E-book
14.7
drukowana A5
53.95
Wzgórze Zemsty

Bezpłatny fragment - Wzgórze Zemsty

Tom drugi trylogii „Oblicza Starożytnych"


5
Objętość:
247 str.
ISBN:
978-83-8369-860-1
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 53.95

Moim ukochanym synom.

Wojtku, Janku,

tę książkę dedykuję Wam.

Prolog

Dziesięć lat przed bitwą o Groeteburg

Był piękny, słoneczny dzień. Błękitne niebo było prawie bezchmurne — jedynie kilka długich, potarganych, białych chmurek, przywodzących na myśl rozlane na blacie stołu mleko, unosiło się leniwie nad szeroką, górską doliną, przytuloną do podnóża wysokich, skalistych gór. Białe czapy śniegu na ich szczytach odbijały promienie słoneczne, tak, że Asfala zmrużyła czarne oczy. Otarła dłonią pot z czoła. Dzień był piękny, co u podnóża Gór Krwawych o tej porze roku było raczej rzadkością — była przecież jesień, a ta niezwykła rozpieszczać mieszkańców górskich plemion zamieszkujących tę krainę. Wyprostowała się, aż strzeliły stawy. Głęboko wciągnęła powietrze w płuca, ciesząc się słońcem i delikatnym, świeżym wietrzykiem, muskającym policzki i targającym kosmyki długich, czarnych włosów, w większości skrytych pod długą, wyszywaną w kolorowe kwiaty, chustą. Była młodą, silną, zgrabną, zahartowaną ciężką pracą, dwudziestoletnią kobietą, prawdziwą córą swego ludu. Czarne jak smoła oczy, spoglądające spod długich rzęs, zlustrowały dolinę poniżej. Spiczaste dachy kilkunastu długich, drewnianych domów rodzimej wioski pokrywały stok, w tym jej rodzinny, widoczny ze skraju lasu, na prawym stoku doliny, zaraz nieopodal małego, kamiennego mostu, wzniesionego nad pobliskim, górskim strumieniem, zwanym przez jej lud Modrym. Już miała schylić się po upuszczoną wiązkę chrustu, po który ojciec wysłał ją do lasu, gdy to usłyszała. Powietrze nad jej głową, zaszumiało. Dźwięk, przywodzący na myśl odgłos wachlujących powietrze ogromnych skrzydeł, dobiegł wyraźnie znad wierzchołków pobliskich świerków. Uniosła głowę zaskoczona. Ogromny cień, przemknął nad jej głową, zataczając krąg i przysłaniając na chwilę światło słoneczne. Asfala nie była strachliwa — trudy życia i liczne niebezpieczeństwa życia w górach zahartowały ją, aby nie bać się byle czego, a jej lud znany był z odwagi, wytrwałości i determinacji, ale mimo to, poczuła zimne macki strachu, pełzające jej po karku. Rozejrzała się nerwowo dookoła, wypatrując niebezpieczeństwa. Sosny iglastego lasu, do którego się wybrała po drewno, targane górskim wiatrem, szumiały cichutko, skrywając z powodzeniem, to, co się wśród nich ukryło. Asfala, zagryzła wargi i podjęła decyzję. W górach nie wolno było okazywać lekkomyślności i brawury. Poczerniałe kości takich głupców, czasami napotykane przez jej lud, gdy puściły śniegi okolicznych przełęczy, były wystarczająco przekonywującym dowodem. Nie oglądając się na porzuconą wiązkę chrustu, poderwała się do biegu, kierując się w stronę pobliskich domostw w dole doliny.

Coś przeleciało z impetem, zaledwie kilka metrów nad jej głową. Ogromny cień, przysłonił słońce. Dziewczyna odruchowo przyklękła, zasłaniając głowę ramionami. Poczuła pęd powietrza, wzbudzonego ogromnymi skrzydłami, niczym u wielkiego, drapieżnego ptaka. Mimowolnie krzyknęła, na chwilę zamykając oczy. Coś wylądowało przed nią, a było na tyle duże, że drobne kamienie i okruchy ziemi, wzbudzone pędem powietrza ogromnych skrzydeł, wyleciały w powietrze. Zapanowała cisza.

Asfala, skulona na ziemi, otworzyła oczy, spoglądając przez dziurę między zasłaniającymi głowę i twarz ramionami.

— Och… — wyrwało się z jej ust, gdy oczom ukazała się ogromna sylwetka, potężnej, uskrzydlonej istoty. Była niemal dwukrotnie większa od dorosłego mężczyzny. Umięśnione, choć szczupłe ciało o alabastrowej skórze, było nagie, nie licząc krótkiej sukni, spiętej pasem, uszytej z przepięknie zdobionego złotą nicią, delikatnego materiału, opadającej na silne uda istoty. Piękna, podłużna twarz o wystających kościach policzkowych zwrócona była prosto w stronę dziewczyny, a długie, złote włosy, rozpuszczone na ramionach i sięgające prawie do pasa, targał wiatr. Ogromne skrzydła, niczym u drapieżnego ptaka, rozprostowały się na pełną długość, przysłaniając jej całkowicie widok. Promienie słońca, skrytego za plecami tej potężnej istoty, padając na jej ciało, potęgowały otaczającą istotę aurę siły i majestatu.

— Spójrz na mnie, Asfalo — silny, melodyjny głos, rozciął ciszę.

Dziewczyna nigdy nie słyszała podobnego. Każde słowo wręcz promieniowało mocą, a jednocześnie brzmiało kojąco, niczym balsam dla duszy. Miała wrażenie, że głos tej istoty dociera do najgłębszych zakamarków jej duszy. Otworzyła oczy.

Ogromne, złote oczy, pozbawione źrenic wpatrywały się w nią uważnie. Ich gorejący blask był nie do zniesienia, przewiercał na wylot. Dziewczyna poczuła jak robi się jej gorąco w środku, a serce zaczyna bić jak szalone.

— Ere… Ere’tar — zdołała wykrztusić — tyś jest Ere’tar!

Chciała uklęknąć, oddać pokłon, jak było to w zwyczaju, ale nie była w stanie. Nogi miała niczym z waty. Poczuła, jak robi jej się ciemno przed oczami i osuwa się na mokrą, leśną ściółkę. Długie ramiona boskiej istoty, oplotły jej zgrabne ciało. W ułamku sekundy znalazł się przy niej. Jego silne ręce uniosły ją niczym dziecko. Poczuła silny zapach piżma, a jego gorejące złotem oczy, znalazły się kilka centymetrów przez jej własnymi. Czuła ciepło jego alabastrowego ciała, ogromną moc, otulającą jego silne ciało niczym aura. Ere’tar wpatrywał się w jej oczy, przewiercając ją wzrokiem, jakby czegoś szukał w zakamarkach jej duszy. Asfala była kobietą. Czuła, że w tym spojrzeniu, jest coś więcej, niż tylko zainteresowanie. Zalała ją fala gorąca, niczym fala tsunami, o której opowiadał jej kiedyś ojciec, gdy zrozumiała, co właśnie ma miejsce.

— Panie… — wydusiła ostatkiem siły woli, niemal walcząc z sobą — jesteś bogiem, a ja…

— A ty, Asfalo — przerwał jej skrzydlaty o gorejących złotem oczach — a ty, jesteś wyjątkowa.

Pochylił głowę. Ich usta spotkały się. Asfala poczuła, jak całe jej ciało przeszywa dreszcz, jakiego nie czuła nigdy wcześniej i zapewne już nigdy nie będzie jej dane doświadczyć ponownie. Zamknęła oczy, gdy jego silne ramiona delikatnie położyły ją na trawie, a on sam, otoczył ją swoimi skrzydłami, całując jej szyję i schodząc niżej. Westchnęła w uniesieniu, poddając się chwili, a świat zawirował.

Gdzieś w oddali zawył wilk.


Dziewięć miesięcy później

Mordar siedział przy palenisku swego długiego domu, na dużym, drewnianym krześle, służącym mu, jako wodzowi plemienia, za tron i popijał z kufla. Chrząknął. Miód był dobry, zdecydowanie lepszy niż w latach poprzednich, ale o dziwo, nie poprawiało mu to humoru. Głośne odgłosy rodzącej kobiety, dobiegające do jego uszu z drugiego końca chałupy, częściowo odgrodzonego od centralnego pomieszczenia wiklinową siatką, nie pozwalały na myślenie o czymkolwiek innym. Nerwowo zmiął przekleństwo w ustach i rozejrzał się po kompanach, siedzących przy jego ogniu. Ich ogorzałe twarze, twardych ludzi o twardych skórach i mężnych sercach, wyrażały te same uczucia, co jego — niecierpliwość, gniew, wstyd, ale może przede wszystkim, strach. Bowiem to, co właśnie miało miejsce, wbijało zimne ostrza lodowatego strachu prosto w serca tych twardych mężczyzn o czarnych jak noc oczach i włosach. Patrzyli po sobie, łypiąc spod krzaczastych brwi, nerwowo ściskając swe kufle, raz po raz pociągając solidny łyk piwa.

Krzyki rodzącej nasiliły się. Kilka miejscowych kobiet, przyjmujących poród, głośno zachęcało leżącą kobietę do zwiększenia wysiłku. Ta najwidoczniej posłuchała, bo jej krzyki spotęgowały się, wzbijając pod dach długiego domu wodza, mieszając się z unoszącym się ku otworowi w dachu dymem paleniska.

— Szlag… — jeden z mężczyzn nie wytrzymał i wstał. Nerwowo zaczął przechadzać się wokół paleniska, spoglądając niecierpliwie raz po raz w kierunku pobliskiego legowiska, zza którego dochodziły donośne krzyki rodzącej kobiety i głosy towarzyszących jej kobiet.

— Spokojnie, Grodgarze — uspokoił mężczyznę wódz — wszystko będzie dobrze. Jest… wybranką.

Na dźwięk tego słowa, mężczyźni spojrzeli po sobie, zagryzając nerwowo wargi. Zaszumieli. Cała ta sytuacja, była nie do pomyślenia. Gdy dziewięć miesięcy temu, okoliczne dzieci, znalazły Asfalę, córkę Grotgara, na skraju pobliskiego lasu, nagą, rozpaloną i ledwo żywą, nikt nie wiedział, jakie problemy z tego wynikną. Mordar skrzyknął drużynę i ruszył przeczesać okoliczny las, podejrzewając rajd jednego z okolicznych górskich plemion, które czasami napadały na te ziemie i kobiety, ale nikogo nie znalazł. Za to prawda szybko wyszła na jaw, wraz z rosnącym z każdym tygodniem brzuchem kobiety. We wsi zawrzało. Domagano się wyjawienia, kto jest ojcem. Prawo plemienia Kruków było jasne i za taki akt bezeceństwa groziło wygnanie, a w srogiej krainie gór, był to praktycznie wyrok śmierci, zarówno dla kobiety jak i dziecka. Asfala nie była głupia, wiedziała, co jej grozi. Opowiedziała, zatem swą historię, po wysłuchaniu, której w domu wodza zapadła głucha cisza, przerywana jedynie strzelaniem dopalających się w ognisku szczap.

A potem zapanowało pandemonium, które ani chybi skończyłoby się dla kobiety tragicznie, gdyby nie reakcja Varysy, miejscowej szamanki. Ta, przyjrzawszy się Asfali uważnie, lub też ufając sobie tylko znanym czarom, podjęła decyzję — jeśli opowieść dziewczyny jest prawdziwa, dziecko będzie dowodem, a wtedy nie można go odrzucić, bez sprowadzenia na plemię zagłady ze strony Ogan’ve, Trójcy, ale jeśli dziecko będzie zwyczajne, ludzkie, wtedy dziewczynę należy czym prędzej wygnać, karząc za bluźnierstwo i kłamstwo.

Zatem czekali. Czekali długie miesiące, a brzuch kobiety rósł. Dnie dłużyły się niemiłosiernie, aż w końcu nadszedł ten dzień. Dzień porodu.

Mordar, wstyd przyznać, miał cichą nadzieję, że może poród się nie powiedzie i problem owej nieprawdopodobnej boskiej interwencji, który niemiłosiernie komplikował jego proste życie, rozwiąże się sam, ale… cóż, krzyki rodzącej kobiety były najlepszym dowodem, że najwyraźniej bogowie w swej przewrotności, mają wobec niego i jego plemienia inne plany.

Nagle, do pełnych bólu i cierpienia krzyków rodzącej Asfali oraz głosów przyjmujących poród kobiet, dołączył… żałosny płacz niemowlaka, który zdołał w końcu wyrwać się na ten świat. Mężczyźni poderwali się na równe nogi i szybkim krokiem zbliżyli do leża. Mordar, odruchowo ściskając wciąż w dłoni kufel piwa, wychylił się nad wiklinową siatką i spojrzał w dół.

Dziecko, chłopczyk, jak błyskawicznie ocenił wódz, był wyjątkowo duży jak na nowonarodzonego, ani chybi ważąc ponad dziesięć funtów, leżał na rękach jednej z kobiet, rumiany i poplamiony krwią. Darł się w niebogłosy, gdy ta obmywała go zamoczoną w wodzie tkaniną, obracając w rękach.

— Na bogów! — Mordar krzyknął z przejęcia, gdy kobieta obróciła niemowlaka przodem i ujrzał twarz noworodka. Kufel wyleciał mu z dłoni i potoczył się po klepisku, rozlewając zawartość. Mężczyźni krzyknęli w nabożnym strachu. Co niektórzy uklękli, zmawiając krótką modlitwę. Skóra dziecka, teraz obmyta i wyraźnie widoczna w świetle kilku pochodni, była alabastrowa, a oczy noworodka, jeszcze półprzymknięte i ledwo widoczne, były koloru czystego złota. Ich blask, przebijał się przez powieki, niczym światło latarni.

Mordar uderzył się pięścią w pierś, zwyczajem swego ludu, pochylił się i przyjął na ręce kwilącego niemowlaka o złotych oczach. Grotgar, stojący po prawicy wodza, wpatrywał się w Mordara z otwartymi z przejęcia ustami, widząc, co się szykuje.

— Oto nowy wojownik Plemienia! — Krzyknął wódz unosząc wysoko kwilące dziecko.

Mężczyźni wstali, unieśli pięści i zawyli niczym stado głodnych wilków. Ich głosy odbijały się echem po drewnianych ścianach domu, wznosząc się ku niebu, zwiastując nieświadomemu jeszcze światu, nadejście nowej ery — czasu zemsty.

Rozdział 1

Dziesięć lat później

Mieszkańcy górskiej osady, tłumnie wyszli przed drewniane chałupy i stali z rozdziawionymi ustami wpatrując się w majestatyczną postać o alabastrowej skórze i gorejących złotem oczach, lądującą właśnie na trawiastej polanie nieopodal studni. Ogromne, białe jak kość słoniowa skrzydła, o lotkach jakby zamoczonych w płynnym złocie, energicznie zamiotły powietrze, wyhamowując wysoką na dwóch chłopa lądującą postać. Jaśniejąca złotym blaskiem istota, zawisła przez chwilę nad ziemią, lustrując złotymi oczami zgromadzonych poniżej mieszkańców, a potem jej stopy delikatnie musnęły źdźbła trawy, skrzydła machnęły po raz ostatni i Ere’tar, jeden z Trójcy, starożytnych i nieśmiertelnych strażników tego świata, opadł na ziemię. Nabożny szept przeszedł przez część zgromadzonych, gdy pochylili głowy, oddając pokłon. Ere’tar zdawał się nie zwracać uwagi na pełne szacunku i nabożnej czci spojrzenia przesądnych górali. Jego wzrok wpatrywał się w jeden punkt — jedną postać. Dziesięcioletniego chłopca o złotych oczach, stojącego w pierwszym rzędzie i kurczowo trzymającego szczupłą dłoń matki. Chłopczyk, stał jak sparaliżowany, nie spuszczając szeroko otwartych oczu z boskiej istoty, która, według relacji matki, była jego ojcem. Asfala, ściskając dłoń syna, stała wyprostowana, ubrana w najlepsze swe szaty, które zakładała zaledwie kilka razy do roku, w dni największych świąt Plemienia i również uważnie wpatrywała się w boskiego strażnika spod swych długich, kobiecych rzęs. Wspomnienie dnia, w którym Ere’tar wziął ją na skraju lasu, na mokrej od rosy trawie, było wciąż żywe i na samą myśl czuła przeszywające ciało dreszcze. Od dziesięciu zim, próbowała zrozumieć, dlaczego Ere’tar, najpiękniejszy z Ogan’ve, Trójcy, wybrał właśnie ją, ale z czasem porzuciła te myśli, jako niepraktyczne, skupiając się na wychowaniu wyjątkowego syna, którym obdarował ją skrzydlaty bóg. Niespodziewane pojawienie się boskiego strażnika nad drewnianymi dachami domów, było równie zagadkowe, co niespodziewane. Asfala nie sądziła, że ujrzy jeszcze kiedyś swego boskiego kochanka, który od owego pamiętnego popołudnia nigdy już nie pojawił się więcej na ziemiach górskich plemion.

Aż do dziś…

Ere’tar zwinął swe ogromne skrzydła i kilkoma krokami zbliżył się do zgromadzonych. Wyciągnął długie, szczupłe, choć muskularne ramię w stronę kobiety i chłopca.

— Podejdźcie — powiedział.

Silny, melodyjny głos rozbrzmiał echem po dolinie. Co niektórzy ze zgromadzonych westchnęli z przejęcia. Inni, zamarli ze spojrzeniem tępo wpatrzonym w boską, skrzydlatą istotę stojącą przed nimi. Nikt z Plemienia nawet w najśmielszych snach nie podejrzewał, że stanie się naocznym świadkiem podobnych wydarzeń, które znane były ludom Południa jedynie z przekazywanych ustnie z pokolenia na pokolenie, legend.

— Nie bój się, chłopcze — Ere’tar przyklęknął, widząc igiełki strachu malujące się w spojrzeniu złotookiego chłopca, który zbliżając się do niego sięgał mu zaledwie do ud.

— Jesteś… — głos mu się załamał — jesteś.

Uśmiechnął się, skręcając nieco głowę, zupełnie, jakby sam był zaskoczony obecnością dziecka.

— Jesteś… zdrowy — podsumował, przesuwając wzrok na stojącą obok dziecka kobietę.

Asfali wydało się, że wyczuwa zaskoczenie w jego głosie. Miała ochotę zapytać, dlaczego, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. To nie był zwykły mężczyzna, a Ere’tar, jeden z Trójcy, Ogan’ve, jak zwano ich wśród plemion Południa, skrzydlaty bóg, stworzony przez Wieczystego Aru, pamiętający czasy, gdy świat był młody i choć wśród górali Gór Krwawych wiara w Trójcę, była dość świeża, a wciąż dominowała wiara w Starych Bogów, to jednak był to żywy, potężny bóg.

— Jest zdrowy i silny, o Panie — odpowiedziała zamiast tego — jak Ty.

Ere’tar uśmiechnął się szeroko. Oczy błysnęły złotym blaskiem. Wyciągnął rękę i pogłaskał dziecko po włosach.

— Zaprawdę, niezbadane są ścieżki Aru… — powiedział — moi bracia gardzą wami, przez neony robią, co mogą, aby upodobnić się do Stwórcy, a tymczasem… — przerwał zamyślony.

— Haha! — Wybuchnął niespodziewanie śmiechem.

Nagle, porwał zaskoczonego chłopca w ramiona i ku zdziwieniu wszystkich zgromadzonych, wstał i mocno przytulił do piersi. Asfala westchnęła głęboko, wciągając powietrze i wyciągając odruchowo ramiona przed siebie, lecz słysząc radosny pisk zadowolonego dziecka, zastygła kompletnie zaskoczona. Członkowie Plemienia, obserwując niecodzienną scenę, stali niczym sparaliżowani, patrząc po sobie z otępieniem. Bure morze ciał w skórzanych kubrakach i zwierzęcych futrach, zafalowało i zaszumiało na ten niecodzienny widok. Kilka kobiet rozpłakało się we wzruszenia. Kilku mężczyzn uśmiechnęło się pod wąsem.

Przez dłuższą chwilę, życie, jakby zatrzymało się u podnóża Gór Krwawych, gdy boski Ere’tar, jeden z Trójcy, odwiecznych strażników tego świata, przytulał śmiejącego się, ludzkiego syna, na oczach zdumionych mieszkańców górskiej osady.

