E-book
14.7
drukowana A5
58.49
drukowana A5
Kolorowa
84.45
Wyznania rezydenta wywiadu PRL w Watykanie

Bezpłatny fragment - Wyznania rezydenta wywiadu PRL w Watykanie

Objętość:
293 str.
ISBN:
978-83-65543-63-9
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 58.49
drukowana A5
Kolorowa
za 84.45

Wstęp

Pana Dr. Płk. Edwarda Kotowskiego poznałem, co chciałbym szczególnie mocno podkreślić, zupełnie przypadkowo. Jeden z autentycznie wierzących księży, co nie jest bynajmniej powszechną normą wśród duchownych, ksiądz Bronisław Bozowski, wypowiedział kiedyś cudownie piękną sentencję iż: „nie ma przypadków — są tylko znaki”. Myślę że w nawiązaniu do tej myśli, niekonwencjonalnego, warszawskiego kapłana — znajomość z Panem Edwardem nosi wszelkie cechy „nieprzypadkowej przypadkowości”. „Przypadek” ów w ostatecznej formie doprowadził do powstania dzieła które Szanowni Czytelnicy mogą w tej chwili przeczytać. Oczywiście początkowym elementem rozmów była wynikająca z osobistej autopsji fascynacja, dla kultury, sztuki, historii „słonecznej Italii”.

Pomiędzy kucharzeniem prostych potraw włoskiej kuchni, mała dygresja — subiektywnie uważam że: zwyczajna, wiejska, domowa kuchnia jest najlepsza i najsmaczniejsza. A nie jakieś wydumane na potrzeby telewizyjnego spektaklu specjały. Albowiem owa prostota jest swego rodzaju kulinarnym pięknem del Bel Paese. Zaś nasz Autor w pewien sposób doskonale wpasował się na kolejnym, ważnym etapie swego życia we włoski krajobraz. Zresztą nie mogło być inaczej w przypadku oficera polskiego wywiadu. Pitrasiło się więc spaghetti alla carbonara, ragú alla bolognese czy też proste i szybkie aglio olio e peperoncino. Nie mogło zabraknąć Brunello di Montepulciano. Ponieważ szlachetne wino jest światłem słońca uwięzionym w wodzie — to słowa Galileusza — włoskiego fizyka, filozofa i astronoma…

W międzyczasie okazało się że życie, praca, działania i dokonania Pana Pułkownika są niezwykle ciekawe, zaskakujące oraz co tu dużo mówić wielce intrygujące. Nie mogłem nie wykorzystać nadarzającej się okazji, aby szeroko rozwinąć, te aspekty życia głównego bohatera, jego historii co ostatecznie przybrało formę wywiadu — rzeki…

Pan Edward Kotowski posiada to coś co Włosi określają jako stoffa: jest to idiom, termin wręcz nieprzetłumaczalny na język polski — ale który możemy, przypisując cechom danej osoby, określić jako mocny, inteligentny charakter oraz wrodzona kultura.

Każdy z nas ma swoją historię. Lecz w tym przypadku, nie można było zaprzepaścić okazji aby historia naszego autora nie mogła być opowiedziana. Była niezwykle odkrywcza dla mnie i jestem głęboko przekonany że będzie pomocna — tak wielce pomocna w żegludze po burzliwych meandrach życia dla Ciebie! Myślę iż będzie to książka ważna w zrozumieniu pewnych mechanizmów rozgrywających się w światłocieniach Historii.

Nie jest to bynajmniej grzeczna książka: uczesana, wygładzona, sympatyczna i fajna, która dla wszystkich się spodoba. Jeżeli wszystkim się podoba, to tak naprawdę nie podoba się nikomu. Przeczyta się ją i… nic nie zostaje w pamięci…

Słowa fascynującej opowieści płynęły niczym szmer spienionego Lambrusco, z rzadka tylko przerywane moimi spontanicznymi zapytaniami. Osobiście chłonąłem ją całym sobą. Kończąc. Mam nadzieję że wybaczycie mi pewne mankamenty, za które Was serdecznie przepraszam i jednocześnie gorąco zachęcam do lektury.


Adalbert Toscani

Dzieciństwo I młodość

Ponieważ spotkaliśmy się już jakiś czas temu i wiele rozmawialiśmy na temat Pana życia, to dla mnie ten problem jest dość znany ale czytelnicy chcieliby zapewne poznać także tę historię Pana życia, zwłaszcza że sięga ona do lat wojennych i powojennych, o których młode pokolenie ma niewielkie pojęcie.


Otóż, ku ogólniejszej refleksji, niezależnie od obecnych okoliczności, niesprzyjających tym ludziom, którzy ukształtowali swoją osobowość, w tym i w aspekcie społeczno-politycznym oraz zawodowym w minionym ustroju, mimo wszystko przysługuje im nie tylko prawo, ale i obowiązek złożenia relacji ze swego życia, jeśli tego pragną. Nawet wtedy, gdy czytelnik ukształtowany już w innych realiach i warunkach może nie zgadzać się z ogólniejszym wydźwiękiem tej relacji lub z różnych względów jej nie przyjmować. Ja z kolei nie roszczę prawa do tego, aby ewentualna relacja tych osób z ich własnego życia, w jakikolwiek sposób musiała podlegać mojemu kategorycznemu wartościowaniu. Po prostu każdy ma prawo do relacji z własnego życia według własnych kryteriów i przeżyć. Najważniejsze, aby te relacje były prawdziwe w swej szczerości.

Moje świadome lata wczesnego dzieciństwa i młodości przypadły na trudny okres wojenny i powojenny Polski, a jednocześnie później, na ten okres historyczny, w którym dzięki zmianom ustrojowym — co podkreślam z całą świadomością — ja osobiście, a także wielka część mojego pokolenia, wywodzącego się z warstw społecznych, które w II RP nie doznały dowartościowania i żyły w trudnych warunkach, bez najmniejszych możliwości na zmianę swojego położenia społecznego, otrzymały szansę na uzyskanie wykształcenia, co było trampoliną do niebywałego skoku cywilizacyjnego nie tylko dla mnie, ale i dla moich dzieci, a pośrednio i dla moich wnuków. Jak wynika z tego, co za moment powiem, wczesne moje życie i mieszkańców mojej wsi, a także bliskiej i dalszej okolicy, znajdowało się co najwyżej na poziomie XIX-wiecznym, i jako takie pośrednio jest znakomitą ilustracją tego, co tutaj było w Polsce przedwojennej, gdzie edukacja społeczeństwa ograniczona była do podstawowej umiejętności nie zawsze dobrego czytania, czy pisania, zdobytego w formie samoedukacji lub ukończenia, co nie zawsze było możliwe, kilku klas szkoły powszechnej. Dodać trzeba, że analfabetyzm nie był tu zjawiskiem rzadkim, a osoby starsze podpisywały się krzyżykami. Nie są mi znane jakiekolwiek nazwiska mieszkańców mojej wsi i wsi sąsiednich, którzy w okresie międzywojennym, tak obecnie idealizowanym, ukończyli pełne wykształcenie podstawowe, nie wspominając o średnim i nie myśląc o wyższym lub zrobili jakąkolwiek karierę w mieście. Jedynie kilka osób, w poszukiwaniu środków utrzymania wyjechało do Ameryki i słuch po nich zaginął.

Ponieważ mieszkańcy mojej wsi i wsi okolicznych nie doznali strat i zniszczeń w czasie II wojny światowej ani też specjalnych prześladowań od Niemców, ani też od wojsk radzieckich, więc mogłem naocznie, jako dziecko, mieć namacalną wizję tego, jak wyglądało życie w mojej wsi kilka lat wcześniej, czyli przed wojną, bo nic nie zmieniło się w międzyczasie. Sądzę, że gdyby II RP trwała po wojnie, to również życie w mojej wsi toczyłoby się takim samym torem i rytmem dalej i nie byłoby mowy o jakimś postępie cywilizacyjnym i o moim awansie w hierarchii społecznej. Znając siebie, najprawdopodobniej opanowałbym sztukę pisania i czytania i na tym, z przyczyn zrozumiałych zakończyłaby się moja edukacja i o żadnym awansie cywilizacyjnym nie byłoby mowy. Później, dziedzicząc po moich rodzicach należną mi część gospodarstwa, tj. około 9 ha mało urodzajnej ziemi (grunt rolny, łąka i pastwisko) żyłbym w biedzie wraz z założoną rodziną. Być może ożeniłbym się z córką jakiegoś innego ubogiego rolnika, a moje dzieci byłyby skazane na podobny los, w podobnych okolicznościach i w tej samej przestrzeni geograficznej. Mówiąc drastycznie a uwzględniając to czego dowodzi współczesna nauka o jednostce jako całości psychofizycznej, ukształtowanej na konstrukcji przekazu genetycznego i modelowanej wychowaniem i procesem kształcenia, moich obecnych dzieci nie byłoby w ogóle. Byłyby to bowiem inne dzieci, w połowie z innym przekazem genetycznym. Warto też o tym pamiętać.

Nowy ustrój, niezależnie od wad, jakie posiadał, dał mnie i podobnym, szansę uzyskania wykształcenia. To pozwoliło na geograficzną zmianę obszaru mojego funkcjonowania, a więc na poznanie mojej żony, osoby, jak na owe czasy z odmiennego obszaru kulturowego i założenia z nią rodziny. To w ramach tej rodziny urodziły się nasze dzieci, uzyskując stosowne wyposażenie genetyczne, co zapewne legło u podstaw ich szans życiowych. Nie wolno o tym zapominać, chociaż to brzmi zbyt biologicznie. To właśnie nowy ustrój dał szansę na ogromne migracje wewnątrz kraju i związane z tym korzystne mieszanie się genów. Nieustanne moje kształcenie się, nawet po założeniu rodziny, przy wszystkich uciążliwościach tego procesu, dawało ciągle szansę na postępujący rozwój zawodowy poprzez podnoszenie kwalifikacji i uzyskiwanie kolejnych coraz bardziej interesujących miejsc pracy. To z kolei wpływało pozytywnie na sytuację materialną całej mojej rodziny, a w tym i dzieci, które uzyskiwały jednocześnie większe możliwości dla własnego kształcenia się, w tym i językowego i co dzisiaj przydaje się w ich własnej aktywności zawodowej. Fakt zamieszkania mojego w Warszawie i całej mojej rodziny, który wiązał się z rozwojem mojej kariery zawodowej, stworzył też podstawę do tego, że moje dzieci zawarły swoje związki małżeńskie z partnerami z Warszawy, wywodzącymi się z rodzin, które przeszły zbliżoną, ale nie taką samą, drogę rozwoju cywilizacyjnego w Polsce powojennej. Z tych małżeństw urodziły się ich dzieci a moje wnuki, które mają większe szanse rozwoju cywilizacyjnego aniżeli ich dzisiejsi rówieśnicy zamieszkujący peryferie kraju. Ich dzisiejszy los ma jednak trudne początki w trudnej historii ich przodków i warto pamiętać o tym, że to ich „dzisiaj” nie wzięło się znikąd.

Dlatego, przynajmniej w tych rodzinach powinno się pamiętać o tej podstawowej prawdzie, o swoich korzeniach. Po to, aby nie ulec fałszowaniu prawdy historycznej poprzez kreatorów czarnego image” naszej powojennej rzeczywistości, która miała nie tylko same złe strony. Trzeba widzieć całą paletę jej barw. Dzisiaj jest tak, że wahadło ocen historycznych wychyliło się skrajnie na prawo, a głosiciele „nowej prawdy” przypisują sobie immunitet na to, że mogą bezkarnie nie tylko w dużej mierze ją wykrzywiać ale i nadają sobie prawo do pozbawiania osób o innych poglądach ich prawdy i własnej oceny swojego życia, nie wspominając już o konsekwencjach praktycznych marginalizacji społeczno-politycznej całych środowisk, które urodziły się za wcześnie lub ich zdaniem wybrały nieodpowiednią opcję polityczną, bez uprzedniego przedstawienia im dowodu winy na sali sądowej. Takiej praktyce należy stanowczo sprzeciwić się i to, między innymi, stawiam za jeden z celów naszej rozmowy. Moja wypowiedź, jak każda jednostkowa, może mieć swoje wady i co najważniejsze, przedstawia indywidualny punkt widzenia, bo tak ułożyło się życie moje i moich przodków.


