Wstęp
Książka ta jest owocem pracy całej rodziny: dziadka-Józefa, taty-Tomka, mamy-Reginy, córki-Jaśminki i najmłodszej córki-Oli. Babcia brała udział w tworzeniu tej książki jako autor zdjęć oraz sufler i doradca, za co również musimy wspomnieć o niej jako współautorze.
Poszczególne jej części nie łączą się jednak w jakąś całość. Każda stanowi zamkniętą jednostkę, a połączone są raczej na wzór puzzli, czy patchworków. Idea jaka przyświecała nam przy tworzeniu tej książeczki, to: dzieci. Jedne utwory pisane były dla dzieci, inne o dzieciach i ostatnie: przez dzieci. Wiele z tych utworów jest kronikarskim zapisem różnych zdarzeń, które miały miejsce w czasie dwuletniego pobytu naszej rodziny u dziadków w Łuskowie. Zdarzenia te poruszyły nas do tego stopnia, że znalazły odzwierciedlenie w postaci wierszy. Jesteśmy wdzięczni losowi za wspólne chwile spędzone w Łuskowie, za to że nasze dzieci mogły czerpać z mądrości dziadka i czułej opieki babci. W czasach, gdy rodziny dążą raczej do miniaturyzacji, te chwile wspólnego „docierania się”, czerpania od siebie i wzajemnego ubogacania są niewątpliwie ewenementem i skarbem, które, mamy nadzieję, zaprocentują w przyszłości, w życiu naszych córek. Bardzo byśmy chcieli, by czytelnik znalazł odbicie tych naszych wzruszeń w niniejszej książeczce.
Tomasz i Regina Orzechowscy
Józef Romanowski-dziadek
Bracia mniejsi
Za mniejszego jest mi brata
lisek, wąż, jaszczurka,
to, co pływa i co lata
i przyjaciel, mój z podwórka.
Za mniejszego brata dany
zajączek, co skacze
i lisek ślicznie ubrany,
dziś w jesionce go zobaczę.
Kiedy para oczu spotka
się z człowiekiem dzika
lęk ogarnia nawet kotka,
on coś dojrzy, zaraz znika.
Wszystkie nasze grzechy w lesie,
zapisane igłą, sękiem,
do pokoleń wiatr poniesie
między braci mniejszych lękiem.
Tylko jedno małe zwierzę,
niewidzialne gołym okiem,
dzieli ze mną swe odzieże,
jest mi katem i wyrokiem.
Boski zamysł w takim razie
jest przymusem do poznania,
kto pozwolił tej zarazie
dać mój kącik do mieszkania?
Bądź człowieku ty też w lęku,
tu odwetu jest zasada,
masz to wewnątrz, lub na ręku,
kto od środka ciebie zjada.
Brzęczenie muchy
W pokoju, gdzie siedzę,
muchy lot namiętnie śledzę.
Ciekawe zjawisko
z muchą w komnacie,
słychać, jak brzęczy,
zaplątana niby w wacie.
Innym razem brzęczy
niby w szklance,
szukam wszędzie,
a ta jest na klamce.
Zamykam oczy i śledzę,
chcę mieć pewną wiedzę,
dokąd mucha leci,
czy też trafi do pajączka sieci?
Ucichła mucha nagle,
aż mnie biorą diabli,
więc do lotu ją zachęcam
swetrem, niby, że się znęcam.
A ja myślę, że się zderzy
ze ścianą i już martwa leży
i nieboszczki szukam zwłok,
zapalam światło, a tu szok,
mucha sączy ze szklanki mój sok.
Inny chwyt wynaleźć muszę,
wtedy muchy głos łagodzi duszę:
„ja twą mękę życia skracam,
sobą uwagę odwracam,
brzęczeniem czas ci umilę,
w czas tobą też się posilę”!
Cztery pory roku
Sen zimowy
W piękne bajki jest ubrany
świat zimowy zasypany
śniegiem.
Motyl, muszka, miś zaspany
ledwie sapie rozczochrany
za wybiegiem.
Bajki mówią o kołderce,
mnie ściskają w środku serce
matki ręce,
niewidzialne przy podmuchu,
otulając misia ucho,
tak naprędce.
Motyl usnął prawie w locie,
niby latem gdzieś na płocie,
„ja na krótko,
muszka obok będzie czuwać,
nikt nie może tupać, fruwać”,
sen się skrada pomalutku.
Człowiek też by chciał do wiosny,
w śnie powitać świat radosny,
ciepły, lecz
on przed sobą ma pytanie,
w czyich rękach to posłanie,
dziwna rzecz?
