UKOCHANEJ ŻONIE SYLWII
w dniu urodzin, cudownej żonie, matce, kobiecie
Prolog
Wzgórze tonęło we krwi. Odgłosy walki, szczęk broni, eksplozje wybuchów, palone żywcem ciała oraz nieludzkie krzyki umierających dominowały nad wzgórzem, zwanym przez miejscowych po prostu Kopą, a przez bardziej światłych, Finu’alden. Zastępy jego obrońców topniały w zastraszającym tempie, pomimo zaciętej obrony. Oko obserwatora ujrzałoby bez trudności, iż ich odziały są w beznadziejnej sytuacji, kompletnie otoczone przez przeważające siły napastników. Z wszech stron, pod szczyt wzgórza podchodziły tysiące zastępów — ludzi… i nie tylko. Niektórzy z wojowników byli zakuci w czarną stal, dzierżąc ogromne dwuręczne miecze lub topory, gdy inni przypominali raczej skrzykniętą naprędce zbieraninę maruderów, barbarzyńców i najmitów. Gdzieniegdzie wznosiły się ogromne sylwetki trolli, rzygając kwasem, zdolnym rozpuścić skałę zamieniały dziesiątki obrońców w paskudną, zieloną maź, w akompaniamencie rozpaczliwych, nieludzkich krzyków umierających. Ziemia trzęsła się pod krokami gigantów, wysokich niczym wieża zamkowa, dzierżącymi w dłoniach wyrwane drzewa niczym maczugi, którymi miażdżyli całe zastępy broniących szczytu wojowników. Co pewien czas płonące krwawą łuną niebo przecinał przeraźliwy skrzek szybujących do ataku harpii oraz próbujących ich powstrzymać, ogromnych białych orłów. Kły wbijały się w gardła, szpony orały ciało, miecze przebijały serca, a topory ćwiartowały ciała… Odziani na biało obrońcy umierali. Krew zabarwiła wrzosowiska Kopy szkarłatem… Na szczycie wzgórza wznosiła się świetlista postać. Jej ciało, odziane jedynie w białą opaskę biodrową, emanujące światłem, unosiło się kilka metrów nad ziemią. Ogromne, białe niczym śnieg skrzydła delikatnie zamiatały powietrze nad szczytem wzgórza, gdy smutna, nieziemsko piękna twarz o zielonych, błyszczących szmaragdowym blaskiem oczach, ze smutkiem obserwowała rozpaczliwą i beznadziejną walkę swych obrońców. Postać otaczała aura mocy, zdająca się pochłaniać ciemność, rozświetlając wzgórze białym, jasnym niczym słońce blaskiem. Jej łagodna, pociągła twarz o pięknych, ostrych rysach, ostro zarysowanym podbródku, wystających kościach policzkowych niczym wyrzeźbiona dłutem mistrza wydawała się… zamyślona. Postać zamknęła na chwilę zielone oczy. Delikatnie skinęła głową, podjąwszy decyzję.
— Panie! — rozległo się poniżej. To Xandar, dowódca armii obrońców padł na kolana i zanosząc się szlochem zawołał — Panie! Nie damy rady! Wybacz o wielki, zawiodłem. Zawiodłem Cię!
Potężny mężczyzna obleczony w piękną, białą jeszcze niedawno, a teraz poplamioną posoką, płytową zbroję, zaniósł się szlochem. Ogromne łzy spływały u po policzkach kapiąc na ubrudzone krwią i ziemią rękawice, obejmujące wbity w ziemię półtoraręczny miecz
— Ratuj się! Ratuj się, błagam Cię! — Xandar zerwał się na nogi, wyrwał miecz z ziemi. Na jego twarzy pojawiła się żelazna determinacja. Świetlista postać patrzyła na niego swoimi szmaragdowymi, zasmuconymi oczami. Były pełne współczucia, jakby chciały zabrać od tego człowieka cały jego ból i cierpienie. Omiotła wzrokiem walczące armie. Wokół wrzała zażarta bitwa. Grupa magów krwi, poświęcając życie setek przywleczonych w stalowych klatkach przed bitwą jeńców, plugawym zaklęciem przywołała Carath’hara, demona krwi, który teraz niczym taran wyrąbywał sobie długimi na metr i ostrymi niczym kosa pazurami krwawy korytarz wśród słabnących sił obrońców. Demon wiedział, że danina krwi, pozwoli mu jedynie na krótki pobyt w tej rzeczywistości, kierował się, zatem prosto na szczyt wzgórza, zachęcany wściekłym rykiem odzianych w skóry i nacierających obok plemion barbarzyńców. Nieopodal, spadł niczym biały liść zerwany z drzewa, Valinar, ostatni z wielkich orłów. Jego poranione i pocięte szponami ciało przygniotło kilkudziesięciu walczących. Siły obrońców na rozkaz dowódcy cofnęły się, otoczyły szczyt wzgórza ciasnym kordonem, tworząc mur tarcz i ostrzy, gotowe walczyć do ostatniej kropli krwi w obronie swego boskiego pana. W oddali, bezpiecznie ukrytymi za swymi legionami nacierającymi na szczyt wzgórza wojsk, świetlista postać widziała wyraźnie stojącą, mroczną trójkę, odpowiedzialną za tę rzeź. To byli jego bracia. Jego własna krew. A mimo to, zdradzili go… Grymas przeszył piękną twarz skrzydlatego. Jego oczy błysnęły złowrogim blaskiem. Nagle rozprężył swe świetliste ciało, rozpościerając długie, szczupłe dłonie. Skrzydła rozwinęły się na całą szerokość, a głowa odgięła się do tyłu, gdy z ust wyrwał się świdrujący krzyk rozpaczy. Wzgórze zatrzęsło się od nagromadzonej mocy, gdy potężna fala dźwiękowa obiegła szczyt. Ciała niektórych napastników eksplodowały w krwistej kałuży, gdy inni padali na ubłoconą ziemię wzgórza łapiąc się w konwulsjach dłońmi za uszy. Nawet demon krwi stanął jak wryty i potrząsnął rogatym łbem zamroczony. Krzyk urwał się równie nagle jak się zaczął. Zapanowała martwa cisza. Czas, jakby stanął w miejscu, a walczące armie zamarły oszołomione mocą. Świetlista postać opadła łagodnie na szczyt wzgórza. Jej delikatne, białe niczym kość słoniowa stopy dotknęły zielonej trawy, nieskalanej jeszcze krwią walczących. Ogromne skrzydła złożyły się na plecach, niczym u ptaka otulając świetlistą postać.
— Panie — nieśmiały głos Xandara przerwał ciszę. Stał nieco poniżej swego pana, a głos grzązł mu w gardle. Dało się w nim wyczuć strach.
— Twoje… oczy…
Świetlista postać odwróciła powoli głowę w jego stronę. Krwawa czerwień jej oczu spoczęła na swym wiernym poddanym. Po szmaragdowym spojrzeniu nie było już śladu.
— TAK, MÓJ WIERNY XANDARZE! — głos skrzydlatego przeszył szczyt wzgórza niczym świst bata. Powietrze falowało od mocy, gdy błękitne wyładowania wystrzeliwały niczym pejcze z ciała skrzydlatego — JAM JEST MANATAR! TEN, KTÓRY BYŁ I TEN, KTÓRY BĘDZIE. CZAS JEST NICZYM! TO NIE JEST KONIEC.
Długie, szczupłe ręce Manatara wystrzeliły do przodu. Szkarłatne błyskawice, niczym cienkie żyły pomknęły ku otaczającym go obrońcom. Wbiły się w ich ciała, uniosły ich w spazmach. Nieludzki krzyk bólu i cierpienia przeszył wzgórze, gdy życiowa moc wiernych pomknęła ku skrzydlatej postaci o gorejących oczach. Xandar wił się w konwulsjach u stóp swego pana, a na jego poznaczonej bliznami twarzy malował się strach oraz niebotyczne zdziwienie.