Dlaczego Pan umieścił w zacienionym miejscu tak ważną pamiątkę, jaką jest dyplom podoficerski Pańskiego Ojca?


Otóż, jak Pan widzi to są strzępy tego dyplomu, poskładane i z uwagi na potrzebę dalszej ochrony przed światłem, które niszczy tego typu dokumenty, umieściłem go za zasłoną. Wspomnę też, że z opowiadań matki wynikało, że w czasie wojny ojciec go bardzo ukrywał w rozmaitych zakamarkach, aby nie wpadł w ręce Niemców czy Rosjan. Może przesadnie uważał, że sprowadzi to nieszczęście na rodzinę i Jego samego? Dlatego, po wielu latach po prostu się rozpadł. Jakoś go posklejałem i umieściłem w ramie za szkłem.

Dyplom Stanisława Kotowskiego ze Szkoły Podoficerskiej 3-go Pułku Szwoleżerów w Suwałkach

Mój Ojciec Stanisław był uczestnikiem kampanii wrześniowej 1939 roku na froncie wschodnim i dostał się do niewoli pod Zambrowem, gdzie walczył. Był wywieziony na Wschód i przebywał w obozie jenieckim Kozielsk II.


Jestem ciekawy jak wyglądało Pana życie w dzieciństwie. Uprzedzam że ten temat będę drążył, bo szalenie on mnie interesuje i zachęcam Pana do nieskrępowanej wypowiedzi mimo że w myśleniu wielu współczesnych ludzi przyznawanie się do biedy i do ciężkiego życia może teraz nie uchodzić za chwalebne.


Skoro Pan nalega, to nie ma żadnego problemu. W moim życiorysie nie ma żadnych białych plam i jest on przejrzysty. Urodziłem się 8 marca 1941 r., we wsi Pięciowłóki, gmina Suchowola, powiat sokólski, województwo białostockie, w rodzinie Stanisława Kotowskiego (ur. 9 maja 1915 r.) i Walerii z domu Horacza (ur. 4 lutego 1910 r.).

Według opowiadań mojej matki, niedługo po urodzeniu, bardzo ciężko chorowałem, tak, że cały byłem pokryty wrzodami. Trzeba dodać, że na świat przyszedłem w wiejskim domu, który nie posiadał ani elektryczności, ani kanalizacji, ani żadnych, innych wygód cywilizacyjnych. Poród odebrała sąsiadka, Marianna Marchel i najprawdopodobniej, doszło do jakiejś uogólnionej infekcji, bo wg opowieści rodziców, stan mój pogarszał się szybko, z dnia na dzień. Miałem, poza tym, bardzo wysoką gorączkę i były realne obawy, że wkrótce mogę umrzeć. W tej sytuacji zdecydowano się na ochrzczenie mnie, w Wielki Piątek, a więc na dwa dni przed Świętami Wielkanocnymi. W tym celu brat mojej matki, Edward Horaczy i owa sąsiadka, Marianna Marchel, jako rodzice chrzestni, w wielkim pośpiechu i bez zbędnych przygotowań, zawieźli mnie saniami do kościoła parafialnego, do oddalonej o 10 km Suchowoli, niewielkiego miasteczka, położonego w środku Europy, którego większość mieszkańców stanowili Żydzi, zgodnie współżyjący z okoliczną ludnością.

Niestety, cała ludność żydowska, jakiś czas potem, w brutalny sposób, została wytępiona przez okupanta niemieckiego i jedynym śladem po niej jest zaniedbane miejsce po jej cmentarzu wyznaniowym. Na chrzcie nadano mi dwa imiona: Edward (na cześć ojca chrzestnego) i Eugeniusz.

Dla porządku dodam, że te tereny były w tym czasie zajęte, w wyniku inwazji, po 17 września 1939 r., przez wojska radzieckie. Umacniały one swoją pozycję na linii rzeki Biebrzy, która miała stanowić granicę z terenami przypadłymi Niemcom. W tym celu budowano różnorodne umocnienia fortyfikacyjne, na ogół betonowe bunkry i miejscowa ludność, a w tym i mój ojciec, była przymusowo zatrudniana do zwożenia kamieni polnych i żwiru. Te umocnienia nazywane są linią Mołotowa. Linia ta to pas radzieckich umocnień ciągnących się wzdłuż granicy z III Rzeszą, wytyczonej po podziale Polski, dokonanym przez okupantów w 1939 roku na mocy traktatu o granicach i przyjaźni.

Był to więc czas trudny i nie było mowy o tym, aby marzyć o jakiejkolwiek pomocy lekarskiej. Jeśli dziecko miało silny organizm, to przeżywało, a jeśli nie, to umierało. Mnie udało się przeżyć i być może, ta przebyta, ciężka choroba spowodowała nabycie przeze mnie większej odporności, bowiem osiem lat później, w wyniku epidemii dyfterytu, zmarł mój, o dwa lata młodszy, brat Czesław, a ja uniknąłem zachorowania na tę groźną chorobę.


Jakoś zagadkowo brzmi nazwa miejsca Pana urodzenia. Z czego wywodzi się ta nazwa?


Otóż nazwa P i ę c i o w ł ó k i wywodzi się od nazwy miary powierzchni ziemi, tj. od „włóki”. Po raz pierwszy pojawia się ona w 1744 r. jako Pięciowłók. Później, w XIX w., przemiennie używa się nazwy Pięciowłóki i Pięciowłoki. Od 1921 r. używa się tylko nazwy Pięciowłóki aż do zakończenia II wojny światowej. Potem znowu w użyciu jest nazwa Pięciowłoki. W 2006 r., decyzją MSWiA, przywrócono pierwotną nazwę P i ę c i o w ł ó k i.


Czy Pana rodzice urodzili się tutaj?


Pięciowłóki nie były miejscem urodzenia ani mojego ojca, ani mojej matki. Ojciec urodził się we wsi Kiersnówka, położonej, w odległości około 4 km, w kierunku zachodnim. Z kolei jego ojciec — Józef, urodził się we wsi Suchodolina, a więc w odległości około 12 km od Kiersnówki. Później osiadł w Kiersnówce, bowiem wżenił się w rodzinę Skibickich (tzw. przystępy). Jeden z jego braci wyemigrował do Anglii i tam dorobił się restauracji. Nie utrzymywał jednak kontaktów z rodziną w Polsce i stąd brak o nim i o jego rodzinie, konkretnych wiadomości.

Mój ojciec miał trzech braci: Wacława (najstarszy), Władysława i Michała (najmłodszy). Tak się nieszczęśliwie złożyło, że w 1921 r. zmarł ich ojciec, a w rok później matka. Najstarszy — Wacław, mający niespełna 12 lat, pod opieką dalszej rodziny, wspólnie z Władysławem i Michałem próbowali żyć samodzielnie i prowadzić kilkunastohektarowe gospodarstwo, cierpiąc niedostatek. Nie powodziło im się dobrze, ale z trudem przeżyli. Mój ojciec — Stanisław, został oddany, przez rodzinę, na tzw. wychowanie do Pięciowłók, do obcej rodziny, o nazwisku Horaczy. Miał wtedy jedynie siedem lat i jak opowiadała mi matka, sięgał głową jednie tylko blatu stołu.

W tak wczesnym wieku musiał przystosować się do życia w obcej rodzinie i w wyjątkowo trudnych warunkach. Trzeba dodać, że ta opieka nie była bezinteresowna. Sprawa polegała bowiem na tym, że rodzina Horaczych składała się jedynie z trzech samotnych osób, tj. ze starego kawalera — Kazimierza i z dwóch starych panien: Anny i Marianny. Osoby te były już w starszym wieku i były zainteresowane tym, aby wychować sobie na starość opiekuna. Z różnych powodów nie założyły własnych rodzin. Kazimierz został wcielony do armii carskiej i służył w niej przez 25 lat. Gdy wrócił z wojska był już na ożenek za stary a podobno i zbyt wybredny w wyborze ewentualnej żony i nie chciał się żenić z jakąś panną biedniejszą od siebie. Również jego siostry nie chciały pospolitować się, bowiem rodzina Horaczych należała do najbogatszych w okolicy i zachowywała dość duży dystans wobec otoczenia.

Z tego, co opowiadała moja matka, to Kazimierz, zresztą spokrewniony z jej rodziną, służąc w wojsku carskim został podoficerem i brał udział w wojnach prowadzonych przez carat na Kaukazie. Był typowym żołnierzem, zachowującym prawdziwie wojskową dyscyplinę w stosunku do siebie jak i domowników, co na własnej skórze odczuł mój ojciec nie tylko, gdy był dzieckiem i młodzieńcem ale i później, gdy już miał własną rodzinę. Ponieważ wytrwał w tym, to jako dorastający mężczyzna otrzymał od Kazimierza obietnicę, że w zamian za dochowanie do śmierci gospodarzy, otrzyma od nich w spadku, gospodarstwo. Miało ono powierzchnię ponad 36 ha nienajlepszej ziemi, z przewagą ziem IV i V klasy i wymagało ogromnej pracy, biorąc pod uwagę to, że prymitywne usprzętowienie, jakie wówczas było w rolnictwie, nie pozwalało na jakikolwiek dłuższy odpoczynek. Ojciec mój więc, od wczesnego dzieciństwa, ciężko pracował na swoje utrzymanie, najpierw przy pasieniu bydła i koni a potem, w miarę rozwoju fizycznego, przejmował do wykonywania coraz bardziej skomplikowane i coraz cięższe prace gospodarskie. Nic nie wiadomo czy chodził do szkoły. Jeśli tak, to na pewno krótko i naukę czytania oraz pisania, w dużej mierze, opanował samodzielnie. Dokształcił się później, również z bardzo dobrym rezultatem, gdyż podczas odbywania zasadniczej służby wojskowej w 3. Pułku Szwoleżerów w Suwałkach, ukończył szkołę podoficerską sanitariuszy weterynaryjnych i otrzymał stopień wojskowy kaprala. Według świadectwa wystawionego 13 lipca 1938 r. w Suwałkach, a podpisanego przez dowódcę pułku — Edwarda Milewskiego i dowódcę 1. Szwadronu — Łaskiego Michała, rotmistrza, ojciec mój, od 1 lutego do 13 lipca odbył naukę w Szkole Podoficerskiej 3. Pułku Szwoleżerów i ukończył ją w klasie specjalistów weterynarii, z wynikiem dobrym. Trzeba tu wspomnieć, że przed pójściem do wojska ożenił się z Walerią Horaczą z Lewek. Jak już wspomniałem, była ona spokrewniona z Horaczymi z Pięciowłók, i to zapewne, w dużej mierze, zadecydowało o tym mariażu. Lewki to wieś bezpośrednio sąsiadująca, leżąca 50 m, na wschód, od wsi Pięciowłóki. Po pójściu ojca do wojska, moja matka, wzięła na swoje barki ciężką pracę i wspólnie ze starszymi ludźmi, przez dwa lata prowadziła gospodarstwo w zastępstwie ojca. W 1936 r., Kazimierz i Anna Horaczowie, przepisali na moich rodziców 16 ha ziemi, skrupulatnie zastrzegając obowiązki na swoją rzecz. Rok później tj. 4 kwietnia 1937 r., urodził się mój starszy brat, Władysław, który, wiele lat później, objął po ojcu gospodarstwo.


Czy Pana Ojciec wspominał o swojej służbie wojskowej, czy było to dla niego ważne doświadczenie życiowe? Czy może Pan zapamiętał wrażenia Ojca jakimi się dzielił na temat swojej służby wojskowej w 3. Pułku Szwoleżerów w Suwałkach?