W końcu, radosne śmiechy przycichły, gdy Ere’tar delikatnie odstawił chłopca obok matki. Ten złapał ją ponownie za rękę, ale w jego wzroku nie było już cienia strachu, a jedynie uwielbienie i radość szczęśliwego dziecka.

— Jak dałaś mu na imię? — Zapytał Ere’tar.

— Nazwałam go Naur’laron, co w naszej mowie znaczy…

— Ogień Bogów — dokończył za nią Ere’tar — to… dobre imię — pokiwał głową.

Rozejrzał się po górskiej polanie, ciemnej od mieszkańców, którzy wylegli tłumnie, aby zobaczyć na własne oczy niecodzienne widowisko, jakby dopiero teraz ich dostrzegł. Zmrużył na chwilę, swe złote, gorejące płomieniem oczy i westchnął, wciągając świeże, górskie powietrze głęboko w płuca.

— Muszę teraz odejść — powiedział, ponownie przenosząc wzrok na dziecko i jego matkę — mam coś… do zrobienia. Coś… ważnego.

— Czy jeszcze cię zobaczę?! — Chłopiec puścił dłoń matki i złapał palec prawej dłoni nieśmiertelnego, przylegając do jego nogi. W jego dziecięcych oczach o złotych źrenicach pojawiły się łzy.

Ere’tar kucnął. Spojrzał wielkimi, gorejącymi oczami na syna, górując nad dzieckiem niczym wysoki dąb nad kłosem trawy. Położył dłoń na jego włosach koloru siana i pogłaskał po głowie. Ciszę, która zapadła na górskiej polanie, mącił jedynie śpiew ptaków i szum drzew pobliskiego lasu. Ere’tar długo wpatrywał się w dziesięciolatka o bladej, alabastrowej skórze, przytulonego kurczowo do jego nogi. Spojrzenie złotych oczu, pozbawionych źrenic nie zdradzało myśli nieśmiertelnego, ale Asfala miała nieodparte wrażenie, że Ere’tar błądzi myślami gdzieś daleko, wahając się, zupełnie, jakby walczył sam z sobą.

— Zobaczysz, Iskierko — głos Ere’tara przerwał w końcu ciszę.

Twarz chłopca rozpromienił szeroki uśmiech, gdy długi palec Ere’tara otarł łzy. Wstał. Asfala szybko podeszła do syna i złapała mocno za rękę. I ona nie potrafiła powstrzymać łez wzruszenia. Kompletnie się tego nie spodziewała. Zadawała sobie pytanie, czy to wszystko, nie jest, aby jedynie snem.

Ere’tar rozprostował skrzydła. Ogromne, białe, przyprószone złotem pióra przysłoniły na chwilę światło słoneczne, gdy napiął twarde niczym stal mięśnie.

— Opiekuj się nim, córko Kruków! — Rzucił na głos, tak, aby jego słowa zostały dobrze zrozumiane pośród zgromadzonych — i wy, górskie Plemię! Opiekujcie się nimi! Bo jeśli nie… — zmarszczył złote brwi lustrując zgromadzonych na polanie, na dłuższą chwilę zatrzymując się na ogorzałej twarzy Mordara, dając wyraźnie do zrozumienia, co ma na myśli. Wódz przełknął nerwowo ślinę, ale nie spuścił wzroku. Wytrzymał pełne napięcia spojrzenie boskiej istoty.

Dźwięczny głos Ere’tara odbijał się echem pośród pobliskich, granitowych szczytów. W końcu, Ere’tar, najwyraźniej zadowolony z efektu, napiął mięśnie i uderzył kilkakrotnie skrzydłami, nabierając pędu i wznosząc się ku błękitnemu niebu. Mieszkańcy stęknęli z wrażenia, pokazując go palcami. Skrzydlaty starożytny wzbił się na kilkanaście metrów w błękitne niebo, a potem zatrzymał na chwilę, zawisając nad głowami zgromadzonych. Jego wzrok spoczął ponownie na małej, bladej twarzyczce wpatrzonego w niego chłopca. Ere’tar uśmiechnął się. Delikatnie, zagadkowo, kącikiem ust.

A potem rzucił w dół, niczym ogromny, drapieżny ptak, przelatując nad głowami zdumionych górali i poszybował na południe, w stronę gór, znikając za szczytami.


Naur’laron, na co dzień nazywany Naur, lub zdrobniale Lume, czyli Iskierką, co szybko podchwycili mieszkańcy osady, będący świadkiem nieoczekiwanej wizyty Ere’tara, stęknął z wysiłku. Odstawił pod ścianą domu ciężkie wiadro pełne wody, zaczerpniętej z pobliskiego, górskiego strumienia i wyprostował się z grymasem na twarzy. Może i był wyjątkowy, może i miał oczy o złotych źrenicach, a za ojca samego Ere’tara, jednego z Ogan’ve, Trójcy, ale i tak w oczach górskiego plemienia Kruków, nie zwalniało go to od trudów i obowiązków codziennego życia.

— Dziękuję synu — matka chłopca skinęła głową z uznaniem. Wiatr rozwiewał jej włosy spod kolorowej chusty, tak, że raz za razem bezskutecznie odgarniała je z czoła.

— Możesz teraz podejść do Arata, jeśli chcesz, odbierzesz przy okazji nowe żeleźce do siekiery, które dla nas wykonał.

— Dobrze matko! — Ucieszył się chłopak. Szeroki uśmiech zawitał na jego jasnej twarzy, w jednej chwili odganiając zmęczenie i ból.

Naur’laron puścił się pędem w stronę długiej chaty w centralnej części osady. Długi ogon czarnego dymu, unoszący się z otworu dymnego domu miejscowego kowala, świadczył o intensywnej pracy kuźni, a dla chłopca był niczym drogowskaz wskazujący drogę do miejscowego źródła nieodkrytych tajemnic i nieprzebranej skarbnicy wiedzy.

Asfala uśmiechnęła się widząc entuzjazm syna. Jego pęd do wiedzy, a także nieposkromiona ciekawość stały się już dobrze znane mieszkańcom osady, mimo jego młodego wieku.

Odgarnęła wyjątkowo uparty kosmyk włosów i spojrzała w niebo. Była jesień. Pogoda psuła się z dnia na dzień, a niebo, jeszcze niedawno błękitne i czyste, coraz częściej stawało się brunatno-sine, zachmurzone i ponure. Temperatura po zachodzie słońca szybko spadała, coraz częściej też pojawiał się zimny, przecinający deszcz, który niedługo zmieni się w śnieg i odetnie ziemię Plemienia na wiele dni od reszty świata.

— Zbiera się na burzę… — pomyślała, wchodząc do chaty i zamykając za sobą drewniane drzwi.

Naur’laron biegł ile sił w młodych nogach, przeskakując nad kałużami, uważając by nie potrącić mieszkańców, pracujących przy domach, lub, co gorsza, nie wpaść na niektóre ze zwierząt, krzątających się wokół chałup.

Kilka okolicznych psów obszczekiwało go z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy, ale nie zwracał na nie uwagi. Długi, prostokątny dom z dwuspadowym dachem krytym korą brzozową, podzielony na dwie części — jedną mieszkalną oraz drugą, otwartą, w której znajdowała się kuźnia, zbliżał się z każdym pokonanym metrem, rosnąc chłopcu w oczach. Osada plemienia Kruków, lub inaczej mówiąc, plemienia Haukar, jak sami zwykli się nazywać w swoim języku, była dość spora, jak na warunki górskich plemion zamieszkujących południowe, dzikie i surowe krańce Cesarstwa. Szesnaście długich domów, dawało schronienie prawie trzem setkom mieszkańców, zamieszkujących wraz z innymi górskimi plemionami te ziemie od setek lat. Sąsiadujące z Krukami plemiona, jak Wilka, zajmujące ziemie na zachód od osady, czy Niedźwiedzia, rozciągające się na wschodzie, stanowiły istną mozaikę etnograficzną, którą łączyła jednak wspólna kultura, język i częściowo, wierzenia, jako, że wszystkie górskie plemiona wierzyły w Starych Bogów, zwanych Matr’loch, reprezentujących siły natury, oraz w Ogan’ve, Trójcę, zwaną tutaj Nowymi lub Młodymi, Bogami, do której zaliczali Ere’tara.

W osadzie, nazywaną przez Kruki Gniazdem, lub też Thum, nie było świątyń czy też tak popularnych w Cesarstwie, przydrożnych kaplic. Cześć Starym Bogom oddawano na pobliskiej górskiej hali, przy wzniesionym jak każe legenda, przez przodków wieki temu, kamiennym kurhanie, zwanym Alda’hrave, czyli Stara Krew, a Nowym Bogom, Ogan’ve, przy utworzonym z wiązów, symbolu Trójcy, wbitym na pal przy centralnym trakcie, wiodącym z dalekiej północy, hen daleko na południe, owianą złą sławą Przełęczą Śmierci aż do Krain Śmierci, położonych nad Morzem Sztormów.

Wśród górskich plemiona, a Kruki nie były tu wyjątkiem, nie było też specjalnej kasty kapłanów, a jedynie szamani, zwykle, jeden na plemię. Szaman, nie tylko sprawował funkcje religijne, ale także był miejscowym lekarzem. Szamanką Kruków była Varysa, naznaczona na tą funkcję jeszcze, jako dziecko przez swą poprzedniczkę, na łożu śmierci. Ona to swoją decyzją ocaliła Asfalę i jej złotookiego syna przed wygnaniem, a tym samym, pewną śmiercią. Czy były to głosy przodków, których często radziła się szamanka, czy też magia Ogan’ve, czy też po prostu zwykły, ludzki zdrowy rozsądek, nikt poza nią nie wiedział. Ale też nikt w Thun nie zwykł kłócić się z szamanką…

Naur’laron wpadł zziajany do kuźni z wielkim uśmiechem na chłopięcej buzi. Arat, postawny mężczyzna o ogorzałej twarzy i ogromnych, twardych jak stal ramionach, spojrzał na chłopca spod swoich krzaczastych, kruczoczarnych brwi i odwzajemnił uśmiech. Lubił tego brzdąca. Jego żywa inteligencja, gorejąca niczym jego złote oczy pasja, połączona z niewyczerpanymi zasobami energii była zaraźliwa i przypominała mu jego utraconego pierworodnego syna, Eoyla, który zginął lata temu w jednej z potyczek z wojownikami plemienia Węży, nad Jeziorem Łez.

— Aiya, Arat! — Rzucił chłopak na powitanie, podbiegając do sapiącego miechu.

Powietrze w środku było gorące i przesycone dymem, zapachem węgla i nieznośnym żarem.

— Aiya, Lume — odpowiedział na pozdrowienie mężczyzna nie przerywając pracy — co tam, smyku? Matka przysłała cię po żeleźce, tak?

— Aye — chłopak pokiwał głową, podchodząc do paleniska. Swoim zwyczajem, wyciągnął prawe ramię w stronę ognia, muskając dłonią płomienie, które każdemu innemu człowiekowi boleśnie poparzyłyby ciało. Chłopak stał tak przez dłuższą chwilę, z fascynacją wpatrując się w radośnie tańczące języki ognia, wyginające się ku górze, ku dłoni. Arat stał jak zahipnotyzowany, skupiając wzrok na ręce dziesięciolatka, smaganej płomieniami. Nie był to pierwszy raz. Chłopak robił tak już wielokrotnie, ale za każdym razem efekt był piorunujący.

— Aiya, Lume — ciszę przerwał głos innego młodzieńca, dobiegający z lewej strony kuźni. Był to Eyno, najstarszy z żyjących synów kowala, który pomagał ojcu w pracy. Najwyraźniej musiał niedawno wyjść za potrzebą.

Arat otrząsnął się niczym wyrwany z transu, zamrugał szybko powiekami.

— Synu, podaj Naurowi żeleźce — zwrócił się do syna — jest tam, na stole za narzędziami, po prawej — wskazał ręką.

Eyno podążył za ramieniem ojca, podszedł do stołu, złapał za pożądany przedmiot i skierował się w stronę paleniska.

— Aaaaaa!!! — Przeraźliwy krzyk rozdarł spokój dotychczas panujący w kuźni, wplatając w ciszę dźwięk nieopisanej i niespodziewanej grozy.

Arat ze zdziwieniem zauważył, jak Naur’laron z dłońmi kurczowo zaciśniętymi na skroniach, pada na klepisko. Jego twarz wykrzywiał grymas nieopisanego bólu i cierpienia, a oczy były szeroko rozwarte i nabiegłe krwią. Krzyk chłopca odbijał się echem od ścian kuźni i wybiegał na zewnątrz.

— Co ci jest, Naur?! — Arat w kilku krokach znalazł się przy zwijającym się w skurczach na klepisku chłopcu, łapiąc go za ręce — Naur?! Naur’laron!

— Aaaaaaa!!! — Przeszywający duszę jęk pełen agonii nie słabł, a zdawał się wręcz przybierać na sile. Mężczyzna bezradnie rozejrzał się po kuźni, napotykając pełen paniki wzrok syna.

— Leć po jego matkę! — Krzyknął — i sprowadź tu Varysę!

Eyno skinął głową i poderwał się do biegu. Wybiegł z kuźni jak oparzony. Arat złapał Naur’larona za ręce, kurczowo zaciśnięte na głowie. Z przerażeniem zauważył, że oczy chłopca, o złotych źrenicach, zwykle promieniujące uśmiechem i radością, teraz uciekły do tyłu czaszki, a ciało chłopca wpada w niekontrolowane spazmy.

— Naur, Lume, co się dzieje, chłopcze?! — Nie przestawał — powiedz coś!

— Aijaaarrr!!! — Koszmarny, pełen nieopisanego cierpienia wrzask chłopca był jedyną odpowiedzią. Chłopak nagle zaczął się rzucać po klepisku i gdyby nie mocny uchwyt silnych ramion kowala, mogłoby się to skończyć poważnymi obrażeniami głowy.

Naur’laron cierpiał. Niezrozumiałe dla umysłu dziecka obrazy, tańczyły mu przed oczami. Widział Ere’tara, swego boskiego ojca, wijącego się w straceńczym boju, zakrywanego raz po raz przez niepowstrzymaną falę dziwnych, ni to martwych, ni to żywych ciał, dźgających jego piękne, alabastrowe, majestatyczne ciało mieczami, toporami, sierpami i czym tylko się dało, gryzącymi go połamanymi zębami, drapiącymi poczerniałymi, połamanymi paznokciami, rozrywające ciało do krwi w beznamiętnej żądzy mordu. Martwe, nieruchome oczy nieumarłych beznamiętnie wpatrywały się w konającego pod setkami ciosów boga. Naur’laron krzyknął. Jego dusza zawyła w bezgłośnym proteście.

— Stójcie! Stójcie! — Wył — nie! To mój ojciec! Nie!!! Nieeeee!!!

I nagle, stało się coś nieoczekiwanego. Nieumarli przestali. Nagle, zupełnie, jakby usłyszeli rozpaczliwe wołanie dziecka, wstrzymali ataki. Stanęli nad rozoranym niezliczonymi ciosami, krwawiącym, okaleczonym ciałem nieśmiertelnego, opuściwszy ramiona, bierni, jakby oczekując dalszych rozkazów. Naur’laron zagryzł wargę. Boleśnie. Poczuł ciepłą krew na języku. Jego dziecięce ciało trzęsło się jak w febrze, a głowę przeszywał tępy, niepowstrzymany ból. Nie miał już sił krzyczeć.

Nagle, w swej wizji zobaczył mężczyznę. Był wysoki, muskularnie zbudowany, w średnim wieku. Długie, srebrne włosy opadały mu na ramiona. Rozcięta na piersi brygantyna zwisała w strzępach, krew barwiła mu tors. Mimo to, szedł pewnie przez zastępy zastygłych nieumarłych, którzy rozstępowali się przed nim niczym morze, w prawicy dzierżąc miecz. Głownia jaśniała błękitnym blaskiem, a wyryte na niej magiczne runy płonęły żywym, upiornym ogniem. Twarz nieznajomego była skupiona, a oczy zdradzały żelazną determinację. Umysł Naura krzyknął. Potężnie. Rozpaczliwie. Widział w stalowych oczach tego mężczyzny o srebrnych włosach, co się zaraz stanie. Czuł jego zabójcze zamiary całą, umęczoną duszą.

— Nie! Nie! Nieee!!!

Nikt go nie słyszał. Nikt go nie widział. Umysł chłopca nie pojmował, jakim cudem jest świadkiem tych wydarzeń, ani co znaczą dla niego, dla jego plemienia, dla świata. Z całego serca chciał ratować tego, którego uważał za ojca.

Drgawki nasiliły się. Ciało chłopca podskakiwało na klepisku kuźni niczym uderzane piorunem. Arat krzyczał. Jego krzyk, bezradnego mężczyzny niemogącego znieść nieopisanej agonii dziecka, przeszywał osadę niczym smaganie biczem. Wzywał pomocy.

— Na bogów! — Rozległo się za pleców kowala. Spojrzał. To była Asfala, w towarzystwie Varysy, szamanki plemienia. Obie kobiety miały przerażone miny. Twarz Asfali była biała jak kreda.

— Naur! Naur’laron! — Kobieta klęknęła przy synu klepiąc go w policzki w beznadziejnej próbie przywrócenia przytomności.

— Odsuńcie ją — stanowcze polecenie szamanki wyrwało Arata z zamyślenia. Spojrzał na kobietę. Miała na sobie skórzane spodnie i takiż kubrak, nabijany kośćmi zwierząt. Naszyjnik z pazurów niedźwiedzia spoczywający na jej piersi nadawał jej groźnego wyglądu, a tegoż widoku dopełniały tajemnicze tatuaże w kolorze urzetu na jej twarzy. Ich znaczenie było znane jedynie szamance. Wianek utkany z werbeny, pokrzywy, rumianku i innych polnych kwiatów, zatknięty na głowie szamanki otaczał jej postać intensywnym zapachem.

— Wróć do nas, Lume — powiedziała do podrygującego chłopca. Jej szczupłe dłonie o długich, ostro zakończonych paznokciach, pomalowanych czarnym barwnikiem, nakryły mu oczy — wróć do nas, Wybrańcu, wróć…

— Synku! — Asfala kucnęła przy cierpiącym dziecku, biorąc jego dłoń w swoją. Ogromne łzy pociekły jej po policzku.

— Jest rozpalony — powiedziała zdumiona Varysa.

Naur’laron widział go. Widział wybrańca śmierci, jak staje nad zakrwawionym, bezradnym ciałem złotookiego ojca, otoczony przez tysiące martwych, posłusznych jego woli, przeklętych sług. Widział, jak unosi swój gorejący martwą magią, upiorny miecz, od którego głowni odchodziły dziwne, ciemnofioletowe macki, wpatrując się tryumfalnie w ofiarę. Sztych broni błysnął złowieszczo, gdy ostrze opadło.

— Nieeeeeeee!!!

Naur’laron wrzasnął. Wrzasnął całym ciałem i duszą. Każdym włóknem swego dziecięcego ciała. Jego rozpaczliwy krzyk przeszył granice między snem, a jawą, między życiem, a śmiercią. Ciało chłopca napięło się jak struna. Mięśnie stężały, kości i stawy, trzasnęły, dłonie zacisnęły się w pięści, aż pociekła krew, gdy paznokcie przebiły skórę, a szczęki zacisnęły się kurczowo.

— Naur! Dziecko! — Krzyknęła Asfala, z przerażeniem obserwując agonię syna. Była sparaliżowana strachem. Jej ręce trzęsły się jak w gorączce. Pojedyncze łzy, przerodziły się szybko w strumień, spływając na piersi.

— Nai’elen siluva lyenna, ea vanyarin — szeptała Varysa, nie spuszczając dłoni z oczu chłopca — wróć do nas, Dziecię Ognia, wróć do mnie.

Jej szept w niezrozumiały sposób unosił się nad klepiskiem kuźni, odbijając echem od ścian. Arat kurczowo trzymał podrygujące ciało chłopca, jakby od tego miał zależeć los świata. Co jakiś czas przeskakiwał wzrokiem od twarzy Naur’larona, do szamanki, a wreszcie do przerażonej twarzy swego nastoletniego syna, który sprowadziwszy obie kobiety, osunął się pod ścianą i niczym zahipnotyzowany wpatrywał się w spazmatycznie drgające ciało przyjaciela.

