Wstęp
Dziesięć lat temu zacząłem pisać bloga. Już nawet nie pamiętam co mnie do tego pokusiło. Wydawało mi się, że fajnym pomysłem będzie poprowadzić taki internetowy pamiętnik.
Dosyć szybko blog ukazał jedną z moich głównych wad. Niesystematyczność.
Zapiski ukazywały się nieregularnie. Spisywane głównie wtedy, kiedy sobie o tym przypomniałem, albo naszła mnie na to ochota.
W historii mojego pisania były różne okresy. Czasem udawało mi się napisać coś, w rodzaju serii. Zazwyczaj wtedy, gdy sobie taką założyłem i w jakiś sposób przymusiłem się do jej realizacji. Znajdzie się też ponad roczna przerwa.
Wybrane przeze mnie teksty przeczytałem. Dało mi to obraz dojrzewania, jakie się dokonało w moim życiu. I rzeczywiście, dziesięć lat to dość, by zmienił się styl pisania, by zmienił się sposób myślenia czy postrzegania niektórych spraw.
Co ciekawe (przynajmniej dla mnie) po przeczytaniu wybranych tekstów stwierdziłem, że mimo upływu lat, co do meritum zgadzam się z każdym z nich. Owszem. Tu i ówdzie dokonałem drobnych poprawek. Trochę pozmieniałem szyk zdań, podrasowałem stylistykę. Tu i tam dodałem przecinek czy inny znak interpunkcyjny. Ale poza tego typu kosmetyką, nie zmieniałem zasadniczej treści.
Teksty, które tu trafiły są różne. Niektóre z nich to luźne przemyślenia, związane z jakimiś wydarzeniami czy sytuacjami. Inne są komentarzami do przeczytanych tekstów. Jeszcze inne to szkice kazań, które kiedyś wygłosiłem.
Był taki moment, w którym chciałem każdy tekst opisać datą powstania, ale kiedy byłem w połowie, komputer się wyłączył, a praca się nie zapisała. Poddałem się, bo w sumie nie mam przekonania, czy jest to aż tak potrzebne.
Z moich zapisków powstała więc ta oto książeczka, która — mam taką nadzieję — stanie się ciekawą lekturą.
Miasteczko Śląskie, 4.04.2022
Niech cię Pan błogosławi i strzeże…
Niech cię Pan błogosławi i strzeże. Niech Pan rozpromieni oblicze swe nad tobą, niech cię obdarzy swą łaską. Niech zwróci ku tobie swoje oblicze i niech cię obdarzy pokojem. (Lb 6, 24—26)
Takie zwyczajne, niczym nie wyróżniające się słowa z Księgi Liczb. Niby tylko dobre życzenia. Ale jeśli spojrzeć na kontekst, na to, że Liturgia wybiera je do odczytania w pierwszym dniu roku kalendarzowego, to dochodzi się do wniosku, że warto chwilę im poświęcić.
Niech cię Pan błogosławi i strzeże. Czy dziś mamy jeszcze świadomość tego, czym owo błogosławieństwo, którego Bóg, nakazuje udzielać Aaronowi jest? Czy w ogóle jeszcze zwykliśmy traktować je jako coś potrzebnego i wartościowego? Pytanie to rodzi się, kiedy od strony ołtarza spogląda się na kościół i ludzi, którzy z niewiadomych przyczyn wychodzą przed jego udzieleniem. Pewnie nie mają ochoty wysłuchiwać ogłoszeń, które zazwyczaj je poprzedzają… Tylko, czy warto tracić tak cenny dar, bo nie mamy czasu, czy ochoty na słuchanie o tym, co w najbliższym czasie wydarzy się w parafii?
Błogosławieństwo. Szczególny dar łaski Bożej, niosący — co zresztą wynika z jego nazwy — dobro i szczęście. Zaczyn dobra i szczęścia, który ma moc przemienić nasze życie, jeśli podejmiemy z nim współpracę. Niestety nie działa automatycznie, jakbysmy może nie raz chcieli. Wymaga też czegoś od nas. Naszego wkładu, polegającego na trosce o czyste serce i rozwijanie tej łaski, którą otrzymaliśmy. Jest to trudne, bo najczęściej nie potrafimy określić: o co może chodzić. Dlatego najlepszym co możemy uczynić, jest troska o życie zgodne z Ewangelią.