Gdy chodzi o wspomnienia ze służby wojskowej, to ojciec często opowiadał, że był z niej bardzo zadowolony. Był często wyróżniany i lekarz pułkowy (weterynarz) w stopniu wachmistrza, z którym pełnił służbę na co dzień, wielokrotnie proponował mu przejście do zawodowej służby wojskowej. Ojciec podkreślał, że nie przyjął tej propozycji tylko dlatego, że już wówczas był żonaty i musiał wrócić na wieś, aby dotrzymać zobowiązań wobec swoich opiekunów. Opowiadał też, że podczas manewrów, które odbywały się w okolicach Augustowa odwiedził konno, w pełnym ekwipunku szwoleżerskim Pięciowłóki, co wywołało dużą sensację. Często opowiadał o swoich sukcesach w ścinaniu szablą podczas galopu tzw. łóz.


A skąd pochodziła Pana Matka?


Jak wspomniałem poprzednio, moja matka pochodziła z Lewek. Była to wielodzietna rodzina chłopska. Jej rodzice, Kamila i Wincenty, gospodarzyli na kilkunastu hektarach ziemi i mimo, że nie była ona zbyt urodzajna, uchodzili za najbogatszych w tej wsi. Matka miała czterech braci: Jana (zmarł w wieku 19 lat), Sabina (zmarł w czasie okupacji niemieckiej, po postrzale w nogę, przez swojego kolegę, na skutek nieostrożności przy obchodzeniu się z bronią), Edwarda — (wskutek tzw. wżenienia się później gospodarzył we wsi Dryga, położonej za Suchowolą w kierunku Białegostoku) i Wacława (odziedziczył gospodarstwo po rodzicach, we wsi Lewki) oraz cztery siostry: Serafinę, Felicję, Władysławę i Mariannę. Serafina i Felicja wstąpiły do zakonu. Ta pierwsza, niemal całe swoje życie zakonne spędziła w Zakopanem, a Felicja w Wielkopolsce. Z kolei Władysława wyszła za mąż za Piotra Pieszkę, rolnika z Pięciowłók. Marianna wyszła za mąż za rolnika z Bagien o nazwisku Kozłowski. Nikt z rodzeństwa matki już od wielu lat nie żyje.

Matka, mimo, że nie uzyskała żadnego formalnego wykształcenia (przed I wojną światową, jak i przed II, w zasadzie nie było w okolicznych wsiach jakichkolwiek szkół, a najbliższa znajdowała się w Suchowoli lub w Dąbrowie) cechowała się wysoką wrażliwością, kulturą i inteligencją. Czytać nauczyła się z modlitewnika. Była niezmiernie pobożna i do czasu, gdy nie wybudowano kościoła w pobliskim Grodzisku, pieszo chodziła na nabożeństwa do kościoła w Suchowoli, tj. 10 km w jedną stronę. Nie zważała przy tym na pogodę. Pamiętam, że często wspominała, że w porze jesienno-zimowej zdarzało się jej mocno zmoknąć i wtedy, aby się rozgrzać zachodziła do jednej z rodzin żydowskich w Suchowoli, gdzie na ogół częstowano ją gorącą herbatą. Zawsze podkreślała, że licznie zamieszkujący Suchowolę Żydzi utrzymywali bardzo przyjazne kontakty z katolikami i mocno cierpiała, gdy tych ludzi dotknęła niemiecka eksterminacja. Mówiła, że najpierw Niemcy spędzili tę ludność do getta, nad rzeczką Brzozówką a potem wywieźli do różnych obozów koncentracyjnych. Część tych ludzi zamordowali na miejscu i tylko nielicznym udało się zbiec i znaleźć schronienie w okolicznych wsiach. W jej opowiadaniach motyw ten przewijał się bardzo często i był zawsze wyrazem żalu z powodu utraconej części jej świata. Nie pogodziła się nigdy z tym, że do tego doszło.

Podobnie, często wspominała swoje piesze wyprawy do stacji w Kamiennej Nowej, gdzie znajdował się posterunek niemieckich żołnierzy, ochraniających linię kolejową. Aby zdobyć pieniądze na niezbędne zakupy, nosiła tam, na plecach, 10-litrową konewkę bimbru i sprzedawała go Niemcom. Pokonywała więc odległość około 8 km, w jedną stronę. Z najdalszych jej wędrówek, na pierwsze miejsce wysuwała się jednak pielgrzymka (przed wojną) do Studzienicznej koło Augustowa, znanej obecnie miejscowości odpustowej. Udawała się tam na odpust z koleżankami i siostrami, pokonując pieszo, w ciągu takiej pielgrzymki, około 80 km w obie strony. Mimo to, twierdziła, że nie była to dla niej wyprawa nadmiernie wyczerpująca. Trzeba też dodać, że w tym czasie chodzono boso, a buty wkładano dopiero przed wejściem do kościoła. Chodziło o to, że obuwie było zbyt drogie i dlatego je tak bardzo oszczędzano. Również ja, w dzieciństwie, doświadczyłem wielu wędrówek pieszych boso.


Czy okolice, w których się Pan wychował, zostały w jakiś szczególny sposób dotknięte działaniami wojennymi? Czy Pan coś wie, na temat zdarzeń z czasów II wojny światowej, które znalazły jakiś wyraz we wspomnieniach miejscowej ludności?


22 czerwca 1941 r. wojska niemieckie, po ataku na ZSRR, zajęły teren, który poprzednio okupowały wojska radzieckie i moja wieś, w wyniku tegoż, aż do końca 1944 r. znajdowała się pod okupacją niemiecką. Według tego, co opowiadali starsi ludzie, Niemcy nie naprzykrzali się zbytnio miejscowej ludności, jeśli nie liczyć konsekwentnego egzekwowania obowiązkowych dostaw płodów rolnych. Ich fizyczna obecność ograniczała się, w zasadzie, do rzadkich patroli policyjnych, egzekwujących porządek, a także na bezprawnym samozaopatrywaniu się w produkty żywnościowe. Matka dość często opowiadała, jak jeden z policjantów niemieckich groził jej zastrzeleniem, gdy nie chciała dać mu jajek, o które prosił. Gdy powiedziała, że ich nie ma, to zaczął przeszukiwać dom i powiedział, że jeśli je znajdzie, to spełni swoją groźbę. Na szczęście mu się to nie udało, chociaż przypadek tylko sprawił, że nie znalazł tego, czego szukał, mimo, że to było w zasięgu jego ręki. Wydarzenie to matka ciężko przeżyła i dlatego do niego często wracała w swoich wspomnieniach.

Opowiadając o sytuacji sprzed 22 czerwca 1941 r. rodzice często podkreślali, że wojska radzieckie budując bunkry wzdłuż Biebrzy, na jej lewym brzegu, sięgali do przymusowego zatrudniania miejscowej ludności przy transporcie kamienia polnego i żwiru oraz drewna, przy użyciu chłopskich furmanek i koni. Była to ciężka praca, która trwała niemal dwa lata. Potem się okazało, że te umocnienia do niczego nie przydały się, z uwagi na błyskawiczną ofensywę wojsk niemieckich, od strony Prus Wschodnich. W jej wyniku, wojska radzieckie uciekały w popłochu.

Trzeba jeszcze wspomnieć i o tym, że żołnierze radzieccy, na naszych polach, w odległości około 300 metrów na południe, od zabudowań, prowadzili intensywne prace ziemne (wykopy i nasypy), w związku z zaplanowaną linią kolejową, która miała połączyć Grodno z twierdzą w Osowcu. Mimo, że prace ziemne były daleko zaawansowane, to jednak nie zdążono ułożyć szyn kolejowych, z uwagi właśnie na atak Niemców. Ślady tych wykopów i nasypów są widoczne do dzisiaj. Jakiś czas temu znalazłem tam miedzianą menażkę żołnierską, a z napisów widniejących na niej wynika, że pochodziła jeszcze z czasów carskich, z 1914 r. Dowodzi to tego, że jeszcze w 1941 r., jeden z żołnierzy radzieckich, pracujących przy budowie kolei jej używał. Świadczyłoby to nie najlepiej o ekwipunku tego wojska. Mówiąc na temat tej „kolejki” matka często wspominała o tym, że przy jej budowie pracowało bardzo dużo młodych żołnierzy, często nieletnich. Byli źle odżywiani i zaopatrzeni, gdy chodzi o umundurowanie. Litowała się nad nimi i często dawała im żywność. Jeden z nich o imieniu Kola, jak mówiła, często przychodził do naszego domu i bawił się z dziećmi. Posiadał harmonijkę ustną i bardzo pięknie na niej grał. Tak się złożyło, że bardzo zżył się z naszą rodziną i na pamiątkę zostawił nam ten instrument, gdy musiał uciekać przed atakiem niemieckim. Matka twierdziła, że był on bardzo młody, nie miał więcej niż 15—16 lat i bardzo mu było żal rozstawać się z naszą rodziną. Mówił, że czuł się tutaj tak, jakby odnalazł swoją rodzinę.

Wyraziście pamiętam wydarzenia, które miały miejsce w 1945 r., m.in. walkę powietrzną dwóch samolotów nad naszym gospodarstwem. Jeden z samolotów spadał koszącym lotem, ciągnąc za sobą ogromną chmurę czarnego dymu. Wpadłem wtedy w panikę i krzyczałem na innych członków rodziny, aby jak najszybciej chronić się do piwnicy.

Pamiętam też, że w 1944 r., na pastwisku, za stodołą, stacjonowały czołgi radzieckie, do których chodziliśmy wraz z innymi dziećmi, aby je obejrzeć. Czołgiści pozwalali nam wchodzić do wnętrza tych maszyn a nawet je na krótko uruchamiali. Była to dla nas wielka atrakcja, którą pamiętam do dzisiaj, w szczegółach. Innych wydarzeń, z czasów wojny, tak dokładnie nie pamiętam. Wiem jedynie od rodziców, że w momentach przechodzenia frontów przez nasze tereny, z całą rodziną przenosiliśmy się do piwnicy i tam mieszkaliśmy. Tu muszę wyjaśnić, że piwnica, w tutejszym pojęciu to, po prostu, oddzielny budynek murowany, posadowiony głęboko w ziemi, sklepiony i doskonale nadający się do przechowywania nie tylko ziemniaków i warzyw ale także i innych produktów.

W moim rodzinnym domu, na przełomie roku 1944 i 1945, w czasie gdy w okolicy stacjonowały wojska radzieckie, mieścił się sztab wojskowy i zamieszkiwali w nim oficerowie, z którymi dzieliliśmy nasz los, bo nas nie wyrzucili z domu, jak na ogół bywało. Trzeba było po prostu ścieśnić się w tym budynku, który został wybudowany jeszcze w XIX w., a więc był bardzo mały.


Ciekawi mnie jak Pan zapamiętał swój dom rodzinny?


Jak pamiętam był to dom drewniany, którego przedłużeniem, od strony północnej, była stajnia, za nią obora, a na końcu chlewnia i owczarnia. Cały budynek, dość długi, pokryty był jednym, wspólnym słomianym dachem. W części mieszkalnej były cztery pomieszczenia: duży pokój, mały pokój (tzw. komora) oraz kuchnia z glinianym klepiskiem i wreszcie duża spiżarnia oraz wspólna sień z wejściami bezpośrednimi do tych wszystkich pomieszczeń, z wyjątkiem komory, do której można było wejść z kuchni albo z dużego pokoju. Z sieni prowadziły też strome schody (rodzaj drabiny o szerokich stopniach) na strych, na którym często przebywałem w celu przeszukiwania starych rzeczy, których tam było bardzo wiele. Szczególnie interesowałem się kuferkiem podróżnym „wujka” Kazimierza Horaczego, byłego podoficera carskiego, który wracając z wojska, przywiózł z Rosji wiele ciekawych przedmiotów, wśród których było dużo sprzętu wędkarskiego (haczyki, błystki itp.), a także jego kompletny mundur wojskowy. Szczególnie podobała mi się jego czapka wojskowa i wielokrotnie ją tam sobie przymierzałem. Na strychu można było też znaleźć różne stare modlitewniki, ozdobne lampy naftowe, naczynia gliniane, a także suszące się wędliny uwieszone na krokwiach w taki sposób, aby nie padły łupem gryzoni, których w żadnym gospodarstwie nie brakuje.