Naur’laron nie widział już twarzy mordercy o białych włosach. Jego dusza wisiała zawieszona nad przebitym ciałem ojca, umierającego na brudnej od krwi i błota ziemi. Był tak blisko… Machnął rękami, starając się dotknąć twarzy umierającego Ere’tara, pokrytej grymasem cierpienia i bólu. Była tak blisko, a jednak nie mógł nic zrobić. Krzyknął. Ponownie. Całym sobą. Widział jego szczupłe dłonie, kurczowo zaciśnięte na głowni miecza wystającej z piersi starożytnego strażnika. Ogromna, szybko rosnąca kałuża krwi nieśmiertelnego skapywała na błotnistą, rozoraną setkami ciał walczących, ziemię. Chłopiec chciał przyłożyć dłoń do śmiertelnej rany, zadanej wrażym ostrzem, powtrzymać krwawienie, ale… nie mógł. Jego ręce przenikały ciało umierającego niczym utkane z dymu. Przerażonymi oczami obserwował gasnące, złote oczy ojca, te same, w których zaledwie kilka dni wcześniej widział miłość i radość. Widział dłonie, te same, które trzymały go u piersi w ojcowskim uścisku, teraz osuwające się bez siły wzdłuż umierającego ciała.

— Nie… — chciał ponownie krzyknąć, gdy… ujrzał to.

Jasne światło. Jaśniejsze, niż cokolwiek, co można było zobaczyć, czy nawet sobie wyobrazić. Pojawiło się nad głową konającego Ere’tara, świecąc niczym latarnia. Naur’laron zaniemówił. W tym płomieniu było coś kojącego, coś radosnego, co w jednym momencie ukoiło nie tylko jego ból, ale także cierpienie umierającego nieśmiertelnego. Poczuł ogromną tęsknotę, głęboką, niczym ocean. Nie był pewien, czy to uczucie jest jego, czy jego boskiego ojca, a może ich obu…

— Nareszcie… — cichy, ledwie słyszalny szept, wydostał się z sinych ust Ere’tara, wraz z jego ostatnim tchnieniem.

Naur’laron zastygł, gdy blask złotych oczu ojca zmatowiał, zbladł, aż w końcu zgasł na zawsze. Piękna niegdyś twarz starożytnego, a teraz poznaczona ranami, brudna i okrwawiona, opadła na bok, a ciało znieruchomiało. Chłopiec obserwował jak dziwny, gorejący płomień, tlił się jeszcze przez chwilę nad czołem zmarłego, a potem znikł. Rozwiał się jak mgła. Naur’laron zamknął oczy.

A potem je otworzył.

Ujrzał pochyloną nad nim, pokrytą tatuażami twarz szamanki, gdy ta cofnęła swe dłonie znad jego twarzy.

— Wrócił — w głosie Varysy dało się odczuć ulgę.

Zamrugał powiekami, nie będąc pewnym, czy to jawa, czy wciąż sen.

— Synu! — Asfala zerwała się z klepiska i mocno przytuliła leżącego chłopca — dzięki niech będą Bogom!

Rozdział 2

Wieści o wydarzeniu w kuźni, rozeszły się po osadzie w błyskawicznym tempie i to pomimo zakazu ich rozgłaszania, wydanego przez Mordara natychmiast po tym, jak ledwo przytomnego chłopca przeniesiono do domu. Część mieszkańców osady kręciła sceptycznie głowami, część spluwała przeklinając, iż to dziecko ściągnie na Plemię same problemy i trzeba było wygnać jego matkę, zanim je powiła, a jeszcze inni, niepewni jutra, gromadzili się przy kurhanie Alda’hrave, szepcząc modlitwę i prosząc bogów o łaskę. Zdecydowana większość jednak, jak na przykład kowal Arat z rodziną, życzyła chłopcu dobrze, widząc w nim łącznika ze światem bogów oraz zmarłymi przodkami. Oni gromadzili się przy symbolu Trójcy, błagając o zdrowie dla wciąż słabego chłopca.

Naur’laron wracał do zdrowia dwa tygodnie, podczas których nie odezwał się ani słowem. Asfala, z każdym dniem coraz bardziej przerażona, szukała pomocy u Varysy, która była jednak bezradna. Wielokrotnie przyglądała się chłopcu, szeptała sobie tylko znane zaklęcia, dawała mu do picia wywary z ziół i robiła okłady na rozpalone czoło. Bezskutecznie.

Doradzała jednak cierpliwość i pocieszała Asfalę, że chłopak jest silny, silniejszy niż inne dzieci, płynie w nim przecież krew starożytnych, a skoro przetrwał najgorsze, to trzeba być dobrej myśli. Obie kobiety uważnie jednak obserwowały chłopca, tak samo jak Mordar, któremu instynkt starego wodza podpowiadał, że tajemniczy atak i wizja Naur’larona, zwiastują kłopoty. Jak się wkrótce miało okazać — miał rację.

Kilka dni po tym, jak Naur doszedł do siebie na tyle, by spacerować po okolicy, do osady zawitał długo niewidziany gość.

Jako pierwsi, nadjeżdżający wóz oraz towarzyszących mu trzech konnych, wypatrzyli strażnicy obsadzający bramę wjazdową osady. Zgodnie ze zwyczajem zadęli w róg informując mieszkańców o gościach. Pora roku nie sprzyjała długim wyprawom w te odległe, surowe strony, zatem Mordar, usłyszawszy dźwięk rogu, zaciekawiony tym niecodziennym wydarzeniem, pojawił się na dziedzińcu, jako jeden z pierwszych.

— Kto to? — Zawołał do ludzi obsadzających warowną bramę.

— Wóz z woźnicą i trzech konnych! — Odparł jeden z wartowników — prowadzą też trzy luzaki.

— Hmm… — zasępił się wódz. Tylko jedna osoba, którą znał, była wystarczająco szalona, aby ryzykować długą podróż o tej porze roku, czyżby…

— To Cobb! — Dobiegło z bramy — wodzu, to kupiec Cobb! Poznaję też jego dwóch synów! Trzeciego nie znam.

Gruba, krzaczasta brew Mordara uniosła się znacząco, a on sam podrapał się po brodzie. Musiał przyznać, że kompletnie się tego nie spodziewał. Kilkoma szybkimi krokami skierował się w stronę bramy, a podeszwy jego skórzanych butów mlaskały w błocie rozmiękłej od długiego deszczu ziemi. W bramie pojawił się duży wóz, powożony przez okropnie chudego woźnicę o kościstej, wysuszonej niczym u trupa twarzy, podskakując i wtaczając się na dziedziniec osady w towarzystwie trzech konnych jeźdźców, z których jeden był zaledwie chłystkiem.

Woźnica spojrzał na postać wodza, podjeżdżając, ściągnął z głowy kapelusz koloru ciemnej purpury o szerokim rondzie i wstrzymał dwa potężne wałachy. Odłożył szybko lejce i zeskoczył z wozu. Trzej konni poszli za jego przykładem.

Po głośnym plaśnięciu spod nóg woźnicy, można było wnioskować, że jedna z jego kościstych nóg wylądowała w mokrej, śmierdzącej kupie. Woźnica skrzywił się wyraźnie niezadowolony, ale po chwili przywołał na twarz szeroki, jowialny uśmiech i podszedł do wodza, wyciągając prawicę do uścisku.

— Wodzu! — Uścisnął ramię Mordara — dobrze znów cię widzieć!

— Cobb — odparł Mordar, odwzajemniając uścisk — nie myślałem, że cię jeszcze w tym roku zobaczę…

— A i prawda to… — odparł chudy kupiec spluwając siarczyście w brunatne błoto — pewnie i by tak było, gdyby nie konieczność…

Brew wodza ponownie uniosła się nieco zaskoczona.

— Konieczność? — Zapytał — a co takiego się stało, że ryzykujesz taką podróż o tej porze roku?

— Wy nic nie wiecie? — Zapytał kupiec zdziwionym głosem. Rozejrzał się.

Kilkadziesiąt osób, w tym kobiety i dzieci, otaczały wóz, ciekawie przyglądając się nowoprzybyłym, a zwłaszcza zawartości wozu. Na dalekim południu, każdy kupiec był nie lada atrakcją. Na ich ogorzałych górskim wiatrem, prostych twarzach, Cobb wyczytał jedynie ciekawość.

— No tak… — pokiwał głową ze zrozumieniem — wieści nie docierają do was zbyt szybko, co?

— Jakie wieści? O czym ty gadasz Cobb? — Mordar wsadził kciuki za szeroki, skórzany pas, przy którym zawsze miał zawieszony miecz, przyjmując jedną ze swoich urzędowych póz i spojrzał zaniepokojony w oczy rozmówcy. Nie lubił niespodzianek.

— A bo to widzisz, wodzu… — zaczął nieśmiało kupiec, nie bardzo wiedząc jak zacząć — sprawy w Cesarstwie się… skomplikowały.

— Że co? — Instynkt Mordara fiknął koziołka — mów jasno człowieku!

— Była… bitwa, pod stolicą. Ogromna. Długo by gadać, w każdym razie, Trójca… Trójca, nie żyje.

— Co?! — Wódz zaryczał na cały dziedziniec jak ranny niedźwiedź.

— No… pokonana została w tej bitwie. Arcykapłan Harad nie żyje. W Cesarstwie… jest wojna.

Mordar chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Otworzył usta ze zdziwienia i wpatrywał się zdumionym wzrokiem w przybysza. Ludzie za jego plecami zaszumieli, podając sobie zasłyszane rewelacje z ust do ust. Rozległy się jęki i przekleństwa. Ktoś krzyknął. Kilka kobiet rozpłakało się żałośnie.

— Jak to… jak to możliwe? — Zdołał w końcu wykrztusić Mordar — a Legiony?

— Legiony… widzisz wodzu, od tego się zaczęło — jeden z legionów się zbuntował, dołączył do niego drugi, a na dodatek… — Cobb przerwał, jakby przestraszył się znaczenia słów, które miał zamiar wypowiedzieć. Podrapał się po długim, zakrzywionym nosie i opuścił wzrok.

— No gadaj, człowieku! — Mordar wyciągnął długie ramiona, złapał kupca za barki i energicznie nim potrząsnął, jakby chciał wytrząsnąć z niego całą prawdę.

— Do buntowników dołączyli… nieumarli — dokończył kupiec, ze strachem w oczach.

Cobb nie był tu pierwszy raz, znał tych surowych, dumnych i przesądnych ludzi. Doskonale wiedział, co mu grozi, jeśli uznają, że z nich kpi.

Rozejrzał się ze strachem. W tłumie odzianych w skóry, brunatnych mieszkańców Thum, nagle błysnęło złoto. Cobb zmrużył oczy, zaskoczony, skupił wzrok usiłując wypatrzeć źródło dziwnego blasku. Tłum falował, przeciskał się. Złoty blask znikł równie szybko, jak się pojawił.

— Nieumarli?! Co ty pleciesz, stary durniu! — Gorączkował się wódz Kruków — ile wypiłeś po drodze?!

— Ja… Nic… — Cobb otrząsnął się z zamyślenia. Spojrzał ponownie na potężnie zbudowaną sylwetkę wodza, sceptycznie badającego go wzrokiem.

— Nie piłem, wodzu, zaręczam — chuchnął, aż Mordar się skrzywił. Może i kupiec nie pociągał po drodze z gąsiorka, ale i tak odór z jego ust mógłby powalić byka — to prawda, co mówię. Był tam taki jeden, umarlaki go słuchały, ludzie powiadają, że był wybrańcem samego Manatara. Razem z buntownikami przywołał swego pana i pokonał Trójcę.

— Jak...to jest… — ogorzała twarz wodza była blada jak papier. Nie mógł uwierzyć w to, co słyszał.

— Nie ma już oficjalnie, kultu Trójcy w Cesarstwie, wodzu — podsumował swe rewelacje Cobb — spierdoliło się dokumentnie, że tak powiem, wszystko jest teraz inaczej, no, ale… trzeba sobie jakoś dawać radę…

Cobb uśmiechnął się. Sztucznym, wymuszonym, teatralnym uśmiechem, robiąc dobrą minę do złej gry.

— Ten mężczyzna! — Rozległo się zza pleców wodza, spośród ściśniętej ciżby przysłuchujących się rewelacjom kupca mieszkańcom osady — ten, człowiek, rozkazujący umarłym, czy on miał długie, białe włosy?

Wszyscy spojrzeli w stronę głosu. Tłum rozstąpił się nieco, a oczom Cobba ukazał się… chłopiec. Na oko może dziesięcioletni, ubrany w skromne, skórzane ubranie z kubrakiem obszytym skórą jenota. Stał sam pośród tłumu, spięty niczym sprężyna, z dłońmi zaciśniętymi w pięści, o bladej, alabastrowej twarzy, zaciśniętej w grymasie żalu i cierpienia, a także ze spojrzeniem złotych, gorejących oczu utkwionymi prosto w oczach Cobba.

Kupcowi zabiło szybciej serce. Ten blask był nieludzki. Przenikał do samej duszy. Obezwładniał. Jedyne, z czym mógł porównać, to, co widział, były obrazy Ere’tara, które widywał w świątyniach Cesarstwa. Czuł na sobie przeszywające spojrzenie niezwykłego dziecka. Chciał coś powiedzieć, ale kompletnie zaschło mu w gardle. Poczuł się nieswojo. Chrząknął. Raz, drugi…

— Eee… — zaczął nieśmiało — tak, tak słyszałem… Skąd to wiesz? Kim jesteś, chłopcze?

— Kimś, kto nie powinien się odzywać, jak dorośli gadają! — Ryknął Mordar, odwracając się wściekły w kierunku Naur’larona. Oczy wodza miotały błyskawice, gdy Asfala, która wyrosła jak spod ziemi złapała syna za rękę i odciągnęła mimo protestów, w kierunku domu. Tłum szumiących mieszkańców rozstępował się przed nimi, niczym fala.

— To jest… — zaczął Cobb nieśmiało, odprowadzając wzrokiem chłopca o niezwykłych, złotych oczach — to wszystko, wodzu. Widzisz, zatem, że na handel chadzać mi trza. Żyć jakoś trzeba…

— Hmm, ano — odchrząknął Mordar — witaj, witaj Cobb. Wejdźmy do środka. Ogrzejmy się.

Wódz wskazał ręką długi dom, po przeciwległej stronie dziedzińca.

— Dzięki, wodzu — kupiec skinął głową i podążył za gospodarzem.

Trzej młodzi mężczyźni mu towarzyszący podążyli za nim w milczeniu.


Był wieczór. Na zewnątrz pogoda szybko się popsuła i dało się raz po raz słyszeć głośne powiewy górskiego wiatru. Mężczyźni siedzieli przy palenisku, popijając z kufli, ciesząc się żarem ogniska, wpatrując w radośnie tańczące płomienie. Dym z ogniska unosił się w niebo otworem dymnym. Panowała cisza, zakłócana jedynie głosami kobiet, sprzątającymi po wieczerzy. Cobb dokończył swą opowieść, choć był dość oszczędny w słowach. Nigdy nie był specjalnie rozmowny, ale Mordar miał wrażenie, że za jego małomównością kryje się coś więcej. Herja, żona Mordara, stanęła po prawicy męża, kładąc mu dłoń na barku, przechyliła dzban dolewając mu piwa. Zerknął w górę. Ich spojrzenia spotkały się. Mordar znał ją wystarczająco dobrze, aby dostrzec zaniepokojenie wyraźnie malujące się na jej niemłodej już, choć wciąż pięknej twarzy.

— Taa… — chrząknął przerywając krępującą ciszę — zaiste, niezłe wieści nam tu przywiozłeś, Cobb, niezłe…

— Aye — potwierdził kupiec — wierz mi, wodzu, wolałbym przekazać wam inne.

Pokiwali głowami. Oprócz Mordara i Cobba, przy palenisku siedział jeszcze Grotgar, ojczym Naur’larona i ojciec Asfali, Wulfere, zaufany wodza, zastępujący go w razie potrzeby, Arat, kowal powszechnie uważany za najmądrzejszą po szamance osobę w plemieniu, a także Argvar, syn wodza, najmłodszy z zebranych, dwudziestolatek zaledwie, ale już wsławiony w bojach z okolicznymi plemionami oraz czterech innych, starszych wojowników. Nie było to oficjalne zebranie starszyzny plemienia, a raczej prywatna wieczerza na cześć gościa. Trzej młodzi pomocnicy kupca siedzieli przy ścianie, zajadając z drewnianych misek, co jakiś czas, ciekawie spoglądając w stronę mężczyzn, co nie uszło uwadze wodza.

— Twoich synów pamiętam — zagadnął Mordar, wskazując młodzieńców kuflem — wyrośli na silnych mężczyzn, ale tego tam, najmłodszego, nie znam.

— Tak, wodzu — odparł kupiec — zwie się Soll. Smarkacz jeszcze, zaledwie czternaście zim na karku. Syn sąsiada mego. Przygarnąłem, bo pracowity, a na szlaku każda para rąk się przyda.

Wszyscy pokiwali głowami ze zrozumieniem. Znów zaległa cisza, zakłócana jedynie mlaskaniem, beknięciami i trzaskaniem palących się szczap. Mordar wpatrywał się w ogień, zamyślony. Nagle, wrota domu otworzyły się na oścież. Powiało przeszywającym chłodem, gdy zimny, górski wiatr wtargnął do środka, tłamsząc płomienie paleniska. Wszyscy spojrzeli w kierunku wrót.

W drzwiach stanęła Varysa. Szamanka, powitana przez Herję, przekroczyła próg i weszła do środka, ściągając z głowy kaptur, odsłaniając tatuaże. Zwierzęce skóry, które miała na sobie, poruszały się delikatnie w rytm jej kroków, a powietrze, zapachniało polnymi kwiatami, co nie przestawało dziwić Mordara, jako, że nikt nie wiedział, jak szamanka potrafi uzyskać taki efekt w czasie jesieni i zimy. Jej obecność wypełniła izbę tajemniczością oraz powiewem magii, choć jej niezapowiedziane pojawienie się o tej porze w domu wodza, było, co najmniej zagadkowe.

— Witaj Varyso — Mordar wstał. Mężczyźni przy ognisku poszli w jego ślady. Wódz wyciągnął prawicę w kuflem w stronę szamanki na powitanie i dodał:

— Co nam dziś przynosisz z głębi gór i lasu?

— Zioła, wodzu — odparła kobieta, pokazując zawiniątko trzymane w dłoni — nie zwracajcie na mnie uwagi, wojownicy.

Skinęli niepewnie głowami. Usiedli.

— Wodzu — zagadnął Cobb, wracając do rozmowy — ten chłopak… na dziedzińcu. Co to za jeden? Nie widziałem go wcześniej u was, a byłem tu przecież kilkukrotnie w ciągu ostatnich lat. Ukrywaliście go przede mną…?

Ogorzałą twarz Mordara wykrzywił grymas, jakby mężczyzna zjadł coś wyjątkowo kwaśnego, co nie umknęło uwadze kupca. Wódz odchrząknął, grając na czas.

— Ot, dzieciak! — Odparł w końcu — smarkacz, jakich wiele.

— Wodzu… — kupiec nie dawał za wygraną — on miał… on miał… złote oczy. Zupełnie jak… — Mordar pokręcił się na swoim krześle nerwowo, przygryzając wargi pod sumiastym wąsem. Nie podobał mu się kierunek, w którym zmierzała ta rozmowa — zupełnie jak… Ere’tar na obrazach — dokończył kupiec.

Mordar znieruchomiał. Spojrzał uważnie na rozmówcę, a potem na siedzących obok mężczyzn.

— Słuchaj, Cobb — skwitował w końcu — to nie jest twoja sprawa. Dzieciak jest nasz i tyle. Nikomu nic do tego.

— Aye! — Potwierdził głośno Grotgar, waląc kuflem w kolano. Piwo podskoczyło i chlusnęło w palenisko. Zasyczało. Zapanowała niezręczna cisza.

— Hmm… — westchnął Cobb, robiąc długą pauzę. Jego sękata, koścista twarz zbladła nieco, ale żywe, inteligentne oczy wpatrywały się uważnie w wodza. Było jasne, że kupiec analizuje sytuację i kalkuluje ryzyko. Mordar nagle zdał sobie sprawę, że w izbie panuje kompletna cisza, a szczebiotliwe rozmowy kobiet, ustały. Szybko rozejrzał się dookoła, niby od niechcenia, rozprostowując kości. Jego żona oraz Varysa, już nawet nie zachowywały pozorów i siedziały pod ścianą uważnie przysłuchując się rozmowie mężczyzn. Pokryta błękitnymi tatuażami twarz szamanki, raz za razem przysłaniana jęzorami płomieni z paleniska, wydawała się dzika i przerażająca, a oczy, niczym jasne ogniki, utkwione były nieruchomo w chudej postaci kupca.