Niech Pan rozpromieni oblicze swe nad tobą, niech cię obdarzy swą łaską. Owo rozpromienienie oblicza Bożego, może wydawać się tylko czczą metaforą. Bo jak Bóg może rozpromienić swoje oblicze? I to jeszcze konkretnie nade mną? Jest to jednak obraz, który łatwo sobie nam wyobrazić. Potrafimy powiedzieć o ludzkim obliczu, że jest rozpromienione. Kojarzymy to sformułowanie z radością, szczęściem, życzliwością… Zapominamy jednak, że jest ono przeważnie zaraźliwe. Bo czy potrafisz się nie uśmiechnąć, gdy ktoś uśmiecha się do Ciebie? To tak naturalny odruch, że jego brak jest podejrzany.
Niech zwróci ku tobie swoje oblicze i niech cię obdarzy pokojem. To chyba najważniejsze z tych błogosławieństw i życzeń. Szczególnie w dzisiejszych czasach. Czasach, w których nam tego pokoju zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz brakuje.
Zresztą, bardzo często sami się go pozbawiamy. Odwykliśmy od zachowywania ciszy (w czym niestety nie jestem wyjątkiem). Otaczamy się hałasem telewizorów, komputerów, Internetu, muzyki puszczanej wprost do ucha z mp-trójek, czy komórek. Zresztą same komórki, które przyrosły już niemal do naszego życia, także są generatorami braku pokoju. Wszystko to, co wymieniłem powoduje w nas rozgardiasz, rozbicie i rozwarstwienie. Nie potrafimy się przez to na niczym skupić, jesteśmy rozdrażnieni…
Zupełnie pomijam tu jeszcze jedno, bodaj najistotniejsze źródło niepokoju. jest nim GRZECH. Wbrew pozorom, grzech jednak istnieje i tak, jak uczyli nas kiedyś na katechezie zrywa więź z Bogiem — źródłem i dawcą pokoju. I co najgorsze, działa to jak rozbieg skoczni narciarskiej — im dalej, tym szybciej; im więcej grzechu, ty mniej pokoju, tym więcej frustracji i rozbicia. Tak działa zło.
Co więc możemy zrobić — otworzyć się na dar Bożego błogosławieństwa! Przyjmować je i współpracować z nim. Ono pozwoli nam osiągnąć stan wewnętrznej równowagi i pokoju, co w bardzo konkretny sposób odbije się naszym codziennym i zwyczajnym życiu.
Niech więc CIĘ Pan błogosławi i strzeże, niech Pan rozpromieni oblicze swoje nad tobą, niech cię obdarzy swą łaską. Niech zwróci ku tobie swoje oblicze i niech cię obdarzy pokojem.
O radości
Chwilę temu napisałem, że od rana trzyma mnie nastrój filozoficzny. Pisząc coś takiego myślę po prostu, że od rana nachodzą mnie różnego rodzaju myśli i refleksje.
Źródła tego mojego dzisiejszego przemyśliwania są przynajmniej dwa.
Pierwsze to tekst św. Pawła z Listu do Filipian: Radujcie się zawsze w Panu; jeszcze raz powtarzam: radujcie się! (Flp 4,4). Drugie to niewątpliwie z lekka trącąca „dołem” refleksja nad tym, jak ta radość wygląda dziś w ludzkim życiu.
Obserwacja moja jest taka, że w większości spotykanych przeze mnie ludzi radości zwyczajnie nie ma, albo skrywa ją głęboko. Tak, jakby było powodem do wstydu to, że jest coś, co przynosi nam radość.
Ja z natury mam tak, że przez świat idę z uśmiechem przyklejonym do twarzy — bo inaczej nie potrafię.
Jest coś, co mnie szokuje. — Zgorszenie uśmiechem. TAK! Dokładnie tak…
Nie wiem skąd i nie wiem dlaczego, ale doświadczyłem już przynajmniej kilkukrotnie, że ktoś zwracał mi uwagę na fakt, że za bardzo się uśmiecham w kościele. Że to przecież gorszące jest i w ogóle. Że jak ja takie zachowanie potem dziecku mam wytłumaczyć — bo to jest nienormalne. A tak na prawdę to poważny powinienem być śmiertelnie i nie łamać schematów, bo dobrze jest jak jest.
No cóż. Przekorny podobno byłem zawsze, a w tej sprawie jetem na pewno.
