłam zaraz po powrocie Myszki ze szpitala. Dla mnie była to najpiękniejsza dziewczynka na świecie.

Elżunia, moja pierwsza chrzestna córka.

Pomagałam przy niej, kiedy tylko mogłam, ale zbliżał się czas egzaminów i równocześnie musiałam sporo czasu poświęcać na naukę. Ledwie zdałam preparaty w prosektorium i parazytologię, a już biegłam do małej. Chrzest Eli zaplanowano na święta wielkanocne, poproszono mnie na matkę chrzestną. Byłam dumna jak paw.

W tym okresie żyłam w dwóch światach. Jednym był dom rodzinny, studia, przyjaciele, a drugim mój kraj. Piątego kwietnia została podpisana umowa na budowę Pałacu Kultury i Nauki, której pomysłodawcą był Józef Stalin. Był to dar narodu radzieckiego dla narodu polskiego. Budowę rozpoczęto 2 maja 1952 roku. Pałac oddano do użytku w lipcu 1955 roku.

Żyliśmy w Polsce zupełnie odcięci od wiadomości z całego świata. Docierało do nas tylko to, co nam chciano przekazać. W końcu nadszedł długo wyczekiwany moment. W maju 1952 roku rozpoczęło stałą emisję Radio Wolna Europa. Pierwszym jego dyrektorem był Jan Nowak-Jeziorański. Radio to nadawało do 1994 roku. Wreszcie Polacy mogli poznać wiadomości, które zatajały przed nimi władze państwowe. W wielu polskich domach, przy zamkniętych drzwiach i oknach, z głowami przy radioodbiornikach, słuchano wieści ze świata. Często były one zagłuszane przez „szczekaczki” bezpieki.

Miałam 18 lat, kończyłam pierwszy rok studiów, otaczała mnie grupa kolegów. Włodek, 28-letni mężczyzna, był blisko. Razem uczyliśmy się, dojeżdżaliśmy do Gdańska. Jaś tymczasem był daleko w Lublinie i nie przyjeżdżał zbyt często. W moim życiu zaczynało się coś zmieniać. Miło było, że ktoś opiekował się mną, zaglądał w oczy i po prostu flirtował. Razem uczyliśmy się, chodziliśmy do kina, na spacery. Włodek, podobnie jak duża grupa moich kolegów, często bywał u nas w domu. Zaczęto uważać nas za parę.

Zbliżała się Wielkanoc. Koleżanki i koledzy wracali do Gdyni na święta. Miałam trochę luzu, bo zdałam parazytologię u adiunkta na cztery i zostałam zwolniona z egzaminu. Z grupą koleżanek z klasy odwiedziłyśmy naszą byłą szkołę, aby porozmawiać z Matką Dyrektorką.

Kilka dni wcześniej Anita Leszycka brała ślub cywilny z Wiesławem Pawlickim. Ze ślubem kościelnym musieli poczekać do lata, gdyż o Wieśka upomniało się wojsko. Anita była na pierwszym roku prawa, a Wiesław skończył medycynę na Akademii w Gdańsku.

Przyjechał Jasio. Do późnej nocy rozmawialiśmy. Mówiliśmy o studiach i planach na lato, ale było już inaczej niż wcześniej, po prostu ja się zmieniłam, stałam na rozdrożu.

Nadszedł drugi dzień świąt, chrzest Elżuni. Tatą chrzestnym był Zygmunt, cioteczny brat Myszki.

Ela z rodzicami chrzestnymi.

W tamtych czasach chrzest w kościele odbywał się na stojąco, a niemowlę trzymała matka chrzestna. Do tej ceremonii przystąpiło jedenaścioro dzieci. Z dumą patrzyłam na spokojnie śpiącą na moich rękach 6 tygodniową Elżbietę. Było bardzo gorąco, mała ciężka. Z trudem wytrwałam do końca uroczystości, gdy z ulgą mogłam oddać malutką w ręce ojca chrzestnego. Skromne przyjęcie w gronie najbliższej rodziny odbyło się u Mychy i Dzidka. Na zakończenie tego wspaniałego dnia udałam się do teatru na „Profesję pani Warren” Shaw‘a.

Staszka, przyjaciółka Mychy z obozu, Myszka z małą, pan Andrzejewski i ja.

Pod koniec ferii świątecznych rodzice Irki zabrali nas do Sopotu do Grand Hotelu. Były to ostatnie chwile aby pogadać i nacieszyć się sobą. Po powrocie do domu czekała nas smutna wiadomość, bardzo ciężko zachorowała Alina Klarner, nasza dobra koleżanka z klasy. Okazało się, że leży w szpitalu. Stwierdzono u niej zapalenie opon mózgowych. Biedna, filigranowa czarnulka musiała zrezygnować ze studiów w Warszawie. Alinę po raz kolejny spotkało nieszczęście, wcześniej straciła ojca w Katyniu.

Zaczynał się drugi semestr, chyba ten najważniejszy. Wieczorem przyszedł Jaś, aby się pożegnać. Jakoś humory nam nie dopisywały. Nazbierały się niedomówienia, zabrakło tej miłej aury, która zawsze towarzyszyła naszym spotkaniom. Brakowało zapewnień o listach i wspólnych planów na lato. Nękało mnie pytanie, co dalej?

Nadeszła ciepła jak na Gdynię wiosna. Pierwszy dzień nauki, a już tak nie chciało się zakuwać. Wracaliśmy z Gdańska, jak zwykle pociągiem, Marysia, Danka, Włodek i ja. Zorganizowaliśmy wino, kieliszki, coś słodkiego i poszliśmy nad morze do Lido. Wszystko jeszcze było pozamykane, ale udało się nam zorganizować stolik i krzesełka.

Odpoczynek nad morzem. Ja, Marysia i Danka.

Tym razem czekała nas poważna rozmowa o naszym przyszłym życiu, o tym czy uda się nam skończyć medycynę i co będzie dalej. Marysia i Włodek prowadzili burzliwą debatę nad statusem kobiet i dominacją mężczyzn. Na chwilę zapomnieliśmy o kłopotach dnia codziennego. Nie myśleliśmy o tym, że w kwietniu wydano nam talony na pończochy, mydło i proszek do prania, których inaczej nie można było kupić, że w restauracjach dania mięsne też wydawane były tylko na talony żywnościowe. Nas to nie dotyczyło, nam wystarczały zupy w stołówce akademickiej.

Marysia Kaczeńska, Włodek Fitobór i ja.

Kto nie studiował medycyny nie zdaje sobie sprawy, ile trzeba się uczyć, aby zostać lekarzem, chyba i doba jest czasem zbyt krótka, a tu trzeba mieć jeszcze jakieś życie towarzyskie. Nasze koncentrowało się na peronach i w wagonach. Najmłodsi mieli po 18—19 lat, a ci starsi czasem i o 30 lat więcej.

Danka, Włodek i ja.
Na Placu Grunwaldzkim w Gdyni.

Najwięcej czasu spędzałam z Włodkiem. Jaś schodził na drugi plan. Widział, że coś między nami pęka, oddalamy się, żyjemy już w innych światach. Zdawałam sobie sprawę, że najważniejsze są studia. Amory były na dalszym miejscu.

Stoją: Danka, Jurek, ja i Anatol. Poniżej Włodek i Marysia.

Zimnego, bardzo deszczowego dnia, obchodziliśmy imieniny Marka Hebanowskiego. Ulewa zapędziła nas do „Cyganerii”, stylowej kawiarni prowadzonej przez jego mamę. W tajemniczej atmosferze, przy przyciemnionych lampach, siedzieliśmy jak zawsze Maryśka, Danka, Marek, Anatol, Jurek, Włodek i ja. Byliśmy we wspaniałych humorach. Żartom nie było końca. W zacisznym pomieszczeniu, przy kawie i winie, snuliśmy plany, oglądaliśmy zdjęcia, ustalaliśmy trasę wycieczki rowerowej. Mama Marka przyłączyła się do nas. Czas płynął na dyskusji i finezyjnym flircie. O 2200 wyszliśmy w zimną, deszczową noc. Mimo słoty chłopcy odprowadzili nas. Było bardzo wesoło.

Minął 1 maja, święto spowite w czerwień sztandarów, głośne od socjalistycznych haseł: „Pokój, pokój, Stalin!”, „Niech żyje Związek Radziecki, niezłomna ostoja pokoju!” oraz tych związanych z walką o plan 6-letni.

Zbliżał się termin matury Krysi i Marysi. 22 maja moje siostry pisały pisemny egzamin z języka polskiego, a już 31 maja były po maturze. Poszło im dobrze. Egzamin dojrzałości zdały w wieku 16 lat. Przed sobą miały perspektywę krótkiego odpoczynku, a potem czekały je egzaminy na studia.