— Dobrze, wodzu — Cobb wychylił jednym haustem resztę piwa i odstawił kufel na kloc drewna, na którym wcześniej siedział. Trzej młodzieńcy poderwali się na nogi w ślad za nim — rozumiem. Nie moja sprawa. Twój dom, twoje zasady. Późno już, a to była długa droga. Udam się na spoczynek.

Mordar wstał. Nie bardzo wiedział, co powiedzieć, skinął, zatem jedynie głową, ściskając w dłoniach kufel.

Cobb, wytarł dłonie w spodnie, skinął głową reszcie mężczyzn przy ognisku, machnął ręką na swoich synów i pachołka i skierował się żwawym krokiem w stronę wrót. Z szybkości, z jaką pokonał połowę drogi, jasno wynikało, że bardzo chciałby znaleźć się jak najdalej stąd i to jak najszybciej.

Nagle, drzwi do domu wodza ponownie odskoczyły. Zimny wiatr znów wtargnął do środka, omiatając domownikom twarze i targając włosy.

Cobb zatrzymał się w połowie kroku. Do środka wszedł chłopiec. Sekundę zajęło zaskoczonemu mężczyźnie zrozumienie, że gorejące złotem oczy należą do nikogo innego, jak do owego tajemniczego chłopca, który zadał mu na dziedzińcu osobliwe pytanie. Stojąc w drzwiach, chłopak wydawał się większy niż wcześniej, a jego poorana smutkiem, dziecięca twarz, zdawała się należeć do kogoś znacznie starszego, niż wskazywałby na to jego wiek. Stali tak przez chwilę, mierząc się wzrokiem, aż w końcu chłopak podniósł rękę i oskarżycielsko wycelował palcem w kupca.

— Kto zabił mi ojca? — Zapytał bez ogródek.

Jego głos przeciął powietrze niczym ostrze miecza.

— Że co? — Cobb aż pochylił się zdziwiony zadanym pytaniem. Roześmiał się i odwrócił w stronę Mordara — to jakiś żart, wodzu?

— Gadaj — Naur’laron ponowił rozkaz, podchodząc dwa kroki.

— Naur! — wrzasnął Mordar, odstawiając kufel i szybkim krokiem podchodząc do kupca — co to ma znaczyć?! Co ty sobie wyobrażasz, na bogów?!

— Stój, wodzu! — Zagrzmiała Varysa, unosząc oba ramiona.

Mordara zatkało. Stanął w miejscu jak wryty i spojrzał zdzwiony na szamankę. Szanował ją, co prawda, ale to już była przesada! Już miał ryknąć, co myśli o zwracaniu mu uwagi w jego własnym domu, gdy ponownie odezwał się chłopak, zupełnie niezwracający uwagi na wodza.

— Powiesz mi, kto zabił mi ojca! — Palec wskazujący wymierzony oskarżycielsko prosto w serce Cobba nawet nie drgnął. Naur’laron wydawał się nie dostrzegać innych osób, niczym pogrążony w transie, całkowicie pochłonięty uzyskaniem odpowiedzi na nurtujące go pytanie — Mów! Jego imię!

— Ja… ja… Iv… Ivar, zwany Szkarłatnym… — cichy szept Cobba, ku zdumieniu wszystkich, nawet jego synów i pachołka, wydobył się z jego warg.

Cobb stał jak sparaliżowany, nie zdolny do ruchu. Szeroko rozwarte oczy, niczym u człowieka zwieszonego w katatonii nadawały mu upiornego wyglądu.

— Co tu się wyprawia… — Mordar powiedział sam do siebie. Nie wiedział, czy powinien być wściekły na to, że ten cholerny dzieciak znów jest nieposłuszny i na dodatek atakuje jego gościa, człowieka, któremu on uścisnął prawicę i zaprosił pod swój dach, czy też na Cobba, który jak się okazało, nie był z nim do końca szczery.

— Wodzu — dźwięczny głos szamanki z lewej strony zwrócił jego uwagę — spójrz na jego twarz. Spójrz na nos Lume…

Mordar zaniepokojony spojrzał we wskazanym kierunku. Faktycznie, z nosa Naur’larona ciekła szkarłatna strużka krwi, opadając na skórę kubraka, lecz chłopak, o dziwo, wydawał się nie zwracać na to żadnej uwagi.

— Kto mu pomagał?! — Padło kolejne pytanie, odbijając się echem od ścian chaty.

— Ja… ja nie wiem — Cobb odpowiedział niepewnie. Stał jak zamurowany, niczym kukiełka na sznurkach pana — Ce… Cesarz Carl…

— Dość tego! — Ryknął Gido, najstarszy syn Cobba — przestań!

Dobył noża z pochwy przy pasie i nim ktokolwiek zdążył zareagować, skoczył ku Naur’laronowi, stojącemu niczym starożytne bóstwo zemsty z palcem oskarżycielsko wymierzonym w kupca, ze strumykiem krwi cieknącym po ustach i brodzie.

— Stać! Nieee! — Ryknął Mordar.

— Nieee! — Zawtórował mu Grotgar i Arat. Obaj skoczyli ku chłopcu z rękami wyciągniętymi w dramatycznym geście.

Nie zdążyli. Krótkie, lecz śmiercionośne ostrze błyskawicznie śmignęło w powietrzu mierząc w szyję. Światło płomieni błysnęło niczym grom odbijając się w zabójczej głowni, wyrywając Naur’larona z transu. Chłopak odruchowo odsunął głowę w tył, próbując się odsunąć, a zabójczy sztych zamiast ugodzić cel, rozorał mu tylko prawy policzek zostawiając długą, krwawą szramę. Arat, Grotgar i Mordar wpadli na Gido i obalili go z hukiem na klepisko, wyrywając sztylet z dłoni. Vido, młodszy z synów Cobba, rzucił się na pomoc bratu. Kupiec, uwolniony spod tajemniczego wpływu Naur’larona, zamrugał powiekami, niczym obudzony z długiego snu. Rozejrzał się dookoła, jakby nie pamiętał gdzie jest i co tu robi. Ujrzał mężczyzn kotłujących się u swych stóp. Chwilę trwało, zanim Cobb zrozumiał, co się dzieje, ale gdy pojął, twarz wykrzywił mu grymas gniewu i przerażenia. Zaryczał, niczym ranny niedźwiedź i rzucił się synom na pomoc, łapiąc Arata za pas i usiłując odciągnąć go od syna. W domu wodza plemienia Kruków rozpętało się piekło.

Wykorzystując zamieszanie, Varysa, wraz z Herją podbiegły do Naur’larona.

— Nic ci nie jest, Lume? — Zapytała szamanka, unosząc dłonią zakrwawioną twarz chłopca — pokaż.

Naur’laron spojrzał jej w oczy. A potem uniósł prawą dłoń i dotknął swego rozciętego policzka. Odsunął zakrwawioną rękę na tyle, aby się jej przyjrzeć. Patrzył na nią przez chwilę, nie odzywając się słowem, jakby zaskoczony, że krew, która plami jego rękę, należy do niego.

— Aaaaaah!!! — Przeraźliwy krzyk z ust chłopca, głośniejszy niż wszystko, co Varysa do tej pory słyszała, uderzył ją w uszy z taką potworną siłą, aż skuliła się w sobie kucając. Dźwięk rozchodził się po drewnianym domu, odbijając się od ścian i unosząc ku niebu otworem dymnym. Walczący mężczyźni przerwali kotłowaninę na klepisku, odturlali się na bok, zakrywając uszy rękoma, zaciskając szczęki. Krzyk Naur’larona trwał długo. Powietrze falowało od nagromadzonej mocy, płomienie ogniska przyduszone potężną mocą, przygasły, a kilka glinianych naczyń pękło z hukiem, rozlewając zawartość i rozrzucając ceramiczne odłamki niczym szrapnel. Wiatry mocy falowały w izbie, aż trzeszczały deski.

Nagle krzyk ustał.

Przez chwilę w długim domu wodza plemienia Kruków, panowała głucha cisza. Ludzie leżeli, bądź kucali, rozglądając się trwożliwie po sobie, niepewni, czy to koniec. Wszyscy spojrzeli na chłopca, który stał w przedsionku domu, nieruchomo, z twarzą umazaną krwią z rozciętego policzka, skapującą na klepisko. Oczy Naur’larona płonęły dzikim, złotym ogniem, gdy zaczął iść. Jego stopy, wzute w trzewiki ze skóry jelenia, miażdżyły odłamki glinianych naczyń, gdy szedł przez izbę. Mężczyźni, wciąż zbierający się z klepiska, odsuwali mu się z drogi, ze strachem w oczach, szybko przebierając nogami, niczym przerażone dzieci, byle jak najdalej od niezrozumiałego zagrożenia. Naur’laron, dziecko Ere’tara, zatrzymał się na środku izby, przy palenisku. Stał tak przez chwilę, która dla obecnych wydawała się wiecznością, a potem wyciągnął obie ręce w stronę ognia, pozwalając, aby płomienie lizały mu skórę. Cobb wraz z synami i pachołkiem, aż otworzyli gęby ze zdziwienia. Naur’laron odwrócił się. Jego twarz, w połowie zalana szkarłatną posoką, wyglądała jak wyrzeźbiona z granitu, a oczy promieniowały złotem.

— Przelaliście krew mego ojca — powiedział zdecydowanym głosem — karą, jest… śmierć!!!

W izbie zapachniało piżmem. Mordar, Arat, Grotgar, pozostali wojownicy Kruków, a także Varysa, Herja oraz dzieci, służący w domu, spoglądali po sobie niepewnie, czując, że coś jest nie tak, ale nie potrafiąc tego zrozumieć, ani wyjaśnić, a potem…

Cobb, jego dwaj synowie, a także czternastoletni pachołek, nagle na oczach wszystkich wstali z klepiska. Jednocześnie, niczym na komendę, choć sztywno, niczym bezwolne kukiełki, po czym sięgnęli po broń.

W ich dłoniach pojawiły się noże, powyciągane z pochew przy pasie, lub ukrytych przy bucie.

Zanim ktokolwiek zdołał zaprotestować, czy zareagować, czterej mężczyźni rzucili się na siebie, tnąc i kłując nożami. Powietrze ze świstem przecinały srebrne klingi, wbijając się i rozcinając ciało. Kobiety wrzasnęły, zakrywając usta dłońmi. Zdumiony Mordar wraz z towarzyszami, obserwowali rzeź z ustami szeroko otwartymi ze zdumienia. Serca biły im jak szalone.

Nie była to walka, jako, że nikt nawet nie próbował się bronić, po prostu, na oczach zdumionych górali, kupiec wraz z synami i pachołkiem, zaszlachtowali się nawzajem.

Po chwili, cztery zmasakrowane ciała walnęły o klepisko w szybko powiększającej się kałuży krwi. Podrygiwały jeszcze przez chwilę, w przedśmiertnych konwulsjach.

Na środku izby, przy strzelających płomieniach ogniska, stał dziesięcioletni chłopiec o gorejących oczach i twarzy zalanej krwią.

Uśmiechał się.

Rozdział 3

Dwadzieścia lat później

Cesarz Carl, szósty tego imienia, siedział na swoim tronie z czarnego żelaza, kości słoniowej i jadeitu, w sali tronowej Czerwonej Cytadeli i… nudził się. Skubał nerwowo trzydniowy zarost, kręcąc się na tronie, na którym coraz trudniej było mu usiedzieć i co jakiś czas łapał się na tym, że ponownie zgubił wątek.

Sala była pełna ludzi — dworu, rycerzy, służby, a także petentów różnej maści, którzy od kilku godzin zanudzali jego osobę kolejnymi sprawami.

Carl, obecnie dojrzały, niemal trzydziestopięcioletni mężczyzna, w sile wieku, o długich, czarnych włosach i gęstym, czarnym zaroście na męskiej, zmęczonej twarzy, przewrócił oczami o źrenicach niebieskich jak tafla jeziora, nie ukrywając, że ma dość jak na jeden dzień i spojrzał błagalnie w bok, na postać stojącą po swojej prawicy.

Irdun starał się wyglądać poważnie i oficjalnie. Jego sympatyczna twarz o wystających kościach policzkowych była zwrócona, co prawda w stronę zgromadzonych, ale wesołe ogniki rzucane przez duże, piwne oczy oraz z trudem tłumiony uśmiech, błąkający się na szerokich ustach, zdradzały rozbawienie. Czarne, niegdyś krótko ścięte i zaczesane na bok włosy, urosły z czasem i teraz spięte z tyłu złotą broszą, opadały mu na plecy. Po bitwie o Groeteburg i śmierci Trójcy, Carl uczynił z byłego przywódcy Bractwa, szefa swojego nowo formowanego wywiadu oraz de facto, swoją prawą rękę, choć tę funkcję Irdun dzielił z Kanclerzem.

Tak po prawdzie, piętnastoletni wtedy monarcha, musiał przyznać, że nie bardzo miał, w kim wybierać, podejmując próby odbudowy stolicy i państwa, a jeśli dodać do tego doświadczenie Irduna w konspiracji, a także niebagatelny fakt, iż był jedną z zaledwie kilku osób, które były świadkiem wydarzeń w sali tronowej oraz śmierci Manatara, wybór wydawał się oczywisty. Carl musiał jednak przyznać, że nie żałował swojego wyboru. Irdun, zaprawiony w obcej Cesarzowi sztuce wywiadu oraz intryg, przez lata służby oddał tronowi nieocenione usługi. Władca czasami wręcz zastanawiał się, jakby potoczyły się losy Cesarstwa, oraz jego osobiście, gdyby nie Irdun i jego wsparcie.

— Zabierz mnie stąd, do jasnej cholery… — wyszeptał cesarz przez zęby, maskując słowa uśmiechem.

Irdun parsknął. Szybko jednak uniósł rękę i przysłonił usta dłonią, udając nagły atak kaszlu.

Ubrany w modny ostatnimi czasy dwukolorowy, obcisły, wełniany dublet, sięgający do pasa z szerokimi rękawami i krótką spódniczką do połowy ud, bufiaste spodnie, kończące się na wysokości kolan, dziane pończochy i płytkie pantofle, oraz nacinany beret, zawadiacko nasunięty na głowę nieco z boku i ozdobiony pawim piórem, przemawiający możny, przerwał w pół zdania, zdumiony. Irdun uniósł dłoń, dając wyraźnie znać, że to jedynie zwykły kaszel, a nie polityczna demonstracja. To zachęciło kolorowo odzianego prelegenta do wznowienia przemowy.

Cesarz zagryzł nerwowo zęby. Mimo pełni sił i udanej odbudowy państwa oraz autorytetu Cesarza, wciąż nie potrafił się przyzwyczaić do niektórych swoich obowiązków.

Kolorowo odziany możny skończył przemowę, z której cesarz zapamiętał jedynie część o uwiedzeniu obiecanej lata temu małżonki przez sąsiada i już miał odetchnąć z ulgą, że dzisiejszym posłuchaniom jest koniec, gdy herod oznajmił nadejście niespodziewanego gościa.

— Wielmożny Henryk de Borgis, hrabia Mousel, osobisty wysłannik króla Burgand, Ludwika Siódmego!

Szmer rozgorączkowanych szeptów przemknął przez tłum. Wszyscy spojrzeli w stronę otwartych szeroko wejściowych wrót, strzeżonych przez dwóch rosłych gwardzistów. Do sali tronowej wkroczył niski, chudy mężczyzna. Zatrzymał się na chwilę, niewątpliwie, dla dodania powagi swojej osobie i zadzierając nieco mały, zadarty nos, omiótł spojrzeniem komnatę, pozwalając wszystkim się podziwiać.

Podobnie jak przedmówca, miał na sobie obcisły, dwukolorowy wams z najlepszej, istlandzkiej wełny i obcisłe spodnie, kończące się za kolanami, ale jego strój ufarbowany był w kolory błękitu oraz bieli, barwy królestwa Burgand, zachodniego sąsiada Cesarstwa i najpotężniejszego rywala na kontynencie.

Mężczyzna, najwyraźniej usatysfakcjonowany z wrażenia, jakie wywarło niespodziewane pojawienie się jego osoby, obdarzył wszystkich zgromadzonych uśmiechem, równie szerokim, co sztucznym i wznowił marsz. Spory orszak kilkunastu, kolorowo odzianych osób, podążył jego śladem, kierując się ku Żelaznemu Tronowi. Towarzyszył im gorejący wzrok różnobarwnych dam dworu oraz ich bogato odzianych małżonków, zarówno tych najbogatszych, stojących w pierwszym rzędzie, jak i tych wywodzących się z mniej znacznych rodów, stojących w rzędach dalszych.

Carl spojrzał porozumiewawczo na Irduna. Ich oczy spotkały się. Irdun skinął głową. Obaj spodziewali się tej wizyty od kilku tygodni.

— Bądź pozdrowiony, Wasza Miłość! — Niski mężczyzna o zadartym nosie zatrzymał się, jak nakazywała etykieta, przed pierwszym stopniem schodów Żelaznego Tronu, pochylił ciało w głębokim ukłonie i zamiótł podłogę długim, strusim piórem błękitnego beretu. Podążający za nim tłum zatrzymał się za nim i również ukłonił.

— Przyjmij proszę najserdeczniejsze pozdrowienia od pana mego, miłościwie nam panującego, króla Ludwika Siódmego.

— Witaj, hrabio Henryku — odparł krótko Carl — cieszy nas twoja wizyta.

— Dziękuję, Wasza Cesarska Mość — Henryk wyprostował się i włożył beret pod pachę lewego ramienia.

— Czemuż to zawdzięczam tę nieoczekiwaną, przyznam, choć miłą memu sercu, wizytę? — Zapytał Carl, uważnie przyglądając się posłańcowi.

— Mój pan — zaczął gość — miłościwie nam panujący król Ludwik, siódmy tego imienia, władca Antren, Norden, Courtra, Pouldes, Wielki Łowczy Mrocznej Puszczy, Wielki Sternik Rzecznych Ludzi, Admirał Morza Zachodniego oraz król Niezapominajka, przesyła Ci serdeczne pozdrowienia, o Cesarzu, życzenia długich lat udanych rządów, a także, przez moją skromną osobę, raczy zapytać o… — Henryk wstrzymał głos, chcąc najwyraźniej nadać większej wagi rodzącemu się pytaniu — powody zatrzymania jego trzech statków ze zbożem w porcie w Ortbergu.

Zapadła głucha cisza. Tłum dworzan wstrzymał oddech. Twarze wszystkich zwróciły się ku osobie Cesarza, rozpartej na Żelaznym Tronie.

— Rozumiem — skwitował pytanie Carl, kiwając głową — cóż, powody są oczywiste, mój drogi hrabio, na tych statkach była broń. I to nie byle, jaka broń, ale nowoczesna broń palna. Broń, którą ktoś chciał sprzedać buntownikom.

Henryk już otwierał usta, aby oficjalnie zaprotestować, przeciwko takiemu oskarżeniu, ale ubiegł go Irdun.

— Cesarz, oczywiście, nie twierdzi, że jego miłość, król Ludwik, dostarcza broń buntownikom. Jesteśmy pewni, że ten niecny proceder, odbywał się bez jego wiedzy i zgody.

— Tak, oczywiście… — potwierdził energicznie posłaniec gorliwie zaprzeczając rękami — król Ludwik jest oddanym przyjacielem Korony i jego Miłości, Cesarza.

— Oczywiście — potwierdził Carl, grając swoją rolę niemal tak dobrze, jak Irdun — wiemy o tym i doceniamy miłość i wsparcie króla Ludwika.

Posłaniec uśmiechnął się i ponownie zamiótł podłogę komnaty swym strusim piórem w niskim ukłonie.

— Co zatem, Wasza Miłość, ma zamiar uczynić, ze statkami, dobrem oraz załogą?

Carl zmrużył oczy niczym kot. Miał ogromną ochotę wygarnąć temu zadzierającemu nos, wymuskanemu kurduplowi, co naprawdę myśli o nim, o jego dwulicowym władcy oraz o jego zakłamanej grze.

Zamiast tego jednak, uśmiechnął się szeroko i odparł:

— Statki z załogą, odeślę do macierzystego portu, po zakończeniu dochodzenia, ale kontrabanda zostanie zatrzymana, jako… dowód.