Po pierwsze — mam św. Pawła i jego wołanie Radujcie się… Wołanie jak najbardziej sensowne, sprawiedliwe i do rzeczy, biorąc pod uwagę powód radości, jaki nam Apostoł podaje. Radujcie się w Panu! — Jeśli to mało jasne to dopowiem prościej. Radujcie się w Chrystusie. Radujcie się z Chrystusem i radujcie się samym Chrystusem.
W tym miejscu mała dygresja.
Stając przy ołtarzu najczęściej widzę przed sobą miny ludzi śmiertelnie poważnych. Obrazek dla mnie jak najbardziej codzienny. Od jakiegoś jednak czasu w kontraście do tego przypomina mi się scena z „Zakonnicy w przebraniu”. Kiedy się już „siostrzyczka Dolores” pogodziła z habitem i zaczęła prowadzić klasztorny chórek. Scena w której po występie, jeszcze za „starej” szefowej, (którego zresztą nie dało się słuchać), siostrzyczki stają w kościele, śpiewają czysto i od tego czystego śpiewu wchodzą w typowo gospelowy wybuch radości. Co więcej, ludzie na ulicy, słysząc ten radosny śpiew po prostu wchodzą do kościoła i zostają już do końca.
Podparcie do mojego maniakalnego uporu w tym, że uśmiech, to raczej objaw zdrowy znalazłem tam, gdzie się go nie spodziewałem. U Benedykta XVI. Wziąłem sobie za postanowienie, już w seminarium zresztą, że będę się starał być w miarę na bieżąco z aktualnym przepowiadaniem papieskim. Idzie to czasem jak pisanie bloga — opornie, ale czytam wszystko.
W ramach nadrabiania zaległości, przeczytałem orędzie na Światowy Dzień Młodzieży 2012. Pierwsze co mnie powaliło na kolana to jego tytuł, czyli cytat z Flp 4,4. A jakże… A potem kilka słów, w sumie zaraz w drugim akapicie:
Radość jest w istocie centralnym elementem doświadczenia chrześcijańskiego. Widzimy też wielką siłę przyciągania, jaką ta radość posiada: w świecie często naznaczonym smutkiem i niepewnością jest ona ważnym świadectwem piękna i niezawodności wiary chrześcijańskiej. (B XVI)
Odpadłem czytając. Dlaczego — pierwsza myśl jaka mi przyszła do głowy brzmiała: JESTEM NORMALNY. To całkiem normalny objaw, że ciesze się tym, że codziennie sprawuję Eucharystię, że cieszę się spotkaniem ze Zbawicielem, że cieszę się tym, że On mnie kocha. Kocha bardziej niż ja będę kiedykolwiek potrafił kochać Jego. I jest to normalne, że ta radość się uzewnętrznia, a nie zostaje we mnie.
Pozostaje mi boleć nad tymi, którzy tego nie czują…
I jeszcze jedno, też zasłyszane: Dziś potrzeba nam radosnych świadków wiary. — To jest chyba najważniejsze. Bo jak działali Apostołowie — tylko radością ze Zmartwychwstania, którą dzielili się z ludźmi. I my także, jeśli chcemy być autentyczni jako chrześcijanie, to nie możemy się wstydzić tego, że przeżycie spotkania z Jezusem przynosi nam realną radość i namacalnie odczuwalne szczęście.
Co więc na koniec tego chaosu! RADUJCIE SIĘ i nie wstydźcie się tego! Bo jeśli waszą radością jest Chrystus, to waszą radością przyciągniecie innych do niego!
Widzieć
Doświadczam czasami szczególnego wrażenia, że patrzę na świat inaczej niż wszyscy. Co dziwne, nie chodzi tutaj o to, że mam słaby wzrok, ograniczony potężnymi szkłami okularowego wizjera. To nie to.
Wczoraj na przykład siadłem sobie i zacząłem myśleć, że Mikołaj się zbliża i że ta okoliczność zrodzi konieczność przygotowania prezentów dla grona najbliższych, bliskich i takich, którzy po prostu powinni je ode mnie dostać. Co tu zrobić? Pomysłu jak nie było tak nie ma, ale dla wspomożenia procesu myślowego wziąłem jakiś pusty zeszyt, moje pióro i stawiałem sobie jakieś tam kreseczki, myśląc konkretnie o jednej z moich grup. Pióro początkowo miało być do robienia notatek, na temat tego co ewentualnie kojarzy mi się z daną osobą i co mogę jako prezent dla niej „urzeźbić”. Wyszła z tych notatek moich całkiem niezła kolekcja dość sympatycznych rysunków, ludzi widzianych „moimi oczami”.