Ja też miałam chwile wytchnienia. Kino, spacery i zabawa w Tivoli, naszej stołówce akademickiej. Wszędzie chodziłam z Włodkiem. Prowadziliśmy niekończące się dyskusje i zwykłe rozmowy. Do domu docieraliśmy późno w nocy. Staraliśmy się jak najlepiej wykorzystać czas. Wiedzieliśmy, że wkrótce nastanie okres egzaminów, ważna będzie tylko nauka i wkuwanie. Ze strachem przystąpiłam do ostatnich kolokwiów. Morfologię zdałam na cztery. W drodze powrotnej do domu wpadłam w śnieżną burzę. Był koniec maja, wszędzie zielono, a tu nastąpił nagły powrót zimy. Kilka dni później czekał nas pierwszy na studiach, pisemny egzamin z biologii u profesora Pautsche. Marysia i ja oddałyśmy prace przed czasem. Profesor od razu je sprawdził i zwolnił nas z egzaminu ustnego. Reszta naszej grupy nie miała tak dobrze. Fizykę zdawaliśmy na Politechnice Gdańskiej u profesora Adamczewskiego. Nie czułam się pewnie z tego przedmiotu. Przygotowywałam się z Włodkiem, Markiem i Anatolem, zakuwaliśmy wzory, rozwiązywaliśmy zadania, nie było czasu na rozmowy. Chłopcy padli i na polu walki zostałam tylko ja z Włodkiem. Powtarzaliśmy do późna w nocy. Chyba tylko dzięki temu, że uczyliśmy się jej razem, udało mi się zdać.

Bardzo bałam się egzaminu z marksizmu. Oczywiście od razu wytknięto mi szkołę zakonną i brak przynależności do organizacji młodzieżowej „Związek Młodzieży Polskiej”. Wiedziałam, że jestem na „specjalnych prawach”. Padło pierwsze pytanie.

— Urszulanka?

— Tak, Urszulanka?

— Czy nadal nie zapisze się pani do ZMP?

— Nie, nie zapiszę się.

Potem nastąpił właściwy egzamin z szeregiem pytań z filozofii marksizmu. Niby był to przedmiot niemedyczny, a przez oblanie go, można było zostać wrzuconym ze studiów. Byłam obkuta, wiadomości miałam jeszcze ze szkoły, ale wiedziałam, że stąpam po kruchym lodzie. Nie dałam się na niczym złapać i nie mogli mnie oblać. Zostały mi jeszcze dwa egzaminy polityczne. Z obu dostałam tróje i byłam z tego bardzo dumna. Przez kolejny tydzień zakuwałam dzień i noc. Uczyłam się na pamięć wszystkiego, czego nie rozumiałam z chemii, po prostu nie lubiłam jej, ale na szczęście zdałam. Dobrze mi poszło ostatnie kolokwium z anatomii i pod koniec czerwca miałam już wszystko zaliczone. Nic nie zostało mi do zdawania po wakacjach. To, co wydawało się niemożliwe, dokonało się. Był to mój prezent imieninowy dla mamy. Trudno mi było w to uwierzyć, gdyż większość moich kolegów z roku miało przed sobą sesję poprawkową. Czekały mnie trzy miesiące laby bez nauki. Przez tak długi okres nie musiałam niczego zakuwać, mogłam myśleć o samych przyjemnościach.

30 czerwca 1952 roku otwarto basen pływacki na Polance Redłowskiej w Gdyni. Przełom wiosny i lata przyniósł piękną pogodę.

Po maturze zorganizowałam spotkanie naszej klasy. Spotkałyśmy się z koleżankami w starej szkole. Była nas spora gromadka zebrana pod skrzydłami Matki Dyrektorki. Nawet Anita przyjechała z Warszawy. Jak zawsze promieniała radością i humorem, była szczęśliwa, bo w lipcu czekał ją ślub kościelny z Wieśkiem. Nie mogłyśmy się nagadać, wspomnieniom nie było końca.

Mamusia wraz z trójką mojego rodzeństwa pojechała na wycieczkę dookoła Polski. Tymczasem Marysia Kaczeńska przeprowadziła się do mnie i każdego dnia przyjmowałyśmy gości. Odwiedzali nas wszyscy nasi koledzy z Włodkiem na czele. Chodziliśmy na spacery na bulwar i na Kamienną Górę. Po tygodniu zaczęliśmy rozjeżdżać się po Polsce. Na początku lipca zaczęłam planować wakacje. Byłam bardzo związana z rodziną, zarówno tą ze strony taty, jak i tą ze strony mamy. Tym razem pojechałam do Lublina. Nie przerażały mnie warunki, w jakich żyli najbliżsi mojego taty.

Z ciocią Anią i wujaszkiem Aleksandrem Kossowskim.

W jednej przedzielonej izbie mieszkała ciocia Ania, siostra mojej babci, z mężem profesorem Aleksandrem Kossowskim, brat mego taty stryjek Mieczek, ciocia Zosia Celińska i zawsze jeszcze ktoś, kto nie miał gdzie zamieszkać. Była tam kuchenka do gotowania opalana drewnem i węglem, miska do mycia. Nie było łazienki. Toaleta była wspólna, na korytarzu. W takich trudnych warunkach mieszkał profesor i dziekan KUL-u, jednak dla mnie zawsze było tam miejsce. Czułam się u nich wspaniale, kochałam ich wszystkich i wiem, że byłam przez nich kochana.

Rodzina taty była mi bardzo bliska. Najbardziej kochałam ciocię Anię i wujka Olutka. Miałam wrażenie, że u nich mam swój drugi dom rodzinny. Tam zawsze było tak spokojnie, czas płynął wolniej. Często chodziliśmy na cmentarz. Z biegiem lat te spacery stawały się coraz dłuższe, przybywało grobów rodzinnych i grobów przyjaciół. Odwiedzaliśmy grób babci i prababci Ewy, uczestniczki powstania styczniowego. Odpoczywaliśmy w przepięknym Parku Saskim. Za każdym razem wujaszek zdobywał bilety i zabierał mnie do teatru. Na pogaduszki jeździłam do Terki.

W drodze powrotnej z Lublina, podjęłam decyzję, że pojadę do Anity do Drewnicy pod Warszawę. Długo musiałam szukać tej miejscowości. Tata mojej koleżanki był dyrektorem tamtejszego szpitala psychiatrycznego. Nikt nie spodziewał się mojego przyjazdu. Anita bardzo się ucieszyła. Jej rodzina przyjęła mnie bardzo serdecznie. Po obiedzie i krótkiej rozmowie z mamą przyjaciółki, poszłyśmy na spacer. Wokół rozpościerał się olbrzymi park, a właściwie las. Rozmowa w plenerze wydawała nam się milsza niż w domu. Anita opowiadała mi o zbliżającym się ślubie. Zaplanowali go na 26 lipca, jednak w tamtych czasach nic nie było pewne. Wiesiek w wojsku musiał starać się o przepustkę, poza tym wojskowym nie wolno było brać ślubów kościelnych. Dostałam zaproszenie na tą uroczystość, ale data była tylko przypuszczalna. Zmierzchało, gdy wróciłyśmy do domu, aby obejrzeć sukienkę ślubną i przepiękny welon. Po wspólnej kolacji w gronie rodzinnym i rozmowach z rodzicami Anity w naszym pokoju długo nie gasło światło. Anita, zakochana w Wieśku, była bardzo szczęśliwa. Rano wybierała się do Łodzi, gdzie w wojsku stacjonował jej narzeczony, ja tymczasem wracałam do Gdyni. Oj, ciężka to była droga. Cały czas stałam na korytarzu w strasznym tłoku. Po wielogodzinnej jeździe dotarłam do domu.

Zamiast pomagać mamie przyjmowałam gości. Z Poznania przyjechała moja ukochana Irka. Żałowałam, że nie studiowałyśmy razem. Wpadła też Alina, Marysia, Zdzicha i koledzy ze studiów. Tylko Włodek był w Zakopanem. Nie czułam się jednak samotna, gdyż z Lublina przyjechał Jasio. Mamusia wybierała się akurat do jego mamy na imieniny i namówiła mnie na wspólną wizytę. Nasze mamy znały się jeszcze z Kościerzyny, gdzie za czasów zaboru pruskiego chodziły do szkoły średniej. Mieszkały razem w internacie i tam się zaprzyjaźniły. Obie nam sprzyjały i obie liczyły na coś więcej między nami. Po kolacji Jasio poprosił mnie do drugiego pokoju i po długiej rozmowie o naszym studenckim życiu spytał, czy zostanę jego żoną i czy możemy w najbliższym czasie wziąć ślub. Nie byłam na to przygotowana, wzięłam to za żart. Miałam 18 lat, przeszłam na drugi rok medycyny, czekały mnie długie, trudne studia, które chciałam skończyć, a jednocześnie nie byłam zdecydowana czy wolę Jasia czy Włodka. Odpowiedź przyszła mi łatwo: „studiów i małżeństwa nie pogodzę.” Skierowałam rozmowę na bezpieczne tematy i nie dałam konkretnej odpowiedzi. Nastawiłam muzykę taneczną i zaczęliśmy tańczyć. Cały czas tylko we dwoje. Był to okres przepięknej muzyki rozrywkowej. Obie mamy i rodziny patrzyły na nas z wielką sympatią i nadzieją.