Głównym elementem mieszkania, szczególnie ważnym zimą, był ogromny piec chlebowy, który sięgał z kuchni do komory i zajmował co najmniej ¼ część tego ostatniego pomieszczenia. Pamiętam, że górna partia tego pieca miała obszerne wgłębienie na całej powierzchni i stanowiła rodzaj suszarni nie tylko dla ziarna, ale i dla przemokniętych ubrań. Było to też moje, ulubione, miejsce do wygrzewania się podczas mroźnych zim i gdy nauczyłem się już czytać, do lektury książek. Największy pokój był ogrzewany piecem kaflowym i częściowo ścianką kaflową, ogrzewaną z paleniska płyty kuchennej. Podobnie była ogrzewana komora.

Umeblowanie mieszkania było nadzwyczaj skromne i ograniczało się do mebli wykonanych przez wiejskich stolarzy. Spało się na łóżkach o konstrukcji dającej możliwość ich poszerzania (tzw. szlabanki) oraz w łóżkach szerszych (małżeńskich), bardziej ozdobnych w formie. Rzecz jasna łóżka te, zamiast dzisiejszych materacy, posiadały sienniki wypełniane, bądź słomą, bądź sianem.

W dużym pokoju stał wysoki, ozdobny kredens, stół oraz komplet krzeseł. W komorze za siedziska służyły dwa złożone szlabanki, które rozłożone służyły do spania. W kuchni, oprócz dużego stołu jadalnego, obok niego, stały dwie długie ławy służące do siedzenia. Ściany, od wewnątrz, były pokryte tynkiem. Na ścianach wisiały liczne obrazy z postaciami świętych, a na stole, w dużym pokoju stał zawsze krucyfiks. Raz na kilka lat, przed świętami wielkanocnymi, matka je bieliła roztworem wapna z dodatkiem farby i kazeiny. Wówczas z danej izby wynosiło się na podwórze wszystkie meble i w ten sposób stwarzało się niezbędne warunki do przeprowadzenia takiego remontu. Dom mojego dzieciństwa nie posiadał oświetlenia elektrycznego aż do lat 60. XX w. i wieczorem poszczególne izby były oświetlane lampami naftowymi, a gdy zabrakło nafty — świecami. Kuchnię, gdy zabrakło nafty, oświetlało się łuczywem, wykonanym ze świerkowych lub sosnowych smolnych drzazg. Łuczywo umieszczało się w specjalnym, metalowym uchwycie, zamontowanym w ścianie. Ponieważ w tym pomieszczeniu nie było podłogi drewnianej, a jedynie gliniane klepisko więc tylko ono mogło być tak oświetlane bez narażania się na wywołanie pożaru. Pamiętam, że bardzo często, przy tym świetle, odrabiałem lekcje i czytałem książki. Biorąc pod uwagę konieczność oszczędnego używania oświetlenia (często brakowało nafty), siłą rzeczy, nasze życie w tym domu, było podyktowane długością dnia. Na ogół, gdy zapadała ciemność na dworze, to niedługo potem wszyscy szli spać, aby z kolei wstawać bardzo wcześnie rano tj. ze wschodem słońca. Tak więc, rytm przyrody, regulował rytm naszego życia nie tylko w tej kwestii ale i w wielu innych.


Słyszałem że w tej okolicy największa rzeka jaką jest Biebrza, w jakiś sposób miała wpływ na etniczne podziały miejscowej ludności, proszę pokrótce o tym opowiedzieć?


Jak Pan zauważył faktycznie moja rodzinna wieś, położona była na lewym brzegu Biebrzy, rzeki oddalonej, w linii prostej o jakieś 4—5 km, ale mimo tego oddalenia, jakoś żyła w dość ścisłym związku z tą rzeką. Przede wszystkim dlatego, że w zależności od tego, na którym brzegu leżały wsie, ich ludność określała się etnicznie. Po lewej stronie rzeki mieszkali tzw. Rusini, a po prawej Mazurzy.

To przetrwało, aż do dnia dzisiejszego, mimo, że Biebrza nie ma już tak zdecydowanego charakteru rzeki granicznej, w sensie etnicznym. Po naszej stronie tej rzeki, miejscowa ludność była dwujęzyczna niemal od urodzenia, gdyż między sobą ludzie używali języka „ruskiego” („prostego”), który jest swoistą mieszaniną języka białoruskiego z polskim, a w kontaktach z osobami spoza tego obszaru etnicznego, posługiwano się językiem polskim, którego tak naprawdę uczono się dopiero w szkole. Z tego też powodu ten język polski w brzmieniu miejscowych mieszkańców był zdecydowanie poprawny, literacki, bez tych naleciałości, jakie występują w innych regionach Polski. To, co czasami ich zdradzało, to było śpiewne, wschodnie brzmienie tego języka. Po przeciwnej stronie Biebrzy używano tylko języka polskiego, z charakterystycznym mazurzeniem, stąd określenie „Mazurzy”.

Te odrębności kulturowe wynikały głównie z tego, że po prawej stronie rzeki „kolonizacja ruska” była wcześniej wyparta przez oddziaływania polskie. Chociaż źródła historyczne mówią o tym, że zarówno tam, jak i u nas chrześcijaństwo przychodziło ze wschodu, w postaci prawosławia. Dopiero później katolicyzm zaczął je wypierać. Bliższym kontaktom ludności, zamieszkałej po obu stronach Biebrzy, nie sprzyjał fakt specyficznego ukształtowania się jej pradoliny, która miejscami ma szerokość nawet do kilkunastu kilometrów. Są to tereny bagniste, głębokotorfowe, trudne do przebycia.

Pierwszy most na Biebrzy został zbudowany dopiero w XVIII wieku. Był to most w okolicy Sztabina, do którego, odległość z mojej wsi wynosi około 6 km. Od tego momentu, stopniowo, zacieśniały bardziej kontakty i zanikała wzajemna nieufność. Trzeba jednak dodać, że jeszcze do niedawna, nie zawierano małżeństw między „Mazurami” a „Rusinami”.

Jest jeszcze jeden, bardziej osobisty element, ścisłego powiązania naszej rodziny z Biebrzą. Otóż, moi rodzice, mieli około 6 ha łąki położonej nad tą rzeką. Łąka ta jest nadal we władaniu rodziny i znajduje się w miejscowości Jagłowo, oddalonej o około 18 km. Dobrze pamiętam wyprawy do tego miejsca, celem koszenia trawy a następnie jej zbierania i przywożenia siana. Były to prawdziwe wyprawy, na które trzeba było wyruszać furmanką, krótko po północy, aby z powrotem wrócić około jedenastej w nocy. Często zostawało się tam na noc i w warunkach polowych, pod gołym niebem, spędzało się kilka dni. Szczególną atrakcją była kąpiel w rzece. Tym bardziej, że w mojej wsi ani też w pobliżu, nie było nawet większej sadzawki, mimo, że okolice są posadowione na źródliskach. Źródliska, o których wspominam były przyczyną ciągłych podtopień wsi, wiosną czy też jesienią. Wtedy, wobec braku utwardzonych dróg, przejazd przez wieś odbywał się w błocie a wozy grzęzły aż po osie. Stąd podróżowanie w tych warunkach było prawdziwą udręką. Nie muszę dodawać, że jedynym środkiem lokomocji była furmanka konna i niezmiernie rzadko, stary, wysłużony rower. Z kolei zimą, a one tu bywały na ogół bardzo surowe, charakteryzujące się nie tylko silnymi mrozami, ale i obfitymi opadami śnieżnymi, drogi były zawiewane, co najmniej na wysokość przydrożnych płotów, tak, że jeździło się saniami bardzo wysoko ponad naturalny poziom ulicy. Miało się wrażenie, że sanie znajdują się na wysokości dachów przylegających do ulicy domostw. Wówczas zimy były bardzo długie.


Jak Pan pamięta wygląd swojej wsi?


Zabudowania wiejskie, nawet jeszcze wiele lat po wojnie, zachowały swój pierwotny charakter, żywcem przypominając obrazki nie tylko XIX-wieczne, ale wręcz XVIII-wieczne. Były to budynki na ogół drewniane, z rzadka kamienne, kryte słomianą strzechą, ustawione prostopadle do ulicy, niskie o bardzo małych oknach. Na podwórku, ogrodzonym sztachetami, znajdowała się, zazwyczaj murowana z kamieni polnych studnia. Nieco dalej od ulicy, w głębi siedliska, były budowane stodoły i szopy oraz spichrze. Podwórka były brukowane kamieniem polnym, który w bardzo wielkich ilościach pozostał po cofającym się lodowcu. Często nawet jeszcze dzisiaj rolnicy twierdzą, że „te kamienie chyba rosną na polu, bo po ich wyzbieraniu, na drugi rok, znajdują się w tej samej ilości”.

Od strony ulicy były usytuowane tzw. bramy wjazdowe, na ogół z daszkiem, krytym gontem, a także furtki. Podwórko było także odgrodzone, podobną ale mniej wystawną bramą i furtką od tzw. części gumiennej, tj. stodolnej. Chodziło tu o to, aby zwierzęta, zwłaszcza w okresie zimowym, wypuszczone do pojenia (koryto drewniane przy studni) nie miały możliwości rozproszenia się po całym siedlisku. Pamiętam, że ta koncentracja zwierząt na ograniczonej przestrzeni skutkowała tym, że wiosną, po zejściu śniegów, znajdowała się tam spora ilość obornika, którą trzeba było starannie usuwać przez kilka dni.

Charakterystyczną budowlą, o której już wspomniałem wcześniej była piwnica, zbudowana z dużych kamieni polnych i dość głęboko posadowiona w ziemi, w takim miejscu, aby nie podmakała wodami gruntowymi. Ten wymóg, czasem trudny do spełnienia, powodował to, że piwnice były wznoszone nawet w pewnym oddaleniu od budynku mieszkalnego. Piwnica służyła nie tylko do przechowywania zimą ziemniaków, warzyw, owoców, a latem mleka, masła itp. ale także, w czasach wojennych służyła za schron. Dlatego taka piwnica miała nie tylko grube mury i sklepienia, ale również była ze wszystkich stron obłożona grubą warstwą ziemi. To wszystko w sumie czyniło to, że w jej wnętrzu, niezależnie od tego, czy to było latem, czy zimą, zawsze była stała temperatura, wynosząca około 7 stopni powyżej zera. To był niezmiernie ważny element, gdyż trzeba pamiętać o tym, że wówczas nie znano jeszcze zamrażarek czy lodówek, a ponadto nie było w tych stronach energii elektrycznej.

Innym, bardzo przydatnym miejscem do schładzania mleka i jego przetworów, używanym jedynie w okresie letnim, były małe, na ogół obmurowywane kamieniem, sadzawki. Budowano je tam, gdzie znajdywano tryskające z ziemi źródełko. Woda w nich miała stałą temperaturę zarówno latem jak i zimą. Nawet największe mrozy nie zamrażały płynącej z nich wody. W sadzawkach tych wykonywano też większe pranie, bowiem miękka, źródlana woda znakomicie się do tego nadawała.

Przy praniu używano tzw. kijanki, tj. rodzaju pobijaka wykonanego z dębowego drewna, którym ubijało się bieliznę, położoną na drewnianej desce, przy sadzawce. Podczas mojego dzieciństwa obserwowałem świat wiejski Podlasia w postaci jakby żywcem wziętej z XIX w., charakteryzującej się również i tym, że uprawiano rolę i zbierano plony w zasadzie takimi samymi metodami, jak przed wiekiem.


A jak wyglądały prace polowe w tamtych czasach?


Praktycznie nie było żadnej mechanizacji prac polowych. Siłę pociągową stanowiły konie, chociaż osobiście widziałem też w zaprzęgu nawet woły. Znam z autopsji radła i sochy, używane do orania ziemi, a także drewniane brony i inne narzędzia rolnicze o bardzo prymitywnej konstrukcji.