— Zatrzymana? — Hrabia Henryk spąsowiał na twarzy. W jednej chwili, jego kościste, przypudrowane policzki, oblał czerwony rumieniec, z każdą sekundą przybierający na sile, a powieka prawego oka zaczęła drgać w niekontrolowanym tiku.

— Tak, zatrzymana — powtórzył Carl, choć bardzo tego nie lubił — na tych statkach była broń i z naszego śledztwa wynika, że miała zostać dostarczona buntownikom w południowych prowincjach.

— Ale… ale… — dukał hrabia Henryk, bezskutecznie usiłując poskładać jakąś ciętą ripostę.

— Taka jest moja ostateczna decyzja, hrabio. Przekaż ją proszę swojemu Panu — uciął dyskusję Carl.

— Co?! — Henryk zacisnął dłonie w pięści. Jego twarz wyglądała, jakby miała za chwilę wybuchnąć. Szybko jednak doszedł do siebie.

— Tak, oczywiście, Wasza Wysokość. Tak zrobię.

Ukłonił się, choć już nie tak nisko, jak wcześniej, co nie umknęło uważnemu oku Irduna, zamiatając piórem ponownie granitowe płyty podłogi tronowej sali, po czym nałożył na krótko ostrzyżoną głowę błękitny beret i skierował się ku drzwiom. Grupa towarzyszących mu dworzan, posłusznie podreptała jego śladem.

Odprowadzał go gniewny wzrok Cesarza, Irduna, a także kilkudziesięciu przejętych dworzan.


— Zakłamana, przypudrowana świnia! — Wrzasnął Cesarz, dając w końcu upust nagromadzonym przez kilka godzin emocjom, nalewając sobie wina do kryształowego kielicha.

Irdun uśmiechnął się tylko, przyzwyczajony do dość częstych wybuchów władcy. Carla, podobnie jak jego ojca, drażniły dworskie rozgrywki i regularnie musiał wentylować gniew i zniecierpliwienie. Byli sami w jednej z prywatnych komnat Cesarza, by na spokojnie omówić wydarzenia dnia, z dala od ciekawskich uszu i oczu niepowołanych osób.

— Kłamał mi prosto w twarz! — Carl pociągnął kolejny łyk z kielicha.

— Cóż, nic nowego — skwitował Irdun — pytanie brzmi, dlaczego?

— Dlaczego? Władcy Burgand od zawsze knują, jak wbić nam nóż w plecy — Cesarz wzruszył ramionami — to też nie jest nic nowego…

— To prawda, Cesarzu, ale mimo wszystko, ładunek nowoczesnej broni, na taką skalę, a zapewne to tylko jeden z wielu, który przechwyciliśmy, a i to jak wiesz, dość przypadkiem, to moim zdaniem, coś więcej, niż tylko odwieczna rywalizacja dwóch państw… — Irdun podszedł do okna i spojrzał przez nie zamyślony. Spadziste dachy z czerwonej dachówki, położone podczas odbudowy stolicy, po zniszczeniach dokonanych przez Oro’tara, nadawały teraz miastu świeży, nieco bajkowy wygląd.

— Oni coś knują… — dokończył Irdun.

— Co mówią twoi szpiedzy? — Zapytał Carl, ponownie pociągając łyk wina.

— No właśnie to mnie martwi, bo niewiele — zasępił się Irdun — raporty są dość ogólnikowe. Ostatnio, kilkunastu moich szpiegów zniknęło w nie do końca jasnych okolicznościach, zwłaszcza na południu.

— Na południu? — Zdziwił się Cesarz. Dłoń z kryształowym kielichem zamarła w pół drogi, między oparciem krzesła, a ustami władcy — w Sudenmarchii?

— Na ziemiach górskich plemion, jeśli mam być dokładny, Wasza Miłość — uściślił Irdun, obracając się w stronę Cesarza.

— Górskich ple… — Carl zaniemówił, zaskoczony — w tej dziczy?

— Tak, tam — potwierdził szef wywiadu — wiem, że to dziwne. Te ziemie są oficjalnie częścią Cesarstwa tylko z nazwy, a dzikie plemiona zamieszkujące Góry Krwawe wojują ze sobą od tysięcy lat, więc niby nic w tym dziwnego, ale… — Irdun zamilkł tajemniczo.

— Ale nie daje ci to spokoju… — dokończył za niego Cesarz.

— Tak — Irdun spojrzał swymi wielkimi, piwnymi oczyma na rozmówcę i skinął głową — instynkt mi podpowiada, że jest w tym coś dziwnego, że dzieje się tam coś więcej, niż zwykłe wojny między wojowniczymi góralami…

— Cóż… — Cesarz wychylił resztę wina z kielicha jednym, potężnym haustem, po czym odstawił go z brzdękiem na pobliski stolik i wyprostował się, aż strzeliły stawy.

— W takim razie, mój drogi Irdunie, podążaj za swoim instynktem i dowiedz się, co tam się wyrabia, choć, osobiście jestem zdania, że mamy ważniejsze problemy, niż kilkanaście dzikich, śmierdzących kozami, górskich plemion, wyrzynających się dla pastwisk, lub zwykłego sportu, na wygwizdowie, jakim są południowe krańce Cesarstwa.

Irdun miał już zaprzeczyć, ale… się powstrzymał. Ukłonił się jedynie, pochylając głowę z szacunkiem, jak nakazywała etykieta.

— Co tam dziś jeszcze na mnie czeka? — Zapytał zniecierpliwiony już wyraźnie Cesarz, z trudem powstrzymujący ziewanie.

— Wizytacja świątyni Manatara Zbawiciela oraz spotkanie z bratem Gotfrydem, a potem, codzienne spotkanie Rady Wojennej, a potem, kilku możnych oczekuje na audiencję, w tym lord…

— Dobra! — Carl przerwał i skierował się w stronę drzwi — Najpierw, chodźmy coś zjeść. Po trzech godzinach wysłuchiwania głupot, zjadłbym konia z kopytami!


Cesarz znieruchomiał. Niczym zahipnotyzowany, stał na środku głównej nawy, otoczony przez dziesięciu gwardzistów oraz towarzyszącego mu Irduna i z otwartymi ustami, niczym dziecko, napawał się magią świeżo ukończonego, największego budynku Cesarstwa.

Świątynia Manatara Zbawiciela była ogromnym budynkiem zbudowanym na planie centralnym o długości boków wynoszącej blisko trzysta trzydzieści stóp oraz olbrzymiej kopule na planie koła, o średnicy podstawy wynoszącej prawie sto piętnaście stóp, umieszczonej w centralnej części nawy środkowej. Wysokość od posadzki do najwyższego punktu kopuły wynosiła blisko dwieście stóp, co było imponującym osiągnięciem nawet dla słynących w świecie architektów i budowniczych Cesarstwa. Konstrukcja największego budynku stolicy, opierała się na czterech potężnych filarach, umieszczonych w narożach kwadratu, oraz stu dziesięciu kolumnach. Ogromne obciążenia przenoszone przez cztery pendentywy, czyli trójkątne elementy narożne, wywoływały iluzję zawieszenia gigantycznej kopuły w powietrzu i sam Cesarz musiał przyznać, że wrażenie było powalające. Kolorowy półmrok, tworzony przez światło słoneczne wpadające do środka świątyni przez różnobarwne witraże, jeszcze potęgowało to wrażenie, a misternie wykonane, realistyczne, kolorowe freski na suficie okrągłej kopuły, wykonane przez największych mistrzów Cesarstwa, dopełniały dzieła.

— Witaj w świątyni Zbawiciela, Miłościwy Panie — silny, stanowczy głos wyrwał go z odrętwienia.

Spojrzał w bok.

Gładko ogolony, dość niski, szczupły mężczyzna o krótkich, rudych włosach, odziany w błękitny habit o szerokich rękawach, spięty w pasie złotym sznurem, zbliżał się szybkim krokiem w towarzystwie trzech innych zakonników. W odróżnieniu od nich, jego szeroki, biały w środku kaptur, opadał mu luźno na ramiona odsłaniając głowę.

— Brat Ersberg… — Carl skinął głową zakonnikowi, choć Irdun wyczuł, że dość niechętnie. Antypatia władcy do brata Ersberga była mu doskonale znana.

— Wasza Miłość — zastępca arcykapłana Zakonu Manatara Zbawiciela, ukłonił się głęboko — to zaszczyt gościć cię w naszych progach.

— Naszych? — Zdziwił się Cesarz.

— Prawda, że piękna? — Zignorował pytanie zakonnik, odwracając się w kierunku, w który patrzył Cesarz.

Uniósł rękę i powiódł nią po suficie kopuły, niczym dumny gospodarz, prezentujący gościowi swój z trudem wybudowany dom.

— Tak, to prawda — potwierdził Carl — zapiera dech w piersiach…

— Tak! — Ucieszył się brat Ersberg — dokładnie tak, Wasza Cesarska Mość! Zapiera dech w piersiach! Wspaniale powiedziane!

— Cóż… taka miała właśnie być, prawda? — Podsumował Carl — gdzie jest brat Gotfryd? — Zapytał, rozglądając się po wnętrzu świątyni.

Nie ukrywał, że nieobecność Gotfryda, który po upadku Trójcy stanął na czele nowej wiary, była dla niego zaskoczeniem. Gotfryd, jako jedyny z kapelanów pełniących posługę w Trzynastym Legionie, opowiedział się za buntownikami, gdy pułkownik Arn poprowadził atak na stolicę. Cesarz cenił jego głęboką wiarę, skromność, zapał, mądrość i gotowość do poświęceń, zatem, gdy przyszło do odbudowy państwa, wybór nowego arcykapłana był prosty. Gotrfyd jednak nie zgodził się przyjąć tytułu, który kojarzył mu się wyjątkowo paskudnie i zamiast tego nazwał się skromnie Przeorem nowo utworzonego Zakonu Manatara Zbawiciela, co spotkało się z pozytywnym przyjęciem, zarówno Cesarza, którego mdliło na samo wspomnienie arcykapłana Harada, oraz, co ważniejsze — poddanych Cesarstwa.

— Ojciec Gotfryd — zaczął brat Ersberg — został nagle wezwany do klasztoru sióstr Miłosierdzia. Wyjechał w wielkim pośpiechu.

— Coś się stało? — Zapytał Carl, poważnie zaniepokojony.

— W tym sęk, Wasza Miłość, że nie wiem — zasępił się brat Ersberg — wszystko odbyło się bardzo szybko. Jakoś przed trzema kwadransami przybył posłaniec, odbył krótką rozmowę z ojcem Gotfrydem, po czym obaj pognali, co koń wyskoczy. Brat Gotfryd odjeżdżając zdążył jedynie poprosić mnie, abym go zastąpił podczas twojej Panie, wizyty.

— To dziwne… — Carl spojrzał pytająco w lewo, na stojącego obok Irduna.

Sądząc po jego kwaśnej minie, było oczywiste, że szef wywiadu nic o tym nie wie i jest tym wyraźnie zaniepokojony.

— Zaiste, dziwne, Wasza Miłość — zgodził się Ersberg, kiwając głową — ale sprawa musiała być pilna, skoro dostarczył ją osobiście posłaniec, zamiast jak to mamy w zwyczaju, gołąb pocztowy.

— Tak, to prawda — Carl musiał mu przyznać rację.

— No cóż, modlę się, aby ojciec Gotrfyd powrócił do nas jak najszybciej — brat Ersberg uniósł pobożnie swe piwne oczy ku niebu, składając dłonie do modlitwy. Dołączyli do niego pozostali zakonnicy.

— Tak, ekhm, oczywiście… — chrząknął Cesarz przewracając oczami do Irduna.

Wydarzenia sprzed dwóch dekad skutecznie wyleczyły monarchę z pobożności, choć starał się nie okazywać tego publicznie.

— Cóż, dziękuję ci, bracie Ersberg, za poświęcony mi czas, na mnie już pora. Obowiązki wzywają… — Carl obdarzył zakonnika jednym ze swoich wystudiowanych podczas lat sprawowania władzy, uśmiechów i skierował się ku wyjściu.

— Ależ, Wasza Cesarska Mość — zaprotestował brat Ersberg — ojciec Gotfryd nalegał, abym pokazał ci prezbiterium wraz z ukończonym zaledwie wczoraj, ołtarzem!

— Ale… — próbował protestować Cesarz.

— Czy nie po to właśnie Wasza Miłość dziś do nas przyszedł? — Pytanie Ersberga zawisło w powietrzu, niczym ostrze miecza. Pozostali zakonnicy wpatrywali się uparcie w Cesarza spod naciągniętych nisko kapturów.

Carl rozejrzał się rozpaczliwie, w poszukiwaniu wsparcia. Irdun, zachowywał powagę, tak samo jak dziesiątka gwardzistów, choć co niektórzy z trudem ukrywali rozbawienie.

— Eh…, no dobrze — skapitulował — prowadź zatem, bracie Ersberg.

Szeroki uśmiech rozjaśnił bladą twarz zakonnika. Ukłonił się i wskazał ręką w głąb świątyni, puszczając Cesarza przodem, po czym szybko przebierając nogami, dołączył, idąc po prawej stronie władcy i prowadząc w stronę odległego prezbiterium. Irdun, pozostali zakonnicy oraz dziesiątka cesarskich gwardzistów w pełnej płycie, podążyli za nimi.

Szef wywiadu Cesarstwa rozglądał się niecierpliwie na boki, pokonując kolejne metry posadzki świątyni, wyłożonej drogim, zielonym granitem. W świątyni, nie licząc ich, nie było nikogo, co nie powinno dziwić, bowiem dopiero, co ukończona, świątynia nie została jeszcze oficjalnie oddana do użytku, ale mimo to, instynkt Irduna, z niezrozumiałych powodów, bił na alarm.

— Wpadam w paranoję — zganił się w myślach.

Głos podekscytowanego wizytą monarchy brata Ersberga, rozbrzmiewał po budynku, gdy zbliżali się do prezbiterium.

— Oto on! — Brat Ersberg stanął. Odwrócił się częściowo do Cesarza wskazując ręką na ołtarz, a oczy płonęły fanatyzmem — czyż nie jest wspaniały?!

Carl, a także podążający za nim orszak, westchnęli z przejęcia, mogąc w końcu przyjrzeć się z bliska apsydzie, zamykającej obszerne prezbiterium oraz samemu ołtarzowi, wzniesionemu w centralnej jej części. Wzniesiona na planie półkola apsyda, była w całości pokryta kolorowymi freskami, przedstawiającymi sceny z bitwy pod Groeteburgiem — bitwę legionów oraz nieumarłych, wiedzionych do boju przez srebrnowłosego Ivara, starcie nieśmiertelnych, śmierć Trójcy oraz ostateczny triumf Manatara. Wszystko było skąpane w jasnym, słonecznym świetle, wpadającym przez owalnie zakończone okna, wzniesione za ołtarzem, powyżej linii galerii, dzięki czemu światło wpadało z pełną mocą. Sam ołtarz, stanowiła ogromna rzeźba Manatara, wykonana w doskonałej jakości, (i kosztownym), importowanym ze wschodu, marmurze. Nieśmiertelny stał z otwartymi, wyciągniętymi w stronę nawy głównej ramionami, jakby chciał objąć wszystkich obecnych, a jego ogromne, wyrzeźbione z dbałością o każdy szczegół, białe jak śnieg skrzydła, były szeroko rozpostarte i wkomponowały się w łuk apsydy, sięgając od galerii po lewej stronie ołtarza, po prawą. Carl ze zdziwieniem zauważył, że rzeźba nieśmiertelnego ma nad głową, świetlistą aureolę. Piękna, misternie wyciosana w kamieniu twarz nieśmiertelnego wpatrywała się ogromnymi, smutnymi oczami w przyglądających się jej ludzi. Carl ze zdumieniem zorientował się, że pod wpływem tego spojrzenia, ma ciarki. Zamknął na chwilę oczy. Ożyły wspomnienia. Oczami duszy ujrzał Ivara, z twarzą wykrzywioną bólem i nienawiścią, z mieczem wysoko wzniesionym do ciosu, opadającym na wypiętą pierś Manatara. Widział krew nieśmiertelnego wystrzeliwującą z piersi, gdy białowłosy wyszarpną runiczne ostrze, a także martwe ciało skrzydlatego strażnika opadające bez ruchu w akompaniamencie pełnego żalu krzyku Irduna, na posadzkę sali tronowej.

— Cesarzu? — Do rzeczywistości przywołał go znajomy głos — wszystko w porządku?

— Taa, tak — odpowiedział Carl, mrugając szybko oczami, by odpędzić mroczne wspomnienia. Serce biło mu jak szalone — w porządku, Irdunie.

— Wasza Miłość? — Brat Ersberg, wyraźnie niepocieszony mało entuzjastyczną reakcją Cesarza na wspaniałość ołtarza, przyglądał mu się sceptycznie — czyż nie jest cudowny? Ołtarz….

— Tak, tak, zaiste jest cudowny, bracie Ersberg — zgodził się monarcha, kiwając głową.

Ten fanatyczny klecha zaczynał działać mu na nerwy. Brat Ersberg, uśmiechnął się, niezrażony. Wszedł na podwyższenie, szybko pokonując cztery stopnie schodków i stanął u stóp ogromnej rzeźby Manatara. Pełnym uwielbienia wzrokiem spojrzał na smutną twarz nieśmiertelnego, po czym ponownie odwrócił się ku stojącym poniżej.

— Wasza Miłość, proszę podejść — machnął prawą ręką, przywołując monarchę — proszę spojrzeć.

Carl zawahał się. Spojrzał kątem oka na Irduna, stojącego po swojej lewej stronie, z rękoma schowanymi pod obszernym, czarnym płaszczem, który zwykle nosił opuszczając Czerwoną Cytadelę. Szef wywiadu zmarszczył usta w grymasie, jakby chciał powiedzieć: „cóż zrobić? Miejmy już to za sobą”. Monarcha westchnął głęboko i postawił nogę na pierwszym stopniu schodów.

I wtedy czas, jakby zwolnił.

Irdun, ze zdumieniem ujrzał, jak jeden z otaczających Cesarza gwardzistów, stojący do tej pory za jego plecami, nagle rzuca się w przód do skoku, z ręką wyciągniętą rozpaczliwie w przód, chcąc najwyraźniej złapać, popchnąć lub obalić monarchę. Twarz gwardzisty, skryta pod pełnym hełmem garnczkowym nie była widoczna, ale Irdun jakimś cudem widział jego szeroko otwarte, pełne emocji oczy. Groza ścisnęła serce Irduna. Jego dłoń, skryta pod połami płaszcza, zacisnęła się na obiekcie, który od kilku tygodni nosił ukryty w specjalnie dla niego wykonanej kieszeni. Poły płaszcza zafalowały, niczym skrzydła ptaka, gdy ręce Irduna wystrzeliły na zewnątrz, z prawą dłonią kurczowo zaciśniętą na drewnianej rękojeści niedużego przedmiotu.

Cesarz, nieświadomy rozgrywającymi się za jego plecami wydarzeń, zrobił drugi krok, stawiając obutą stopę na granitowym stopniu. Wzrok, utkwiony w uśmiechniętej twarzy rudego zakonnika, nie dostrzegał grożącego mu niebezpieczeństwa. Opancerzona dłoń gwardzisty zacisnęła się na prawym barku Cesarza, a masa rycerza, mającego na sobie pełną zbroję płytową Gwardii, zwiększona pędem jego skoku, pchnęła monarchę w przód. Carl stracił równowagę i nie posiadając się ze zdumienia, poczuł, jak leci na twarz. Granitowe schody rosły mu w oczach. Odruchowo wyciągnął ręce przed siebie w panicznej próbie zaasekurowania upadku.

Irdun wyszarpnął przedmiot spod płaszcza i skierował wylot krótkiej lufy wprost w nacierającego gwardzistę, obalającego Cesarza na kamienne schody prezbiterium. Nagle z góry, od strony prawej galerii, dał się słyszeć mechaniczny szczęk i coś małego z ogromną szybkością przecięło powietrze uderzając w… gwardzistę, który upadając i obalając Cesarza, zwalił się na jego nogi.

Irdun zrozumiał.

Uniósł wzrok wraz z lufą pistoletu w kierunku, skąd nadleciał pocisk, odruchowo odciągając kurek. Na galerii, po prawej stronie apsydy, jakieś dwadzieścia stóp nad poziomem podłogi, częściowo skryty za balustradą, stał zakapturzony człowiek. W dłoniach trzymał kuszę.