Życie płata figle, zwłaszcza, gdy dotyczy to młodej, jeszcze nie pełnoletniej dziewczyny, dla której najważniejsza była medycyna. Następnego dnia zadzwonił Marek z informacją, że wrócił Włodek. Spotkaliśmy się całą paczką u nas. Chłopaki zaczęli szykować się do dawno planowanej wycieczki.

W sobotę 26 lipca przyszło zaproszenie od Anity na ślub i wesele. Miał on odbyć się właśnie tego dnia o godzinie 1700. W Warszawie miał miejsce Festiwal Młodzieży z całego świata. Spowodowało to, że poczta nadeszła z tygodniowym opóźnieniem. Szkoda, czułam, że zostałam na lodzie.

Ślub Anity i Wieśka. 26.VII.1952 r.

Życie jednak nie stało w miejscu. Tego samego dnia był ślub i wesele Isi z Mirkiem Kiełbińskim. Całą rodziną byliśmy zaproszeni na tę uroczystość. Iśka miała przepiękną suknię i welon, przesłane przez znajomą z Ameryki. Wyglądała zjawiskowo. Ślubu udzielał im ksiądz Wiecki w naszym kościele parafialnym. Wesele było w domu. Bawiliśmy się do czwartej rano. Tańcom nie było końca. Nawet nasz prefekt tańczył z nami.

Nadszedł sierpień. Jasio pojechał na miesiąc do Lublina na praktyki. Tymczasem, ja wraz z chłopakami, planowałam wycieczkę. Liczyliśmy się z każdym groszem, więc musiało to być coś taniego i fajnego. Zdecydowaliśmy się na Wdzydze, gdzie mama Marka wynajęła pokój.

Isia i Mirek.

Początkowo miała być nas duża grupa, ale ostatecznie stopniała ona do kilku osób. Wyruszyłam z panią Hebanowską, jej młodszym synem Piotrem, Markiem oraz jego kolegą Leszkiem, który studiował rybołówstwo w Olsztynie.

Ślub Isi i Mirka.

Obładowani plecakami zajęliśmy cały przedział. Droga wiodła nas przez Szwajcarię Kaszubską, piękną krainę lasów i jezior, która w tamtym czasie była cicha i spokojna. Minęliśmy Wieżycę, najwyższe wzniesienie w rejonie nadmorskim, Kościerzynę i dojechaliśmy do Olpucha. Tu wysiedliśmy i zupełnie nową drogą, której nikt z nas nie znał, ruszyliśmy w nieznane. Na czele pochodu szedł Leszek z Piotrusiem. Za nimi kroczyłam ja z Markiem. Całą naszą grupę zamykała mama Marka i Piotrusia. Otaczały nas lasy i jeziora, ukwiecone łąki i bagniska. Minęliśmy opuszczony sad wiśniowy, w którym pokrzepiliśmy się soczystymi owocami. Zrobiliśmy sobie przystanek w Lipach. Powoli zbliżaliśmy się do Wdzydz. Z dużego wzniesienia zobaczyliśmy olbrzymie jezioro. Było ono tak wielkie, że nie było widać jego krańców. Podziwialiśmy liczne wysepki znajdujące się na nim. Przed nami pojawiła się przycupnięta nad brzegiem wioska. Zrobiło się późno, słońce zachodziło, dochodziły nas głosy dzieci, kwik świń i porykiwanie bydła. Pani Hebanowska i Piotruś przygarnęli mnie do swego pokoju. Marek i Leszek poszukali sobie czegoś w sąsiedztwie. Kolację musieliśmy zrobić sami. Kupiliśmy we wsi trochę jedzenia, zebraliśmy przywiezione zapasy i wkrótce udało nam się przygotować wspaniały posiłek. Byliśmy bardzo zmęczeni, ale znaleźliśmy jeszcze siły na spędzenie kilku chwil nad jeziorem. Z jednej strony topiło się słońce, widać było jego poblask, a z drugiej wschodził księżyc. Jakiż to był piękny widok.

Zdawało mi się, że jeszcze nie zasnęłam, gdy przez okno usłyszałam nawoływania chłopców. Była szósta rano, trzeba było wstawać i zdobyć coś na śniadanie. Raz, dwa byliśmy nad wodą. Leszek, jak przystało na ichtiologa, łowił ryby, natomiast ja z Markiem czyściliśmy je. Śniadanie było prawie gotowe. Końcówka, czyli smażenie, czekało na mamę Marka. O 900 wrócili z połowów rybacy i dali nam swoją łódkę. Załadowaliśmy się na nią i ruszyliśmy w drogę. Chłopcy wiosłowali. Ja miałam miejsce przy sterze. Minęliśmy Ptasią Wyspę i skierowaliśmy się w stronę dużej wyspy po przeciwnej stronie. Tu napotkaliśmy spore fale i silny wiatr. W tamtych czasach nie było kapoków ani kamizelek. W łodzi była nas piątka. Wzięliśmy kurs na Glonek, gdzie wysadziliśmy Piotrusia z mamą. My tymczasem planowaliśmy opłynąć wyspę i zabrać ich z drugiej strony. Dopływając zobaczyliśmy niesamowity widok. Piotr z mamą, ubrani we wszystko, co tylko mieli, skakali z nieludzkim wrzaskiem. Okazało się, że są atakowani przez chmary much, gzów i bąków. Zabraliśmy pokąsaną dwójkę i odpłynęliśmy na przeciwległy brzeg jeziora. Tu już woda była spokojna i wokół nie było widać owadów. Zjedliśmy drugie śniadanie, a potem spróbowaliśmy naszych sił w łowieniu ryb. Niestety próba ta wypadła dość kiepsko. Nic nie wyszło z zaplanowanego przez nas obiadu. W związku z tym, postanowiliśmy wykorzystać czas na popływanie, opalanie się i odpoczynek. Porobiliśmy też trochę zdjęć.

Nadszedł czas powrotu. Czekał nas bardzo trudny odcinek między Glonkiem a Ptasią Wyspą. Płynęliśmy, fale dochodziły do metra wysokości, prąd spychał nas w stronę wyspy. Próbowaliśmy płynąć z falami, ale nie dawało się. Wreszcie, udało nam się ustawić pod nie. Bardzo kołysało, łódź przechylała się na prawo. Niektórzy wpadli w panikę. Tylko Leszek i ja zachowaliśmy zimną krew. Z trudem pokonaliśmy najbardziej niebezpieczny odcinek i dopłynęliśmy do Ptasiej Wyspy. Tu musieliśmy trochę odpocząć, a potem wdrapaliśmy się na szczyt. Widok z niego był bajkowy, wokół cudne, olbrzymie jezioro, z jego wód wynurzały się liczne wyspy i wysepki z mnóstwem zatok na brzegach. Po jednej stronie woda była spokojna, a po drugiej kipiąca falami. Słońce zaszło, nadpłynęły chmury i usłyszeliśmy pomruk nawałnicy. Trzeba było wracać. Dopłynęliśmy do pomostu, gdy lunął deszcz i rozszalała się burza z piorunami. Wieczorem rozpogodziło się. Należało pomyśleć o przygotowaniu kolacji. Nałapaliśmy ryb, raków i przyrządziliśmy zupełnie dobre danie. Potem był czas na kąpiel, mycie w jeziorze i spanie.

Następnego dnia obudził mnie czyjś dotyk. Otworzyłam oczy, to Leszek budził mnie z propozycją, wspólnego wypadu na połów. Poderwałam się z łóżka, wciągnęłam sweter i wyskoczyłam przez okno na podwórko. Był świt. Przeszył mnie chłód, słońce jeszcze nie wzeszło, ale zapowiadała się wspaniała pogoda. Na pomoście zarzuciliśmy wędki. Leszek pierwszy złapał dużą płoć. Po dłuższym czasie i ja złowiłam swą pierwszą rybkę. Podskoczyłam z radości i niechcący zepchnęłam Leszka z wąskiej kładki. Dobrze, że zamoczył tylko buty. Nasza znajomość była zbyt krótka, aby zdobył się na odwet. Ponieważ nie potrafiłam zdjąć płotki z haczyka, ta czynność przypadła jemu. Gdy o 800 przyszedł Piotruś mieliśmy już trochę łupu, 8:11 na korzyść Leszka. Po śniadaniu oczyściliśmy ryby. Obiad był zapewniony.

Poranny połów ryb. Ja z Leszkiem.

Znowu zapragnęliśmy wypłynąć na jezioro. W realizacji tego celu byliśmy zdani na dobrą wolę któregoś z rybaków. Wreszcie chłopakom udało się wypożyczyć krypę, ale rybak, który był jej właścicielem, wyznał, że jest ona dziurawa i przecieka. Niezależnie od wszystkiego, cieszyliśmy się, że mamy jakąkolwiek łódź. Przewieźliśmy Piotrusia z mamą na cypel, a sami wypłynęliśmy w rejs. Byłam szczęśliwa. Opalaliśmy się, pływaliśmy w jeziorze, gadaliśmy. Przeszkadzały nam tylko muchy i gzy. Leszek chciał popisać się swoimi umiejętnościami pływackimi i przepłynął z Cypla na Ptasią Wyspę. Była to długa trasa, ale my cały czas asekurowaliśmy go.