Nic szczególnego niby, ale zdałem sobie sprawę, patrząc na niektóre z nich, że moje myślenie o poszczególnych ludziach, oparte raczej o doświadczenie niż szczególną jakąś pamięć do ich cech, zachowań i wyglądu, przynajmniej w kilku wypadkach dało początek wizerunkowi przeciwnemu do tego, jaki oni sami wokół siebie kreują.
Pojawia się w tej myśli temat masek, które ludzie tak chętnie kreują i zakładają. Takie niestety mam doświadczenie, że często spotykam ludzi, którzy dla iluzorycznej wygody chowają siebie, a pokazują oblicze stworzone dla szerokiej publiczności.
Na szczęście tego typu zachowania można zauważyć. Aby się to udało, najczęściej wystarczy podnieść wzrok ponad obrys własnego „ja”, własnych problemów i własnych pomysłów.
Ba, jakże często w tym momencie, gdy nam się to udaje, pierwszym co widzimy jest ręka przyjaciela, wyciągnięta od tak dawna, że pokryta metaforyczną pajęczyną i kurzem. Ręka przyjaciela który tylko czekał na ten moment, by nam ją podać i pokazać — „Nie bój się, nie jesteś sam.”
Coraz częściej poddaję się wrażeniu, że to co mnie otacza, całe to pole masek, to efekt strachu. Strachu przed światem, który nie znosi „inności”, „indywidualności”; przed światem, który mówiąc o wolności i wyrażaniu siebie, tak na prawdę wtłacza w foremkę, której zadaniem jest upodobnienie wszystkich do pierwotnego, takiego samego i bardzo często byle jakiego modelu. Modelu, który bezmyślnie, bezrefleksyjnie przyjmuje to, co się jemu podaje jako wzorcowe, modne, fajne, cool i trendy…
Patrze na te moje wczoraj narysowane „ludziki”. Niby wszystkie na jeden model, niby wszystkie według tego samego wzoru, a przecież każdy inny, każdy indywidualny. Każdy wyrażający inną osobę, inny charakter, czasami jakiś talent. Jedne to wspomnienia wydarzeń, inne wyrażają odczucia i wrażenia jakie dana osoba na mnie wywarła… A każdy jest świadectwem tego, że można dostrzec coś pod przykryciem, że każdy człowiek, to tak na prawdę wielka tajemnica, zderzenia Bożego obrazu w nim ukrytego i wykończenia, jakie nadaje mu życie. Tylko trzeba to widzieć.
…i odpuść nam nasze winy…
…jako i my odpuszczamy naszym winowajcom.
Ostatnio przypomniała mi się jedna z książek, które przeczytałem jeszcze w seminarium. „Przebaczenie i pojednanie. Przebaczyć samemu sobie.” (Wiem że oba te zwroty były w tytule, ale nie pamiętam totalnie w jakiej kolejności. Jej autorem był benedyktyn, o. Anselm Grün. Pamiętam, że wtedy bardzo mnie urzekła.
Zwracała uwagę na to, co było dla mnie wówczas problemem. Na kwestie pogodzenia się z tym kim jestem i jaki jestem, jako podstawową dla dalszego sensownego rozwoju swojego „ja”.
Okazuje się, że wcale nie jest bez znaczenia co siedzi w moim sercu. Okazuje się, że bardzo ważne jest to, jak bardzo potrafimy się nie raz „zacietrzewić”, gdy czujemy się skrzywdzeni. Siedzi taka krzywda w naszym sercu, jak gwóźdź jakiś. Bolało jak nam go wbijali, to ruszać go nie chcemy, żeby przypadkiem nie zabolało znowu, kiedy będziemy go wyciągać. Przyzwyczajamy się z czasem do tego gwoździa tak bardzo, że przestajemy go zauważać. A on sobie w nas siedzi, a siedząc niezauważony zaczyna rdzewieć i zatruwać okolicę.
Dla usprawiedliwienia tej oczywistej głupoty, jaką jest łażenie po świecie z gwoździem w sercu, upieramy się potem przy twierdzeniach, które istnienie tego naszego gwoździa maja usprawiedliwić. Kierujemy uwagę najczęściej na tego, kto nam tego gwoździa w serce wbił. I tak, zaczynamy w sobie pielęgnować niechęć do drugiego człowieka. Jest usprawiedliwiona, a jakże — przecież on nas skrzywdził, wbił nam tego gwoździa, a to bolało i teraz nie chcemy mieć z tym człowiekiem niczego wspólnego.