Do przyrody matki woła,
co skrywają przed nim zioła
wystrychnięte na badyle?
Śnieżnych wichrów też zapyta,
skąd ich świta, skąd kopyta
w białym pyle?
I też szmerów skrytych słucha,
czy wciąż chrapie motyl, mucha
miś?
Tyle pytań dla człowieka,
zanim wiosny on doczeka,
to na dziś.
A gdy zima się przedłuża,
zamieć niesie wzdłuż podwórza
biały pył.
Każdy z nas udaje zucha,
opowieści chętnie słucha,
kto w Syberii był.
Albo tego, co na brzegu
stał w salonach pełnych śniegu
zdobywając szczyt.
Zima, piękna głód zakłóca,
na przepaście cienie rzuca,
Świat prawdziwy zmienia w mit.
Ziemia twarda pod upadek,
pierze, wodę, śnieg podsuwa
i do tego garść zagadek:
któż to pływa, śmiga, fruwa?
Tę odpowiedź znajdziesz
w wodzie,
w chmurach, a gdy zimno,
w lodzie.
W takiej dziwnej karuzeli
raz do roku wszystko w bieli.
Stąd już tylko krok radości,
tak w obłokach czystej bieli,
poszusować w nieważkości,
jak to czynią wciąż anieli.
Wiosna
Każde dziecko to rozumie,
że śnieg leży na biegunie
wiecznie,
czemu ziemia tak grilluje,
kto ją w ruchu kontroluje,
wiedzieć mi koniecznie.
Każdy świata mądry wątek
atakuje myśl dzieciątek
i pyta,
nie pozbędziesz się natręta
milcząc, niby rzecz to święta
i kwita!
To wciąż, ciągłe „skąd”,
na egzamin mnie starego
wzywa.
W tych pytaniach jest
logika,
co i z czego wprost wynika
i jak się nazywa.
Nawet geniusz nie wymyśli,
co się małej główce przyśni,
kto tam puka.
Kto też misia ze snu budzi,
ciekawości nie ostudzi,
i co na to dziś nauka?
To pytanie wciąż ja słyszę,
kto te gwiazdy tak kołysze
i kręci co roku,
raz, gdy z prawa, raz gdy
z lewa,
ziemia w słońcu się
wygrzewa
na swym boku.
Ruch w przyrodzie się zaczyna,
mucha, motyl, miś, leszczyna,
już gotowi do wyskoku.
Któż ten zamęt wielki wszczyna,
gdzie jest skutek, gdzie
przyczyna,
kto to wszystko ma na oku?
Wiosna welon ciągnie długi,
rzeka iskier rzuca smugi
i mruczy i śpiewa.
Kwiaty sypią się gdzieś
z nieba,
my od jabłek, my od chleba.
Zbliżcie pszczółki się do
drzewa.
Tak zachęca kwiat motyla,
miód zapachem go przymila,
ale,
jeśli skrzydeł dziś zabraknie,
deszczyk na kwiat kroplą
kapnie.
A jeśli,
jeśli zamysł nie wypali,
wietrzyk przyjdzie gdzieś
z oddali
i wyręczy w mig motyle,
wskrzesi krzewy i badyle,
rożnem obróci,
sen misiowi skróci,
przemówi do ludzi.
Do tych bajek każdy sięga
i do pytań, kto przysięga
na wierność sobie
w przyrodzie,
kto z tym prawem zawsze
w zgodzie?
Zaraz potem pyta — czemu
człowiek w służbie bywa
złemu,
mając przykład na widoku,
z prawem w ręku, z prawem
w oku.
W odpowiedzi się przyznaje,
po rozmowie ludzkiej
z kotem,
tylko jeden z nich zostaje
z tym pytaniem — i co potem?
Lato
Lato, lato, w piosnkach
śpiewa,
choć to wiosna nas urzeka,
lata każdy się spodziewa,
wiosnę chwali lub narzeka.
W czym ten skutym sad wyśledzi
spoglądając wiosną wstecz,
ile niebo wód wycedzi,
ile chłodom powie — precz!
Dziś do słońca się uśmiecha,
owoc z liści się wynurza,
grusza szepcze do orzecha,
my nad głową mamy stróża.
Na gałęzi, tej na czubie,
szpaczek czuwa, dzielny
stróż,
reszta szpaków śliwkę
skubie,
czy miękka, czy dojrzała już?