Pamiętam posługiwanie się sierpem przy ścinaniu zbóż. Wielkie zdumienie mieszkańców wsi wywołał fakt, że mój ojciec, jako pierwszy, zakupił kosę i wyszedł z nią w pole, aby kosić żyto. Ludzie mieli mu to za złe, przepowiadali, że w następnym roku nie będzie miał urodzaju, ponieważ zbiór kłosów powinien odbywać się ręcznie, tak jak dawniej. Użycie kosy miałoby być jakimś świętokradztwem, bo w ten sposób nie okazuje się szacunku dla tej, odwiecznej czynności, jaką było ścinanie zboża sierpem. Po kilku latach, mieszkańcy zapomnieli co przepowiadali, i po cichu, poszli śladem ojca.

Nie tylko widziałem, ale jako chłopak, brałem udział w młócce zboża cepami. Odbywało się to w stodole, w porze zimowej, na klepisku, przy oświetleniu lampy naftowej. Do tej czynności trzeba było wstać bardzo wcześnie, o czwartej lub piątej rano, aby do śniadania wymłócić pewną ilość snopków. Była to praca zespołowa wymagająca dobrego zgrania się. Inaczej zdarzało się, że niechcący, jeden drugiemu mógł zrobić krzywdę. Młócka odbywała się w zasadzie codziennie, tak, aby podczas zimy zdołać uporać się z tą ciężką pracą.

Jako dziecko zacząłem pomagać w gospodarstwie bardzo wcześnie. Mając 5—6 lat, pomagałem przy pasieniu bydła, owiec i koni. Stopniowo, w miarę dorastania, podejmowałem się innych prac, których nigdy nie brakowało w gospodarstwie. Jedynym, w miarę wolnym czasem, do kontaktów z rówieśnikami, były godziny niedzielne i to nie w całości. Trzeba było przecież paść krowy i to niezależnie od pogody. Co prawda, „wujek” Kazimierz dość często, gdy na mnie przypadła kolej pasienia, robił to za mnie. Według matki, czynił to dlatego, że mnie lubił, w odróżnieniu od mojego, starszego brata, który mu dokuczał.

Zimą natomiast, z uwagi na brak obuwia, do czasu, gdy nie poszedłem do szkoły, to praktycznie w ogóle nie wychodziłem z domu. Pamiętam, jak nie mogłem pohamować się i boso wymykałem się na podwórze, by nacieszyć się śniegiem. Gdy zauważyła to matka to dostawałem za to lanie. Czasem kończyło się to ciężkim przeziębieniem. Gdy podrosłem, na wykonanych przez ojca nartach z jesionowego drewna, jeździłem ile się tylko dało. Podobnie, po własnoręcznym wykonaniu prymitywnych łyżew, nie opuszczałem okazji do ślizgania się na tzw. wylewach lodowych.


Rozumiem że nie zostawało dzieciom zbyt wiele czasu na zabawy, ale może jakąś Pan pamięta?


Ciekawą, zespołową zabawą była karuzela lodowa, tzw. kręciołka. Polegała ona na tym, że na rozlewisku lodowym mocowało się poziomo, na osi, drewniane koło od wozu i przymocowywało się do jego szprych żerdź, a na jej końcu sanki. Następnie kilka osób, przy pomocy drążków włożonych w szprychy obracało to koło, w wyniku czego sanki, na których ktoś siedział, nabierały olbrzymiej prędkości. Czasami urywały się one wraz z pasażerami i mocą siły odśrodkowej lądowały daleko poza lodowiskiem.Inną zabawą zespołową, którą pamiętam były zawody na „puszczanie” drewnianego krążka na wiejskiej drodze. Rzucało się więc ten krążek tak, aby potoczył się jak najdalej w kierunku drużyny przeciwnej, która starała się go nie przepuścić poza linię, na której stała. Gdy to się nie udało musiała przesuwać się na wysokość tego miejsca, gdzie zatrzymał się krążek. Po czym jeden z członków tejże drużyny wykonywał rzut w kierunku przeciwnym. Do zatrzymywania krążka służyły zwykłe sztachety, często doraźnie oderwane z płotu. Generalnie rzecz biorąc, wygrywała ta drużyna, która „przepędziła” przeciwną drużynę na koniec wsi. Takie zawody trwały dość długo i przynosiły sporo satysfakcji. O piłce do gry nie było wtedy mowy, więc bawiliśmy się tym wszystkim co chociaż trochę ją imitowało. Czasami były to nieduże piłki gumowe, kupione gdzieś na targu.

Ja i moi rówieśnicy nie mieliśmy żadnych zabawek kupowanych w sklepach. Bawiliśmy się tym tylko, co zdołaliśmy sami wykonać. Czasami były to drewniane pistolety, odpalane na siarkę z zapałek, a czasami prawdziwe naboje, znajdywane w różnych miejscach, które wrzucaliśmy do ogniska i cieszyliśmy się z eksplozji. Innym razem, taki nabój kładło się na kamień i drugi ciężki kamień zrzucało na niego, co również dawało podobny efekt. Jak widać nie były to zabawy bezpieczne i tylko szczęśliwemu zbiegowi okoliczności należy zawdzięczać to, że nie zakończyły się one kalectwem.


Do jakich szkół Pan uczęszczał w najbliższej okolicy?


W 1948 r. rozpocząłem naukę w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Szkoła mieściła się w prywatnym budynku w Lewkach i zajmowała tylko jedną izbę i miała jednego nauczyciela. Szkoła pracowała na dwie zmiany, a na każdej zmianie uczyły się jednocześnie dwie klasy: klasa pierwsza z drugą a klasa trzecia z czwartą. Nauka przebiegała tak, że jedna z klas miała zajęcia ciche, podczas, gdy druga pracowała z nauczycielem, i odwrotnie. Nie było to dla mnie najgorsze rozwiązanie, gdyż po szybkim wykonaniu zadanych ćwiczeń z programu mojej klasy, mogłem wsłuchiwać się w to, co wyjaśnia nauczyciel klasie wyższej i dlatego nie nudziłem się. Z uwagi na to, że ta szkółka mieściła się w prywatnym domu, zachowanym zresztą do dzisiaj, to zza ściany dochodziły nieraz bardzo głośne rozmowy, prowadzone przez gospodarzy, co czasami wywoływało salwy śmiechu uczniów. Klasy były nieliczne, najwyżej 10-osobowe, a ławki szkolne posiadały otwierane pulpity i wycięcia na kałamarz. Pochodziły zapewne jeszcze z czasów przedwojennych. W tym czasie mieliśmy wielkie trudności zarówno z kupnem podręczników, jak i zeszytów czy też przyborów szkolnych. Czasami pisało się na szarym papierze pakowym, a atrament przygotowywaliśmy z soku czerwonego buraka. Boiskiem była dla nas wiejska droga, na której, podczas przerw, graliśmy w tzw. dwa ognie, używając do tego zwykłej gumowej piłki. Innym sprzętem sportowym szkoła nie dysponowała.

Zimą nie mieliśmy żadnych zajęć sportowych, a przerwy spędzaliśmy na ogół w klasie grzejąc się przy piecu kaflowym, gdyż izba szkolna była niedogrzana do tego stopnia, że często mieliśmy tak zziębnięte ręce, że nie dało się w nich utrzymać pióra lub ołówka.

W 1949 r., mój młodszy brat — Czesław, zachorował na dyfteryt. Panowała wtedy epidemia tej choroby, a trudności z zakupem odpowiednich antybiotyków były tak duże, że mój ojciec mimo, że objechał rowerem zarówno Dąbrowę Białostocką, Suchowolę i Sztabin, to nie mógł uzyskać nigdzie skutecznej pomocy lekarskiej. Widząc szybko pogarszający się stan brata, rodzice zdecydowali się, aby zawieść, jego i mnie do szpitala do Augustowa.

Trzeba pamiętać, że wtedy nie było jeszcze, w miarę regularnej, komunikacji z tym miastem i ojciec podwiózł nas furmanką do Sztabina, na szosę Suchowola — Augustów, licząc, że stąd uda się złapać jakiś samochód jadący do Augustowa. Rzeczywiście, po dłuższym oczekiwaniu, zabrała nas wojskowa ciężarówka, wioząca żołnierzy. Gdy dojechaliśmy do Augustowa było już ciemno. Wysadzono nas przy moście niedaleko szpitala. Brat miał wtedy zaledwie 6 lat i matka wniosła go na rękach do szpitala, gdzie lekarz stwierdził, że na ratunek już jest za późno. W jakiś czas później, na rękach rozpaczającej matki, brat zakończył swoje krótkie życie. Nie zważając na sytuację i późną porę kazano nam natychmiast opuścić szpital. Matka długo błagała lekarza, aby pozwolono nam zostać w szpitalu do rana, gdyż nie mamy jak wrócić do domu. Brata umieszczono w kostnicy szpitalnej, gdzie były już ciała innych zmarłych, a my pogrążeni w rozpaczy nie chcieliśmy odejść i całą noc czuwaliśmy przy Czesławie, w tej kostnicy. Nie wiem, jak matka zawiadomiła ojca, aby przyjechał po nas. Nie pamiętam, czy na drugi dzień, czy może później, ojciec przyjechał po nas furmanką, przywożąc wykonaną przez sąsiada trumienkę.

Trzeba pamiętać, że z mojej wsi do Augustowa odległość wynosi około 35 km. Mimo ogromnego zmęczenia, natychmiast wyruszyliśmy w powrotną drogę. Nie była to łatwa podróż. Wracaliśmy pogrążeni w smutku, wsłuchując się w monotonny stukot kół po kocich łbach. Podróż ta trwała bardzo długo. Ponieważ nie mogłem usiedzieć na furmance zbyt długo, więc dużą część tej drogi pokonywałem pieszo, idąc obok trumny.

Być może wstrząs psychiczny, jakiego doznałem, spowodował to, że moja choroba cofnęła się, bo ja również zaczynałem chorować na dyfteryt i dlatego mnie zabrano do Augustowa. Wiem z całą pewnością, że w szpitalu nie podawano mi żadnych leków, a mimo to choroba nie rozwinęła się. Po uroczystościach pogrzebowych brat Czesław, jako jedna z pierwszych osób, został pochowany na nowo założonym cmentarzu w Grodzisku.


Ostatnio wiele się słyszy o tzw. „żołnierzach wyklętych”. Czy na tym terenie gdzie Pan mieszkał istniało to zjawisko?


Tak! I to dosyć długo. Chyba gdzieś do końca lat 40. ubiegłego wieku, a może i trochę dłużej. Nie była to jednak działalność chwalebna, mimo prób wybielania tej działalności, miejscowa ludność, in gremio, zachowuje o tym jak najgorsze wspomnienia. Kilka żyjących osób z tej „partyzantki” odcina jednak z tego tytułu kupony kombatanckie i awansuje w szarżach wojskowych. Czasem to wygląda jednak groteskowo i nie warto tego tematu rozszerzać, aby tym ludziom, będącym w podeszłym wieku, nie sprawiać jakichkolwiek przykrości. Zresztą i oni sami dobrze z tego zdają sprawę.

Zresztą z działalnością partyzantki poakowskiej wiążę się pewna rodzinna historia. Otóż kilka lat przed śmiercią brata miało miejsce inne dramatyczne wydarzenie, a dotyczyło mojego ojca. Mianowicie działająca po wojnie banda zbrojna (okazało się później, że była to jakaś komórka Armii Krajowej zza Biebrzy), mając informację, że mój ojciec był na wojnie, ubzdurała sobie, że z tej racji wrócił z bronią i torturami zmuszała go do tego, aby ją oddał. Nie przynosiły skutku tłumaczenia, że w czasie kampanii wrześniowej w 1939 r. dostał się do niewoli radzieckiej i został wywieziony aż do Kozielska. Nie mógł więc jej mieć, a wrócił z niewoli po 1 listopada 1939 r., jedynie w niekompletnym mundurze wojskowym. Przywiązano go do grubego drzewa, rosnącego za stodołą i bestialsko katowano domagając się wydania czegoś czego nie posiadał.