Nie wiem, czy ta postawa jest bardziej strachem, czy czymś innym. Wiem za to, że prowadzi ona do pogłębienia rozłamu pomiędzy ludźmi. Bo faktem jest, że czasami ktoś nas rani. Jest też faktem, że czasami to my kogoś ranimy. Czasami świadomie, czasami nieświadomie. Czasami okrutnie boleśnie, innym razem tak zwyczajnie i wcale nie mocno. Pytanie jakie się we mnie rodzi, to pytanie o to, co będzie, jeśli za każdym taki zranieniem pozostawię w sobie takiego „gwoździa” i będę korzystał z niego do usprawiedliwiania tego, że ja też, swoim zachowaniem ranię innych?
Bo co było najciekawsze w całej tej lekturze i co utkwiło mi w głowie po dziś dzień: Że tak na prawdę, człowiek jeśli nie przepracuje swojego zranienia, jeśli nie zdobędzie się na bolesne, ale skuteczne wyciągnięcie swojego „gwoździa”, z czasem zacznie takie same „gwoździe” wbijać innym i nawet nie zauważy, że to robi, a jeśli zauważy, to uzna, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.
I teraz należało by przejść wreszcie do tytułu.
Zasadę działania w sytuacjach, w których zostaliśmy zranieni, Jezus określił w słowach modlitwy „Ojcze nasz”. W prośbie o odpuszczenie naszych win, gdzie wyraźnie wskazuje, że pierwszym krokiem do tego, jest to, że najpierw sami musimy zdobyć się na odpuszczenie tych win, które ludzie mają na sumieniu przeciwko nam. To jest rudne, bo w momencie, gdy decydujemy się na to, tracimy zupełnie usprawiedliwienie dla hodowania w sobie „gwoździa”, z którym w międzyczasie zdołaliśmy się przecież zaprzyjaźnić. Tracąc zaś usprawiedliwienie, musimy zdecydować się na ból, jaki wywołuje operacja przebaczenia i odrzucenia złości.
I tu przychodzi najnaturalniejsza rzecz na świecie — strach przed bólem. Boimy się tego co nastąpi, boimy się, że zaboli to bardziej niż zranienie, które otrzymaliśmy za pierwszym razem. I dlatego wolimy zostawić to taj jak jest, bo przecież „jest dobrze” więc po co się silić na coś nowego, jeśli nawet nie ma pewności, że nowe znaczy lepsze.
…jako i my odpuszczamy… Ten warunek spędza mi nie raz sen z powiek, bo wiem, jak trudno jest przebaczyć. Jak trudno jest dać człowiekowi drugą szansę, jeśli jestem zawiedziony, kiedy nie znajduję pocieszenia w tym zranieniu, którego sam doświadczyłem. A jednak, jeśli nie przebaczę, to jakże sam mogę się przebaczenia domagać? Wiem jednak, że przebaczenie jest doświadczeniem oczyszczającym, że daje wolność, jakiej nie da się zaznać w innych okolicznościach. Że pozwala na zbudowanie pięknego ogrodu na gruzowisku nawet największej krzywdy z tych których doświadczyłem. I mam w tym niesamowity wzór. Bo spoglądając na krzyż zawsze słyszę: Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą co czynią. — I wtedy pytam sam siebie: A JEŚLI CI, CO MNIE ZRANILI, TEŻ NIE WIEDZIELI?
Dobra Nowina
Tak tłumaczy się słowo „Ewangelia”.
I w związku z tym ciekawostka: Jaki jest dziś ideał jej głosiciela? Przynajmniej u starszego pokolenia ludzi nazywających się wierzącymi…
Człowiek stateczny, stonowany, wręcz smutny. Taki, który z kamienną twarzą wypowie słowa Ewangelii, z jeszcze poważniejszą, słowa kazania. Który przejdzie z kamienną twarzą przez kościół, lekko tylko skłaniając się statecznym paniom w kapeluszach, skarci dzieci, które są dziećmi, więc wiercą się, gadają i śmieją, szczególnie jeśli pozbawione są opieki rodziców… Taki, który swoim chłodem zabija żar Słowa, które ma głosić?
Człowiek, który rozdziela komunię przyjmujący wyraz twarzy oficera wywiadu, wydzielającego swoim podwładnym tabletki z trucizną na wypadek, gdyby zostali złapani?