Irdun nacisnął spust. Kurek ze skałką opadł na krzesiwo, krzesząc iskry. Te padły na panewkę z prochem zapalając go. Błysnęło. Huknęło. Lufa broni zionęła jęzorek ognia, niczym smok z legend, a pocisk ze świstem przeciął powietrze, trafiając kusznika w głowę, tuż nad lewą brwią. Bryzgnęła krew, ochlapując biały marmur balustrady.

Ktoś krzyknął. Cesarz, rozciągnięty na kamiennych schodach prezbiterium, częściowo przywalony ciałem gwardzisty, nie mógł się ruszyć, ale powiódł wzrokiem za pociskiem i ujrzał padającego, niedoszłego zamachowca.

— Nie ruszaj się, Cesarzu! — Dobiegło nieco z dołu. Gwardzista, a dopiero teraz Carl poznał po głosie, że był nim młody, niedawno wcielony w ranki Gwardii, zaledwie dwudziestojednoletni Ategir, uniósł się na kolanach i podciągnął, zakrywając swym ciałem monarchę.

— Chronić Cesarza! — Donośny ryk dowódcy gwardii, Arcula rozszedł się po świątyni, odbijając echem od ścian.

Gwardziści wyszarpnęli miecze i rzucili na schody, otaczając leżącego monarchę oraz zasłaniającego go własnym ciałem Ategira, kordonem stali. Irdun opuścił dymiącą lufę pistoletu i sięgnął dłonią do pasa, w poszukiwaniu rogu z prochem. Szybko nasypał go na panewkę i wyciągnął następną kulę. Gryzący smród prochu szczypał w oczy.

— Whaaagh! — Rozległo się nagle z obu stron, a oczom Irduna i gwardzistów ukazał się tłum uzbrojonych ludzi, wysypujący się z wejść przy wschodnim i zachodnim transepcie. Nie posiadali na sobie pancerzy, a za broń służyły im głównie młoty, maczugi, wekiery czy topory, ale za to, jak szybko oszacował Irdun, były ich dobre trzy tuziny. Widok zmroził mu krew w żyłach.

Poczuł zimny pot ściekający mu po plecach. Trzęsącymi się dłońmi ładował swój pistolet skałkowy do następnego strzału.

— Trzymać pozycje! — Nawoływał Arcul — chronić Cesarza!

W świątyni zapanował chaos. Wyjący jak horda wygłodniałych wilków, dziki tłum, wpadł na kordon cesarskiej gwardii ze szczękiem, obijając się od żelaznych pancerzy niczym fala od falochronu. Kilku nacierających zginęło w jednej chwili, nabici na długie ostrza półtoraręcznych mieczy gwardzistów, niczym mięso na rożen, podrygując w przedśmiertnych konwulsjach. Inni, odbili się od zbroi i upadli, tratowani przez nacierających za nimi towarzyszy i miażdżeni salowymi trzewikami opancerzonych rycerzy, lecz, mimo to, atakujących było dużo. Za dużo.

Topory, młoty, maczugi i wekiery tłuszczy unosiły się i opadały, odbijając się od stalowych zbroi gwardzistów, wgniatając blachy, łamiąc kości i gruchocząc stawy. Dziewiątka gwardzistów broniła się rozpaczliwie, niczym żuki, atakowane przez falę mrówek, dźgając sztychami bastardów, tnąc nieopancerzone ciała, wgniatając czaszki głowicami i obalając wrogów na kamienną podłogę, która błyskawicznie zrobiła się śliska od lejącej się krwi. Wrzaski walczących mieszały się z rozpaczliwymi jękami konających i hukiem strzałów z broni Irduna, który wbiegł do środka kordonu, chroniąc plecy Cesarza.

— Zabić ich! — Darł się dziko jakiś męski głos, niebiorący osobiście udziału w walce — zabić bluźnierców! Zabić ich wszystkich!

Irdun wystrzelił ponownie. Kątem oka próbował zlokalizować ten szaleńczy głos, zapewne należący do przywódcy, ale piekielna kotłowanina walczących, skutecznie mu to uniemożliwiała. Zerknął w lewo, w stronę ogromnego posągu Manatara. Brat Ersberg, przytulony do podnóża ogromnej rzeźby, zwinął się w kucki i przerażony, sparaliżowany strachem, obserwował walkę, mamrocząc coś niezrozumiałego pod nosem.

— Walczyć! — Krzyczał niezmordowany Arcul, raz za razem unosząc i opuszczając zakrwawioną głownię miecza — chronić Cesarza!

Gwardziści walczyli odważnie, dysząc ciężko. Dwóch z nich ledwo stało już na nogach, z blachami napierśnika i hełmów nieludzko powyginanymi od niezliczonych ciosów broni obuchowej. Krew lała się po pancerzach. Pot zalewał oczy. Bełt, wystrzelony z kuszy, tkwił w lewej piersi młodego Ategira, barwiąc go szkarłatem. Irdun zastanawiał się ile jeszcze wytrzymają.

Nagle, powiało chłodem.

Do środka wdarło się świeże powietrze, gdy ktoś otworzył wrota głównego wejścia do świątyni, zwanego Cesarskim. Irdun przechylił głowę i jego zdumionym oczom ukazało się dwóch mężczyzn — jeden, potężnie zbudowany, w pełnej zbroi z ogromnym herbem, przedstawiającym srebrnego jelenia na czarnym polu, z ręką opartą na rękojeści miecza, a drugi, bogato ubrany w długi, czarny płaszcz, obszyty sobolowym futrem i okrągłą czapę z przypiętym piórkiem, obaj mężczyźni weszli do świątyni i zamarli z otwartymi szeroko ze zdumienia ustami. Ujrzawszy rozgrywającą się przy ołtarzu bitwę, jako pierwszy zareagował rycerz, którym jak Irdun zdołał poznać, był Otto de Lossow, głowa jednego z najbogatszych rodów Cesarstwa. Złapał towarzysza za ramię i coś do niego krzyknął, wskazując lewym ramieniem na zewnątrz. Towarzysz rycerza kiwnął głową i rzucił się biegiem przez wrota, przez które dopiero co, wszedł do budynku, znikając po chwili Irdunowi z oczu, ani chybi zbiegając po schodach prowadzących do świątyni. Otto de Lossow, wyszarpnął natomiast miecz z pochwy, ryknął jak dziki lew i bez strachu runął biegiem do szarży na kąsających kordon Cesarskiej Gwardii fanatyków.

Efekt był piorunujący. Otto wbił się tłuszczę, atakując od tyłu z takim impetem, że jednym ciosem powalił dwóch odzianych w brunatne szaty zabójców, jednemu z nich ścinając głowę płynnym ciosem klingi. Fontanna krwi trysnęła w górę, gdy odcięta głowa potoczyła się po zakrwawionej posadzce. Szeroko otwarte oczy denata, patrzyły oskarżycielsko na walczących.

— Trzymać się chłopaki! — Krzyknął Irdun — pomoc nadchodzi!

— Auuu!!! — Ryknęli gwardziści. W zbrojach zalanych krwią, z mieczami pokrytymi wnętrznościami zabitych, wyglądali jak horda z piekła rodem.

Atak zaczął się załamywać. Prawie połowa zabójców była martwa. Ich zmasakrowane, nieruchome ciała, zaściełały szkarłatną, śliską od przelanej krwi podłogę.

— Daleeeeej! — Wydzierał się coraz bardziej piskliwie niezidentyfikowany osobnik. Zachrypnięty od krzyków głos, zaczynał odmawiać mu posłuszeństwa.

Irdun wypalił w stronę skąd dochodził ten głos. Nie miał pojęcia, z jakim rezultatem, ale irytujący głos umilkł.

— Whaaaa! — Rozległo się za pleców atakujących.

Irdun ujrzał, jak nowy oddział zbrojnych, uzbrojony we włócznie oraz długie tarcze, w kolczugach oraz kapalinach, zatem Straży Miejskiej, prowadzony przez bogato odzianego wielmożę z piórkiem przy czapie, wpada przez cesarskie wrota do środka świątyni i z impetem rzuca się im na pomoc.

Atakujący w mig zrozumieli, że nie mają szans. Rzucili się do panicznej ucieczki, starając się umknąć przez wrota transeptu.

— Na nich! — Ryknął Arcul — łapać suczych synów!

Gwardziści rzucili się w pogoń, tnąc mieczami po nogach, łapiąc okutymi rękawicami uciekających i obalając kilku na ziemię.

Walka była skończona.

— Jesteś cały, Cesarzu? — Zapytał Irdun, dysząc ciężko. Twarz i ubranie miał umazane posoką. W powietrzu unosił się smród prochu, potu oraz krwi.

Carl kiwnął głową. Spojrzał na Ategira, wciąż stojącego blisko, zasłaniającego monarchę własnym ciałem.

— Już możesz mnie puścić, gwardzisto — Carl uśmiechnął się — uratowałeś mi dziś życie.

Skrytą pod hełmem, młodzieńczą twarz Ategira rozpromienił szeroki uśmiech. A potem zwalił się nieprzytomny na posadzkę.

Rozdział 4

Sowia Dolina, Góry Krwawe, Sudenmarchia

— Dalej ludzie, dalej! — Wareth, wódz Plemienia Niedźwiedzi, lub jak też zwykli sami się nazywać, plemienia Morgill, krzyknął z kulbaki swego karego wałacha, zachęcając maszerujących obok wojowników do energiczniejszego wysiłku. Jego kosmaty koń zatańczył w miejscu, drobiąc kopytami o mokry śnieg.

— Hm… — mruknął z aprobatą towarzysz wodza Niedźwiedzi, ogromny, owłosiony mężczyzna, siedzący w siodle, na ogromnym siwym wałachu, również przyglądający się przemarszowi.

Obaj mężczyźni byli mokrzy, przemarznięci, głodni i zniecierpliwieni. Nie było zresztą, czemu się dziwić…

Armia dwóch największych plemion Gór Krwawych — plemienia Niedźwiedzia oraz plemienia Rysia, była w marszu, a raczej pogoni za niedobitkami, jak głosili zwiadowcy, przeklętego Naur’larona od trzech dni, od kiedy koalicja dwóch plemion rozbiła nieduży oddział Kruków w pobliżu Strumienia Mgieł. Wareth, potężnie zbudowany wódz Morgill o czarnych jak noc włosach, oczach koloru chłodnej stali i nieulękłym sercu, od trzech miesięcy dwoił się i troił, aby zdławić poronione marzenia o potędze tego cholernego odmieńca, Naur’larona z plemienia Kruków, goniąc za nim po całych Górach Krwawych. Poprowadził na wojnę półtora tysiąca wojowników swego plemienia, głównie piechoty wraz z garstką konnych i mimo kilku potyczek, wciąż nie mógł dorwać tego bezczelnego dziwaka i skrócić go o głowę! Ta natarczywa myśl nie dawała mu spokoju. Była jak upierdliwy komar, nawracając raz za razem, by boleśnie użądlić.

Mężczyzna obok Waretha, splunął w śnieg.

Medo, wódz plemienia Rysi, lub też w miejscowym języku, plemienia Murgh, drugiego największego ludu Gór Krwawych, zdecydowanie nie należał do najbystrzejszych czy rozmownych, ale braki intelektu i elokwencji, nadrabiał potężną posturą, ogromną nawet u słynących z postury górali Południa oraz potężną siłą. Jego ogromny, dwuręczny topór, zawieszony na plecach na skórzanym pasie, był doskonale znany jak Południe długie i szerokie. Niejedna wdowa opłakiwała chwilę, gdy owy topór zetknął się z czaszką małżonka, kończąc jego żywot.

Obaj wodzowie przyglądali się, jak dwa i pół tysiąca wojowników obu plemion zbliża się szeroką doliną, zwaną przez miejscowych Sowią, do niewysokiego wzgórza, pokrytego gęstym lasem i śniegiem. Zwiadowcy donosili, że uciekające niedobitki sił Naur’larona oraz sędziwego Mordara, wspierane przez skąpe siły kilku poślednich plemion, wycieńczone, głodne i zdezorganizowane, okopały się na tym wzgórzu, zdając sobie sprawę, że dalsza ucieczka na południe, w ośnieżone, skaliste Góry Krwawe, jest samobójstwem. Wareth i Medo w końcu mieli szansę dopaść wroga i zakończyć to to szaleństwo, ten… trąd, który wypełzł z Plemienia Kruków kilka miesięcy temu po niespodziewanym powrocie Naur’larona i miał czelność rzucić wyzwanie oczywistym prawom Waretha do przewodnictwa wśród górskich plemion Południa.

I wrócić w końcu do domu! Do ciepła ogniska, gorącej strawy, mocnego miodu oraz miękkich, wytęsknionych i wilgotnych żon. I niech cholera weźmie wszystkich bogów, starych, nowych i tego złotookiego pomyleńca, jeśli jej nie wykorzystają!

— Daaaaalej! — Krzyknął Wareth, rozochocony wizją bliskiego zwycięstwa i powrotu do domu — staaawaj!

Coś huknęło w oddali. Medo i Wareth odruchowo spojrzeli w niebo.

— Grom o tej porze roku? — Zdziwił się wódz Morgill, spoglądając pytająco na towarzysza.

— Hmm… — odparł mruknięciem Medo, wpatrując się tępym wzrokiem w niebo.

Była późna jesień. Atramentowe, ciemne chmury zakrywały słońce, dął silny, górski wiatr, a mokry śnieg, wdzierał się w szczeliny ubrań. Malownicza w lecie, szeroka, górska dolina, teraz pokryta mokrym, topniejącym śniegiem, mieszającym się z drobnym deszczem, zamieniła się w błotniste, śnieżne bagno, urozmaicone jedynie pobliskim lasem iglastym, porastającym wzgórze, gdzie miał okopać się ten bezczelny odmieniec w ostatniej, desperackiej próbie ratowania skóry.

Plemienna armia ustawiała się do ataku, swoim odwiecznym zwyczajem, formując długą linię, frontem skierowaną w stronę zalesionego wzgórza, najeżoną grotami włóczni, ostrzami mieczy i żeleźcami toporów. Nie było w tym żadnej, wyszukanej taktyki, żadnego głębszego planu. Plemiona Gór Krwawych walczyły od setek lat w ten sam sposób — rzucając się z rykiem na wroga, walcząc tak długo, aż padł. Lub padło się samemu. Zmarznięci mężczyźni mieli serdecznie dość długiego marszu, głodu, niewygód i ścigania duchów i to wszystko w zimę! Wszystko było lepsze od tego. Wojownicy uderzali bronią o tarcze, pohukiwali, rzucali przekleństwa, by dodać sobie odwagi i nieco rozgrzać zmarznięte ciała. W powietrzu czuło się napięcie i bliski rozlew krwi.

Znowu huknęło. Wareth zmełł przekleństwo. Medo tym razem nie skomentował. Zrobił to za niego ktoś inny.

— Wodzu! — Do obserwującego szykujących się do bitwy Niedźwiedzi podbiegł rudy wojownik w sile wieku w ogromnym hełmie z dwoma rogami na głowie.

— Tyol? — Wareth zmarszczył brwi, zaskoczony jego obecnością — co ty tu robisz?

— Wodzu, walą do nas! — Krzyknął mężczyzna, dobiegając w końcu do karego wałacha. Złapał go za lejce, łapczywie wciągając powietrze.

— Co?

— No, palą do nas! — Tłumaczył Tyol — ot, tustela!

Pokazał ramieniem na pobliski las.

Wiecznie zielone świerki i sosny porastające wzgórze falowały na wietrze. Ukryte jednostki buntowników prześwitywały zza drzew, lecz nie dało się ustalić ilu ich tam jest, a tym bardziej, czy atakują.

— Co ty pieprzysz, chłopie?! — Wareth nie wytrzymał — na taki dystans? Znów piłeś!

— Nie piłek! — Odciął się Tyol — cosik durka do nas z tego lasu!

— Z tego…

Huknęło.

— …lasu — dokończył Wareth. Spojrzał zdziwiony na towarzysza.

— Wrrr! — Odwarknął Medo. Nawet on najwyraźniej pojął, iż między tajemniczymi hukami, a rewelacjami Tyola jest połączenie.

— Ha! — Krzyknął Wareth dobywając miecza i dając koniowi piętę. Koń zadrobił kopytami i skoczył do przodu jak oparzony. Medo pogonił konia i pognał za towarzyszem.

— Dalej ludzie! Dalej, stawaj! Staaawaj! — Wareth galopował przed linią wojowników z wysoko uniesioną bronią. Medo galopował za nim, rzucając groźne spojrzenia i powarkując.

— Do broni! Gotuuuuuj! — Nawoływał Wareth wymachując mieczem.

Huknęło.

Coś śmignęło w pobliżu pędzącego wodza Morgill i ugodziło Medo w prawe ramię z takim impetem, że ten spadł z konia. Zakotłowało się, gdy potężne ciało wodza plemienia Murgh gruchnęło w mokry śnieg i błoto. Siwy wałach, uwolniony od ciężaru jeźdźca, żwawo popędził dalej, zostawiając wijącego się w mokrym błocie i wulgarnie przeklinającego Medo.

Wareth wstrzymał swego konia. Ten zachrapał głośno i stanął dęba. Mało brakowało, aby wódz Niedźwiedzi podążył w ślady towarzysza i upadł w błoto, lecz jakimś cudem zdołał utrzymać się w siodle. Zawrócił.

— Medo?! — Krzyknął podjeżdżając — żyjesz?!

— Yhy — chrząknęła twierdząco umorusana błotem postać. Skórzany kaftan na prawym barku wodza Rysi szybko barwiła szkarłatna posoka. Ogromny mężczyzna sięgnął dłonią ku rosnącej plamie krwi, przebijającej się przez skórzany kaftan. Spojrzał na dłoń pokrytą własną krwią, zdumiony. Jego grubo ciosana, zarośnięta twarz w jednej chwili spąsowiała, zmieniając kolor z bladego, przez rumianą, krwisto czerwoną, aż po ciemny fiolet. Serce Waretha zabiło mocniej, a gardło ścisnął strach, niczym żelazne imadło. Znał to spojrzenie. Wiedział doskonale, co zaraz nastąpi.

Medo ryknął. Zwierzęco. Niczym ranny niedźwiedź. Jego basowy głos, pełen wściekłości, nienawiści i żądzy mordu wzniósł się wysoko, przebijając nawet odgłosy kotłujących się przed wzgórzem wojowników obu plemion. Zerwał z pleców ogromny, dwuręczny topór, wzniósł stylisko wysoko nad głowę i zaryczał ponownie.

Przeraźliwie. Dziko.

Szaleńczy ryk wodza Rysi niósł się nad doliną, zwracając uwagę każdego wojownika. Wszystkie oczy skierowały się na ogromnego mężczyznę z potężnym toporem wysoko wzniesionym nad głową. Jego długie, rozpuszczone włosy koloru pszenicy rozwiewał wiatr. Wyglądał niczym Yon, legendarny przodek górskich plemion, rzucający wyzwanie samemu Bogu Powietrza.

Znów huknęło.

Coś przemknęło obok wodza Rysi i uderzyło z impetem w jednego z wojów, w pierwszym rzędzie linii piechoty. Nieszczęśnik dostał w szyję i to za takim impetem, że padł jak ścięty łan zboża. Bryzgnęła krew, chlapiąc na ubrania sąsiadów, a oderwany kawałek ciała wyleciał w powietrze. Stojący obok wojownicy spojrzeli po sobie niepewnie. Widzieli już wcześniej broń palną oraz skutki jej użycia, sporo górali najmowało się za chlebem do służby a cesarskich legionach, ale tutaj, od linii wojsk obu plemion do skrytego w lesie wzgórza, gdzie najwyraźniej stanęły wojska Kruków, było zapewne około tysiąc stóp. Żaden samopał, czy ręczna rusznica, z którą mieli wcześniej do czynienia, nie była w stanie celnie razić wroga na taki dystans.

Medo opuścił topór i rzucił się do biegu. Przez chwilę pędził w stronę pobliskiego wzgórza, a ponad dwa tysiące chłopa wpatrywało się w jego samotną szarżę z bijącymi sercami i szeroko otwartymi ustami. Kult odwagi i pogarda śmierci były głęboko zakorzenione w kulturze górskich plemion.

A potem stało się to, czego obawiał się Wareth.