Podobnie postępowano z „wujkiem” Kazimierzem. Ostatecznie matka wybłagała darowanie im życia, a ci ludzie odeszli zabierając jedynie pas wojskowy ojca, kilka kożuchów oraz cały zapas słoniny i kiełbasy. Przez kilka miesięcy, zarówno ojciec, jak wujek leczyli odniesione obrażenia. Później okazało się, że kilku wyrostków z naszej wsi należało do komórki AK, współpracującej z tą zza Biebrzy i to oni zasugerowali, aby jej ludzie wymusili od ojca tę, rzekomo posiadaną, broń, kożuchy i żywność. Z kolei oni to samo robili za Biebrzą. Były to działania czysto bandyckie. Armia Krajowa na tym terenie nie prowadziła żadnych działań zbrojnych, wymierzonych przeciwko Niemcom ani przeciwko wojskom radzieckim.

Natomiast po II wojnie światowej, jej niektóre komórki zajmowały się pospolitym rabunkiem. Stąd, często tych ludzi nazywano „słoninnikami” (od słoniny), ponieważ najczęściej ją zabierali, pod przymusem, rolnikom. Kilka lat temu rozmawiałem na temat tego wydarzenia z osobą do dziś żyjącą w Lewkach, a należącą do tej organizacji, w wieku 11—12 lat. Mówił, że pełnił funkcję łącznika i z tego powodu niedawno otrzymał legitymację i uprawnienia kombatanta. Oświadczył, że pamięta to wydarzenie. Tłumaczył mętnie, że to była jakaś pomyłka i że później mojego ojca już nie prześladowano. Pytany przeze mnie, jakie dokonania zbrojne miała AK, na naszym terenie, wykrętnie tłumaczył się, że nie walczono z Niemcami ponieważ odnosili się oni dobrze do miejscowej ludności a o sabotażu na kolei też nie było mowy, „ponieważ co 100 metrów, stał na torach, niemiecki żołnierz” i każda tam akcja byłaby zbyt ryzykowna, a ponadto Niemcy mogliby mścić się na okolicznych mieszkańcach. W ten sposób, miejscowa komórka AK, bez strat i sukcesów, przetrwała nie tylko wojnę, ale i kilka lat powojennych. Ostatecznie kilka osób zostało aresztowanych przez wojsko i trafiło na kilka lat do więzienia, a kilku innych członków organizacji wyjechało na tzw. Ziemie Zachodnie, i tu się już nigdy nie pokazywało.


Czy może coś Pan powiedzieć o innym rodzeństwie?


Mimo upływu czasu, moi rodzice długo nie mogli pogodzić się ze śmiercią syna Czesława. Stąd, gdy w 1951 r., urodziła się moja najmłodsza siostra otrzymała na imię Czesława, jakby na cześć nieżyjącego brata. Inna sprawa, że siostra jeszcze będąc w szkole podstawowej przybrała sobie imię Elwira, ponieważ nie lubiła imienia, które jej nadali rodzice. Do dzisiaj posługuje się imieniem Elwira i my wszyscy do tego przyzwyczailiśmy się. Starszą jej siostrą była Teresa, obecnie mieszkająca w Augustowie, emerytowana dyrektorka przedszkola. Poza tym miałem starszego brata Władysława, który po śmierci ojca objął po nim gospodarstwo.

W jakiś czas po śmierci Czesława zmarła Anna Horacza i została pochowana na cmentarzu w Grodzisku. Marianna Horacza umarła przed wojną i została pochowana na cmentarzu parafii suchowolskiej.

Kilka lat po śmierci Czesława zmarł Kazimierz, a po jego śmierci, moi rodzice przejęli w posiadanie pozostałą część gospodarstwa, tj. 20 ha ziemi. W sumie mieli około 36 ha. Jak na ówczesne warunki było to gospodarstwo bardzo duże, wymagające wprost nadludzkiej pracy, ale nie przynosiło ono prawie żadnych dochodów. Wiązało się to z tym, że posiadało słabą glebę i miało mierne usprzętowienie. Ponadto, w związku z wprowadzeniem tzw. obowiązkowych dostaw zboża i trzody chlewnej, popadło ono w zadłużenia podatkowe i stało się przedmiotem licznych egzekucji komorniczych. Gdyby nie to, że ojciec po uzyskaniu zezwolenia, zajmował się prywatnym leczeniem zwierząt, z racji posiadanego wykształcenia weterynaryjnego, jakie uzyskał w 3. Pułku Szwoleżerów w Suwałkach, trudno byłoby nam związać przysłowiowy koniec z końcem.


Czy Pana wieś była poddana kolektywizacji?


W latach 50. XX w. podejmowano próby kolektywizacji wsi, ale bez żadnych rezultatów. Ponieważ moi rodzice, z racji posiadania dużego gospodarstwa byli zaliczani do tzw. kułaków podlegali szczególnej presji. Wyrażało się to m.in. w ciągłym nękaniu przez komorników, bo nakładane podatki były nadmierne i niemożliwe do spłacenia. Moja matka, na każdy sygnał, że wjeżdża do wsi jakiś samochód wpadała w panikę i ukrywała co cenniejsze przedmioty, których zresztą nie było za wiele. Szczególnie dbała o to, by ukryć maszynę do szycia, bo ta służyła na co dzień do łatania i szycia nam ubrań. Ukrywała ją w różnych miejscach, raz wynosząc do olszyny, a drugi raz zagrzebując w stercie kartofli w piwnicy.

Dopiero w tzw. czasach gierkowskich udało się rodzicom wyjść z długów i powoli postawić gospodarstwo na nogi. Wtedy to nastąpiła dość gruntowna modernizacja budynków gospodarczych, zakupiono nowoczesne maszyny i urządzenia rolnicze, zwiększono hodowlę zwierząt oraz wybudowano nowy budynek mieszkalny. Zaszły też zmiany w podejściu do sprawy stosowania nawozów sztucznych, co spowodowało zwiększenie stopnia dochodowości gospodarstw. Do dzisiaj miejscowi rolnicy wspominają okres Edwarda Gierka jako najlepszy dla polskiego rolnictwa.

Mimo to, ojciec nadal uprawiał praktykę weterynaryjną i to z bardzo dobrymi rezultatami klinicznymi. Powodowało to, że nie miał spokoju nawet w nocy, gdyż rolnicy zjeżdżali się do niego z odległych wsi i prosili o udzielenie pomocy chorym zwierzętom. Nigdy im nie odmówił. Na początku państwowa służba weterynaryjna, zapewne z zawiści, próbowała przeszkadzać ojcu, ale w końcu pogodziła się z tym, gdyż rolnicy woleli przyjeżdżać do ojca, a nie do lecznic państwowych. Ostatecznie lekarz wojewódzki weterynarii umożliwił ojcu korzystanie z różnych szkoleń zawodowych i doposażył go w zestaw narzędzi i instrumentów weterynaryjnych. Często obserwowałem postępowanie ojca w stosunku do leczonych zwierząt. To, co zwracało uwagę, to była jego nadzwyczajna troska, a nawet czułość. Być może miał też duże zdolności bioterapeutyczne, bo stosowane przez niego proste sposoby leczenia dawały niewiarygodne wprost wyniki i to niemal natychmiast. Zauważyłem, że chore zwierzęta ojciec głaskał, dotykał i być może w ten sposób, nieświadomie przekazywał im swoją bioenergię. Zestaw leków, jakimi dysponował był naprawdę niewielki, a rezultaty były widoczne. Często bywało tak, że lekarze weterynarii, czy to z Dąbrowy, czy z Suchowoli, gdy nie dawali sobie rady to, po prostu, odsyłali zwierzęta do ojca, mówiąc, że „jeśli on nie pomoże, to nie pomoże nikt”.

Z perspektywy czasu odnoszę wrażenie, że wyjątkowo ciężka praca ojca, również i na tym odcinku, bardzo często w nocy (chodzi o nagłe przypadki), wyczerpywała go nadmiernie. Mimo to, nie był w stanie odmówić ludziom i praktykował do ostatnich dni swojego życia. Zmarł 14 lutego 1971 r., w wieku 55 lat, w trakcie pobytu, na którymś z kolejnych kursów dla techników weterynaryjnych, w Białymstoku. Miał rozległy zawał serca. Nie cierpiał. Mimo, że natychmiast, po utracie przytomności, przewieziono go do Kliniki Akademii Medycznej, nie było już możliwości ratunku. Podczas pogrzebu ksiądz długo wspominał jego pracę, jako człowieka niosącego z poświęceniem pomoc zwierzętom i ludziom. Jest pochowany na cmentarzu w Grodzisku.

W swoim czasie, już po śmierci matki, zmarłej w 1995 r., ufundowałem rodzicom nagrobek z czerwonego szwedzkiego granitu. Schedę po rodzicach objął brat Władysław (zm. w 1999 r.). Zanim jednak do tego doszło, w moim życiu następowały różnorodne zmiany i wydarzenia.


Jak to wyglądało?


Otóż, po ukończeniu czterech klas szkoły powszechnej w Lewkach, dalszą naukę kontynuowałem w Szkole Podstawowej w Zwierzyńcu Wielkim, wsi oddalonej od mojego miejsca zamieszkania o 4 kilometry. Była to szkoła o znacznie wyższym poziomie nauczania z pełną i dobrą obsadą nauczycielską. Ukończyłem tam klasy: piątą, szóstą i siódmą, z bardzo dobrymi rezultatami i za sugestią ojca zdałem egzamin wstępny i zostałem przyjęty do Technikum Weterynaryjnego w Łomży, oddalonej o ponad 120 km od mojej miejscowości.

Zanim jednak przejdę do opisu tego fragmentu mojego życia, chciałbym poświęcić trochę czasu na opis tych lat, gdy byłem uczniem szkoły w Zwierzyńcu Wielkim. Przede wszystkim musiałem odbywać dalekie piesze wędrówki, podobnie zresztą jak i inni uczniowie. Aby je nieco skrócić, na ogół wędrowałem na przełaj, przez pola i pastwiska, polnymi ścieżkami. Wiosną i jesienią były to wędrówki dość przyjemne. Oglądało się kwitnące krzewy, drzewa, łąki i pastwiska, później drzewa barwiące się soczystą zielenią, a jesienią pełną gamą kolorów. Do tego dochodziło wsłuchiwanie się w śpiewy ptaków i wpatrywanie się w łany falujących zbóż. Miałem wrażenie, że jestem świadkiem i jednocześnie uczestnikiem jakiegoś wspaniałego spektaklu natury. Co tu mówić, dość często, z powodu tego kontemplowania natury, spóźniałem się na lekcje, mimo, że wychodziłem z domu bardzo wcześnie. Na mojej trasie znajdował się też uroczy strumień, który wyjątkowo absorbował moją uwagę wartko płynącą wodą. W kryształowo czystej wodzie, toczącej się między kamieniami, wypatrywałem roślinek i żyjątek wodnych. Czasami udało się zobaczyć stada cierników lub pojedyncze raki. Zimą, zwłaszcza w okresach wielkich opadów śniegu, wędrówka do szkoły była bardzo uciążliwa i niebezpieczna, szczególnie gdy wystąpiły silne mrozy. Chociaż, z drugiej strony te silne mrozy powodowały utworzenie się twardej skorupy śnieżnej, po której można było iść bez zapadania się po kolana, a czasami i po pachy. Często moja matka, w takiej sytuacji nie pozwalała mi iść do szkoły. Mimo to, ja wymykałem się z domu i tylko w wyjątkowych sytuacjach udawało się matce mnie zatrzymać. Gdy to było możliwe, to ojciec mnie podwoził saniami. Były to jednak rzadkie przypadki, bowiem ojciec często musiał wyjeżdżać po drewno do lasu lub po siano na łąki.