Każdy owoc wręcz zachęca,
by go zbierać, jeść i gubić,
w rozmnożeniu ktoś
wyręcza,
a w przysmakach da się
lubić.
Niech pośrednik szuka, sięga,
kopie, ryje, gubi, grzebie,
jak mu każe Święta Księga,
owoc musi spocząć w glebie.
Spójrz, nie skarży się malina,
że ją mały ptaszek skubnie,
w jej urodzie ta przyczyna,
że tak kończy życie chlubnie.
Chociaż wie natura drzewa,
kiedy zwolnić zaczep gruszy,
długo zwleka, niech
dojrzewa
bomba, aż ją wiatr poruszy.
Wiatrem też zwabione zioła,
skrzydła swe szykują lotne
i ogarnąć nikt nie zdoła,
dokąd lecą ziarnka psotne.
Jak się rzekło na początku,
„Ziemia kręci się na rożnie”,
nie zabraknie w kwiatach wątku,
Niebu kłaniać się pobożnie.
Słonko grzeje, deszcz podlewa,
gdzież Ogrodnik ten Niebieski
w mądrość też uzbroił drzewa
i na pokarm i na deski.
I sto wieków czekać trzeba,
by odgadnąć związek słodki,
co ma liść z promieniem nieba,
zamieszany do szarlotki.
Rosną, puchną jak balony,
albo kryją się po kątach,
ręką Stwórcy wyrzeźbione,
dary ziemi na swych lontach.
Ledwie trącisz a wybuchnie
owoc już sam w sobie płodny,
potem zmoknie, zaraz spuchnie
zaród życia ziemi głodny.
Zechciej stanąć na wprost drzewa,
żeby owoc był w błękicie,
tego po mnie się spodziewa
Ten, co ze mną jest w zachwycie.
Niech już potem ptaków roje
rzędem siądą na gałęzi,
wyśpiewają swe przeboje
i serdeczne z drzewem więzi.
Roztopiło się leniwie
słonko na czerwieni nieba,
dzwonek ozwał się na niwie,
piosnkę kończyć już mi trzeba.
Jesień
Jeszcze owoc się rumieni,
mocno trzyma się gałęzi,
jeszcze nie dość mu promieni,
ktoś go trzyma na uwięzi.
Jeszcze wicher gdzieś szalony,
po cieplejszych krajach hasa
i ogląda z każdej strony
słodki owoc ananasa.
Z wolna szmerem się unosi,
dreszczem, woda na ruczaju,
Ziemia drgnęła na swej osi,
jesień niesie nam do kraju.
Nagle wrzawa obok, w sadzie
skrzydeł chmara się przeplata,
krzyczą szpaki w tej gromadzie,
„z nami, kto żyw i kto lata”.
I tłumaczą, że im z góry
widno lepiej śliw rumieniec,
i zwyczajem swej natury,
tu prowadzą dzieci wieniec.
Na to hasło „koniec lata”,
ogon przy ogonie razem,
lecą, biegną z krańców świata,
głód szaleństwa ich wyrazem.
Szpak na stronie, mysz w ogonie,
na swą kolej też czekają,
pierwszy kęs przypada wronie,
te kolejki nie uznają.
Robotnikom się należy
wedle smaku i koloru,
osy wpadły do talerzy,
wytykając brak honoru.
Głód ma w sobie dziwne treści,
jedni jawnie są bezkarni,
wloką zapas do spiżarni,
inni, ile brzuch pomieści.
Wiewióreczka skromnie z boku,
na swój twardy przysmak czeka,
ogon trzyma na widoku,
na ból głowy nie narzeka.
Miś nad rzeką, gdzie jest pstrąg,
tu na misia czeka jadło,
rybkę łapie wprost do rąk,
by odłożyć to na sadło.
Wśród winogron smak południa,
widzę pszczółkę i motyla,
tych, co wiosna wciąż zatrudnia,
śpiewa, fruwa, świat umila.
Kilka ludzkich głów się biedzi
nad przestrzenią co nam znika,
pszczółka dramat ten wyśledzi,
„ktoś truciznę nam podtyka”!
Wtedy martwa przyszła cisza,
jak brak struny u klawisza,
nie otworzył motyl usta
i pszenica stoi pusta!
Pusta gałąź na jabłoni,
pusty kwiat ze zboża znika,
goła przestrzeń się odsłoni,
zniknie z sadu pieśń słowika!
Siódma ta najgorsza plaga,
głód pustyni, ziemia naga,
samobójstwa będzie znakiem,
iskrą ognia gdzieś nad krzakiem!