Podekscytowani wojownicy plemienia Murgh, widząc heroiczną szarżę swego wodza, nie mogąc już dłużej wytrzymać, również rzucili się do ataku. Co gorsza, wielu z wojów plemienia Niedźwiedzia, również nie potrafiło się opanować i poszli ich śladem. Inni, wpatrywali się w Waretha, niecierpliwie przebierając nogami, wyczekująco, w oczach mając żądzę mordu i nadzieję szybkiego zwycięstwa.

Cały plan bitwy, trafił szlag. A miało być tak pięknie…

Wareth wiedział, że przełęczą od zachodu, zbliża się druga armia, dowodzona przez Dorgo, przywódcę plemienia Orła, lub jak sami się zwali, Soron. Było to efektem umowy między nim, a młodym i ambitnym wodzem Orłów, który obiecał przyprowadzić ze sobą ponad półtora tysiąca wojowników w zamian za obietnicę ożenku z najmłodszą córką wodza Morgill, szesnastoletnią, zielonooką Kys. Uderzając razem, Wareth nie tylko miałby ponad dwukrotną przewagę nad armią tego dziwaka Naur’larona, ale na dodatek wziąłby ich w kleszcze, a wtedy los tego bękarta i wszystkich, którzy za nim podążyli, spocząłby w jego, Waretha, rękach. Jego zwycięstwo było by całkowite i do reszty utwierdziło jego dominację wśród górskich plemion.

A tak…

Nic nie mógł już zrobić. Nie było mowy o zawróceniu szarżujących górali, a powstrzymywanie jego ludzi, groziło buntem i utratą władzy, a zapewne i głowy. Wściekli górale mieli przykry zwyczaj błyskawicznie okazywać swoje niezadowolenie.

Wareth westchnął z rezygnacją i uniósł swój miecz. Oczy wojów Morgill zapłonęły w gorączkowym oczekiwaniu upragnionej komendy.

— Naaaprzód! — Ryknął Wareth — do boju Morgill! Bij, zabij!

— Waaaaaagh!!! — Dobyło się z tysiąca gardeł.

Niedźwiedzie ruszyły.


Naur’laron obserwował spontaniczny atak obu plemion skryty w lesie, na szczycie wzgórza, zwanego przez miejscowe plemię, Alda — Bramą. Uśmiechnął się.

— Dobra robota, Caryo — pochwalił niskiego, szczupłego mężczyznę siedzącego na gałęzi pobliskiej sosny, kilka metrów nad głową Naur’larona.

— Zdjąć go? — Zapytał z góry Caryo z wyraźną nadzieją w głosie, przykładając nabity karabin o długiej, gwintowanej lufie do ramienia — powiedz tylko słowo, wodzu.

— Nie — zaprzeczył złotooki — on jest mój.

Brama… Wrócił do rozmyślań. Zaiste, ta bitwa będzie bramą do przyszłości dla niego i dla wszystkich górskich plemion, które podążą za nim. I bramą w zaświaty dla tych, którzy odmówią.

Syn Ere’tara stał wyprostowany na ogromnej granitowej skale, jednej z wielu tworzących szczyt wzgórza, pozostawionej w tym miejscu przed wiekami przez ustępujące lodowce, z rękami wspartymi na rękojeściach dwóch, krótkich mieczy o falowanej głowni, wykutych specjalnie dla niego przez jednego ze starych mistrzów w mieście okrytym tajemnicą, o trudnej do wymówienia nazwie, na drugim końcu świata.

Był niemal trzydziestoletnim, dojrzałym, muskularnie zbudowanym mężczyzną, nie tak nabitym i zwalistym, jak Arat czy niegdyś Mordar, raczej smukłym o harmonijnej budowie, co wydawało się uzasadnione, mając na względzie krew Ere’tara, najpiękniejszego z Ogan’ve, która płynęła w jego żyłach. Ciężko zresztą było oceniać Naur’larona według ludzkich norm — na pierwszy rzut oka wyglądał, co prawda, jak młody, trzydziestoletni, sprawny mężczyzna, ale ludzie w najbliższym jego otoczeniu doskonale wiedzieli, że to tylko pozory. Powiedzenie, że Naur’laron był nad wyraz dojrzały nie oddawało w pełni znaczenia tego słowa, jako, że jego umysł działał na zupełnie innym poziomie, niż współplemieńców, zawsze wybiegając w przód, w przyszłość, patrząc dalej, niż koniec własnego nosa. Misternie wykonana, barwiona złotą farbą kolczuga, pokrywająca tors i ramiona mężczyzny, opadała na uda, spięta szerokim, skórzanym pasem. Wysokie, skórzane buty, obszyte skórą jenota oraz rękawice ze skóry jelenia, dopełniały strój Naur’larona. Długie, rozpuszczone, złote włosy rozwiewał wiatr, a złote oczy, pełne blasku wpatrywały się w szaleńczą szarżę samotnej postaci z wielkim toporem, zbliżającej się do podnóża wzgórza z każdą sekundą.

Spokojną, wręcz zamyśloną twarz mężczyzny, znaczyła długa, głęboka blizna na prawym policzku, biegnącą od ucha, aż do brody, przykryta częściowo rytualnymi znakami, wymalowanymi krwią na czole, nosie i policzkach.

Podobne znaki zdobiły twarze kilkudziesięciu innych wojowników, ukrytych na wzgórzu, stanowiących osobistą gwardię syna Ere’tara.

— Już? — Zapytał mężczyzna stojący po prawicy Naur’larona.

— Jeszcze nie — odparł złotooki — dajmy im podejść bliżej.

Wyczekiwali.

Nierówna, ciemna linia wojowników plemienia Morgill oraz Murgh przesuwała się w stronę wzgórza. Sylwetki setek górali, odzianych głównie w skórzane zbroje i brygantyny, uzbrojonych w najrozmaitszą broń, wśród której przeważały włócznie i topory, rosły w oczach. Było ich dużo. Bardzo dużo…

— Już?! — Dopytywał się coraz bardziej podenerwowany mężczyzna. Rozbiegane oczy, przeskakiwały między alabastrową twarzą dowódcy, a zbliżającą się z każdą sekundą, dziką falą atakujących.

— Jeszcze nie — odparł Naur’laron, kręcąc głową.

Dziki wrzask szturmujących górali potężniał z każdą chwilą.

— Już?! — Wrzasnął mężczyzna, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę.

— Aye — odparł spokojnie Naur’laron — zaczynaj, Hem.

Hem raczej domyślił się odpowiedzi, niż ją usłyszał, gdyż potężny ryk szturmujących wzgórze skutecznie zagłuszył rozkaz, ale delikatnie uśmiechnięta twarz dowódcy i delikatne skinienie głową było jak dla niego wystarczającym potwierdzeniem.

Obrócił się na stopie do ukrytych na szczycie wzgórza łuczników i ryknął na całe gardło.

— Wyyypuuuść!

Pięć setek łuczników, w tym setka najemników o dziwnych, skośnych oczach i żółtej karnacji, których przyprowadził ze sobą Naur’laron powracając z wyprawy z dalekiego wschodu, błyskawicznie uniosło w niebo swe łuki, zwane przez złotookiego refleksyjnymi, a przez owych dzikusów tailag, napięło cięciwy i wypuściło strzały. Zaszumiało, gdy śmiercionośne pociski pomknęły w stronę atakujących. Ciemna chmura strzał przysłoniła niebo, przesuwając się w dół zbocza, niczym plaga szarańczy i opadła na szturmujących stok z dewastującym skutkiem. Groty strzał bez trudu przebijały skórzane kubraki i tarcze, wbijając się głęboko w ciała, zwalając z nóg biegnących, powalając ich w mokry śnieg, który szybko zabarwił się szkarłatem. Atak ponowiono i grad strzał zaczął zasypywać szturmujących stok wojowników Waretha i Medo. Linia atakujących przerzedziła się. Dziesiątki, a potem setki ciał wiło się w czerwonym od krwi śniegu, przeklinając, wyjąc i wzywając pomocy.

Grot strzały śmignął w stronę kłusującego Waretha i wbił się głęboko w lewy bark, zahaczając o obojczyk. Chrupnęło, a wodzowi pociemniało w oczach. Syknął z bólu, tracąc na chwilę władzę w ręce. Uzda wyślizgnęła mu się z dłoni i wyleciał z siodła, padając w mokry śnieg. Koń popędził dalej chrapiąc przeraźliwie.

— Wraaa! — Ryknął z wściekłości wstając. Czarne lotki tkwiącej w barku strzały sterczały obok policzka, a ciemna strużka krwi ciekła po ramieniu i dłoni, kapiąc na śnieg. Spojrzał w stronę wzgórza.

Linia wojsk obu plemion, choć przerzedzona, niezmordowanie parła naprzód w akompaniamencie dzikiego ryku wojowników Morgill i Murgh.

Nagle, z krzaków, porastających stok wzgórza, poniżej linii drzew, Wareth ujrzał mnóstwo jasnych błysków, jakby mini eksplozji. Błyski i jęzory ognia najpierw pojawiły się z dolnej części stoku, potem nieco wyższej. Głośny, obezwładniający huk z dziesiątek źródeł, zlał się w jeden potężny i rozszedł echem po całej dolinie, płosząc okoliczne ptactwo. Dziesiątki wojowników, biegnących na czele szarży nagle padło w śnieg, niczym rażeni gromem. Wielu z nich, nawet nie wiedziało, co ich zabiło, inni, z oderwanymi kończynami, wili się w błotnistym śniegu, wyjąc z bólu w kałużach własnej krwi. Gęsta chmura gryzącego, prochowego dymu rosła nad stokiem. Linia atakujących zafalowała, częściowo rozerwana, gdy niektórzy z wojowników, zwolnili, lub wręcz stanęli, gorączkowo się rozglądając, zaskoczeni dewastującym efektem salwy ani chybi wystrzelonej przez ręczne rusznice Kruków. Wareth, obficie brocząc krwią, stał jak sparaliżowany, obserwując załamujący się atak na wzgórze oraz Medo, o dziwo, wciąż uparcie prącego naprzód ze swym ogromnym toporem w dłoni. Zdawał się niewrażliwy na ogień wroga, wciąż biegnąc na przedzie, dobre kilkadziesiąt kroków przed słabnącą linią plemiennej piechoty. Wareth z otwartymi ustami i sercem walącym jak młot, wpatrywał się w samotnego wojownika, który wbiegał długimi susami na podnóże wzgórza.

Nagle, nieco powyżej, z linii krzewów, porastających stok, wyłoniła się samotna postać i stanęła na wystającej skale, tworzącej skalną półkę, dokładnie naprzeciw zbliżającego się szybko wodza Murgh. Postać była doskonale widoczna na tle brudnego śniegu i brudnych, brunatnych krzaków i drzew. Skąpe w tym dniu światło słoneczne odbijało się od pokrywającej tors złotej kolczugi, a rozpuszczone, złote włosy rozwiewał górski wiatr. Wareth od razu rozpoznał tego mężczyznę. Zagryzł wargi z nienawiścią.

— Naur’laron… — syknął przez zęby — parszywy, podstępny odmieńcu!

Wódz Morgill, nie próbując już panować nad sobą, rzucił się do biegu, nie zważając na ranę. Jedyne, co się teraz liczyło, to odciąć łeb tej hydrze.

Nagłe pojawienie się Naur’larona, miało jednak zgoła odmienny skutek na wojowników szturmujących wzgórze. Linia piechoty, która podążając za Medo zdołała mimo poniesionych ciężkich strat osiągnąć stok, zawahała się, zwolniła, a gdzieniegdzie wręcz zatrzymała. Wojownicy Rysi oraz Niedźwiedzi, pokazywali sobie palcami postać obleczoną w złoto, która jaśniała na tle ciemnego wzgórza, niczym samotna gwiazda. I wtedy nastąpiło coś, co odebrało resztki pewności siebie atakującym.

— Arak! Arak! Arak! — Potężny ryk z prawie dwóch tysięcy gardeł wstrząsnął doliną.

— Wilk! Wilk! Wilk! — Huczało nad wzgórzem. Do powtarzanego z siłą wodospadu słowa dołączył potężny huk broni uderzanej rytmicznie o tarcze przez setki wojowników ukrytych na wzgórzu.

Zza pleców stojącego dumnie Naur’larona, skandując jego imię, powoli wysunęli się czarno odziani wojownicy Kruków, z twarzami pokrytymi rytualnymi symbolami, wymalowanymi krwią. W rękach trzymali dziwne, długie rury z kolbami, jakich Wareth wcześniej nie widział. Z owych rur, sterczały długie, wąskie ostrza.

— Arak! Arak! Arak! — Rozchodziło się nad doliną, aż Wareth’owi ścierpła skóra.

Wódz Morgill, z gardłem ściśniętym przerażeniem zdał sobie sprawę, że jego najgorszy koszmar spełnia się na jego oczach.

Linia szturmującej piechoty całkowicie zatrzymała się. Dzicy górale, z nietęgimi minami, spoglądali po sobie niepewni, co robić. Nie tego się spodziewali. Nie taki obraz sytuacji, od tygodni był im wpajany przez wodzów. To miało być łatwe zwycięstwo, nad już rozbitym i pokonanym wrogiem…

Wojownicy na wzgórzu wydawali się tylko na to czekać. Unieśli swą dziwną, długą broń, przyłożyli kolby do barków, wycelowali i…

Huknęło. Potężnie. Obezwładniająco.

Jęzory ognia smagnęły powietrze. Deszcz pocisków z przerażającą mocą uderzył w pierwszą linię plemiennej armii, ścinając ją niczym kosa łany zboża.

Wareth krzyknął. A przynajmniej chciał krzyknąć, ale słowa ugrzęzły mu w gardle, a dźwięk, jaki usłyszał, przypominał raczej charkot.

Naur’laron zaryczał jak dziki wilk, zgodnie z najwidoczniej nadanym mu przezwiskiem i zeskoczył ze skalnej półki, rzucając się pędem wprost na Medo, który jakimś cudem do tej pory nie został trafiony. Za nim, z głośnym rykiem, rzuciło się do ataku kilka setek czarno odzianych wojowników Kruków z przerażającymi symbolami wymalowanymi krwią.

Naur’laron niczym kozica dopadł do ogromnego przeciwnika w kilku skokach. Oczy świeciły złotym blaskiem, niczym dwie pochodnie, gdy śmiertelni wrogowie zwarli się w zabójczym tańcu.

— Wrraaa! — Zaryczał wściekle wódz plemienia Murgh, wyprowadzając potężny cios swym toporem, tnąc z prawej, na skos.

Naur’laron pochylił ciało, ślizgając się na mokrym śniegu, pozwalając, aby żeleźce topora przeszło mu niegroźnie nad głową i ciął krótkim mieczem trzymanym w prawej ręce po prawej nodze olbrzyma. Medo syknął z bólu, upadając na prawe kolano, obficie brocząc krwią z głębokiej rany na udzie.

— Wraagh! — Zaryczał jak ranny niedźwiedź, aż się rozeszło, podrywając się na nogi, mimo głębokiej, mocno krwawiącej rany. Ciął ponownie toporem, obracając się na prawej nodze, płasko, z lewej. Ogromne ostrze ze świstem przeszyło powietrze. Naur’larona jednak już tam nie było. Odskoczył z gracją do tyłu, szczerząc zęby niczym ryś. Jego twarz, poznaczona szkarłatnymi wzorami oraz gorejące złotym blaskiem oczy nadawały mu nieludzki, dziki wygląd.

— Giń, psie! — Zaryczał Medo, wyprowadzając potężny cios znad głowy. Gdyby doszedł, zapewne rozciąłby przeciwnika na pół.

Ale nie doszedł.

Naur’laron tylko uśmiechnął się dziko, skręcając się na prawej nodze, okręcając swe ciało wokół osi, pozwalając, aby topór przeciął powietrze, gdy on przemknął obok Medo tnąc jednocześnie mieczem trzymanym w prawej dłoni po lewym boku ogromnego mężczyzny, a potem, wbijając ostrze drugiego miecza, trzymanego w lewej dłoni w jego plecy, po zakończonym obrocie. Chlusnęła krew, gdy sztych miecza przebił ciało i wyszedł brzuchem wodza Murgh.

Medo znieruchomiał, zdumionymi oczami wpatrując się w stal, sterczącą mu z brzucha. Drzewce ogromnego topora wysunęło mu się z dłoni i opadło na śnieg, po czym ponad dwumetrowe ciało wodza osunęło się na ziemię niczym kłoda drewna i znieruchomiało, z twarzą wciśniętą w mokry śnieg.

— Arak! Arak! Arak! — Wzgórze zahuczało, gdy dumne ze zwycięstwa Naur’larona Kruki wiwatowały — Wilk! Wilk! Wilk!

Umazane krwią Kruki, wyjąc dopadły wroga, przeskakując nad sztywniejącym wodzem Rysi. Ostrza, zatknięte na długich lufach ich dziwnych samopałów, dzierżonych w dłoniach, wbili w ciała zaskoczonych, niedoszłych zwycięzców, niczym groty włóczni. Szybko wyszarpnęli ostrza i ponowili atak. I jeszcze raz. Centrum linii Murgill oraz Rysi, zadrżało od impetu tego uderzenia. Kilkadziesiąt ciał padło w błoto i śnieg.

— Teraz! — Naur’laron podniósł prawe ramię z okrwawionym mieczem.

Pół tysiąca strzał, wypuszczanych przez łuczników ukrytych na szczycie wzgórza, opadało co chwila na tyły wstrząśniętej, zaskoczonej, będącej na skraju załamania linii szturmujących wzgórze wojowników plemiennej koalicji. Ryki i jęki rannych i umierających unosiły się nad doliną. Wśród wystrzelonych strzał, pojawiła się jedna, płonąca. Wiele par oczu obserwowało tor jej lotu, gdy pomknęła nad głowami walczących wojowników i spadła na tyły armii Waretha i nieżyjącego już Medo. Ogromny płomień wystrzelił w powietrze, gdy płonący pocisk zetknął się z wylaną wcześniej łatwopalną substancją, przygotowaną na tę okazję przez ludzi Naur’larona kilka godzin przed przybyciem armii koalicji. Płomień błyskawicznie rozszedł się na boki, tworząc ogromną ścianę ognia, która odcięła ucieczkę zaskoczonym Niedźwiedziom i Rysiom.

Tego było już za wiele. Wstrząśnięci rozwojem sytuacji wojownicy Niedźwiedzi i Rysi rzucili się do panicznej, gwałtownej ucieczki, próbując wydostać się z pułapki bokami, porzucając broń i tratując się nawzajem. Co niektórzy padali na kolana i unosząc ręce w górę błagali o darowanie życia.

— Arak! Arak! Arak! — Zwycięski ryk z tysiąca gardeł niósł się echem nad doliną, towarzysząc dantejskim scenom rozgrywającym się w dolinie.

Wareth, doświadczony wódz i wojownik, nie potrafił wykrztusić słowa. Nawet w najgorszych koszmarach nie śniło mu się, że tak zakończy się jego kampania i zamiast hegemonii wśród górskich plemion, jedyne, co osiągnie to klęskę i zapewne swą własną śmierć.

— Dorgo… — zbawienna myśl błysnęła mu w głowie, niczym gwiazda, wzbudzając w nim nową nadzieję. Spojrzał na prawe skrzydło swojej rozbitej armii, skąd spodziewał się nadejścia posiłków. Stał, niczym sparaliżowany w środku uciekających, umierających w płomieniach wojsk, ranny, zakrwawiony, brudny i wstrząśnięty rozwojem wydarzeń. Po raz pierwszy w życiu, nie wiedział, co robić.

— Buuuuuuuu! — Głośny dźwięk rogu oznajmił nadchodzącą armię plemienia Soron.

Wareth przebudził się. Przetarł dłonią ubrudzoną błotem, śniegiem i krwią twarz, uniósł wysoko ramiona i zaryczał jak najgłośniej potrafił, zabiegając drogę uciekającym.

— Staaaać! Stać! Nie uciekać, psy! To jeszcze nie koniec! Stać! Patrzcie! To Orły! Orły nadciągają!

Początkowo jego wysiłki niewiele dawały i kolejni wojownicy mijali go z oczami rozszerzonymi grozą, ale wraz z coraz bardziej widocznymi oznakami nadejścia posiłków i dźwiękami rogów rozchodzącymi się po dolinie, wojownicy Niedźwiedzi i Rysi, zatrzymywali się, wypatrując ratunku, z nową nadzieją w sercach. Nie bardzo zresztą mieli gdzie uciekać. Ściana ognia za ich plecami skutecznie to uniemożliwiła, a obie flanki, gdzie nie było ognia, były niemiłosiernie zatłoczone i trwała tam zażarta walka o życie z tryumfującymi Krukami.