— TO NIE JEST KONIEC! — Manatar zamarł, gdy żyły mocy wyssały całe życie z poddanych i wróciły do jego ciała — TO JEDYNA DROGA…
Zamknął oczy. Pojedyncza łza pociekła po jego białym niczym marmur policzku. Ciało boskiej istoty wygięło się pod nienaturalnym kontem do tyłu i uniosło kilkanaście metrów nad szczytem wzgórza. Ręce oplotły szczupłe ciało, jakby chciało je ochronić. Szczupłe palce wydłużyły się nienaturalnie, a z ich końców zaczęły rosnąc długie, ostre pazury. Twarz, dotychczas piękną niczym posąg, przebiegł wściekły grymas gniewu i nienawiści. Wargi uniosły się, niczym przed ugryzieniem odsłaniając ostre jak u wilka, rosnące kły. Szkarłatne oczy, gorejące gniewem spojrzały w dal, na malujące się w oddali mroczne postacie, dowodzące natarciem. Białe dotychczas skrzydła, zakryły Manatara niczym kokon i zaczęły się zmieniać. Białe niczym śnieg pióra, zrobiły się czarne, jakby trawiła je plaga i zaczęły odpadać, jeden po drugim, opadając wolno na szczyt wzgórza, które po bitwie miejscowi nazwą Wzgórzem Smutku. Na ich miejsce pojawiła się błona, niczym u nietoperza. Manatar krzyknął raz jeszcze, lecz nie był to głos smutku, troski, czy rozpaczy — był to wściekły ryk żądzy zemsty, istoty zdradzonej i cierpiącej. Zapowiedź końca świata… Nagle wszystko zamarło. Przez długą niczym wieczność sekundę zapanowała martwa, niezmącona najlżejszym dźwiękiem cisza. Wtedy to się stało. Skrzydlata, wisząca nad szczytem wzgórza postać zaczęła się błyskawicznie kurczyć, zapadać w makabrycznym tańcu. Zdawała się być wciągana do środka innego wymiaru przez otwór zbyt mały, aby ją pomieścić. Jej ręce, nogi i skrzydła zginały się pod nienaturalnym kontem i łamały z trzaskiem wsysane do środka. Wściekły ryk bólu przeszył ponownie wzgórze, gdy potężna eksplozja targnęła jego szczytem. Fala światła, dźwięku oraz ciepła runęła na zgromadzone armie, w jednej chwili zabijając tysiące oszołomionych istot. Czarne niebo zaległo nad wzgórzem. Zapanowała cisza, przerywana gdzieniegdzie jękami umierających i rannych. Po skrzydlatej postaci nie pozostał żaden ślad.
Rozdział 1
Trzy tysiące lat później.
Niebo nad miastem było ciemne od chmur koloru ciemnego atramentu. Zaległy nad kamiennymi murami miasta nieuchronnie zwiastując deszcz. Była jesień, ale już dało się czuć nadchodzący z północy mróz. Ivar zsiadł z konia, wdeptując w kałużę. Przeklął. Był dość wysokim, dojrzałym mężczyzną, trzydziestoośmioletnim, dobrze zbudowanym, choć nie grubym. Długie, szare włosy spięte z tyłu żelazną klamrą, luźno opadały na ramiona. Miał niebieskie oczy mężczyzny, który wiele już w życiu widział, a na twarzy dwudniowy zarost. Opatulił się ciaśniej ciepłym, podróżnym płaszczem, przywiązał uzdę konia do pobliskiego palika i żwawym krokiem ruszył w stronę wejścia do karczmy, z której dochodził gwar zgromadzonych tam ludzi, a także zapach smażonego mięsiwa oraz gorzki zapach piwa raczej kiepskiej, jakości. Ivar nie był pewien, czego oczekiwać w środku. Zaledwie kilkanaście minut wcześniej dostał zagadkowy list, spisany na poszarzałym kawałku pergaminu, który wręczył mu nieznajomy chłopak, by chwilę po tym umknąć znikając za załomem ulicy. Ivar szybko przeczytał spisaną naprędce wiadomość. „Przyjedź niezwłocznie do zajazdu „Pod Dwoma Czaszkami”. Pokój na poddaszu. Poznasz prawdę, którą od dawna trzymano przed tobą w tajemnicy…”. Dziwna wiadomość była podpisana: Życzliwy. Ivar splunął w pobliską kałużę. Spotkał w życiu sporo ludzi, ale mało, kogo z nich można było zaiste nazwać „życzliwym”. Stał chwilę w bezruchu na ulicy, zastanawiając się, co robić. Przeczytał list ponownie, a potem zwinął go w rulon i wsadził do kieszeni płaszcza. Podjął decyzję. Co miał do stracenia? Droga z rodzimego zamku Kellstadt do pobliskiego miasteczka Ostburg, nie była długa, a sam Ivar nie szczędził konia. Wpadł na podgrodzie niczym diabeł, potrącił jakiegoś wieśniaka rozsypując mu zawartość worka, który dźwigał na barku i pomknął ulicą Targową. Pchnął energicznie drewniane drzwi karczmy i wszedł do środka. Panował tu zaduch. Zapach bigosu, kaszy i piwa uderzył go w nozdrza. Ivar szybko zlustrował izbę. W środku było kilkanaście osób. Część siedziała przy drewnianych ławach. Kilka osób stało przy barze, rozmawiając z karczmarzem. Dwie dziewki krzątały się wokół stołów donosząc strawę i trunki. Ivar sprężystym krokiem podszedł do karczmarza.
— Tymi schodami na poddasze — bardziej oznajmił, niż zapytał ściągając z głowy kaptur płaszcza. Jego długie, srebrne włosy wysypały się spod kaptura. Karczmarz skinął głową. Wielkimi jak bochen chleba dłońmi wycierał blat najwyraźniej wciąż niewystarczająco czysty. Ivar nie zwlekając ruszył na schody, energicznie przeskakując po dwa stopnie na raz. Nie wiedział, czego może się spodziewać, ale szósty zmysł podpowiadał mu, że będą kłopoty. Wbiegł na małe poddasze. Były tam tylko jedne drzwi, duże, drewniane, po lewej stronie korytarza. Wyciągnął rękę, by złapać za metalową kołatkę i popchnąć drzwi do środka, ale nie wiedzieć czemu, w ostatniej chwili wstrzymał dłoń. Chwilę trwało, zanim do jego jaźni dotarło, iż z głębi izby dociera do jego zmysłów znajomy głos. Serce mu zamarło. Niemożliwe… Z całej siły pchnął drzwi do środka. Nie były zamknięte. Walnęły z hukiem o ścianę, gdy wpadł do środka. Świat zatrzymał się, a Ivarowi zawirowało w głowie, gdy jego oczom ukazał się przerażający widok. W łożnicy, pod ścianą izby leżała w objęciach kochanka piękna, szczupła blondynka. Jego żona. Bianka. Jej długie, blond włosy, koloru pszenicy opadały na plecy aż do pasa, gdy nagie ciało unosiło się miarowo w spazmach ekstazy ściskane przez dwie męskie dłonie leżącego pod nią mężczyzny. Miarowe stękanie i westchnienia kochanków wypełniały izbę, a każdy z nich był niczym ukłucie sztyletu w samo serce mężczyzny. Ivar poczuł jak gniew wypełnia całe jego ciało, nagle, gwałtownie, niczym fala tsunami. Podbiegł do leża i złapał lewą dłonią niewierną żonę za włosy.
— Ty dziwko! — ryknął.
— Aaaa… — zakwiliła w bólu próbując złapać jego dłoń w swoją. Mężczyzna pod nią zorientował się, co się stało. Jego oczy wyrażały zaskoczenie i strach.
— Zabiję cię szmato! — Ivar pociągnął za włosy i zwalił nagą kobietę z łoża na drewniane klepisko. Upadła bokiem próbując najszybciej jak to możliwe odpełznąć od prześladowcy. Jej spocone, nagie ciało lśniło w świetle świec. Wściekły Ivar zwrócił się w stronę mężczyzny, próbującego wstać z łóżka. Mógł w końcu mu się przyjrzeć.
— Ty! — zasyczał niczym wąż rozpoznając te krótkie, obcięte wedle najnowszej mody, niczym od garnka, blond włosy. Należały do Mikkel’a, najstarszego syna miejscowego sędziego, szlachcica i sąsiada Ivar’a, niejakiego Leif’a Fussbach’a.
— Nie waż się! — zapiszczał Mikkel.
Jedną ręką zasłaniał nagie krocze w niezrozumiałym w owej sytuacji poczuciu skromności, a drugą podpierając się w nieporadny sposób próbował wstać z pościeli. Ivar nie dał mu tej szansy. Potężny prawy sierpowy spadł na pryszczatą gębę sędziowskiego syna. Huknęło. Mikkel poleciał w lewo spadając z łoża. Ivar podskoczył do niego okrążając szybkim krokiem łóżko i równie potężnym kopniakiem w twarz dokończył dzieła. Ciało mokrego jeszcze od potu kochanka legło bez świadomości na klepisku z wypiętym tyłkiem. Ivar odwrócił się do niewiernej żony, która poderwała się już na nogi i zasłaniając się pomiętą suknią usiłowała uciec z izby, ale najwyraźniej wiedziona myślą, iż szlachciance nie wypada przecież wybiegać nago wywijając cyckami przez karczmę pełną ludzi i to na dodatek niższego stanu, stanęła pod ścianą, opierając się o nią plecami.
— Dlaczego…? — zapytał Ivar podchodząc do niej — czegoś ci brakowało?!