Ja się pytam jednak, czy to jest ideał głosiciela „Dobrej Nowiny”? Pytam dalej: Czy Apostołowie taką surową powagą przekonywali rzesze?
Dlaczego tak często uśmiechnięty ksiądz staje się zgorszeniem dla niektórych ludzi? Dlaczego fakt, że dla kogoś słowa: „Dobra Nowina” są źródłem wewnętrznej radości, która promieniuje zadziwia?
Czyż nie jest to po prostu autentyczne, że człowiek, który w Słowie Bożym, prawdziwie spotkał Jezusa, jest radosny i tę radość przeżywa? Więcej, że tą radością się dzieli?
Dziś podczas rorat opowiadałem dzieciom o zakochanej w Jezusie Słudze Bożej Antoniecie Meo. O sześcioletniej, wesołej, żartobliwej dziewczynce, która kazała swojej mamie zapisywać listy do Jezusa, pełne dziecięcej czułości, wrażliwości i radości.
Jakżeż to się różni od obrazu naszych świątyń. Ona cieszyła się po prostu, że Jezus ją kocha i tym swoim dziecięcym szczęściem chciała się dzielić. A my? Poważni dorośli, skupieni na tym, co wypada, a co nie wypada. Zastanawiający się nad normami zachowania, wytyczającymi coraz to nowe granice. Czy bylibyśmy jeszcze do tego zdolni?
Wysławiam Cię Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom. Mt 11, 25—27
Taka Ewangelia temu towarzyszyła. Gorsząca, bo wskazująca, że nasza ludzka mądrość, że nasza ludzka wiedza, którą tak hołubimy, którą tak cenimy i stawiamy prawie na równi z Bogiem nie raz, okazuje się niczym wobec Jego tajemnicy. Ja bym to nawet rozszerzył, na naszą wystudiowaną sztuczność, pełną zimnokrwistej powagi, pozbawioną radości.
Apostołowie, o których już wspomniałem, nie zdobywali wierzących wielkimi teoriami i powagą, a autentyczną radością i entuzjazmem spotkania ze Zmartwychwstałym, wypływającymi z Ducha Świętego. Tego autentyzmu potrzebujemy też dzisiaj. I mówię po raz kolejny, zdecydowane nie, tym wszystkim, którzy zakazują okazywać radość z przeżywania Ewangelii, jako Radosnej, Dobrej Nowiny na co dzień. Dlaczego? — Bo tylko autentycznie radosny człowiek, będzie autentycznym i wiarygodnym świadectwem tego, że Ewangelia, daje prawdziwe szczęście!
Czas…
Jedną z najbardziej dobijających odpowiedzi, jakie możemy dziś usłyszeć od drugiego człowieka są słowa: „nie mam czasu”. Mnie w każdym bądź razie te słowa najzwyczajniej w świecie drażnią.
Nie mam czasu — odpowiedź dobra nieomal na wszystko. A przecież, człowiek czasami nie potrzebuje od nas niczego więcej, jak tylko tego, byśmy poświęcili mu choć chwilkę! Dlatego, tak pięknymi wydają mi się słowa, które dawno temu zapisałem sobie w zeszycie, a których autorem jest podziwiany przeze mnie o. Leon Knabit OSB.
Mam wolne pięć minut, to chociaż kwadrans mu poświęcę i pół godziny z nim posiedzę.
Zmora każdego matematyka takie zdanie. Logicznie się kupy nie trzyma i właściwie propaguje rzeczywistość, która jest niemożliwa do udowodnienia żadnym wzorem, czy działaniem. I chwała Bogu, bo nie o matematykę, fizykę i całą resztę ścisłych nauk tutaj chodzi.
W jednym, skądinąd prostym zdaniu, zwyczajny-niezwyczajny mnich, podaje zasadę wszelkiego oddziaływania człowieka na człowieka. Zasadę, która mówi: „Jeśli przychodzi do mnie człowiek, który chce porozmawiać, to powinienem schować zegarek baaaaardzo głęboko do kieszeni i dać mu tyle czasu ile on potrzebuje.”
Dlaczego czas? A choćby dlatego, że nawiązanie więzi, zbudowanie zaufania — koniecznego do szczerej i otwartej rozmowy — wymaga CZASU. To nie przychodzi sobie ot tak!
Taka jest logika miłości, którą w swoich słowach ukrywa o. Leon.