Do jesieni myśl powraca,
kiedy owoc się rumieni,
sług to bożych wielka praca
i słoneczka też promieni.
Często myśleć ktoś nam każe,
oto pełen spichlerz świata,
obok zbrojne stoją straże,
na pół świata wielka krata!
Na te sporne dóbr podziały,
sprawiedliwość rozlej Bożą,
żeby ręce rozdawały
te, co sieją i co orzą.
Rożen drgnął na obrocie,
wiatr poruszył w sadzie drzewa,
sznur jaskółek na wylocie
wnet rozkazu się spodziewa.
Ptak rozłożył w szerz swe skrzydło,
pod nim leśne malowidło,
kto ten urok dziś dostrzeże
niech z pożytkiem piękno zmierzy.
Oddaliły się błękity,
odpoczywa świat zużyty,
z drzew wiatr zdziera barwną odzież,
projekt zimie zleca młodzież.
Przecie strój jest piękny,
na czas chłodu piękna moda,
jesień to zabarwi złotem,
zda się na dziś i na potem.
Warstwa liści, warstwą bieli,
wiatr układa wzór w pościeli,
po co? po co? niech ktoś zgadnie?
żeby wszędzie było ładnie.
Dialog
Zebrał Bóg wszystkie istoty,
ssaki, ptaki, ryby, gady,
w tym i ludzkie też wspólnoty,
do wielkiej stworzeń narady.
Ryby miejsce swe zajęły w stawie,
ptaki na drzewie, ludzie na ławie,
jaszczurki i węże legły w trawie.
Lew spóźniony pyta: „w jakiej sprawie”
Tu wpłynęły skargi, nawet kilka,
od ryb, od zająca i od wilka.
Wzajem skarżą się obywatele,
skarg tu dzisiaj mamy bardzo wiele.
Sprawę wniosły też rodziny
przeciw słowu „te gadziny”,
źle się pisze też na blogu
o sypialni, że „w barłogu”.
Głos zabrały wrony, kruki,
„my z granicy ścisłej sztuki,
by zakazać porównania
ludzkiej mowy do „krakania”.
Ono z uczuć się wywodzi,
w górnolotnych zwrotach ptactwa
i w tym sensie bardzo szkodzi
w ustach ludzi i prostactwa.
Ozwał się też tęgi byk,
by zakazać słowo „ryk”.
Długo mówiła papuga,
jaka w mowie jej zasługa.
Słyszałam, jak pies domowy
odniósł się do ludzkiej mowy,
krzyknął pan do pana „zesobaczył”,
wielokrotnie to zaznaczył.
I podobnie „się ześwinił”,
ma to znaczyć, że zawinił…
naruszają te przypadki
dobro świnki, pieska matki.
Zwierzęta te, co wniosły skargi,
spoglądają trwożnie w stronę ław,
„owszem, między nami są zatargi,
lecz od tego gorsze jest — pif! paf!
Niechaj człowiek z nami stanie w szranki
[mówi rudy lis do koleżanki]
niech podchody ćwiczy i skakanki
i niech żyje, tak jak my, z łapanki”.
Na to drugi lis, nie w ciemię bity,
dobrze przejrzał ludzki zamysł skryty,
„ludzkość też, jak my, z mięsiwa żyje,
ma narzędzia, spryt, ogniste kije.
I jak my rozciąga swoje sidła
nad pogłowiem świnek, kur i bydła
i na sobie też wymusza zyski,
jak bezradne, głodne nasze pyski”.
Lis wywołał wielki głos krytyki,
co do braci większych, ich zasada,
„nam niejasna rządów ich zasada,
brak posłuchu, brak przywódcy stada.
Dziwny, dziwny braci ten gatunek,
dzielą zdobycz, zaraz jest rabunek,
po rabunku, gdy nic nie ma w pysku,
jakiś grzech uznają swój w odzysku”.
Trzeba nam zapytać węża
mówi lew: „on bez oręża,
bez pazurów i bez kłów,
tyś przy Ewie był, teraz mów”.
Wąż podwinął ogon kręty,
skrępowany, bo wyklęty
i na środek tej polany zmierza,
przełknął ślinę, tak się wszystkim zwierza:
„to się stało dawno, dawno w raju,
tam, gdzie pień jabłoni stał na skraju
przepaści, jam się czołgał chociaż bał,
bo zwisało moc tam oślizgłych skał.
Cóż ja widzę, widok zachwyt budzi,
mam nad głową dwoje gołych ludzi,
tak pod drzewem wiadomości stali,
wiedzieć chcieli, jej się obawiali.