Był wściekły. Czuł jak pulsująca w skroniach krew o mało nie rozsadzi mu głowy. Ale był też kompletnie zaskoczony zdradą żony. Nie był naiwniakiem. Swoje w życiu przeżył, ale w najgorszych snach nie przypuszczałby tak okropnego ciosu w samo serce ze strony tej, którą co noc tulił w ramionach i która lata temu przysięgła mu wierność w świątyni Trójcy. Łzy cisnęły mu się do oczu, ale zacisnął mocno zęby i wstrzymał je siłą woli. Gniew wypełniał mu serce.
— Dlaczego, Bianka?! — podszedł do żony i łapiąc jej delikatną twarz w obie dłonie zmusił ją do spojrzenia mu w oczy. — Mów! — krzyknął, aż echo poszło po całym poddaszu.
Bianka przez chwilę patrzyła mężowi prosto w twarz. Jej ogromne, niebieskie oczy były niczym ocean. A potem… wybuchła histerycznym śmiechem. Jej delikatna i zazwyczaj pogodna twarz, zmieniła się w mgnieniu oka. Spojrzenie pełne jadu i szalonej radości paliło Ivarowi duszę. Zamurowało go.
— Zdychaj! — rozległo się za jego plecami.
Błyskawicznie się odwrócił, aby ujrzeć nacierającego z paskudnym sztyletem w dłoni Mikkel’a. Lata służby na polach bitew Eastmarchii zrobiły swoje, gdy Ivar zszedł z linii ciosu odskakując w lewo. Sztych broni śmignął w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą była jego szyja. Mikkel ponowił cios, tym razem celując z góry. Ivar dobył swój sztylet, który zawsze nosił przy pasie przy prawym boku. Nie chciał zabijać gówniarza, ale żarty się skończyły. Teraz walczył o życie. Histeryczny śmiech Bianki rozbrzmiewał w izbie zagłuszając walczących. Mikkel nacierał niczym opętany zadając kolejne cięcia. W oczach miał szaleństwo. Ivar kilkukrotnie brał udział w walce na noże i doskonale wiedział, że najlepszą formą obrony przed nożem jest… ucieczka. Krótka, lekka, szybka i śmiercionośna broń nieuzbrojonemu człowiekowi gwarantowała jedynie błyskawiczną śmierć lub ciężkie kalectwo, ale on był uzbrojony, opancerzony (w myślach podziękował opatrzności, że włożył swoją wysłużoną brygantynę, która zapewniała dość dobrą ochronę klatki piersiowej), doświadczony i cholernie wściekły. Cofał się pod naporem wciąż nagiego kochanka, który raz za razem ponawiał ataki tnąc sztyletem na oślep, jak każdy w amoku zupełnie nie zwracając uwagi na otoczenie. Ivar wykorzystał ten fakt kopiąc mały, stojący blisko drewniany taboret prosto pod nogi atakującego. Mikkel trafiony meblem w piszczel, w momencie wyprowadzonego już ataku, stracił równowagę i runął jak długi na twarz, odruchowo próbując rękami zamortyzować upadek. Sztylet wypadł mu z dłoni, gdy gruchnął z impetem o podłogę. Coś trzasnęło, ale Ivar nie był pewien, czy noga mebla, czy też chłopaka. Czym prędzej podskoczył do przeciwnika i szybko odkopał jego broń w róg izby, z dala od właściciela, a potem przygniótł go całym ciężarem swego ciała kolanami i z całej siły ponownie strzelił pięścią w szczękę. Mikkel zwiotczał niczym szmaciana lalka, a głowa osunęła mu się na podłogę. Ivar głęboko odetchnął i wstał. Dopiero po chwili dotarło do niego, że coś się zmieniło. W izbie panowała cisza. Jedynie z dołu dało się wciąż słyszeć dźwięki biesiadujących klientów karczmy, ale po histerycznym śmiechu Bianki nie było już śladu. Obrócił głowę by spojrzeć w miejsce, gdzie jeszcze kilka minut temu stała kobieta. Była tam, wciąż naga, przykrywając ciało suknią, a jej pierś unosiła się rytmicznie, gdy głęboko oddychała. Jej rozpalony wzrok wpatrzony był w postać męża. Ivar podszedł do żony. Krótka, ale intensywna walka o życie wypełniła jego ciało adrenaliną. Oddychał szybko.
— Dlaczego? — ponowił pytanie. Już spokojniej. Było w tym więcej smutku niż gniewu.
Bianka uśmiechnęła się. Tak jak to ona potrafiła — zalotnie, delikatnie, dziewczęco… Wydawała się teraz opanowana i spokojna. Delikatnie wysunęła się spod ściany, przechodząc obok niego wdzięcznie, niczym kotka, dotykając jego ramienia, tak, że czuł zapach jej ciała oraz intensywny zapach bzu.
— Dlaczego, drogi mężu…? — zaśmiała się — dlaczego, pytasz? A dlaczego ludzie robią, to, co robią…?
Ivar odwrócił się. Patrzył, jak powoli przesuwa się swymi małymi, nagimi stopami w stronę środka izby, gdzie wciąż na podłodze leżał nieprzytomny Mikkel. Bianka śmiała się, gdy szata sukni, którą się zasłaniała opadła na deski podłogi. Ivar, nie mógł się ruszyć, zupełnie zaskoczony tym nietypowym zachowaniem kobiety, która została mu poślubiona lata temu. Zapytany wcześniej, jak dobrze zna swoją małżonkę, roześmiałby się takiej osobie w twarz, słysząc tak prozaiczne pytanie, a teraz… Podeszła do ciała leżącego kochanka i obróciła się twarzą do Ivara, gdy na drewnianych schodach prowadzących na poddasze, dało się słyszeć głuche dudnienie buciorów wbiegających osób. Ivar odruchowo spojrzał w kierunku drzwi, ale kątem oka zauważył złowieszczy błysk stali, odbijającej blask pochodni zawieszonej nad łóżkiem. Ku zdumieniu mężczyzny, w szczupłej dłoni Bianki pojawił się sztylet Mikkel’a, który kilka minut temu sam odkopał. Dziewczyna sprawnym, błyskawicznym ruchem przeciągnęła ostrzem sztyletu po odsłoniętej, nieruchomej szyi niedawnego kochanka. Krew trysnęła niczym woda z podziemnego źródła. Bianka rzuciła zakrwawione narzędzie zbrodni prosto pod nogi zaskoczonego męża. Do izby wpadło kilku odzianych w kolczugi i niebiesko-czarne uniformy straży mężczyzn, na czele z osobnikiem, którego Ivar zupełnie by się tu nie spodziewał.
— Co tu się odpierd…?! — rzucił Ardal, syn miejscowego wojewody, ale głos mu ugrzązł, na widok tryskającej krwi z leżącego na środku izby trupa sędziowskiego syna, wrzeszczącej w histerii, nagiej kobiety oraz Ivara, stojącego pod ścianą z krwawym sztyletem pod nogami. Obok szlachcica tłoczyli się czterej gwardziści, próbując przepchać się przez drzwi by zobaczyć, co się dzieje.
— Brać go! — wrzasnął Ardal wskazując oskarżycielsko palcem na Ivara — to morderca!
Gwardziści rzucili się we wskazanym kierunku szybko obalając zdumionego Ivara. Było oczywiste, że mają w tym nieliche doświadczenie, bo szybko dostał drzewcem gizarmy w łeb i stracił przytomność. Zapanowała ciemność.
Rozdział 2
Obudził się w mrocznej, wilgotnej celi. Kamienne ściany, pokryte mchem rozświetlało jedynie światło pochodni dochodzące z korytarza przez solidne, żelazne kraty po lewej stronie. Cela była malutka, zaledwie kilka metrów kwadratowych, za to zaopatrzona w wysoki strop, z którego kapała woda. W środku było wilgotno i przerażająco śmierdziało ludzkimi odchodami i potem. Ivar złapał się dłońmi za głowę. Tępy, pulsujący ból nie pozwalał się skupić. Leżał tak dłuższą chwilę, próbując powstrzymać natłok myśli. Obrazy ostatniej doby przelatywały mu przed oczyma. Widok ukochanej żony w łóżku z synem sędziego, a potem podrzynającej mu gardło bez mrugnięcia okiem wydawał się nie z tego świata. Ivar zastanawiał się przez chwilę, czy to, aby nie był sen. Szybkie spojrzenie na ponure ściany było jednak wystarczającym dowodem. Cela wydawała się nad wyraz realna. Podobnie okropny smród i tępy, rozsadzający czaszkę ból. Stęknął głośno podnosząc się z legowiska, które tworzył jakiś stary, przesiąknięty wilgocią i grzybem pled, a także pakuły słomy. Usiał i oparł się plecami o wilgotną, kamienną ścianę. Nasłuchiwał. Oprócz miarowego kapania z sufitu, nie dało się usłyszeć innych dźwięków. Żadnego stękania, rozmów, czy innych dźwięków. Jeśli byli tu inni „pensjonariusze”, to nie dawali znaku życia. Lub nie byli w stanie. Zastanawiał się, gdzie może się znajdować. Najprawdopodobniej w podziemnych celach ratusza, choć nie mógł tego wiedzieć na pewno, jako, iż nigdy wcześniej w nich nie był. Nigdy też nie przypuszczał, że mógłby się w nich znaleźć w charakterze więźnia… Wciąż nie mógł uwierzyć w wydarzenia ostatniego wieczora. Gdy tak siedział rozmyślając, stęknęło żelazo. Dobiegł go przeszywający dźwięk otwieranej, żelaznej bramy i dało się słyszeć zbliżające się kroki. Ktoś nadchodził.