Wraz z Leszkiem płyniemy w rejs.

Podpłynęliśmy do małej wysepki, na której mieszkały rybitwy. Poderwały się i odleciały. Jedna z nich nie zdołała podlecieć i próbowała płynąć. Leszek wyskoczył z łodzi i po kamieniach dotarł do rannego ptaszka. Był śliczny, trochę piszczał i dziobał.

Piotruś, ja, Marek i Leszek.

Nasz ichtiolog postanowił go wyleczyć. Ukryta pod skrzynią rybitwa popłynęła z nami. Wpłynęliśmy w gęste szuwary i łapaliśmy ryby. Chcieliśmy zawieźć je do Gdyni. Zajęci połowem nie zauważyliśmy, że niebo pokryło się czarnymi chmurami. Nadeszła burza, jezioro zrobiło się groźne. Przyjęliśmy kurs na brzeg. Błyskawice rozdzierały niebo, czarne fale rzucały łódką, która była już dobrze napełniona wodą. Chłopcy pracowali wiosłami, ja jakąś zawieruszoną puszką wylewałam wodę. Marek był przerażony, a my zachwycaliśmy się teatrem, który rozgrywał się wokół nas. Szczęśliwie dopłynęliśmy do brzegu i całkowicie zmoczeni dotarliśmy do domu.

Marek zapomniał o burzy.

Po godzinie otaczał nas zupełnie inny świat. Słońce przedarło się przez chmury, jezioro stało się spokojne, ale czarne i bardzo obrażone. Chwilę później chmury oddaliły się, woda zaiskrzyła, zupełnie jakby śmiała się, że ma nas żegnać. Trzeba było wracać do Gdyni. Nazbieraliśmy trochę wiśni, kupiłam wędzoną rybę, spakowaliśmy się, zarzuciliśmy plecaki na grzbiet i ruszyliśmy w drogę. Tym razem na dworzec jechaliśmy wozem. Mieliśmy czas, aby ochrzcić naszą rybitwę. Chłopcy proponowali „Gapę”, ale ja przeforsowałam „Burzę”.

O zmroku, na pusty peron, wjechał pociąg. Nadszedł czas, aby pożegnać las, jezioro i podsumować urocze trzy dni wakacji. Do miasta dotarliśmy już w nocy. Dziękowaliśmy mamie Marka za wspaniałe towarzystwo i opiekę. Przekazałam „Burzę” Leszkowi i weszłam do bramy.

Zanim się spostrzegliśmy nadeszła druga połowa sierpnia. Powoli wszyscy wracali do Gdyni. Chodziliśmy na plażę i na spacery. Wieczorami chłopcy organizowali prywatki albo wypady do kina. Byliśmy na bardzo dobrym filmie produkcji niemieckiej „Kariera w Paryżu” według powieści Balzaca „Ojciec Goriot”. Moje siostry zdawały na wyższe uczelnie. Marysia miała akurat egzaminy z matematyki oraz zagadnień o Polsce współczesnej. Krysia zdała już wszystko, co było wymagane, aby dostać się na Politechnikę.

Planowaliśmy wybrać się całą paczką na wycieczkę do Hallerowa. Wystarczyło odłożyć kilka złotych na bilet, naszykować kilka kanapek i byliśmy gotowi. Tym razem pojechaliśmy w składzie: Marek, Leszek, Włodek, Aldona siostra Leszka i ja. Jechaliśmy wzdłuż wybrzeża na zachód. W Hallerowie zwiedziliśmy kościół i poszliśmy na skarpę nad plażą. Ponieważ nie było dobrego zejścia, spuszczaliśmy się na łeb na szyję w dół, chwytając się krzaków i gałęzi. Już, już widzieliśmy się na pustej plaży, marzyliśmy o kąpieli w morzu i nagle stop. Wszędzie tablice zabraniające chodzenia nad wodę i kąpieli pod karą aresztu i grzywny. To nam raczej nie odpowiadało. Ze spuszczonymi głowami musieliśmy zawrócić i wdrapać się na górę. Patrząc z żalem na lśniące morze, leżeliśmy na kurtkach w lesie. Na szczęście w gromadzie, przy dobrym jedzeniu, humor nam dopisywał. Chłopcy zabawiali nas kawałami i różnymi ciekawymi historyjkami, a i my od czasu do czasu dorzuciłyśmy coś humorystycznego od siebie. Zbliżała się 1600, poszliśmy zwiedzić latarnię morską i znajdujący się w niej pokoik Żeromskiego. Zrobiliśmy kilka zdjęć. Czekała nas jeszcze droga na dworzec. Zamiast wędrować szosą ruszyliśmy cudowną ścieżką nad skarpą, plażą i morzem. Trasa nasza prowadziła przez wąwozy otoczone pagórkami porośniętymi jeżynami, jałowcami i przekwitłym już żarnowcem.

Zaczął padać deszcz, a na dodatek dopadła mnie migrena. Włodek zarzucił na mnie swój płaszcz i zaczął mnie holować. Dopiero o 1900 złapaliśmy pociąg do Gdyni. Towarzystwo coś tam sobie opowiadało, a ja byłam w innym świecie. Nikt, kto nie miał migreny, nie wyobraża sobie nawet, jaki to straszliwy ból. W Gdyni powitała nas ulewa. Aldona i chłopcy rozbiegli się do domów. Mnie odprowadził Włodek. Doprowadził do mieszkania i tak skończyła się nasza wycieczka.

Jeszcze kilka dni i sierpień dobiegł końca. Zdawałoby się, że ja tylko bawiłam się i odpoczywałam, ale zawdzięczałam to właściwej organizacji dnia. Mama pracowała, więc trzeba było jej trochę pomóc. Musiałam zrobić zakupy, ugotować obiad, a to wcale nie było takie łatwe. W sklepach było pusto, a na hali drogo. Dopiero po zdobyciu czegoś do jedzenia można było zacząć planowanie posiłku. Gdy przywieźli węgiel trzeba było zanieść go do piwnicy. W kuchni mieliśmy płytę węglową, gazu nie było. Poza tym pozostawało jeszcze pranie i prasowanie. Prace domowe były rozdzielone między całą naszą trójkę. Krysia i Marysia stanowczo wolały sprzątanie. Jacek miał już 12 lat i wakacje zazwyczaj spędzał w Złotowie. Czy to były prawdziwe wakacje? Tam też trzeba było pracować. Wyznaczano mu zadania przy żniwach, w ogrodzie, przy obrządku zwierząt. Jedzenia na szczęście miał tyle ile chciał. W domu na pewno nigdy nie najadał się do syta.

Wszystkie popołudnia spędzałam z moją paczką, dwie dziewczyny i pięciu chłopaków. Co kilka dni robiliśmy prywatki. Było dużo radości, sympatii i łez. Ciągle ktoś się w kimś zakochiwał, tworzyły się pary, a czasem też rozpadały.

Koniec lata przyniósł ostatnią tamtego lata wycieczkę. Mama miała już chyba dość moich wojaży, ale udało mi się ją ubłagać. Dała pozwolenie oraz drobną zaliczkę na bilet i coś do wydania na miejscu. Dopiero po latach zrozumiałam, jak ciężko było jej utrzymać naszą czwórkę i zabezpieczyć wszystkim, choć trochę odpoczynku poza domem. Zdobyte finanse pozwoliły nam na kilkudniowy wyjazd nad Wdzydze. Jako pierwsi wyjechaliśmy Aldona, ja, Leszek i Anatol. Pogoda była kiepska. Wiatr, chmury, zimnica. Dobrze, że nie padał deszcz. Dojechaliśmy do Bąka. Tu zobaczyliśmy tłum ludzi z grzybami, czekających na pociąg. Postanowiliśmy też zebrać trochę na kolację. Nie było to łatwe, ponieważ nieśliśmy ze sobą bagaże. Anatol pierwszy wypatrzył okazałego prawdziwka, a potem grzybki już same pchały się do naszych czapek i nie tylko. Nawet peleryna była pełna. Trudno uwierzyć, ale udało nam się zebrać około 20 kg prawdziwków. Okolice Kościerzyny były wprost wymarzone do grzybobrania. Ja z Aldoną miałyśmy zarezerwowaną izbę u pani Felci, chłopcy natomiast rozbili sobie namiot nad jeziorem. Rozpalili ognisko, a my tymczasem obrałyśmy grzyby. Zapowiadała się prawdziwa harcerska kolacja, prawdziwki skwierczały na oleju. Nie mieliśmy talerzy ani sztućców, ale za to był chleb i sól. Grzyby nakładaliśmy na kromki pieczywa, ach cóż to była za pychota.