— Soron! Soron! Dorgo! — Zaczęli skandować wojownicy Waretha, pokazując sobie nadciągającą armię. Rosnący okrzyk dodawał otuchy i wlał nową nadzieję w serca stojących już nad przepaścią Niedźwiedzi i Rysi.


— Co tu się dzieje, na Bogów…? — Dorgo, wódz plemienia Soron, aż uniósł się w siodle, stając w strzemionach, na widok rozgrywającej się rzezi. Kilku wojów starszyzny plemiennej, jadących u jego boku, poszło za jego przykładem. Wysoka na chłopa ściana ognia wyraźnie odcinała odwrót spanikowanej armii Niedźwiedzi i Rysi, a deszcz strzał raz po raz opadał na stłoczoną u podnóża stoku, linię wojsk koalicji. Trwała zażarta walka. Zaskoczony Dorgo widział wyraźnie rozgrywającą się przed oczami jego wojsk, zbliżającymi się do wzgórza, rozpaczliwą walkę uwięzionych i odciętych ogniem wojowników na prawym skrzydle, próbujących wyrwać się z okrążenia za wszelką cenę. Wódz Orłów, mimo stosunkowo młodego wieku, w mig pojął, że nie ma czasu do stracenia, albo z armii Waretha i Medo nie wyjdzie żywa ani jedna dusza, a cały jego wysiłek pójdzie na marne.

— Orły! — Zaryczał dobywając miecza i unosząc go wysoko — do ataku! Daaaalej! Bij, zabij!

— Waaaaagh! — Ryk z półtora tysiąca gardeł zmieszał się z dźwiękiem rogów i rozszedł po dolinie. Dorgo wycelował sztych swego miecza w stronę malującego się przed frontem armii zalesionego wzgórza, wskazując kierunek natarcia. Orły ruszyły, rzucając się z impetem do szarży.


— Atakują — powiedział Ham. Stał na szczycie wzgórza i od jakiegoś czasu uważnie przyglądał się nadciągającym od lewej flanki Orłom.

Mordar, stojący obok skinął spokojnie głową.

— Wiecie, co robić.

— Łucznicy! — Zaryczał Ham, energicznie machając rękami w stronę młodziutkiego wojownika. Ten, rumiany na twarzy, z przejęciem człowieka, który pierwszy raz bierze udział w bitwie, uniósł wysoko wielką białą szmatę, z wymalowanym na niej czarnym symbolem łuku i energicznie zaczął nią wymachiwać, zwracając uwagę stojących na szczycie łuczników. Ci, błyskawicznie zrozumieli komendę, jako, że plan bitwy był im znany od kilku dni i szybko przebierając nogami zmienili pozycję, przebiegając na lewy stok wzgórza, by stawić czoło nowemu niebezpieczeństwu.

— Naciągaaaj! — Ryknął Ham. Zawtórował mu głęboki, basowy głos Timur-Bega, dowódcy wschodnich najemników. Łucznicy napięli broń i wymierzyli w stronę nadciągających sił plemienia Soron.

— Wyyypuść! — Ryknął Ham.

— Baraagaaa! — Zawtórował mu Timur-Beg.

Pół setki strzał pomknęło w stronę nacierającej piechoty Orłów. Potem ponownie. I znów. Śmiercionośne pociski zaczęły spadać na słabo, lub wręcz nieopancerzonych wojowników plemienia Soron osiem razy na minutę, z łatwością przebijając skóry, tarcze i ciała. Pędzące przed siebie Orły, z wrzaskiem przyśpieszyły, zostawiając za sobą stosy rannych i zabitych, usiłując dobiec do wzgórza jak najszybciej, aby przerwać śmiercionośny deszcz strzał. Lecz nie był to koniec niespodzianek, które przygotował na ich przybycie Naur’laron…


Dorgo obserwował szarżę swoich wojów wraz z przybocznymi i małym oddziałem jazdy z zaciśniętymi nerwowo szczękami, zgrzytając zębami. Nieprzerwany deszcz strzał, spadający na głowy jego wojownikom, decymował jego siły i nie pomagała myśl, że mimo wszystko, linia jego piechoty uparcie prze naprzód. Przybył tutaj, aby na śmierci tego dziwaka i pomyleńca, Naur’larona, zyskać, a nie tracić, a wysokie straty poniesione w tej bitwie, nie wzmocnią jego pozycji wśród plemienia Orłów oraz wśród innych plemion Gór Krwawych, a jedynie go osłabią i zachęcą innych, pomniejszych wodzów do wykorzystania sytuacji. Niecierpliwie obserwował swoje wojska w szybkim tempie zbliżające się do podnóża wzniesienia. Byli już blisko. Od delikatnych stoków niewysokiego wzgórza i rzadkiej linii wiecznie zielonych krzewów, dzieliło ich może sto sześćdziesiąt stóp, gdy nagle…

Ziemia załamała się pod stopami biegnących na przedzie wojowników, odsłaniając głęboki na pół chłopa i szeroki na sześć stóp rów, na dnie, którego wkopano długie na ramię, zaostrzone pale. Mnóstwo pali…

Całość sprytnie ukryto nakładając na wykopany rów, zbite pośpiesznie z nieheblowanych desek płyty, a wszystko przysypano śniegiem.

Głośne, pełne bólu jęki mężczyzn, którzy powpadali do rowu, nabijając się na ostre pale wypełniły dolinę. Reszta wojów Dorgo, którym udało się wyhamować przed śmiertelną pułapką, widząc mękę towarzyszy i słysząc ich błagalne wołania o pomoc, stanęła usiłując pomóc, lecz nie pozwalał na to deszcz strzał wciąż spadający ze wzgórza. Umierali jeden po drugim, z lotkami strzał wystającymi z pleców, policzków i kończyn, wijąc się w bólu. Armia Soron ugrzęzła, równie szybko, jak ruszyła do szturmu, a żniwo śmierci rosło w zastraszającym tempie.

— Kurwa! — Przeklął Dorgo aż się rozległo. Przyboczni popatrzyli na wodza niepewnie.

— Odwrót! — Zaryczał wściekły wódz Orłów — trąbić odwrót! Zanim wszyscy tu poginiemy!

Rozdział 5

— Kurwa! — Zaklął Carl. Cesarz przechadzał się po komnacie Małej Rady z rękami nerwowo zaciśniętymi w pięści.

— Zamach w cholernej świątyni! — Wściekał się Cesarz, purpurowy na twarzy — no tego jeszcze nie było! W świątyni!

— Co za potwory! — Skomentował Fasco, skarbnik cesarstwa, były bankier, ubrany jak zwykle w długą, powłóczystą, czarną szatę spiętą w pasie pasem wyszywanym pozłacaną nicią i z wielkim, złotym łańcuchem na szyi, symbolem stanowiska. Na głowie miał kwadratowy czepiec, również koloru głębokiej czerni. Ogromny, owalny pierścień na serdecznym palcu prawej dłoni odbijał płomienie pochodni, zawieszonych na ścianach komnaty.

— Gdyby nie moi gwardziści, udałoby im się! — Podsumował wściekły Cesarz. Stanął. Spojrzał wymownie w twarze członków Rady, domagając się wyraźnie reakcji z ich strony.

— To… oburzające! — Wykrztusił z siebie Carl von Brughe, Kanclerz Cesarski. Niewysoki, chudy osobnik w średnim wieku z obszerną, adamaszkową szubą narzuconą na błękitny wams i przepasany jedwabnym, również błękitnym pasem. Liczne złote sygnety na chudych, długich palcach dopełniały stroju najwyższego urzędnika w państwie, powszechnie znanego ze słabego charakteru i braku własnego zdania — dokładnie tak, jak chciał Carl, wybierając go na ten urząd lata temu. Nauczony przykładem Arcykapłana Harada, nie miał już nigdy zamiaru pozwolić, aby ktokolwiek decydował za niego.

— Cóż… — wtrącił Irdun, siedzący na skraju stołu, zaraz po prawej ręce Cesarza, gdy ten spoczywał na swoim miejscu — muszę przyznać, że są… zdeterminowani.

Zapanowała cisza.

— Zdeter… — brwi Cesarza uniosły się znacznie — no… fakt, można tak powiedzieć… — zgodził się monarcha. Potarł dłonią zarost i zwalił się na krzesło.

— Cholerni tchórze! — Skwitował Rodryg de Null, marszałek Cesarstwa. Ogromny mężczyzna z wielką, złotą grzywą przypominający posturą lwa, odziany w zbroję płytową, z hełmem spoczywającym na drewnianym blacie stołu. Przed buntem Trzynastego Legionu i bitwą o stolicę, był dowódcą Szóstego Legionu, stacjonującego daleko na zachodzie Cesarstwa. Carl mianował go głównodowodzącym armią na wniosek Irduna, o czym rycerz Rodryg wiedział i od tamtej pory między obydwoma mężczyznami panował nieoficjalny sojusz, z którego korzystali wszyscy trzej.

— Tchórze? — Włączył się do rozmowy brat Ersberg, zastępujący wciąż nieobecnego Gotfryda — to… to… bluźniercy! Rozlew krwi w świątyni Manatara! Jak oni śmieli?!

Piwne, pełne fanatycznego zapału oczy drobnego zakonnika rzucały błyskawice. Z trudem panował nad sobą.

Wszyscy pokiwali głowami.

— Tak, to prawda — skwitował Cesarz — bracie Ersberg, a gdzie jest ojciec Gotfryd?

Wszyscy spojrzeli na niskiego duchownego.

— Niestety, nie wiem, Wasza Cesarska Mość — odparł kapłan uniżenie spuszczając wzrok — ojciec Gotfryd wciąż nie powrócił. Muszę przyznać, że obawiam się najgorszego…

W komnacie rady zapanowała cisza. Dało się słyszeć płomienie strzelające z dogasających polan pobliskiego kominka.

— Może, ci, którzy próbowali zabić ciebie, Wasza Miłość, wywabili wcześniej ojca Gotfryda i jego też… — wypowiedział w końcu na głos, to, o czym wszyscy pomyśleli, Kanclerz, pozostawiając wymowne niedomówienie. Groźba śmierci przywódcy nowej wiary Cesarstwa zawisła w powietrzu, a zamach na Cesarza, przed chwilą wydający się być pojedynczym aktem zbrodni bandy fanatyków, nagle zaczął się jawić jako poważny, dobrze zorganizowany i zaplanowany spisek przeciw państwu.

— Miej go w swojej opiece, o wielki Manatarze, Zbawco nasz… — wzniósł dłonie do błagalnej modlitwy brat Ersberg, kątem oka zerkając na Cesarza.

Carl, nie zwracając uwagi na zakonnika, przewrócił tylko oczami i spojrzał wymownie na Irduna. Tylko oni, z obecnych w tej komnacie, wiedzieli, co stało się z Manatarem i, że po jego śmierci zwłoki, wraz ze zwłokami jego nieśmiertelnych braci, spalono, a popioły zebrano do czterech urn i pochowano w specjalnej strzeżonej dzień i w nocy komnacie, ukrytej pod pobliskim wzgórzem, służącym w trakcie bitwy, jako punkt dowodzenia pułkownika Arna. Z pozostałych osób, będących w sali tronowej, gdy Ivar zatopił ostrze swego runicznego miecza w piersi Manatara, z dwóch gwardzistów, stojących przy wrotach, jeden już nie żył, straciwszy życie w jednej z bitew z rebeliantami Wiary, a drugi został wysłany przez Irduna do placówki wojskowej, daleko na południe, do jakiejś zabitej dechami dziury, gdzie jego rewelacje nikogo nie zainteresują, bowiem dzicy mieszkańcy tych terenów wciąż wierzyli w Starych Bogów, reprezentujących siły natury. Z dwóch pachołków natomiast, będących obecnych w sali, jeden już nie żył, umierając na ospę kilka lat po bitwie o stolicę, a drugi oszalał i został zamknięty w wieży błaznów, prowadzonej przez Siostry Miłosierdzia na obrzeżach Groeteburga, wątpliwe, zatem było, że ktokolwiek mógłby traktować jego ewentualne wynurzenia poważnie.

Zarówno Carl jak i Irdun, byli zgodni, że sekret śmierci Manatara musi zostać ukryty przed światem, inaczej grozi to kolejną destabilizacją państwa. Jedyną osobą, na którą obaj nie mieli wpływu był paradoksalnie sam Ivar.

Białowłosy, po bitwie o stolicę i po śmierci Manatara, straciwszy wszystko, co trzymało go na tym świecie, odszedł na daleką północ, zabierając ze sobą tylko runiczny miecz, który zresztą wydawał się stracić swą moc, wraz ze śmiercią swego twórcy. Początkowo Carl chciał zatrzymywać człowieka, któremu zawdzięczał nie tylko swe życie, ale też koronę, ale w końcu dał za wygraną. Zadbał jedynie o to, aby dobra rodziny Nave nie popadły w ruinę i oddał je we władanie… Irdunowi. Obaj mężczyźni widzieli białowłosego po raz ostatni w porcie Hoffburg, gdy ten wsiadał na statek wypływający na daleką północ, dwie dekady temu lat temu.

— Czy któryś z pojmanych coś wyjawił? — Pytanie Arcula, dowódcy Gwardii Cesarskiej, siedzącego przy stole naprzeciw Kanclerza, wyrwało Cesarza z zadumy.

— Irdun? — Carl odbił pytanie do szefa swego wywiadu. Ten, spojrzał w stronę władcy, a minę miał zamyśloną, spojrzenie odległe.

— Moi ludzie nad tym pracują — odparł Irdun spokojnym głosem.


— Aaaaaaaaaaaaaa! — Przeraźliwy ryk torturowanego mężczyzny rozdarł ciszę.

— Kto wami dowodził? — Zakapturzony, ubrany w czarne niegdyś, a obecnie poznaczone licznymi, zaschniętymi plamami krwi, ubranie, wysoki mężczyzna odgiął jednemu z niedoszłych zabójców Cesarza głowę do tyłu, łapiąc za kędzierzawe włosy i spojrzał mu prosto w oczy.

— Gadaj!

— Nie… nie wiem, kim jest! — Szybko odpowiedział torturowany — nie znam jego imienia! Kazał… kazał nazywać się… Biskupem!

— Co o nim wiesz?! — Torturujący złapał za unieruchomioną, zakrwawioną dłoń i ścisnął. Sine palce były całkowicie pozbawione paznokci, zerwanych chwilę wcześniej przy pomocy obcęgów — gadaj! Czy mój towarzysz ma wsadzić ci w dupę tę gruszkę i przekręcić śrubę?

Torturowany powiódł wzrokiem za spojrzeniem przesłuchującego i spojrzał na stojącego obok, ubranego podobnie jak kolega, niskiego mężczyznę o rozbieganych oczkach. W dłoni trzymał nieduże urządzenie faktycznie do złudzenia przypominające gruszkę z tą różnicą, ze wykonane z metalu. Nieco zardzewiałe ścianki diabelskiego urządzenia pokrywała w kilku miejscach zaschnięta krew, a z tyłu, wystawała śruba z pokrętłem w kształcie motylka. Chwilę trwało, zanim wymęczony umysł niedoszłego zabójcy zrozumiał przeznaczenie metalowej gruszki, w czym zresztą aktywnie dopomógł mu niski kompan zadającego pytania mężczyzny, przekręcając szybko brudnymi paluchami motylkowe pokrętło śruby powodując rozszerzanie się metalowych listków narzędzia tortur.

— Nieee! — Zawrzeszczał przesłuchiwany — aaaa!!!

— Co o nim wiesz, sukinsynu?! — Powtórzył pytanie dobrze zbudowany — nie każ mi ponownie powtarzać!

— Nic nie wiem! Naprawdę!

— Oj, kłamiesz bratku — odparł spokojnie przesłuchujący prostując się i wzruszając ramionami — dobra, zatem pozwól, że przedstawię ci mojego kompana — wskazał ręką na niskiego, krępego typka o rozbieganych oczach, przebierającego nogami, wyraźnie, niemogącego się doczekać swoich pięciu minut z przesłuchiwanym.

— Zwiemy go Jeżykiem. Widzisz, bratku, pan Jeżyk nie mówi, ale ma za to inny, wyjątkowy dar oraz umiejętności, mianowicie jest pozbawiony jakichkolwiek uczuć wyższych, w tym empatii i całkowicie poświęcił się swojej pracy. Rozumiesz, bratku? On zaprawdę kocha tę robotę.

Przesłuchiwany nic nie odpowiedział, wgapiając się w obu mężczyzn, niepewny swego losu.

— No, dobrze — wysoki otarł dłonie o siebie, jakby odruchowo chciał dać do zrozumienia, że umywa ręce od tego, co zaraz nastąpi — panie Jeżyk, proszę, zatem zapodać naszemu gościowi pańskie panaceum.

Niski znieruchomiał. Małe, przekrwione oczka koloru piwa zalśniły złym blaskiem i choć twarz miał ukrytą pod maską, przesłuchiwany mężczyzna był pewien, że trzymający paskudne narzędzie tortur drab się oblizał. Obaj przesłuchujący złapali związanego silnymi łapskami i błyskawicznie postawili na nogi. Ten zachwiał się, od wielu godzin nie stojąc na własnych nogach, ale kaci nie dali mu upaść. Byli profesjonalistami. Rządy w Cesarstwie się zmieniały, ale zapotrzebowanie na ich fachowe usługi było niezmienne. Powlekli torturowanego na drewnianą ławę i rzucili na twarz. Zanim zdołał zareagować, przypięli mu kończyny szerokimi, skórzanymi pasami i zerwali portki. Przesłuchiwany mężczyzna odwrócił głowę w lewo, aby widzieć, co się dzieje. Ujrzał, jak niski bierze w dłonie mały słoik z jakąś dziwnie pachnącą substancją, sądząc po zapachu, mógł być to gęsi smalec i smaruje nim metalowe skrzydła gruszki.

— Nieeeee!!! — Zawył dziko rzucając się wściekle na drewnianym łożu — na bogów, nie!!!

— Gadaj! — Większy z prześladowców podszedł do łoża, klęknął i spojrzał mu prosto w oczy — gadaj, wszystko, co wiesz, albo Jeżyk wsadzi ci to w dupę i przekręci śrubę!

— On… on miał tatuaż! — Wrzeszczał skrępowany miotając się na deskach — na prawej ręce, na przedramieniu! Taki… taki dziwny!

— Dziwny? — brew większego draba powędrowała do góry — dlaczego dziwny?

— Normalnie nie było go widać! — Odpowiedział szybko przesłuchiwany, nie spuszczając oczu z uśmiechniętego Jeżyka i jego metalowej zabawki.

— To skąd wiesz bratku, że miał, hę? — Przesłuchujący nie wyglądał na przekonanego.

— Bo… bo to był jakiś specjalny tatuaż, widziałem go tylko raz! Przypadkiem… — bronił się pojmany.

— Oj, coś mi tu kręcisz, bratku — przesłuchujący pokręcił głową z dezaprobatą — Jeżyk, jedziemy.

Niskiemu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Doskoczył do skrępowanego i przyłożył mu do odbytu gruszkę, drugą ręką łapiąc za motylkowe pokrętło, z oczywistym zamiarem przystąpienia do kręcenia.

— Nieeeeeeeee!!! — Zawył torturowany na całe gardło z całych sił usiłując zerwać krępujące go pasy i wyrwać się na wolność, byle jak najdalej od piekielnej gruszki.

— Ostatnia szansa, bratku, albo nigdy więcej się normalnie nie wysrasz — przesłuchujący poklepał szamocącego się zabójcę po głowie — skoro to jakiś fikuśny, magiczny tatuaż, to, jakim cudem taki prosty chłopak jak ty go widział?

— Widziałem! Widziałem! Powiem, tylko… zabierzcie to! Zabierzcie!

— Panie Jeżyk, na chwilkę… — przesłuchujący skinął głową na pomocnika — pozwólmy mu mówić. Okażmy serce. Ten ostatni raz…

Niski spojrzał na kompana wyraźnie niezadowolony z polecenia, ale odsunął metalowe narzędzie od pośladków przesłuchiwanego. Charknął i splunął na kamienną podłogę katakumb, wyraźnie rozczarowany, mamrocząc coś pod nosem.

— No…. Gadaj.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 53.95