— Dwie osoby — przemknęło my przez głowę, gdy kroki stawały się coraz bliższe.
— Wyglądasz jak kupa gówna — głos postaci, która stanęła po chwili naprzeciw kraty jego celi, zasłaniając sobą światło pochodni przymocowanej w korytarzu, wydawał się znajomy.
— I tak się czuję — odparł Ivar rozpoznając głos — Björn…? To ty?
— Aye — odpowiedział Björn — to wszystko — rzucił drugiej postaci, która okazała się więziennym strażnikiem. Ten skinął głową i odszedł, zamykając za sobą żelazne wrota. Szczęk klucza w zamku ponownie rozszedł się echem po korytarzu
— Ale żeś narozrabiał, brachu — Björn przykucnął przed kratą, uważnie przyglądając się rozmówcy, jakby chciał sam sprawdzić, czy ten faktycznie był zdolny dopuścić się czynu, przez który znalazł się w więziennej celi.
— Pewnie mi nie uwierzysz, ale to nie ja — odparł Ivar.
— Wszyscy tak mówią, haha — Björn roześmiał się i splunął siarczyście — z drugiej strony, wcale ci się nie dziwię. Gdybym ja nakrył moją Halszkę na amorach z innym, też bym go zatłukł.
— No właśnie w tym problem, że ja tego nie zrobiłem! — Ivar podniósł głos — rzucił się na mnie z nożem, więc faktycznie powaliłem gnojka, ale go nie zabiłem.
— W takim razie, kto to zrobił? — Björn zmrużył oczy. Był dawnym chorążym Ivara wystarczająco długo, aby wiedzieć, iż ten nie miał w zwyczaju kłamać — mówią, że byliście tam w trójkę, to kto — Bianka…? — rzucił parsknąwszy śmiechem. Wydawało się to dobrym żartem.
— Tak.
— Co?! Żartujesz — Björn znał żonę swego dawnego dowódcy od lat. Widok drobnej, delikatnej kobiety mordującej z zimną krwią sędziowskiego syna kompletnie nie mieścił mu się w głowie. To było niemożliwe.
— Tak, wiem — Ivar pokiwał głową ze zrozumieniem — sam wciąż nie mogę w to uwierzyć, ale taka właśnie jest prawda. Gdy leżał nieprzytomny na dechach, poderżnęła mu gardło bez zmrużenia okiem, a nóż rzuciła mi pod nogi. Wtedy wpadł Ardal ze strażnikami.
— Wiesz, że cholernie ciężko w to uwierzyć? — Björn westchnął głęboko. Był skołowany.
— Wiem.
— W każdym razie — Björn wstał. Nie był już pierwszej młodości, a lata w służbie, w zimnie, deszczu, śniegu i wilgoci odbiły się dość nieprzyjemnie na jego kolanach — syn sędziego jest sztywny, a świadkiem zdarzenia jest pierworodny wojewody… Przykro mi, że to ja muszę przekazać ci tę wiadomość, ale...chcą cię powiesić.
Ivar zamknął oczy i zacisnął pięść. Mógł się tego spodziewać, ale i tak poczuł zimny dreszcz na plecach.
— Björn — zerwał się na nogi, podszedł do oddzielającej ich żelaznej kraty i złapał za pręty — znamy się od dwudziestu lat. Ja tego nie zrobiłem. Wrabiają mnie!
— Eh… — Björn podrapał się po głowie. Miał krótko ścięte, prawie całkiem siwe włosy, choć miał zaledwie trzydzieści kilka wiosen — ja ci wierzę, cholera. Ale co to zmieni? Jutro i tak cię powieszą.
— Bez wysłuchania mnie?! — Ivar zatrząsł się z oburzenia — jestem rycerzem i byłym oficerem cesarskiego legionu! Tak się nie godzi!
— Cóż… — Björn wzruszył ramionami — wojewoda i sędzia podjęli decyzję, a z tego co gadają na ulicy, twoja żona dorzuciła swoją cegiełkę. No i Ardal…
Ardal. Właśnie. Ivar odepchnął się od kraty i zaczął przechadzać się po celi, o ile tak można nazwać dreptanie w kółko po tam małym pomieszczeniu. Od początku nie dawało mu spokoju, co robił tam syn wojewody? Potomek najważniejszej osoby w tym landzie, pojawia się dokładnie w tym miejscu i dokładnie o tym czasie! Jak to możliwe? I jak to powiedział Björn…? Ardal jest „świadkiem”…? Przecież nie widział morderstwa!
— Powiedziałeś, że Ardal jest świadkiem zdarzenia, ale on nie widział samego morderstwa, niezależnie od tego, kto go dokonał. Jak zatem może być świadkiem, iż to ja popełniłem zbrodnię?
Björn otworzył usta, by odpowiedzieć, ale...je zamknął bez słowa. Myślał chwilę.
— Hmmm…, faktycznie, to bez sensu — podrapał się po zaroście. Nie golił się od pięciu dni — ale to by przecież świadczyło…
— Że Ardal chce widzieć mnie martwym — dokończył Ivar.
W celi powiało chłodem.
Chwilę później chorąży Ivara opuścił mroczne więzienie. Obaj mężczyźni przez kraty podali sobie bez słowa przedramiona w braterskim uścisku. Słowa były zbędne. Co można było powiedzieć żegnając człowieka, z którym służyło się lata, a który następnego dnia będzie martwy? Skinęli jedynie głową w niemym pozdrowieniu, po czym Björn wyszedł w milczeniu odprowadzany wzrokiem więźnia, oraz więziennego strażnika, który zresztą dokładnie przeszukał chorążego, by czasami nie wpadł na pomysł przekazania więźniowi broni. Ivar opadł na swoje posłanie zrezygnowany. Nie miał pojęcia, o co tu chodziło i dlaczego Ardal oraz najwyraźniej małżonka, chcieliby jego śmierci. Próbował sobie przypomnieć, czy aby w przeszłości nie naraził się synowi wojewody, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Kompletnie też nie potrafił zrozumieć zachowania Bianki. Myśli kłębiły mu się w głowie, aż w końcu wyczerpany zapadł w nerwowy sen. Śniła mu się żona, łapczywie brana przez Mikkel’a od tyłu, z rozwianym włosem, krzycząca w ekstazie. Gdy podchodził do niej, by zapytać ponownie „dlaczego?”, zdał sobie sprawę, że twarz Mikkel’a jest zaledwie bezcielesną czaszką, martwą i trupiobladą, a jego puste oczodoły wpatrują się w oblicze Ivara oskarżycielsko.
Zbudził się zlany zimnym potem. Trochę trwało, zanim oczy przyzwyczaiły mu się do ciemności i zanim do niego dotarło, że światło z palących się w więziennym korytarzu pochodni, całkowicie zniknęło. Było ciemno, choć oko wykol. Ciemno i zimno.
— Pewnie pochodnie zgasły, bo nikt tu nawet nie zagląda — pomyślał pocierając dłońmi o ramiona próbując się nieco rozgrzać.
Mimo wszystko czuł rosnący niepokój. Jego instynkt wariował. Strażnik więzienny nie powinien opuszczać posterunku, a poza tym, na pewno zmieniają wartę, zatem i dogasające pochodnie też. Coś było nie tak… W pewnym momencie Ivarowi wydało się, że słyszy kroki. Zamarł. Tak, ktoś nadchodził. Nie był to głośny odgłos ciężkich, podkutych wojskowych buciorów, raczej delikatny odgłos skórzanych trzewików. Ktoś się zbliżał. Cicho i niespiesznie. Ivarowi przemknęło przez myśl, że może sędzia, znany z krewkości oraz pijany nienawiścią do mordercy pierworodnego syna, postanowił sam wymierzyć sprawiedliwość, ale porzucił ten pomysł, jako niedorzeczny. I tak w ciągu kilku godzin będzie martwy, po co sędzia miałby ryzykować? Coś podeszło pod kratę jego celi. Słaby odgłos zbliżających się kroków umilkł. Ivar wstrzymał oddech w oczekiwaniu najgorszego. Nic nie widział, ale nie wiedzieć czemu, miał wrażenie, graniczące z pewnością, że cokolwiek stanęło prze jego celą, doskonale widzi jego.