Wieczorem zrobiło się ciemno. Z oddali dochodziła muzyka, gdzieś akurat trwała zabawa. Siedzieliśmy przy ognisku, co jakiś czas podrzucając do niego nazbierane drewno. Zawiał wiatr i porozrzucał jęzory ognia, prawdziwa rozkosz. Zza chmur nie było widać gwiazd ani księżyca. Siedzieliśmy zapatrzeni w tryskający ogień. Nadszedł czas, aby położyć się spać. Anatol gasił ognisko, a Leszek odprowadził mnie i Aldonę. Myślałyśmy już tylko o tym, aby jak najszybciej zasnąć. Zgasiłyśmy świece, w chałupie nie było elektryczności, ale co to? Coś zaczęło szeleścić, szumieć. Okazało się, że to korniki w naszych łóżkach. Potem usłyszałyśmy chrobot i pisk myszy w izbie. Długo nie mogłyśmy zasnąć. Aldona bardzo się bała, a i ja nie czułam się komfortowo. Z nadejściem świtu wszystko się uspokoiło.

Siedzą Włodek, Piotruś, Leszek, Anatol i Marek.  Wyżej stoimy Aldona i ja.

Jak się później okazało, chłopcy też nie spali i strasznie zmarzli. Rozgrzałam całe towarzystwo gorącą zupą mleczną, a potem poszłam z Leszkiem na ryby. Trzeba było zadbać o coś na obiad. Słońce wyjrzało zza chmur, pożyczyliśmy łódź i wypłynęliśmy do Olpucha po drugą partię wycieczkowiczów. Czekała nas długa droga. Minęliśmy Ptasią Wyspę, Zieloną, Wielki Ostrów i wypłynęliśmy na zupełnie nieznaną nam część jeziora. Trochę błądziliśmy, ale udało mi się wypatrzyć wejście do zatoki. Po opuszczonym, wiśniowym sadzie poznałam, że jesteśmy u celu. Anatol narwał wiśni, ja z Leszkiem złowiliśmy kilkanaście ryb. Wreszcie zobaczyliśmy zbliżające się towarzystwo, Włodka oraz Marka z mamą i bratem Piotrusiem. Krótkie powitanie i trzeba było ruszać w dalszą drogę. Chłopcy zabrali Piotrusia i bagaże, a panie poszły pieszo. Tym razem także udało się nam nazbierać moc prawdziwków. Obiad i kolację mieliśmy zapewnione. W trakcie wędrówki mama Marka zwolniła i poprosiła mnie o chwilę rozmowy na osobności. Dowiedziałam się, że Marek zakochał się we mnie. Przypomniałam sobie wtedy sytuację sprzed kilku dni, gdy syn pani Hebanowskiej powiedział mi, że ciągle o mnie myśli. Po tym jak Marek zwierzył się mamie ze swojego uczucia do mnie, ona nie chciała, aby pobrał się ze swoją koleżanką Stellą. Ja, jak to często w życiu bywa, lubiłam i ceniłam Marka, ale go nie kochałam i wiedziałam, że nie mogłabym go pokochać. Powiedziałam to pani Hebanowskiej. Stwierdziłam, że mogę być jego koleżanką, ale nic więcej. Już w ciszy doszłyśmy do wsi. Wszyscy byliśmy zmęczeni, bez humoru, więc od razu poszliśmy spać, my do naszego pokoju, a chłopcy do stodoły na siano.

Tym razem najważniejsze były grzyby, a tych było mnóstwo. Przyrządzaliśmy z nich najróżniejsze dania. Część wysuszyliśmy na słońcu. Gdy już uwinęłam się z pracą popłynęłam z Leszkiem na Ptasią Wyspę. Wcześniej wypatrzyliśmy tam orzechy laskowe. Byłam na tyle wysportowana, że mogłam wspinać się po drzewach. Zebraliśmy pełne siatki orzechów. Niestety zaczęło lać i trzeba było wracać. Zmokliśmy doszczętnie, mimo tego byliśmy zadowoleni, że wracamy z solidnym łupem.

Wieczorem miałam gorączkę. Czułam się podle, ale opiekowało się mną czterech medyków in spe. Czym oni mnie nie leczyli? Włodek znalazł penicylinę, Marek przyniósł cytrynówkę i rano trochę odżyłam, nawet zachciało mi się popływać łódką. Namówiłam Leszka i Anatola na rejs. Musieliśmy działać szybko, aby nie zdążył przyjść Włodek, on nie zezwoliłby na taką wycieczkę. Znaleźliśmy jakieś ciuchy i w drogę. Na jeziorze były duże fale. Łódź mocno się kołysała. Ustawiliśmy się bokiem do fal, co jeszcze wzmogło kołysanie. Zawróciliśmy na Ptasią Wyspę. Pogoda nam nie sprzyjała, znów lało i wiało. Musieliśmy płynąć pod wiatr i dopiero po dwóch godzinach dotarliśmy do brzegu. Na miejscu czekała nas okropna awantura. Włodek zmył nam głowy. Ucięłam dyskusję, przyznając, że to ja zadecydowałam o wyprawie. Po obiedzie planowaliśmy powrót do Gdyni. Chłopcy chcieli zamówić furmankę, ale mnie ciągnęło do lasu na grzyby. Tym razem, to ja pierwsza, wypatrzyłam prawdziwka. Kolejne same wchodziły nam do rąk. Dobrze, że uszyłam worek z ręczników, to miałam, do czego zbierać. W pewnym momencie oczy zalśniły mi z radości. Na mojej drodze pojawił się olbrzymi, ważący prawie kilogram borowik. Chłopcy nie chcieli zabierać ze sobą grzybów, więc wszystko, co uzbieraliśmy przypadło w udziale mi. Ledwo dotarliśmy na dworzec nadjechał pociąg. Udało nam się znaleźć pusty przedział i ruszyliśmy w drogę do domu. Żegnaliśmy lato, lasy, jezioro i wracaliśmy do rzeczywistości.

Świat ogarnęła ciemna noc. Chłopcy śpiewali, gadali, a ja oparłam się o jednego z nich, słuchałam i jednocześnie próbowałam zasnąć. Wreszcie dotarliśmy do celu. Wysiadając z pociągu wyglądałam jak zmarznięta kura z plecakiem na plecach, olbrzymim workiem grzybów w jednej ręce i dużym prawdziwkiem w drugiej. Włodek też niósł worek grzybów. Powoli żegnaliśmy się i rozchodziliśmy w różnych kierunkach. Ja wraz z kilkunastoma kilogramami grzybów zostałam odholowana do domu przez Włodka. Na miejscu padło „cześć Bacha”, „cześć Włodek, dobranoc” i już byłam u siebie.

Ranek był smutny. Zmogła mnie ciężka angina. Przez 6 tygodni nie mogłam poddać się zaplanowanej operacji migdałków. Dobrze, że przyjaciele pamiętali o mnie i każdego dnia miałam gości. Często odwiedzały mnie Inka i Maryśka. Powoli dochodziłam do zdrowia. Gdy poczułam się lepiej, całą paczką poszliśmy do kina na „Zakazane piosenki”. Byłam na tym filmie już trzeci raz. Pokazywał on nasze życie w Warszawie w czasie okupacji, więc mogłam go oglądać bez końca.

Pojechaliśmy do Akademii Medycznej zobaczyć, kto ze znajomych znalazł się na liście przyjętych. Niestety od Urszulanek nikt się nie dostał, a z liceum „czołgistek” Zosia Jabłońska i jeszcze kilka dziewcząt. Włodek miał zaległe kolokwium z histologii, więc poszedł do zakładu przeglądać preparaty. Już za dwa tygodnie miał się rozpocząć kolejny rok akademicki. Och, nie chciało mi się uczyć. Podziwiałam mamę, jak mogła ze mną wytrzymać. Owszem, rano pomagałam jej gotując obiad, ale po południu w domu rozpoczynał się przemarsz wojsk. Wpadało do mnie wiele koleżanek i kolegów ze szkoły i siedzieli do późnego wieczora. Mamusia wszystko to znosiła z wyrozumiałością, nigdy nie gniewała się, za to często do nas wpadała i rozmawiała z całym towarzystwem. Nie pozwalała już tylko na żaden kolejny wyjazd zaplanowany przez chłopaków. W tym roku akademickim miała się zwiększyć ilość moich domowych obowiązków. Do gotowania, prania i prasowania dochodziło jeszcze cerowanie. Na Akademii zaczął się ruch. Kilka osób z mojej grupy nie zdało kolokwiów i egzaminów poprawkowych. Dla mnie było to kilka ostatnich dni wolności, dni i nocy bez książek.

Przyjechał stryjek Mieczek z Lublina. Był to wspaniały człowiek, najmłodszy brat mojego taty. Zawsze będę mu wdzięczna za to, że zdobył dla mnie cztery tomy Bochenka. Mama nie mogła mi go kupić, a dla stryja też był to wielki wydatek.