Muszę tu wyjaśnić, że latem nie można było przywieźć siana z łąk, ponieważ były one na tyle podmokłe, że żadna furmanka nie byłaby w stanie tam dotrzeć. Dlatego latem składano siano w tzw. stogi, a zimą, gdy łąki głęboko zamarzły można było tam dojechać saniami i je zabrać. Z uwagi na dużą odległość do łąk, często niemal przez połowę zimy kontynuowano zwożenie siana. Najczęściej były to wyprawy zbiorowe. Po prostu cała wieś wybierała się tam razem i wzajemnie sobie pomagano. Wraz z poszerzaniem się przestrzeni, którą poznawałem i przyswajałem, a która to znacznie powiększyła się z chwilą rozpoczęcia nauki w Zwierzyńcu Wielkim, coraz bardziej wzmagała się moja ciekawość świata. Trzeba pamiętać, że jeszcze w tamtym czasie dzieci wiejskie nie podróżowały, tak, jak to się dzieje obecnie. Ich świat był mocno zamknięty, ograniczony do najbliższej rodziny i okolicy, rozszerzając się wolno i stopniowo w miarę dorastania. Dopiero mając kilkanaście lat byłem po raz pierwszy w lesie z prawdziwego zdarzenia. Poszliśmy tam z nauczycielem na wycieczkę, idąc 2 km na wschód od szkoły. Obecnie ten las należy do Biebrzańskiego Parku Narodowego. Później bywaliśmy tam z nauczycielami dość często, na ogół jesienią, aby zbierać żołędzie dla nadleśnictwa, za które szkoła dostawała pieniądze, które później wydawano na zakup pomocy naukowych. Podziwialiśmy tam ogromne, kilkusetletnie dęby i inne wiekowe drzewa oraz wczuwaliśmy się w atmosferę puszczy, której przedtem nie znałem. Szkoła w Zwierzyńcu Wielkim znacznie różniła się od małej szkółki w Lewkach. Mieściła się w dwóch dużych, drewnianych i jednopiętrowych budynkach. Obok było przyzwoite boisko szkolne i w pobliżu drewniana kaplica, gdzie prowadzono katechizację.

Kierownikiem tej szkoły był znakomity nauczyciel — Stanisław Rusek, powszechnie szanowany i zasłużony dla augustowskiej oświaty nauczyciel, pochodzący ze Śląska lub z Małopolski, który jakimś zbiegiem okoliczności znalazł się na tych terenach przed II wojną światową. Lata okupacji spędził tu na dorywczych pracach u rolników pomagając im w zamian za wyżywienie. To, co szczególnie u niego podziwiałem, to była umiejętność grania na pianinie będącym na uposażeniu szkoły. Ponieważ to pianino stało w jednej z klas, więc zdarzało się, że w przypływie dobrego humoru, w czasie lekcji dawał on krótkie koncerty. Wtedy, po raz pierwszy zetknąłem się z tego rodzaju instrumentem i zrozumiałem, że muzyka w moim życiu będzie odgrywać duże znaczenie. Wyrażało się to później w tym, że zawsze odczuwałem szczególne zadowolenie w słuchaniu muzyki klasycznej. To zamiłowanie pozostało do dzisiaj i dlatego zawsze jej słucham w programie II Polskiego Radia. Stanisław Rusek nauczał mnie przedmiotów matematyczno-przyrodniczych oraz śpiewu i egzekwował swe wymagania w sposób bezwzględny stosując często również i kary fizyczne, z których najczęstszą było bicie linijką po dłoni, czego nie mam mu absolutnie za złe. Jak się dowiedziałem ostatnio, dnia 21 maja 2014 r. w wieku 101 lat odszedł on na wieczny spoczynek. Był to, jak już wspomniałem, powszechnie szanowany i zasłużony dla augustowskiej oświaty nauczyciel, działacz społeczny i związkowy. Z relacji prasowych po jego pogrzebie dowiedziałem się, że po ukończeniu w 1933 r. Seminarium Nauczycielskiego w Dąbrowie Górniczej rozpoczął roczną bezpłatną praktykę nauczycielską w Nowym Dworze. W roku następnym został kierownikiem szkoły w Lewkach i pracował tam aż do wybuchu wojny. Okupacja nie przerwała jego pracy nauczycielskiej. Nie zważając na prześladowania ze strony hitlerowców i groźbę utraty życia udzielał lekcji na „tajnych kompletach”. Po latach działalność ta została uhonorowana Złotą Odznaką Tajnej Organizacji Nauczycielskiej. Po zakończeniu wojny natychmiast przystąpił do organizacji szkoły w Zwierzyńcu Wielkim. Razem z miejscową ludnością w czynie społecznym wybudował tam budynek szkolny oraz zorganizował Szkołę Przysposobienia Rolniczego. Jego żona, Helena, uczyła mnie języka polskiego i historii. Również wymagała bardzo wiele, bo w ciągu tych kilku lat nadrobiłem wszystkie braki, jakie niewątpliwie miałem. Potwierdzeniem na to niech będzie to, że pomyślnie zdałem egzamin wstępny do technikum, mimo dużej konkurencji.

Do czternastego roku życia przebywałem tylko w miejscu urodzenia, ucząc się, pomagając w gospodarstwie i jeśli się tylko dało wiele czytając książek, które wypożyczałem z biblioteki szkolnej. Czytałem zachłannie to wszystko, co mi wpadło w ręce i w ten sposób przenosiłem się mentalnie w te rejony świata, które fizycznie były dla mnie niedostępne.


Co może Pan powiedzieć o rozrywkach jakie były udziałem mieszkańców i Pana osobiście?


Pewnym „teatrem” były dla mnie uroczystości kościelne, w kościele w Grodzisku, ale z uwagi na ich powtarzającą się monotonię, dość szybko do nich się zniechęciłem. Gdyby nie to, że moja matka, osoba niezmiernie wierząca i praktykująca bardzo baczyła na to, abym regularnie uczęszczał do kościoła, to chyba dość szybko bym z tego zrezygnował. Zaledwie kilka razy w tym czasie zetknąłem się z kinem. Były to seanse kina objazdowego, ale tytuły obejrzanych filmów nie utkwiły mi w pamięci. Widocznie na to nie zasługiwały. Dużą atrakcją było dla mnie słuchanie audycji radiowych, za pomocą małego aparatu kryształkowego, który kupił ojciec, a który nie wymagał zasilania energią elektryczną.

Nota bene, elektryczność została tu doprowadzona na początku lat 60. XX w., a więc dopiero wtedy, gdy moje kontakty z wioską miały już charakter sporadyczny, tylko z okazji pobytu na wakacjach. Jak już wspominałem wcześniej, mój ojciec zasugerował mi, abym po ukończeniu szkoły podstawowej, zapisał się do technikum weterynaryjnego, ponieważ uważał, że ukończenie tej szkoły daje dobry zawód.

Po uzyskaniu informacji, że szkoła tego typu znajduje się w Łomży, w 1955 r., kończąc szkołę podstawową, wysłałem tam stosowne dokumenty z podaniem o przyjęcie. Po pewnym czasie dostałem zawiadomienie o terminie egzaminu wstępnego. Ponieważ nigdy nie podróżowałem, więc, na egzamin, wyruszyłem w towarzystwie ojca. Jechaliśmy autobusem, z przesiadką w Augustowie, połączoną z długim oczekiwaniem na autobus do Łomży. Podróż zajęła nam niemal cały dzień i stanowiła dla mnie dość silne przeżycie. Po pierwsze, nigdy przedtem nie jechałem autobusem, a po drugie, wjeżdżając wieczorem do miasta, zobaczyłem po raz pierwszy, oświetlone ulice i wydawało mi się, że za chwilę autobus wpadnie na te latarnie i wydarzy się katastrofa. Rzecz jasna, było to moje subiektywne, niczym nieuzasadnione odczucie, wynikające najprawdopodobniej z tego, że przedtem nigdy nie spotkałem się z tego rodzaju sytuacją. Z nadmiaru wrażeń, całą noc nie zmrużyłem oka w internacie, gdzie, na prośbę ojca, nas zakwaterowano. Nie byłem pewny, czy w tym stanie zdam egzamin wstępny. Pamiętam, że w czasie egzaminów pisemnych niemal zasypiałem.

Natomiast przebiegu egzaminów ustnych w ogóle nie pamiętam. Obawy moje były jednak nieuzasadnione, bowiem jakiś czas po powrocie do domu, otrzymałem pisemne zawiadomienie, że egzamin zdałem pomyślnie i zostałem przyjęty, z czego bardzo się ucieszyłem, bo to otwierało nowy rozdział w moim życiu. 31 sierpnia 1955 r., wyruszyłem do Łomży już samodzielnie, odtwarzając tę podróż, którą poprzednio odbyłem razem z ojcem. Zabrałem z sobą niewiele rzeczy osobistych i trochę pieniędzy na zakup niezbędnych książek, zeszytów i przyborów szkolnych.


W jaki sposób przebiegała nauka w technikum?


Będąc na miejscu dowiedziałem się, że zostałem przyjęty do internatu, co znacznie ułatwiło mi start w nowym środowisku. Ów internat był niewielkim, drewnianym barakiem, w którym znajdowało się nie więcej niż 10 dużych, 8—10 osobowych sal, zimą opalanych piecami węglowymi przez mieszkających w nich uczniów. Co 8—10 dni, kolejno, jeden z uczniów, nie brał udziału w lekcjach i palił węglem w piecu w sali, w której zamieszkiwał. W tym parterowym baraku była jeszcze duża umywalnia z zimną wodą w kranach oraz ubikacje. Raz w tygodniu udawaliśmy się do łaźni miejskiej, aby umyć się pod prysznicami z ciepłą wodą. Sale w internacie były wyposażone nadzwyczaj skromnie. Oprócz metalowych łóżek, w każdej sali było też kilka stolików do odrabiania lekcji i kilka taboretów. Tak naprawdę, to lekcje odrabiało się w budynku szkoły, w klasach a w internacie głównie się spało. Stołówka mieściła się w odległości około 200 m od internatu w piwnicy budynku szkolnego. Pamiętam, że wyżywienie było na ogół wyjątkowo słabe i mało smaczne. Na śniadanie podawano zazwyczaj chleb posmarowany smalcem ze skwarkami, lub margaryną. Czasami dawano po kilka plasterków kiełbasy. Do tego była kawa z mlekiem lub herbata. Długo nie mogłem przyzwyczaić się do smaku margaryny. Podobnie były komponowane kolacje. Obiady zaś były smaczniejsze, przygotowywane po domowemu. Całe szczęście, że po dwóch latach nauki, wybudowano po sąsiedzku duży, murowany, nowoczesny internat z wygodnymi 4-osobowymi pokojami, z dużą świetlicą i wszelkimi wygodami ułatwiającymi życie i naukę. Pierwsze miesiące pobytu w Łomży, to na ogół przebywanie w szkole i w internacie. Czasu wolnego, poza kilkoma godzinami w niedzielę, praktycznie nie mieliśmy.

Na początku stycznia, 1956 r., po pobycie u rodziców w swojej rodzinnej wsi, wróciłem do Łomży, by po feriach zimowych kontynuować dalej naukę. Odkryłem wtedy dogodniejszy dojazd tj. połączenie autobusowo-kolejowe, przez Białystok. I znowu, wtedy po raz pierwszy, jechałem pociągiem z parową lokomotywą. Oczywiście, było to ciekawe, nowe przeżycie.

Gdy chodzi o samą naukę, to osiągałem, dużym nakładem pracy, bardzo dobre wyniki niemal od początku. Zdałem bowiem sprawę z tego, że jest między uczniami bardzo duża konkurencja, a także, że aby się tu utrzymać i podołać wielkim wymaganiom, należy od razu narzucić sobie ostre tempo. Tym bardziej, że powiedziano wyraźnie, że dobre wyniki w nauce to jedyne kryterium otrzymania stypendium. I rzeczywiście, po trzech miesiącach, przyznano mi ¾ stypendium, co wystarczyło na opłacenie internatu wraz z posiłkami. Kilka miesięcy później otrzymywałem już pełne stypendium i tak było już aż do zakończenia nauki w tej szkole. Pamiętam do dziś, że wysokość tego stypendium wynosiła 363 złotych. Była to duża ulga dla rodziców, bo poza niewielkimi wydatkami na ubrania, nie potrzebowałem od nich wsparcia finansowego. Cieszyłem się z tego bardzo, bo dobrze zdawałem sobie sprawę z tego, że ich sytuacja materialna jest ciężka. Często bywało tak, że rodzice coś chcieli mi kupić nowego z ubrania, a ja na to nie godziłem się, gdyż zadowalałem się tym co miałem.