— Czego chcesz?! — krzyknął.
Był żołnierzem. Nie lubił takich podchodów. Jeśli ma zginąć, to patrząc wrogowi w twarz, a nie, skulony pod ścianą, nieświadom nadchodzącego ciosu. Żadnego odzewu.
— Kim jesteś?! — krzyknął ponownie.
— Twoim ratunkiem, Ivarze Szkarłatny — ledwo słyszalny szept, niczym syk węża, dobiegł zza kraty.
Ivar zamarł. Bardzo dawno nie słyszał tego przydomka. Lata temu… Kimkolwiek był, owy tajemniczy cień, wydawał się sporo o nim wiedzieć.
— Skąd mnie znasz, cieniu? — zapytał Ivar zrywając się na nogi. Jeśli ma umrzeć, to przynajmniej stojąc, z godnością. Patrząc śmierci w oczy, choć w tej grobowej ciemności raczej nie było to możliwe.
— Wiemy o tobie wszystko — padła odpowiedź.
— My…?
— To teraz nieważne. Nie mamy czasu — postać drgnęła.
Poły jej powłóczystej szaty rozchyliły się, gdy najwyraźniej zaczęła gmerać przy zamku, bo po chwili ustąpił ze szczękiem, a krata rozchyliła się ze zgrzytem do wewnątrz. Był wolny. Mimo to, Ivar nie ruszył się z miejsca.
— Nie masz czasu, Szkarłatny — mroczna postać cofnęła się kilka kroków, robiąc mu miejsce by opuścił celę — na końcu korytarza czeka na ciebie osiodłany koń. Ma przytroczoną torbę, w której znajdziesz dalsze instrukcje.
— Dlaczego to robisz? — Ivar walczył z sobą, aby nie rzucić się pędem korytarzem i ratować skórę, ale instynktownie obawiał się tej mrocznej, zakapturzonej postaci i nie miał ochoty ją mijać w ciasnym, ciemnym korytarzu.
— Ratuj się — postać odwróciła się i szybkim krokiem skierowała ku wyjściu.
Został sam. Patrzył zdziwiony na otwarte wrota więziennej celi, aż w końcu instynkt przetrwania wziął górę. Miał ochotę biec ku wyjściu, ale ciemności, jakie panowały w korytarzu raczej na to nie pozwalały. Ostrożnie oparł się lewą dłonią o ścianę korytarza i opierając się o nią dotarł do wyjścia. Był ciekaw, co się stało z więziennym strażnikiem i czy aby za chwilę i jego nie odnajdą martwym i doliczą i tę ofiarę do jego listy, ale porzucił te pytania, bo oto dostrzegł światło księżyca dobiegające zza wejściowej bramy więzienia. Ostrożnie wystawił głowę na zewnątrz. Ze zdziwieniem stwierdził, że nie znajduje się w Ostburg’u, a to nie jest budynek ratusza. Na zewnątrz nie było żywej duszy, no może oprócz faktycznie osiodłanego konia, który przywiązany do palika po prawej stronie dziedzińca stał spokojnie w oczekiwaniu jeźdźca. Tajemniczy nieznajomy także zniknął. Ivar nie myśląc zbyt długo rzucił się biegiem w kierunku konia. Odwiązał uzdę, wskoczył na siodło i pędem ruszył przed siebie. Nie miał pojęcia, co to za miejsce i gdzie jechać, ale kierował się główną ulicą, na której końcu wydawało mu się, że dostrzega bramę z żelazną, opuszczaną kratą. Galopując brukowaną ulicą, ku swemu zdumieniu widział ciała kilku ludzi, najwyraźniej mieszkańców, a także odzianych w kolczugi i uzbrojonych strażników, leżące na ziemi bez ruchu. Nie był pewien, czy byli martwi, czy tylko spali, ale nikt nie próbował mu przeszkodzić w ucieczce.
— Ha! — krzyknął poganiając piętami karego konia. Ten ochoczo zarzucił grzywą i posłusznie niósł jeźdźca ku wolności. Wypadł przez miejską bramę niczym wiatr.
Rozdział 3
— Jak to możliwe, że uciekł?! — podstarzały, szpakowaty mężczyzna z pokaźnym brzuszyskiem nerwowo przechadzał się po bogato ozdobionej, przestronnej komnacie z wielkim, prostokątnym, dębowym stołem pośrodku. Był bogato odziany w długą, powłóczystą suknię koloru czarnego, zdobioną złotą nicią, a na szyi nosił gruby, złoty łańcuch, symbol urzędu, który sprawował.
— Nie jesteśmy pewni, szanowny wojewodo, ale zapewne miał pomoc z zewnątrz — odpowiedziała szczupła w porównaniu do wojewody postać, skromnie odziana w skórzaną, acz gustownie skrojoną czarną kamizelkę, siedząca przy stole z rękami złożonymi na piersi z palcami tworzącymi trójkąt. Złoty sygnet na serdecznym palcu był jedyną biżuterią, którą nosiła.
— Otóż to! — wielka jak bochen chleba pięść walnęła w blat dębowego stołu z siłą kowalskiego młota. To mężczyzna siedzący po przeciwległego stronie stołu, wielki, nabity o posturze niedźwiedzia z twarzą wykręconą grymasem nienawiści dał upust emocjom — odwiedził go przecież ten jego zabijaka, chorąży, czyż nie?!
— To prawda, drogi Sędzio — przytaknął mężczyzna w czarnej kamizelce, siedzący naprzeciwko krewkiego olbrzyma — ale przed i po wizycie był dokładnie sprawdzony, mało prawdopodobne, że udało mu się coś przemycić, aby pomóc więźniowi w ucieczce. Zresztą, jeśli nawet pomógł Ivarowi, to dlaczego sam nie uciekł? Chorąży Björn pozostał w swym domu. Wysłałem po niego moich ludzi.
Odpowiedź nie zadowoliła Sędziego, którego syn, sztywny leżał w kostnicy zakonu Trójcy. Na samo wspomnienie tego widoku łzy cisnęły mu się do oczu, a palce zaciskały w pięści. Z trudem panował nad sobą. Gdyby nie obecność Wojewody Hasulf’a dawno byłby na szlaku wraz ze swymi ludźmi szukając zbiega, a nie tracił czas na jałową gadaninę
— To bardzo dziwna sprawa… — wojewoda przystanął przy oknie komnaty i zapatrzył się na dziedziniec.
Zapanowała cisza. Nikt nie ośmielił się jej przerwać, aż sam Hasulf po chwili ocknął się by kontynuować
— Drogi Albercie, powiedz mi coś więcej o tym mordercy. Jestem przekonany, że już słyszałem jego imię. Nie jest to czasami jakiś bohater wojenny? Gdzieś tam kiedyś chyba spotkałem jego ojca…
— Oczywiście, wojewodo — odpowiedział szczupły mężczyzna — Ivar z rodu Nave, jest najstarszym synem Haralda Nave, rycerza na Kellstadt, którego jak sam powiedziałeś, miałeś okazję już poznać. Hasulf pokiwał głową, dając do zrozumienia, iż faktycznie, teraz sobie przypomina.
— Teraz kojarzę. Ten jego ojciec zmarł jakoś niedawno, czyż nie? — Zaiste — potwierdził Albert — został ciężko ranny w bitwie o Wichrowe Wzgórze, czternaście lat temu…
— Piętnaście — przerwał mu Sędzia — byłem tam.
— Piętnaście, zatem — kontynuował Albert — zaiste. Nigdy już nie doszedł do siebie. Stracił tam też drugiego, młodszego syna…
— Szarża…? — zapytał Wojewoda.
— Bełt z kuszy — odparł Albert.
Wszyscy pokiwali zgodnie głowami ze zrozumieniem. Kusza była paskudną bronią, znienawidzoną przez każdego rycerza. Bełt z niej wystrzelony przez pierwszego lepszego wioskowego głupka po zaledwie godzinie szkolenia, mógł zabić opancerzonego rycerza, ćwiczącego walkę od dziecka, na koniu wartym dwie wsie. Co jakiś czas kapłani Trójcy próbowali zakazać używania kuszy w bitwach między rycerskimi rodami, ale bezskutecznie.
— Zatem, pochodzi z dobrego rodu… — wojewoda znów zaczął swój spacer wokół dębowego stołu. Ręce zaplótł na plecach
— Z dobrego rodu?! — zaryczał Sędzia zrywając się na nogi. Krzesło poleciało do tyłu — ciało mojego pierworodnego syna jeszcze nie ostygło, a wy nazywacie jego mordercę potomkiem dobrego rodu?!
— Spokojnie, mój drogi Leifie! — wojewoda przystanął i z widocznym strachem w oczach próbował udobruchać olbrzyma. Sędzia był znany ze swej krewkości, a także siły i braku pohamowania.