W ostatnią sobotę września część towarzystwa rozjechała się. Irka wyjechała do Poznania, Jasiek do Lublina. Tymczasem Leszek zorganizował pożegnalną prywatkę. Nie miałam na nią ochoty, nie chciało mi się bawić. Leszek przyszedł i po prostu porwał mnie ze sobą. Zebrała się nas spora grupa z wakacyjnych wojaży. Tańczyliśmy do pierwszej w nocy, wspominaliśmy i snuliśmy plany na przyszłość. Ciemnymi ulicami Gdyni, w lekko padającym deszczu, Włodek odprowadził mnie do domu.

Pod koniec lata, ksiądz kardynał Wyszyński wizytował dekanat gdański. Spotkał się z księdzem Jastakiem, proboszczem kościoła Serca Pana Jezusa w Gdyni i księdzem Grucą, kapłanami walczącymi o prawa Kaszubów.

Zbliżał się 26 października 1952 roku, termin wyborów do sejmu PRL. W Polsce szalał terror i aresztowania. Pierwszym kandydatem „narodu” był prezydent Bolesław Bierut. Według oficjalnych wyników, do urn wyborczych poszło 95 % uprawnionych do głosowania. Z tego 99,5 % poparło jedną listę, kandydatów zgłoszonych przez Front Narodowy, złożoną z członków PZPR, ZSL i SD. Jakiekolwiek głosy sprzeciwu były natychmiast uciszane. W tym czasie, w Warszawie, rozpoczęła się budowa Pałacu Kultury i Nauki. Pomysłodawcą przedsięwzięcia był Józef Stalin. Ambasador radziecki Arkadij Sobolesz i premier rządu polskiego Józef Cyrankiewicz podpisali umowę, w której rząd ZSRR zobowiązał się zbudować w Warszawie, siłami i środkami Związku Radzieckiego 28-29 piętrowy gmach Pałacu Kultury i Nauki. Budowa ruszyła 2 maja 1952 roku i trwała do lipca 1955 r. Realizowało ją około 3,5 tysiąca robotników radzieckich, którzy mieszkali w specjalnie utworzonym dla nich miasteczku.

Rozpoczął się rok akademicki, nudny i jeden z najtrudniejszych. Czekały mnie przedmioty, których nie lubiłam: chemia fizjologiczna, chemia fizyczna i fizjologia. Pierwsze było kolokwium z chemii fizjologicznej. Uczyłam się do niego w każdej wolnej chwili. Wieczorami powtarzaliśmy z Włodkiem materiał, no i zdaliśmy bardzo dobrze.

Ania i Dzidka.

W nagrodę zrobiłam sobie urlop i na Wszystkich Świętych pojechałam do Warszawy na grób taty. Zatrzymałam się u cioci Ani i wujka Wacka. Ich starsza córka Ania była już w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Dzidka, urocza czarnooka blondyneczka ze ślicznymi lokami, chodziła do przedszkola. Opowiadałam im bajki i czytałam. Późnym popołudniem wybrałam się z ciocią na Powązki. Pogoda była okropna. Mimo deszczu i wichury, udało nam się sprzątnąć grób i ułożyć wiązanki. Tylko świeczek nie zapaliłyśmy.

Zrobiłam niespodziankę Anicie i pojechałam do niej. Miałyśmy czas na pogaduszki, bo zanocowałam w Drewnicy. Niestety, Wieśka nie było, pracował w Tomaszowie Mazowieckim i do Anity przyjeżdżał tylko na niedziele. Jako żona wojskowego musiała się z tym pogodzić. Nocnym wspominkom nie było końca. Rano pojechałyśmy do Warszawy, Anita na wykłady na uczelnię, ja do cioci Ani, a potem do Gdyni.

Tu znowu wpadłam w wir nauki, zaliczałam kolejne kolokwia z chemii fizycznej, z anatomii jamy czaszki i krew z fizjologii. To była ta część medycyny, której nie lubiłam, której uczyłam się z musu. Z niecierpliwością czekałam na to, co nastąpi, na kontakt z chorym człowiekiem.

W listopadzie skończyłam dziewiętnaście lat. Wówczas to jeszcze nie była pełnoletność. I tak, miesiąc później, zastał mnie kolejny dzień imienin. Było to dla mnie ważne święto, przeznaczone na rodzinne spotkania. W tym okresie byłam zauroczona Włodkiem. Lubiłam nasze długie rozmowy, spotkania, czekałam, kiedy weźmie mnie za rękę i pobiegniemy do pociągu, którym wracaliśmy do Gdyni. Jak każdego dnia całą paczką spotkaliśmy się na peronie. Maryśka, Marek i Anatol pierwsi złożyli mi życzenia. Potem podszedł Włodek. Nie wiem jak teraz płynie życie koleżeńskie na uczelni, moja grupa studencka przywitała mnie owacyjnie. Z życzeniami podchodzili także koledzy i koleżanki z innych grup. Śpiewom i wiwatom nie było końca. Minęły wykłady i ćwiczenia. W domu czekali goście i rodzina. Kogo tam nie było? Przyszła Maryśka, Marek, Anatol, Zygfryd, Włodek oraz cała nasza rodzinka, ciocia Pecia i Myszka. Po kolacji, gdy została już tylko młodzież, nastawiliśmy muzykę. Trochę pobawiliśmy się w stare młodzieżowe zabawy. Czas mijał, potworzyły się parki: Maryśka, zakochany w niej Anatol, Marek i Stella. Na tapczanie usadowiła się czwórka: moja siostra Marysia, Zygi, Włodek i ja. Potoczyła się rozmowa, ot taka sobie zwyczajna, o studiach i zbliżającej się sesji. Nasz starszy o dziesięć lat kolega był jakoś daleko od nas myślami. Ja myślałam o nim. Nic się nie kleiło. Po północy goście poszli. Czy marzyłam o takich imieninach?

Do końca roku pozostały cztery tygodnie. Czas poświęcałam nocnej nauce w domu. W ciągu dnia miałam po dziesięć godzin ćwiczeń i wykładów. Do każdego trzeba było się przygotować.

Nadeszły święta Bożego Narodzenia. Mama liczyła na naszą pomoc. Koleżanki i koledzy wrócili do Gdyni. Pierwszy przyjechał Jasiu i porwał mnie do kina. Następnego dnia poszliśmy do teatru na „Cyrulika Sewilskiego”. Spotkałyśmy się z Inką. Rozmawiałyśmy o naszych sympatiach, rozterkach i zupełnie dobrych wynikach w nauce. Minęła wigilia, jak zawsze w gronie rodziny i przyjaciół, minął Sylwester spędzony z koleżankami i kolegami w Akademii Medycznej. W spuściźnie wojennej został zwyczaj picia alkoholu. Ja też piłam, ale mało. Gdy po kilku godzinach tańca towarzystwo było pijane, poczułam się bardzo źle. Nie dla mnie była taka atmosfera, nie takiego Sylwestra sobie wymarzyłam. Tym razem zabrakło mi Jasia i chociaż trochę romantyzmu. Szybko stamtąd uciekłam.

Kończył się trzeci semestr. Nadchodziły najtrudniejsze egzaminy, w tym anatomia prawidłowa. Półtora roku wkuwania skończyło się, cztery tomy Bochenka na pamięć w dwóch językach, po polsku i po łacinie. Trzeba było wykazać się praktyczną znajomością preparatów wykonanych na zwłokach w ciągu trzech semestrów.

Sylwestrowy taniec z Leszkiem.

Nasi asystenci byli złośliwi, czepiali się wszystkiego. 26 stycznia 1953 r. zaczęła zdawać nasza grupa. Na pierwszy ogień poszli chłopcy. Czterech z nich oblało, reszta zdała. Następnego dnia była moja kolej. Aby nas wspierać przyjechali Włodek i Stasio Betlejewski, który miał już za sobą zdany egzamin. Z półgodzinnym opóźnieniem zjawił się dr Narkiewicz i rozpoczął egzamin. Na pierwszy ogień poszła Lusia Angielczyk i zdała. Kolejne były Kryśka Biernacka i Ela Czerwińska. Obie oblały. Zaczęłam szaleć ze strachu. Uprosiłam Włodka i Staszka, żeby sobie poszli. O 1700 został jeszcze Zbyszek Thill, Teresa Wendołowska i ja. Bałam się, bo zapowiedzieli przyjście naszego wiekowego profesora Rajchera. To był postrach studentów. Przyszedł i zabrał na egzamin Zbyszka. Ja zostałam zaproszona do adiunkta, dr Narkiewicza. Tam, o zgrozo, siedział już Mirek Mosakowski, mój gnębiciel. Pierwsze pytanie dotyczyło klatki piersiowej, potem przyszła kolej na opłucną, nogi, brzuch i głowę — nerwy czaszkowe, gardło, zęby. Po 35 minutach koniec. Chyba nigdy nie byłam tak zdenerwowana, ale hurra! Zdałam, zdałam anatomię! Jeszcze dwa tygodnie kucia i kolejne, bardzo trudne egzaminy z histologii i embriologii miałam za sobą. Liczyłam, że histologię zdam na pięć i będę starała się o asystenturę, niestety nie wyszło.