Zdał się być za długi czas wahania
między tak i między nie pytania,
myślę, ja im skrócę czas tej męki,
więc szepnąłem: weź do ręki
owoc, co sam w sobie nie ma treści
oprócz smaku, żadnych tajnych wieści.
Smak to tylko język, ust, praktyka,
możesz wypluć, wola to języka.
Niechaj mądry ktoś mój szept prześledzi,
gdzie ukryte grzechu są znamiona,
gdy Ktoś w górze na krawędzi siedzi,
ja otwieram zbawcze swe ramiona.
Ja doradzać wiecznie ludziom muszę
zastępując im w wahaniach duszę.
Duszy głos odległy jest, surowy,
mój łagodny i dla ciała zdrowy.
Niech pająka mówić ktoś nakłoni,
on to wszystko widział, jak na dłoni,
niech raz z pajęczyny się wyplącze,
raz przemówi, do nas się przyłączy”.
Pająk, ten najcichszy ludzki świadek
tak opisał rajski ten wypadek:
„właśnie wtedy Stwórca mówi: ty ich śledź
wtedy mucha zaplątała mi się w sieć.
Usłyszałem Stwórcy głos: idźcie precz!
i poszli, chyba zbędny byłby miecz.
Wstyd był wielki, były łzy, szlochania,
poszli tak jak stali, bez ubrania”.
Odtąd ludziom dają się we znaki
zimno i wciąż zakazane smaki,
z tego przymus pracy też wynika,
nie zrozumie tego część z nas dzika.
W tym to spadkobiercy udział mają,
co tej ludzkiej nędzy nie uznają,
„przybysz z raju niechaj milczy grzecznie,
tutaj my od zawsze, my tu wiecznie”.
W ludzkich żyłach pamięć się przelewa,
tęsknota do raju i do drzewa,
do owoców, do listków nagości,
dawna pamięć raju, krzyk nowości!
Człowiek obcym będąc wśród przyrody,
nagiąć ją zapragnął do swej mody
i tak ciągle z jej rabunku żyje
mówiąc, że to drewno jest niczyje!
Pilnie zmienić w mowie te nawyki,
obcy człowiek, co nie przetrwa chwilki
pośród mrówek, w chłodzie,
on jest dziki!
Dziki, on wśród swoich wznieca krzyki!
Raz on tylko do przyrody wraca,
a pogodzić z faktem się nie może,
kto mu jego piękną wieczność skraca?
Czemu milczysz na tę skargę, Boże?
Jeszcze raz dyskusja rozgorzała,
oto dzicz ktoś wpuścił nam do ciała,
zwierzętom i ludziom bez wyjątku,
każdemu po malutkim zwierzątku.
Ten się w każdym ciele rozpanoszył,
trudno znaleźć, kto by go wypłoszył!
Taką misję Stwórca mu powierzył,
by się z każdym pysznym na śmierć zmierzył!
A na koniec Stwórca się ośmielił
i ujawnił to, co on podzielił,
tu centaura wzór pokazał
w mocy
i syrenek śpiew przywołał
w nocy.
Siły i rozumu dwunatura,
obok rzewny śpiew, że cierpnie skóra,
„każdy z was ma przymiot ten oddzielnie,
tajemnicą to okryte szczelnie.
Niechaj rozum praw swych szuka wszędzie,
bracia mniejsi mają to na grzędzie,
a pomiędzy mój Duch się unosi,
On do raju wszystkich was zaprosi”.
Dziecięcy stres
Gdzieś nad chmurnym
nieba stropem w górze
słychać krzyk żurawia,
jeszcze słowik czeka,
myślą róże,
bocian gniazda nie naprawia.
Tylko słonko
na nieba zegarze
swe spojrzenia liczy,
woła,
wstańcie ze snu gospodarze,
już skowronek piosnkę
ćwiczy!
Spojrzy w ziemię
przydeptana trawka
na ścieżynie kota,
od jesieni
leży tu zabawka,
pełno jest tu jeszcze błota.
Może jeszcze
mała drzemka,
jak u Oli z rana,
przecież ja od wczoraj,
wzorem Przemka,
śpię ubrana.
Nie żądaj od mamy,
od słoneczka,
żeby wyręczali ciebie.
Śpią twe książki,
pusta teczka,
piesek też w potrzebie!
Nie budźcie Oli,
bo Ola wpadnie w stres,
otworzy się chorób brama
na wstrząs, na wstręty,
uczulenie na dres.
Trzeba czekać, aż Ola
wstanie sama!