— To ogromna tragedia, szanowny Leife — Albert dołączył do Wojewody w próbie pacyfikacji sędziego — zapewniam cię, że winny tej zbrodni zostanie ukarany, prawda, wojewodo?
— Tak — Hasulf nieśmiało pokiwał głową na poparcie słów swego zausznika — tak! Surowo ukarany! Masz na to moje słowo, drogi Leifie.
Sędzia sapał. Pięści miał zaciśnięte. Stał tak jeszcze przez chwilę w milczeniu, a potem skinął głową na znak, że trzyma wojewodę za słowo i zwalił się ciężko na krzesło, które ze zgrzytem przysunął do stołu. Chwilę panowała cisza, którą przerwał Albert.
— Zatem, na czym to ja… Aha! Ivar podczas wojny i śmierci brata dowodził Bractwem Kruków, niesławnych najemników, których Marszałek Lucard wysłał wtedy na pomoc oblężonemu Gottburgowi.
— O matko… — wojewoda głęboko westchnął i usiadł.
— Taaa … — Albert potwierdził szeptem spuszczając głowę. Nawet Sędzia wydawał się nieswój na wspomnienie tego miejsca. Gottburg.
Nazwa tego miasta na wieki zapisała się krwawymi literami w historii Cesarstwa. W trakcie Powstania Białych Koszul, nazwy nadanej przez fakt, iż większość powstańców stanowili chłopi i biedota, osiemnaście lat wcześniej, po trzech latach krwawej rejzy, wojska liczące cztery tysiące ludzi, dowodzone przez socjopatę Ulma zwanego Palownikiem, byłego rzeźnika z przedmieść stolicy, podeszły pod miasto i rozpoczęły oblężenie, które trwało osiem miesięcy. Odcięto wszystkie drogi do miasta, a pomoc nie nadchodziła, gdyż wojska pośpiesznie zebrane przez marszałka Lucarda po poprzednim laniu, które rok wcześniej powstańcy sprawili Cesarstwu nad rzeką Narvil, ruszyły na spotkanie głównej hordy dowodzonej przez Gorrma, przywódcę powstania, pod Wichrowe Wzgórze. Los mieszkańców miasta, zatem wydawał się przesądzony, a wysłanie na jego ratunek oddziału niespełna dwóch tysięcy najemników wydawało się ponurym żartem. Ku ogromnemu zdziwieniu, nie tylko samych mieszkańców, ale i całego Cesarstwa, młody kapitan Bractwa Kruków, Ivar Nave tak nie uważał i miał zamiar wykonać zadanie. Po dotarciu na miejsce i zasięgnięciu języka, nakazał w ciągu jednej nocy postawić warowny obóz na wyspie, nad wpływającą do miasta rzeką Hlum, którą docierało za pomocą tratw oraz łodzi zaopatrzenie dla hordy Ulma. Ten jak to miał w zwyczaju, na wiadomość o przechwytywaniu zaopatrzenia przez wątłe siły najmitów, którzy mieli czelność się nie bać wpadł w szał i nakazał części swojej zbieraniny, niezaangażowanej w oblężenie, przypuścić frontalny szturm na obóz Ivara. Skończyło się na kilkuset trupach, nim zbieranina Ulma rzuciła się do panicznej ucieczki. Ulm szalał. Ponoć osobiście ściął głowy dowódcy pechowego szturmu oraz jego trzem adiutantom. Idąc za przykładem swego wodza część jego ludzi także wpadła w szał, za co z kolei, jak to w życiu bywa, przyszło zapłacić mieszkańcom okolicznych wiosek, farm oraz mniszkom zakonu Gołębia. Noc rozświetliły łuny palonych gospodarstw i krzyki zarzynanych wieśniaków, którzy nie zdążyli wcześniej znaleźć schronienia w mieście lub ukryć się w lasach. W tym czasie, korzystając z okazji, Ivar nakazał rozbudowę umocnień obozu o dodatkowy pas palisady, którą otoczył… oblegających, korzystając z pomocy okolicznej ludności, która szybko zrozumiała, że jedyna szansa na przetrwanie tej gehenny to pomoc najemnikom. Wojska Ivara zostały niemiłosiernie rozciągnięte obsadzając palisadę. Ivar postawił wszystko na jedną kartę, ale nie miał wyboru. Po zakończeniu tygodniowej rejzy wataha Ulmo nie posiadała się ze zdziwienia, że ostała odcięta od kolegów oblegających Gottburg i jak to mieli w zwyczaju, znów rzucili się do szaleńczego szturmu. Losy kompanii Ivara byłyby bardzo smutne, gdyby nie przytomność umysłu Kapitana Duro, dowodzącego obroną obleganego Gottburga, który nakazał otworzyć bramy i zaatakował oblegających od tyłu. Nastąpiła krwawa rzeź zbieraniny Ulmo, która nie walczyła wcześniej z tak zmotywowanym, zaciętym wojskiem, niemającym nic do stracenia. Nie trwało to długo — po śmierci swego dowódcy, około dwóch tysięcy wymęczonych powstańców rzuciło broń. Ivar uścisnął prawicę kapitana Duro oraz burmistrza Klausa deVriess, po czym… dwa dni później nakazał ściąć wszystkich jeńców. Plotka głosiła, że los, jaki zgotowała wściekła czerń mniszkom, walnie się do tej decyzji przyczynił. To wystarczyło. Ivar został okrzyknięty „Szkarłatnym”, a wieść o zniesieniu oblężenia i odbiciu Gottburga obiegły Cesarstwo, choć zostały celowo przyćmione przez cesarski aparat propagandy wiktorią marszałka Lucarda na Wichrowym Wzgórzu, gdzie walna szarża jego rycerstwa rozbiła w pył hordę powstańców i pojmała ich wodza, którego wbito na pal w stolicy, ku uciesze tłumów. Cesarstwo nie mogło sobie pozwolić, aby najemnicy zgarnęli laur obrońców poddanych Cesarza, zamiast jego regularnej armii.
— Taaaak — westchnął głęboko wojewoda, drapiąc się po brodzie w zamyśleniu — zatem to on… No proszę, proszę…
— Tak, to on — poparł zwierzchnika Albert, zerkając ukradkiem na Sędziego, któremu zapewne nie było w smak wspominać zasługi dla Korony zabójcy pierworodnego syna, ale ten siedział nieruchomo, wpatrzony w wiszący naprzeciwko piękny obraz, pędzla Klausa Boecre, za który, jak wieść niosła, Hasulf zapłacił równowartość półrocznych dochodów z ceł podgrodzia — po tych wydarzeniach, wstąpił do Trzynastego Legionu, gdzie szybko awansował, ale to już inna historia…
— Tak, to on — melodyjny głos, rozszedł się po komnacie ze strony drzwi.
Trójka mężczyzn natychmiast spojrzała w tym kierunku, zaskoczona wizytą nowego gościa.
— Brat Eryk…?! — wojewoda Hasulf nie ukrywał zdziwienia. Albert wyprostował się, niczym przyłapany na gorącym uczynku sztubak, a twarz groźnego zazwyczaj Sędziego Leif’a wyraźnie zbladła.
— Witam szanownych panów rycerzy — brat Eryk uśmiechnął się promiennie podchodząc do stołu i siadając po prawej stronie zausznika sędziego.
Ten zrobił uprzejmą minę, ale było wyraźnie widać, że oddałby wiele, aby być teraz daleko stąd. Brat Eryk był raczej niskiego wzrostu. Krótkie, czarne jak noc włosy skrywał pod obszernym kapturem mnisiego habitu, ale blasku jego żywych, inteligentnych i wyrachowanych oczu ukryć się nie dało. Wypielęgnowane dłonie pianisty o szczupłych, długich palcach, splótł razem, siadając.
— Co cię do nas sprowadza, wielebny bracie? — zapytał ostrożnie Albert nie ukrywając ciekawości.
— Pozwoliłem sobie dołączyć do waszego spotkania, bowiem, otrzymałem polecenie, aby… zająć się śledztwem.
— Śledztwem? — zaskoczony Sędzia aż podskoczył na krześle. Jego twarz zrobiła się jeszcze bardziej biała niż dotychczas.
— Na kogo polecenie? — zapytał Hasulf. On tu był największą rybą, zatem taka decyzja powinna wyjść od niego.
— Osobiste polecenie Arcykapłana Harada, niech błogosławione będzie jego imię — Eryk pokornie pochylił głowę w geście pokory.
— Hara…? — Albert otworzył usta, ale głos uwiązł mu w gardle. Szybko pochylił głowę, jak nakazywał obyczaj. Pozostali zrobili to samo.
— To...niespodzianka, że tak powiem… — wojewoda odgarnął pot z czoła — co skłoniło jego Wielebność, Arcykapłana Trójcy, że osobiście zainteresował się tym...morderstwem?