Kilka dni przed egzaminami dopadło mnie piekło mego życia, migrena. Jest to straszliwy ból głowy z nudnościami, wymiotami, na które nie ma lekarstwa, zwala człowieka z nóg i trwa czasem kilka dni i nocy. Był to jeszcze okres, w którym nie rozumiano chorego człowieka. Mało tego, twierdzono, że to arystokratyczna choroba. W domu tylko ja odziedziczyłam po tacie migrenę. Nikt nie chciał mnie zrozumieć, rodzeństwo było przekonane, że nie chcę pomagać w pracach domowych. Moje siostry i brat nie tolerowali mojej migreny. Przelałam wiele łez, nie miałam gdzie schronić się, aby w ciszy i ciemności pokonać atak. Nawet mama nie chciała zrozumieć, że ja szaleję z bólu.

6 lutego ciocia Pecia urodziła śliczną dziewuszkę, Oleńkę. Następna dziewczynka w rodzinie. Wielka radość.

Życie ma swoje prawa. Zbliżał się koniec karnawału. Zdałam wszystko, więc korzystałam z życia. W ostatnią sobotę, na uczelni w naszej stołówce „Tiwoli”, mieliśmy zabawę. Zygi i Stasio przynieśli mi zaproszenie. Spotkaliśmy się gdyńską i grupową paczką. Z dziewczyn, poza mną, była tylko Maryśka, za to chłopaków nie brakowało: Włodek, Stasio, Zygi, Edek i Dzidek, tylko wybierać i tańczyć. Nawet kapela była nienajgorsza. O 330 miałam już dość. Z Marysią i Staszkiem powędrowaliśmy na dworzec dopaść pociąg. Reszta towarzystwa została dłużej.

Czekały nas jeszcze ostatki. Mama znowu się złamała i pozwoliła mi na bal przebierańców w domu. Wraz z siostrami przebrałyśmy się za pory roku.

Ciocia Pecia z Olą na ręku.
Ciocia Pecia z Oleńką i Krysia.


Czy jestem podobna do zimy?

Krysia za wiosnę, Marysia za lato, a ja za zimę. Lusia była pięknym kwiatem, a Marysia Kaczeńska wkroczyła, jako Arab. Jedna z dziewcząt była nocą. Furorę zrobił Zygi, jako rozkoszny niemowlak ze smoczkiem. Staszek był kowbojem, Andrzej, Edek, Jurek, Anatol i Marek przyjechali po Studium Wojskowym i nie zdążyli pomyśleć o kostiumach. To była naprawdę super prywatka, wszystkim dopisywał humor, byliśmy roztańczeni i weseli. Każdy z kolegów tańczył z mamusią. Ona miała wtedy 48 lat i wspaniale wpisywała się w nasze towarzystwo. Zbliżała się 2400, jeszcze ostatni taniec i koniec. Zaczął się okres postu. Minęła godzina rozmów i kawałów, trzeba było się żegnać. Na szczęście, nasza kamienica była solidnie zbudowana, a my dobrze wychowani. Uprzedziłam sąsiada z dołu, pana Kałaskę, o naszej imprezie. Przepraszałam, że może być głośno. Rano, gdy spotkałam go na schodach spytał, dlaczego zabawa nie odbyła się. Okazało się, że nikt nic nie słyszał.

No i stało się, 6 marca świat obiegła wiadomość, że przestało bić serce współbojownika i genialnego kontynuatora dzieł Lenina, wodza oraz nauczyciela patii komunistycznej i narodu radzieckiego, Józefa Stalina. Zmarł 5 marca 1953 roku na wylew krwi do mózgu. Cztery dni później, uchwałą Rady Państwa i Rady Ministrów, miasto Katowice przemianowano na Stalinogród, a województwo katowickie na stalinogrodzkie. W całej Polsce zaczęła się żałoba. Na każdej latarni wisiała ,,szczekaczka”. W dzień i w nocy płynęły patriotyczne i żałobne pieśni radzieckie. Zabroniono wszelkich imprez, głośnych rozmów i zwykłego uśmiechu. Mieliśmy planowy wykład z marksizmu w sali anatomii prawidłowej. Pomieszczenie było pełne. Obecność sprawdzała ,,lekka kawaleria”, tacy nadgorliwcy. Weszła prof. Marx-Zakrzewska, jak zawsze zbyt mocno umalowana, i zaczęło się. Profesor, łkając i płacząc, ogłosiła śmierć Naczelnego Wodza. Łzy płynęły jej po twarzy, a cały makijaż spływał czerwonymi strugami. Staliśmy na baczność. Nie zauważyłam, kiedy Marek zarzucił mi sznur na nogi i pociągnął. Upadłam na ławkę i histerycznie zaśmiałam się. Za ten eksces groziło mi usunięcie ze studiów. Już nie pamiętam, jak to załagodzili koledzy z ZMP, ale długo bałam się o mój byt na uczelni.

Zdałam kolokwium z chemii fizjologicznej. Och, jak ja jej nie lubiłam. Z fizjologii zaliczyłam układ oddechowy.

W naszym szarym życiu były także i miłe chwile. Odbył się chrzest Oleńki. Rodzicami chrzestnymi zostali ciocia Hela i pan Janusz, brat wujka Pawła. Znalazłam czas, aby pomóc cioci Peci, a potem brać udział w uroczystości. Spotkała się cała nasza wielka rodzina. Wszyscy dobrze się bawili i podziwiali śliczne maleństwo.

Przed wojną chodziłam do szkoły muzycznej. Potem nastąpiła długa przerwa. Brakowało mi muzyki, często wspominałam minione chwile kiedy mogłam grać. Nasza sąsiadka, pani mecenasowa Stankiewicz, była nauczycielką muzyki i zaproponowała, że może mnie uczyć, a co najważniejsze, powiedziała, że mogę ćwiczyć u niej w domu. Byłam taka szczęśliwa. Musiałam zaczynać prawie od początku, ale to była wielka odskocznia od nauki i szarej rzeczywistości. Myszka miała pianino, więc gdy ją odwiedzałam, też zawsze mogłam poćwiczyć. W tamtych latach mieliśmy trudny dostęp do muzyki, nawet nie pamiętam, czy mieliśmy radio. Owszem, chodziliśmy na koncerty symfoniczne. Do dziś pamiętam występy w wykonaniu Sztompki.

Udało mi się przed terminem zdać fizjologię trawienia i przemiany w organizmie. Nie miałam żadnych zaległości, a nawet wybiegłam przed szereg. Spieszyłam się, bo czekała mnie operacja gardła. Nieustanne anginy nie dawały mi spokoju. Wszystko załatwiałam sama, nawet mamie mało mówiłam o moich problemach. Po zbadaniu mnie, doktor Gerwel stwierdził, że usunięcie trzeciego migdała i migdałków bocznych jest konieczne. Łudziłam się, że szybko po operacji wrócę do domu. Zabieg przebiegał trochę inaczej niż obecnie, medycyna była wtedy bardziej brutalna. Zaczęło się od wyrwania trzeciego migdała. Było ono bardzo bolesne. No i stało się, zaraz po operacji dostałam strasznego krwotoku. Z przerwami trwał on kilka godzin. Zawieziono mnie na oddział pod opiekę siostry Joanny i siostry Jadwigi. O żadnym powrocie do domu nie było mowy. Zawiadomiono o moim stanie mamę, a ona wieczorem przyszła na oddział. Byłam przeraźliwie słaba. Perspektywa kilku dni w szpitalu przerażała mnie. Przecież były święta, były wykłady. W niedzielę odwiedziła mnie Maryśka Kaczeńska. Przyniosła książkę Kraszewskiego „Macocha”, listy od kolegów i piękne fiołki ze swojego ogródka.

Minęło kilka dni. Nadal nie wypisano mnie ze szpitala. Częstymi gośćmi była Maryśka, koledzy, koleżanki, czasem Krysia i Marysia. Tylko mama mnie nie odwiedziła — dlaczego? Nadszedł wreszcie dzień wypisu. Dostałam papiery i czekałam, ale nikt po mnie nie przyszedł. Myślałam, że mama przyjdzie po skończeniu pracy. Zbliżał się wieczór, siostry oznajmiły, że nie wypuszczą mnie bez opieki. Co miałam robić, leżałam i po prostu płakałam. Byłam wściekła. Późnym wieczorem zadzwoniła mama z pytaniem, dlaczego jeszcze nie jestem w domu. Powiadomiła siostrę, że mam wracać sama. I tak z bagażem, pełna buntu wróciłam na Świętojańską. Wtedy dominowało jedno pytanie, czy mama mnie nie kocha, czy liczą się tylko Krysia, Marysia i Jacek?