— Taa… to sprawa rycerska! — wtrącił Sędzia, dość gburowato, swoim zwyczajem. Szybko się zreflektował, gdy płonący wzrok stalowych oczu brata Eryka zatrzymał się na nim. Spuścił szybko wzrok, udając pokorę.
— Tak, to prawda — zakonnik, odziany w czerwony niczym sama krew mnisi habit z wielkim kapturem, pokiwał głową — mimo to, jego Wielebność w swojej mądrości, wyczuwa tu działanie mrocznych mocy.
— Mrocznych mocy?! — wojewoda pobladł.
Wraz z Sędzią wyglądali teraz niczym trupy. Jedynie zausznik Albert zachował pozory opanowania, choć wyraźnie starał się ukryć trzęsące się dłonie.
— Zaiste — brat Eryk spokojnie strzepał dłonią z rękawa niewidoczny pyłek — moim zadaniem jest zidentyfikować źródło, pojmać, przesłuchać i...ukarać winnych, rzecz jasna. Uśmiechnął się. Paskudnie. Niczym rekin przed obiadem… W komnacie powiało chłodem.
Zebrani doskonale wiedzieli, co to oznacza. Pełniąc swoje funkcje, nie mogli nie być świadkiem owego „identyfikowania, przesłuchiwania” i wreszcie, „karania” winnych kontaktów z mrocznymi siłami, prawdziwych, czy też wyimaginowanych. Zawsze wyglądało tak samo okrutnie, a co gorsza, gorejące ramię Wiary było bardzo długie. Wzdrygnęli się na samą myśl. Zapanowała krępująca cisza, którą przerwał gwar dochodzący z ratuszowego dziedzińca.
— Co tam się dzieje, do jasne cholery? — wojewoda wstał i podreptał energicznie do ogromnego okna, odzyskując animusz. Jego oczom ukazał się widok przepychanki, jaka miała miejsce poniżej. Hasulf zaniemówił i zaskoczony złapał się dłonią za usta. Widząc ten niecodzienny widok, a także wiedziony ciekawością, postawny sędzia również podszedł do okna, złapał za żeliwne uchwyty i otworzył okiennice. Do środka komnaty wdarł się zgiełk przepychanki, jakieś wściekłe okrzyki tłukących się poniżej ludzi, przekleństwa, groźby i wołanie o pomoc.
— Co tam się wyrabia, na Trójcę?! — zawołał wojewoda.
— Co to za zbrojni? — dołączył do niego sędzia, próbując zidentyfikować barwy zbrojnych.
— Aaa… to chyba moja wina — spokojnie odparł brat Eryk anielskim głosem.
— Co? Jak? — wojewoda był już całkowicie skołowany. Miał dziwne wrażeniem, że nie kompletnie panuje nad swoją dziedziną, a cholernie tego nie lubił. Że też jego spokojny i poukładany tydzień musiał się tak dokumentnie spierdolić…
— Kazałem rozpocząć... przesłuchanie chorążego Björna — uśmiechnął się niewinnie zakonnik, ponownie strzepując uparty pyłek z rękawa, który najwyraźniej nie chciał dać za wygraną.
Rozdział 4
Czarno odziana postać otworzyła drzwi, które nie będąc pierwszej młodości, skrzypnęły przeraźliwe. Szybko i bezszelestnie, niczym zjawa, wsunęła się do środka zamykając wrota. Przekręciła żelazny klucz w zamku. Szczęknęło. Echo rozeszło się po izbie. Postać, ledwo widoczna w świetle księżyca, które wpadało przez rozbite okno, odczekała chwilę, oparta o drewniane drzwi, jakby chcąc się upewnić, że nikt za nią nie podąża, po czym najwyraźniej zadowolona z rezultatu, szybko i sprawnie, omijając stary, połamany stół, przeszła przez obskurną izbę i klęknęła przy podłodze. Ściągnęła z dłoni skórzane rękawice, zerwała stary, zakurzony dywan i zaczęła delikatnie obmacywać deski w poszukiwaniu ukrytej zapadni. W końcu jedna z dłoni zatrzymała się, natrafiając na znajomy kształt. Palce wcisnęły deskę, która ze zgrzytem zaczęła się cofać odsłaniając ukryty poniżej, zbrojony hartowaną stalą właz do podziemi. Postać odczekała kilka minut, aż mechanizm odsłoni wejście, po czym sięgnęła po klucz, zawieszony na szyi na solidnym rzemieniu. Nieznającemu przeznaczenia owego klucza, wydawałby się jednym z wielu zwykłych kluczy do domostwa, czy gospody, ale o to właśnie chodziło, aby za wszelką cenę nie zwracać na siebie uwagi. Klęcząc, mroczna postać wsadziła klucz do zamka i energicznie przekręciła w lewo. Znów szczęknęło, gdy zamek puścił. Droga na dół była wolna. Mężczyzna, chwycił żelazną kołatkę, mocno pociągnął i uniósł ciężkie wrota. Wszedł do środka po żelaznych stopniach zamontowanej poniżej drabiny i zatrzasnął za sobą właz. Zszedł kilka metrów po drabinie, słysząc, jak mechanizm nad nim robi to, co do niego należy i przywraca podłogę zrujnowanej gospody do wcześniejszego stanu, całkowicie ukrywając obecność nieznajomego. No, może poza przesuniętym dywanem, ale to naprawi potem, wychodząc. Uśmiechnął się i podążył wąskim, nieoświetlonym korytarzem przed siebie. Nie potrzebował światła. Jego oczy doskonale widziały nawet w całkowitych ciemnościach. Był to dar, który otrzymał, jako dziecko od swego Pana, by móc wiernie mu służyć i wypełnić przeznaczenie. Korytarz kilka razy zakręcał, aż w końcu postać dotarła do kolejnych, zamkniętych drzwi. Zastukała kością palca zgodnie z uzgodnionym i obowiązującym w tym tygodniu hasłem.
— To ty, mistrzu? — głos z wewnątrz należał zapewne do młodego, może siedemnastoletniego chłopaka.
— Eh… Tak, to ja, Sven — odparł odziany w czarny, skórzany płaszcz mężczyzna — ile razy prosiłem, abyś trzymał się procedur, zamiast zadawać to pytanie?
Cisza była jedyną odpowiedzią. Chłopak był wyraźnie zawstydzony, ale nie odpowiedział. Otworzył za to drzwi, przekręcając klucz w zamku. Sven był jeszcze nastolatkiem; tak naprawdę miał zaledwie czternaście lat, ale sam nie był tego pewien i zapytany odpowiedziałby, że ma o rok więcej. Był sierotą. Irdun, zwany przez chłopaka, Mistrzem, natknął się na niego kilka lat temu, żebrzącego na ulicach Petrry, dużego miasta portowego na południu Cesarstwa, podczas jednej ze swych misji. Normalnie by się nie angażował — jego misja, jego „praca” i tak była wyjątkowo niebezpieczna i w razie ujęcia groziłby mu los o wiele gorszy niż śmierć, ale...coś nie pozwoliło mu po prostu odejść, ignorując koszmarnie wychudzonego, obdartego i schorowanego chłopaka, żebrzącego w porcie o kawałek chleba. Sven był z nim od tego czasu. Dbał o to sanktuarium i pomagał czasami w misjach, choć Irdun obiecał sobie kiedyś, że nie pozwoli mu ubrudzić sobie rąk. Chłopak był pracowity i szybko się uczył.
— Gorąco tu jak w piekle — rzucił Irdun, ściągając podróżny płaszcz i rzucając go na oparcie jednego z krzeseł pobliskiego stołu.
— No — odparł chłopak uśmiechając się od ucha do ucha zamykając drzwi. Nie był specjalnie inteligentny, ale też nie było co się dziwić. Jedynie najbogatszych było stać na edukację swoich pociech, gdy reszta społeczeństwa była zdana na siebie, a Sven dodatkowo wychował się na ulicy — nagrzałem.
— Czuję… — Irdun poszedł za towarzyszem przez izbę straży i po chwili usiadł w zdecydowanie większej, stanowiącej coś na kształt pokoju narad. Nalał sobie kubek wody i wychylił cały czując wciąż suchość w gardle po podróży. Wyciągnął nogi. Pozwolił sobie w końcu na nieco odpoczynku. Rozejrzał się po grocie ciekaw, czy coś się zmieniło od jego ostatniego pobytu. Izba była urządzona w podziemnej jaskini, a raczej w całym podziemnym kompleksie, który był naturalnym tworem skalnym, jedynie sprytnie dostosowanym do potrzeb Bractwa. Pomieszczenie, w którym usiadł, było całkiem imponujących rozmiarów, zaopatrzone w dwa prostokątne, dębowe stoły z otaczającymi je krzesłami, wieszaki na broń, kilka skrzyń na podróżne ubrania, zestaw pólek z ceramicznymi naczyniami, głównie służącymi odwiedzającym sanktuarium do przyzwoitego przepłukania gardła oraz korytarz wiodący do dalszych pomieszczeń, w tym kuchni, z której dochodził całkiem smakowity zapach.
— Drób..? — zapytał Irdun chłopaka, nalewając sobie ponownie kubek źródlanej wody.
— Gęś — pokiwał głową Sven, bardzo zadowolony z siebie — podać?
— A czy Arcykapłan szcza w lesie…? — odpowiedział pytaniem na pytanie Irdun.
— Nie wiem — zakłopotał się Sven wyraźnie zmartwiony. Widać nie takiej odpowiedzi się spodziewał.
— Tak, Sven. Podać — roześmiał się Irdun. Sven był dobrym chłopakiem, ale niezbyt bystrym.
Irdun był głodny jak wilk. Po posiłku zamknął się w głębi podziemnego kompleksu, w jaskini, którą nie bez powodu nazywano „kaplicą”. Tylko wybrani członkowie Bractwa mogli tam wchodzić. Jaskinia nie była duża, miała rozmiary średniej wielkości komnaty domu kupieckiego, ale była tak umieszczona, aby izolować wszystkie dźwięki, które mogły z niej dochodzić. Podziemny wodospad, okalający kaplicę, dopełniał dzieła. Irdun wszedł do środka i przełączył lewarek, który wprawił w ruch mechanizm zamykający grotę wielkim kamieniem, zupełnie odgradzając go od reszty świata. W środku panował kolorowy półmrok, rozświetlany błękitnym kryształem unoszącym się na środku przeciwległej ściany. Kryształ był wielkości zaciśniętej pięści, ale nie był jednolity — jego części stale wirowały zmieniając położenie, niczym wielka łamigłówka, której żaden człowiek nigdy nie będzie w stanie ułożyć. Kryształ, zwany przez członków bractwa „Okiem Ilumatara”, był największą świętością sanktuarium i tylko nieliczni wiedzieli, skąd się tu wziął i do czego służy. Irdun podszedł do niego, przyklęknął. Błękitne światło rozchodzące się od wirującego kryształu zaczęło pulsować.
— Aelija Est’ador Ilu’Matar — wyszeptał Irdun w starożytnym języku, którego dziś znała może garstka ludzi.
Części kryształu przestały wirować i zaczęły się łączyć, tworząc jednolity sześcian. Eksplozja błękitnego światła rozlała się po ścianach groty, barwiąc jej ściany. Komnata pulsowała.
— IIRRRDUUUUUNNN… — niesamowity, nieziemski, harmonijny głos wypełnił grotę. Dochodził zewsząd
Klęczący mężczyzna czuł i widział, jak włosy na jego rękach stają dęba. Czuł potężną moc, wypełniającą kaplicę niczym woda studnię.
— Tak, Panie, jestem na Twoje wezwanie — odpowiedział posłusznie.
— DOBRZE SIĘ SPISAŁEŚ — głos wydawał się zadowolony
— Dziękuję, o wielki — Irdun jeszcze bardziej pochylił głowę z wdzięczności. Wypełniła go duma z dobrze wykonanego zadania.
— MÓJ PLAN DZIAŁA. JESTEM BLISKO…
— Tak, Panie — Irdun odważył się zerknąć na kryształ. Zawsze miał nadzieję, że może tym razem ujrzy coś więcej, ale nie — kryształ wisiał tam, nieruchomy, zawieszony w próżni. Pulsował mocą.
— Jak poleciłeś, pomogłem mu w ucieczce. Jest cały i właśnie jedzie do… celu — Irdun przełknął nerwowo ślinę. To wystarczyło.
— CHCESZ O COŚ ZAPYTAĆ? — głos wydawał się zaciekawiony.
— Yyy, tak, o Panie — Irdun zganił się za chwilę wahania. To jego cholerne sumienie kiedyś przyprowadzi go do zguby — czy on… wie, o Wielki?
— NIE.
Irdun nic nie powiedział. Kiwnął tylko głową. W sumie to nie wiedział, czy takie gesty coś wnoszą — nie miał pojęcia, czy rozmówca to widzi, czy tylko słyszy jego głos, ale zdecydowanie bezpieczniej było sądzić, że widzi.
— NIE MOŻE WIEDZIEĆ, MÓJ WIERNY STRAŻNIKU — głos wydawał się zatroskany — PRZEZNACZENIE MUSI SIĘ WYPEŁNIĆ, A TO JEDYNY SPOSÓB…
— Tak, mój Panie — potwierdził słowa Irdun — czas, jest niczym
— O’TOME ER NIHAT
— Este — Irdun zamknął oczy. Błękitne światło zgasło. Kryształ znów podzielił się na części, które zaczęły ponownie wirować. Audiencja była zakończona.
Rozdział 5
Ivar jechał kłusem przed siebie bacznie rozglądając się dookoła. Zmierzał na północ, do wioski Grotołazy, mieszczącej się u podnóża wzgórza Finu’alden, owianego złą sławą Wzgórza Smutku, gdzie miał czekać na niego człowiek. Zgodnie z instrukcjami, które otrzymał od tajemniczego wybawcy, trzymał się z dala od szlaków i dróg. Czy mu się to podobało, czy nie, był teraz poszukiwany i każdy, kto go rozpozna, mógł go bezkarnie zabić. Jechał obecnie przez leśną polanę, omijając szerokim łukiem pobliską, malującą się poniżej, położoną na prawym brzegu rzeki, wieś, którą zresztą kojarzył. Nazywała się bodajże Pasłęka i kilka lat temu należała do włości niejakiego Farduka, miejscowego rycerza, słynącego z silnej prawicy i...bezgranicznej tępoty. Ivar wolałby się nie natknąć na jego ludzi, mających kiepską reputację, co nawet między rycerstwem Eastmarchii było nie lada osiągnięciem. Był piękny, słoneczny dzień, co było rzadkością o tej porze roku. Jesień w Eastmarchii była z reguły chłodna, deszczowa i brzydka. Drogi zamieniały się w błotniste breje, a słońce zachodziło bardzo szybko. W jego obecnej sytuacji, miało to jednak swoje plusy — w kiepską pogodę, gdy na zewnątrz padał deszcz, rycerstwo i zbrojni woleli siedzieć po zamkach lub gospodach, pić i chędożyć, zamiast włóczyć się po traktach w poszukiwaniu zaczepki. I zbiegów. Ivar zamknął na chwilę oczy i zrobił głęboki wdech. Powietrze na leśnej polanie było cudowne, a słoneczko przyjemnie ogrzewało twarz. Uśmiechnął się. Po raz pierwszy od kilku dni. Polana skończyła się równie szybko jak się zaczęła. Wjechał w las, wąską, polną drogą używaną zapewne przez miejscowych smolarzy, lub — co gorsza, kłusowników, bowiem wieśniakom nie wolno było, pod karą śmierci, polować w pańskich lasach. Natrafienie na kłusowników było zresztą jednym z gorszych scenariuszy. Nie mieli nic do stracenia. Doskonale zdawali sobie sprawę, co ich czeka, gdy zostaną przyłapani, a że byli nie tylko uzbrojeni, ale też zwykle doskonale posługiwali się łukiem i nożem, mogli być niebezpiecznym przeciwnikiem. Przy koniu, którym uciekł, znalazł nie tylko kilka potrzebnych do drogi niezbędników, jak zwinięty pled, skórzany płaszcz z kapturem, łuk w skórzanym pokrowcu z pełnym kołczanem strzał, jednoręczny miecz, myśliwski nóż oraz kilka drobiazgów schowanych w podróżnej torbie, jak hubka i krzesiwo, suszone mięso czy bukłak wypełniony wodą, ale przede wszystkim krótki list spisany na zwiniętym pergaminie. Autor, wprawną ręką, polecał mu jak najszybciej jechać, omijając znane trakty, na północ, gdzie będzie na niego czekał zaufany człowiek, który osobiście przekaże mu dalsze instrukcje oraz zapewni pomoc. Autor zapewniał, że wszystko wyjaśni na miejscu. Do listy była dołączona całkiem sprawie narysowana mapka. Po przeczytaniu listu, Ivar miał początkowo ochotę spalić go i jechać w te pędy do swego zamku, Kellstadt by rozliczyć się z niewierną żoną, a także spojrzeć w oczy Ardunowi, na chwilę przed tym, jak wyrwie mu z piersi jego parszywe, zakłamane serce, musiał jednak sam przed sobą przyznać, że ten plan to istne samobójstwo. Zapewne nawet nie dotarłby w pobliże domu, gdyż było oczywiste, że właśnie tam przede wszystkim będą go szukać. Niechętnie musiał przyznać, że zemstę musi odłożyć na czas późniejszy, a teraz musi ratować skórę.
— Nie mam nic do stracenia — pomyślał wtedy chowając list do torby — skoro mnie uratował, to musiał mieć powód.