Wielkimi krokami zbliżała się Wielkanoc i tak wyczekiwana wiosna, ja jednak nie mogłam dojść do pełni sił. Nawracające krwotoki osłabiały mnie coraz bardziej, a przecież zbliżała się sesja. Przyjaciele przyjechali do domów na święta i wszyscy wpadali na pogaduszki. Nie było, jak się uczyć, ale to przecież dobrze mieć tylu bliskich kolegów. Najbardziej cieszyłam się na przyjazd Inki. Miałyśmy sobie tyle do powiedzenia.

Lata pięćdziesiąte, to okres nasilającej się walki państwa z kościołem. Im bardziej chciano zmniejszyć wpływ kościoła na naród, tym kościół stawał się silniejszy. 18 kwietnia przyjechał do Gdyni ksiądz prymas kardynał Stefan Wyszyński. Gdynianie czekali od lat na to spotkanie. Wybrałam się na nie z Jackiem. Przed kościołem Serca Pana Jezusa zebrał się nieprzebrany tłum. Stanęliśmy gdzieś daleko, zmartwieni, że nie zobaczymy księdza kardynała. Nagle zmieniono trasę dojazdu i znaleźliśmy się w pierwszym rzędzie. Samochód zajechał i wyszedł z niego prymas. Witały go małe dziewczynki. Nastała chwila ciszy. Potem nasz gość ruszył wśród wiwatującego tłumu. Ludzie płakali, modlili się, na każdym kroku wyrażali swą wielką radość, a On szedł i błogosławił zebranych wokół gdynian. Zostaliśmy rozdzieleni z Jackiem, ale obydwojgu nam udało się dostać do kościoła. Tu dostojnego gościa przywiał biskup Kowalski. Prymas mówił o misji św. Wojciecha nad morzem, o powstającej ze wsi wielkiej Gdyni i jej mieszkańcach. Potem nastąpiła procesja i pożegnanie. Takiego entuzjazmu, radości i zapału, nasze miasto dawno nie widziało. Wszystkich nas połączyła miłość do Boga, kościoła i prymasa. To już był koniec wizyty, ostatnie błogosławieństwo i samochód podjechał pod kościół Najświętszej Panny Marii, gdzie na plebanii zatrzymał się nasz dostojny gość.

Następnego dnia, w niedzielę obudziło nas piękne słońce. Poranek był ciepły. Zaprosiłam swojego braciszka na wycieczkę rowerową. Było bardzo wcześnie, gdy wyjeżdżaliśmy w trasę. Pustą drogą jechaliśmy przez Mały i Wielki Kack. Tu zboczyliśmy i wąskimi dróżkami pedałowaliśmy przez las. Jeszcze nie było zielono, ale widoczne już były pierwsze oznaki wiosny. Przed nami Osowa i znowu daliśmy nura w las. Tym razem droga była szersza. Pędziliśmy w dół, wiatr szumiał w uszach, walił po twarzy, było bajecznie, tak cudownie i lekko. Wjechaliśmy na zieloną polanę. Pod naszymi stopami rozpościerał się kobierzec białych kwiatków. Rozsiedliśmy się na stoku. Jacek szperał w krzakach, a ja opalałam się. Chwilę odpoczęliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę lasami. Minęliśmy Oliwę i wróciliśmy do Sopotu. Musieliśmy się spieszyć, bo na 1530 było zaplanowane spotkanie prymasa z młodzieżą. Najtrudniejszy okazał się odcinek z Orłowa do Gdyni. Wiatr z ogromną siłą dął nam prosto w twarz. Gdy dotarliśmy do domu, mama zmyła mi głowę, że tak długo nas nie było, że Jacek się zmęczył i zabrudził ubranie. Stuliłam uszy po sobie i pobiegłam do kościoła.

To, o czym teraz napiszę ukazuje nastroje Gdynian i Polaków w tamtym okresie, samopoczucie ludzi żyjących już pod drugą okupacją. Wszędzie były tłumy. Nie brakowało młodzieży i dzieci. Po przywitaniu dostojnego gościa przez księdza kanonika Miszewskiego głos zabrał kardynał Wyszyński. Mówił do nas wszystkich. Wzywał do uświęcania samych siebie, do uświęcania rąk, serca, mózgu i języka. Prosił, aby wszystko, co robimy, było dobre i na chwałę Boga. Po nabożeństwie dostojny gość poszedł na plebanię. Zbliżał się wieczór i nieuchronne pożegnanie, ostatnie błogosławieństwo i kilka kroków do samochodu. Tłumy wiwatowały, krzyczały: „My chcemy Boga!”, „Chcemy Prymasa!”. Jeszcze jedno błogosławieństwo i przy pieśni „My chcemy Boga” auto ruszyło, a właściwie było niesione przez rozentuzjazmowany tłum.

Padły ważne słowa „Bądźcie jednością we wszystkim, idźcie zawsze razem tam, gdzie wam serce wskaże.” Czyż, to nie prorocze słowa?

Pełni nowych sił powróciliśmy do nauki. Zaliczyłam lektoraty oraz kolokwia z fizjologii i chemii fizjologicznej. Powinnam przez miesiąc nie wypuszczać książek z rąk, ale przecież czasem trzeba mieć jakiś przerywnik. Nadszedł maj i imieniny naszego „wujka”, księdza Wieckiego. Wieczorem z Marysią, moją siostrą, pobiegłyśmy na majowe do Urszulanek. Chciałyśmy tylko złożyć życzenia, ale solenizant porwał nas na kawę. Trafiłyśmy w środek tłumu gości. Była siostra księdza i jego dawni uczniowie, nawet ci przedwojenni. Wspomnieniom nie było końca. Późnym wieczorem wróciłyśmy do domu. Tu czekał na mnie stos książek i nauka. Przed końcem maja udało mi się zdać wszystkie kolokwia. Zostały tylko egzaminy. Wśród nich ten najtrudniejszy z fizjologii. Wiadomo było, że jak zdało się egzamin u profesora Szabuniewicza to raczej dobrnie się do końca studiów.

Najbardziej bałam się zabiegów na żywych żabach, gdyż trzeba było je zabijać. Na ćwiczeniach najczęściej robili to za mnie koledzy. Na szczęście otrzymałam inne zadanie i bez problemu zdałam praktyczny i teoretyczny egzamin u profesora. Kolejnym egzaminem był marksizm u profesor Barniczowej. Zdawałam pierwszego dnia, a egzaminatorka szalała. Przede mną, na sześć osób dwie zdały, a cztery oblały. Potem cała trójka zdała, no i przyszła moja kolej. Wiem, że byłam pod największym obstrzałem. Nie ominęły mnie epitety urszulanki i niezorganizowanej w ZMP. Zdawałam sobie sprawę, że odpowiadałam świetnie. Spodziewałam się piątki, ale zakończyło się na ocenie dostatecznej. Niestety towarzysząca mi dwójka kolegów oblała. W sumie nawet połowie grupy nie udało się zdać, przez taki przedmiot można było zawalić medycynę. Pod koniec sesji czekał nas trudny egzamin z chemii fizjologicznej u profesora Mozołowskiego. Wykładowca był bardzo wymagający, ale sprawiedliwy. Uczyłam się dzień i noc bez przerwy. Powtarzałam z Włodkiem, Markiem i Anatolem. Miałam wrażenie, że jestem ciemna jak tabaka w rogu, że nic nie umiem i nie mam pojęcia jak rozwiązywać zadania, tymczasem zdałam, naprawdę zdałam ten egzamin. Większość osób z mojej grupy oblało chemię fizjologiczną. Została mi już tylko medycyna wojskowa, ale to był dość łatwy przedmiot.

I tak 19 czerwca 1953 roku zostałam studentką III roku. Nie musiałam zakuwać przez 3 długie miesiące. Marysia Kaczeńska też zdała wszystkie egzaminy. Korzystając z wolnego czasu postanowiłyśmy zrobić sobie wycieczkę poprzez Szwajcarię Kaszubską.

Przywitał nas pochmurny poranek, niebo zasnute chmurami, ani promyka słońca. Postanowień nie zmieniłyśmy i o 700 wyruszyłyśmy z Gdyni. Szybko przejechałyśmy opustoszałe miasto i przez Mały i Wielki Kack wjechałyśmy do lasu.

Ale jestem spragniona.

Byłyśmy wolne, młode, szczęśliwe, a w tym lesie tak pięknie. I nagle, co to? Wyjrzało słoneczko. Tylko tego nam było potrzeba. Minęłyśmy Chwaszczyno, Tuchom. Zatrzymałyśmy się na zacisznej polance, cudowne miejsce na odpoczynek i drugie śniadanie. Nad naszymi głowami przelatywały chmury, śpiewały ptaki. Jak zawsze marzyłam i bujałam w obłokach, a Marysia sprowadzała mnie na ziemię. Przez te dwa lata nasza przyjaźń okrzepła, dobrze się rozumiałyśmy. Nasze zwierzenia przerwało nadchodzące stado krów i owiec, trzeba było szybko ewakuować się.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 31.5
drukowana A5
za 64.74