Program nauczania w tym technikum był wyjątkowo przeładowany, gdyż oprócz programu typowego dla liceów ogólnokształcących, był tam cały cykl przedmiotów dotyczących uprawy roślin, zootechniki i wreszcie weterynarii. Co prawda, nauka tam trwała o jeden rok dłużej niż w liceum, to jednak materiał nauczania był o wiele szerszy. Szczególnie wiele pracy wymagał przedmiot anatomii i fizjologii zwierząt. Chodziło o pełne opanowanie budowy anatomicznej wszystkich gatunków zwierząt domowych, łącznie z nazewnictwem łacińskim. Podobnie było z farmakologią, gdzie trzeba było również nauczyć się nie tylko działania i stosowania leków ale i ich nazw łacińskich oraz wypisywania recept czy też ich sporządzania z poszczególnych składników. Do tego dochodziły takie przedmioty jak: choroby wewnętrzne, choroby zakaźne, choroby inwazyjne, ortopedia, chirurgia zwierząt itp. Posługiwaliśmy się bardzo obszernymi podręcznikami, pisanymi przez profesorów — naukowców z myślą o studentach wydziałów weterynaryjnych wyższych uczelni a nie z myślą o uczniach technikum. Wynikało to głównie z tego, że w skali kraju, tego typu szkół było zaledwie kilka i stąd widocznie nie opłaciło się pisanie i wydawanie tych podręczników w tak niewielkiej ilości egzemplarzy dla techników.

Przedmiotów ściśle zawodowych nauczali nas wykładowcy z odpowiednio wysokim przygotowaniem specjalistycznym, tak teoretycznym, jak i praktycznym. Wśród nich byli także lekarze weterynarii. Już w pierwszej klasie mieliśmy praktykę zawodową w lecznicy dla zwierząt w Łomży. Wyglądało to tak, że każdego dnia kilku uczniów, po jednym z każdej klasy, udawało się do lecznicy i w zależności od stopnia przygotowania, asystowało lub pomagało lekarzom lub technikom tam pracującym przy leczeniu zwierząt. Ci z najmłodszych klas, poza asystowaniem zajmowali się też utrzymywaniem w czystości boksów dla zwierząt. Gdy były sezonowe, profilaktyczne szczepienia zwierząt, to byliśmy oddelegowywani do tych szczepień na terenie całego powiatu łomżyńskiego. Każde wakacje to również czas, kiedy przez jeden miesiąc każdy z uczniów był oddelegowany do odbycia praktyki zawodowej. Po pierwszej klasie odbyliśmy praktykę grupową o charakterze rolniczym w Dojlidach k. Białegostoku. Miała ona miejsce w gospodarstwie doświadczalnym Technikum Rolniczego. Z kolei w następne wakacje, przez cały miesiąc, moja klasa pracowała w gospodarstwie Technikum Rolniczego w Dowspudzie k. Olecka. Po trzeciej klasie były już wyłącznie praktyki specjalistyczne, odbywane w lecznicach weterynaryjnych. I tak, pierwszą z nich, odbyłem wraz z kolegą, w lecznicy w Kętrzynie, woj. olsztyńskie, a po czwartej klasie, już sam, praktykowałem w lecznicy w Zambrowie, woj. białostockie. W trakcie tych praktyk, pod nadzorem lekarza, wykonywało się, na bieżąco, wszystkie zabiegi lecznicze i prowadziło stosowną dokumentację. Rzecz jasna, we własnym zakresie, trzeba było sobie zorganizować zakwaterowanie i wyżywienie, w dodatku na własny koszt. Pozostały miesiąc wakacji, w danym roku szkolnym, spędzałem u rodziców, pomagając im w pracach w gospodarstwie. Przy okazji starałem się, aby to i owo zasugerować, gdy chodzi o modernizację i sposób gospodarowania, co zresztą, nie zawsze było uwzględniane. Na ogół to było tak, że dopiero po upływie dłuższego czasu, moje sugestie i podpowiedzi były realizowane. Tak, na przykład było z zakupem pastucha elektrycznego, którego zastosowanie, „wybawiło” moje młodsze rodzeństwo od pasienia zwierząt. Praktyka ta przyjęła się szybko w okolicy i to do tego stopnia, że nie wyobrażano już bez tego życia. Tak, czy owak, mimo, że wakacyjny pobyt u rodziców był dla mnie miły i odświeżał wspomnienia z dzieciństwa, to również z radością witałem dzień, kiedy udawałem się do Łomży na rozpoczęcie kolejnego roku szkolnego. Dojazdy do Łomży, jak i powroty na ferie: zimowe, wielkanocne, czy wakacje były uciążliwe, ponieważ była nie najlepsza komunikacja, gdy chodzi o połączenia, jak i jakość środków transportu.

Pamiętam wystarczająco dobrze, jak w grudniu 1957 r. jechałem na ferie zimowe. Otóż, z Łomży wyjechałem pociągiem i dojechałem, bez większych problemów, mimo dużych opadów śniegu, do Sokółki przez Białystok. W Sokółce miałem przesiąść się do autobusu PKS i dojechać do przystanku w Grodzisku. Okazało się jednak, że żaden autobus nie odjeżdżał z Sokółki ponieważ wszystkie drogi zostały zasypane śniegiem. Trzeba więc było czekać na poprawę sytuacji na drogach, bo w tym czasie nie została jeszcze uruchomiona linia kolejowa w kierunku Augustowa. Czekałem w poczekalni kolejowej do wieczora, potem do rana następnego dnia. Niestety sytuacja na drogach nie poprawiała się, ale dramatycznie pogarszała się. Nie wiedziałem co mam dalej robić, tym bardziej, że wszystkie posiadane pieniądze wydałem na zakup suchych bułek, poza żelaznym zapasem na zakup biletu autobusowego. Po dwóch dniach koczowania na stacji udało mi się zatelefonować do urzędu gminnego w Zwierzyńcu Wielkim i naświetlić moją sytuację z prośbą o przekazanie tegoż moim rodzicom. Później okazało się, że tego nie uczyniono.

Ponieważ nie było żadnej reakcji, postanowiłem na własną rękę szukać możliwości wydostania się z sytuacji, w jakiej się znalazłem. Chodziło o to jak pokonać odległość 40 km i mimo zawianej drogi zdążyć na święta. Zauważyłem, że po ludzi, znajdujących się w podobnej sytuacji jak ja, przyjeżdżają sanie. Dowiedziałem się, że jedne z sań będą jechać w kierunku Dąbrowy. Uprosiłem i zostałem zabrany. Przedtem ostrzeżono mnie jednak, że miejscowość docelowa znajduje się 8 kilometrów przed Dąbrową. Ponieważ miałem za sobą nieprzespane dwie noce, więc momentalnie usnąłem na tych saniach i spałem aż do momentu przyjazdu do tej miejscowości. Nie wiem jak długo jechaliśmy, aby pokonać te 22 kilometry zaśnieżonej drogi.

Pamiętam tylko, że obudziłem się o wschodzie słońca, w niewielkiej izbie o drewnianych brązowych ścianach i leżałem w drewnianym łóżku, przykryty grubą pierzyną w czerwoną kratkę. Po chwili do tej izby weszła gospodyni i dała mi dużą pajdę gorącego chleba, świeżo wyjętego z pieca. Inni domownicy opowiedzieli mi o tym co się ze mną stało. Otóż, po wyruszeniu z Sokółki natychmiast zasnąłem i nie można było nawiązać ze mną żadnego kontaktu. Ponieważ bano się, że zamarznę to otulono mnie czym się tylko dało i starano się jak najszybciej jechać. Po przyjeździe wniesiono mnie śpiącego do domu i położono do łóżka. Obecnie cieszą się, że żyję. Powiedziano mi, że właśnie dzisiaj jest wigilia. Następnie otrzymałem śniadanie i powiedziałem, że wyruszam w dalszą drogę, kłamiąc, że stąd mam już blisko. Oczywiście złożyłem wszystkim serdeczne podziękowania i życzenia świąteczne. Wiedziałem, że do przejścia mam około 20 km i mimo zasypanej drogi postanowiłem iść przed siebie. Ponieważ było bardzo dużo śniegu więc brnąłem powoli i mimo opadania z sił i nieustającej pokusy, aby na chwilę usiąść i odpocząć, kontynuowałem ten nadludzki marsz.

Na tej drodze zdawałem najważniejszy mój egzamin, egzamin z woli i charakteru. Na drodze nie było absolutnie nikogo. Pod wieczór, całkowicie wyczerpany zjawiłem się w domu. Zastałem zrozpaczonych rodziców i rodzeństwo, którzy nie wiedzieli co się ze mną stało. Po krótkich wyjaśnieniach natychmiast położyłem się do łóżka i obudziłem się dopiero wieczorem, następnego dnia. Potem szczegółowo opowiedziałem co mnie spotkało i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że to wszystko mogło się zakończyć tragicznie.

Nawet obecnie, po tylu latach, gdy jadę do Sokółki, lub z powrotem, to zawsze wspominam to wydarzenie i wypatruję tego gościnnego domu, ale nie mogę go zlokalizować. Być może dlatego, że już nie istnieje, bo na przykład na jego miejscu postawiono nowy, murowany. A być może dlatego, że wtedy byłem tak wyczerpany, że nie zapamiętałem dokładnie charakterystycznych szczegółów.

Innym razem, po uruchomieniu linii kolejowej z Sokółki do Augustowa, postanowiłem wypróbować to połączenie i dojechałem pociągiem aż do stacji Kamienna Nowa, położonej jedynie tylko 8 km od mojej wsi. Gdy wysiadłem z pociągu był już wczesny wieczór i po rozejrzeniu się wokół stwierdziłem, że oprócz mnie nikt nie wysiadł z pociągu. Przedtem liczyłem na to, że może złapię jakąś okazję i jakąś przygodną furmanką podjadę, chociaż kawałek, w kierunku Zwierzyńca Wielkiego, a stamtąd znam doskonale drogę, więc nie byłoby problemu z dotarciem do domu. Pamiętam, że wówczas nie było jeszcze śniegu, ale ponieważ był mróz i zamarznięta ziemia, więc postanowiłem iść na skróty. Przybrałem orientacyjny kierunek, tj. południowy-zachód i wypatrując oświetlonych okien zabudowań wiejskich, leżących na mojej trasie, dość żwawo pokonywałem drogę do domu. Przełaziłem ogrodzenia z drutów kolczastych, niejednokrotnie potykałem się, a nawet przewracałem się i mimo bezksiężycowej nocy, dość późną porą wreszcie dotarłem do domu. Okazało się, że z trasy 8-kilometrowej zrobiła się o wiele dłuższa, jeśli wziąć pod uwagę czas w jakim pokonałem ten odcinek.

Kiedyś, wracając do Łomży, na przystanku autobusowym w Grodzisku, nie mogąc dostać się do zatłoczonego autobusu, którym miałem dojechać do Białegostoku, a widząc, że autobus miał na tylnej ścianie drabinkę do wnoszenia bagażu na dach, gdzie był specjalny bagażnik, po prostu wszedłem na ten dach i zachowując się cicho dojechałem aż do Suchowoli. Dopiero tam, kierowca zorientował się, że ma na dachu nielegalnego pasażera ale potraktował mnie dobrze i zabrał do autobusu. Ten dzień był jednak, w sumie, dość pechowy, gdyż w Białymstoku pomyliłem pociągi i zamiast wsiąść do tego, jadącego w kierunku Ostrołęki, wsiadłem do jadącego do Warszawy. W mojej pomyłce zorientowałem się dopiero, gdy ten pociąg, po postoju w Łapach, ruszył w dalszą drogę. Wówczas, przy już sporej szybkości, zdecydowałem się na skok z pociągu. Skacząc miałem bardzo twarde „lądowanie”, a przy zetknięciu z ziemią, rozsypała mi się walizka i pogubiłem swoje rzeczy, ale ponadto nic złego mi się nie stało. Skok ten został jednak zauważony przez strażników kolejowych, którzy zatrzymali mnie, ale po upewnieniu się, że nic złego mi się nie stało, pozwolili na kontynuowanie podróży, co za kilkanaście minut się stało, gdyż wtedy właśnie przejeżdżał, przez tę stację, pociąg do Ostrołęki.


Czy w trakcie nauki w technikum dało się wygospodarować trochę czasu na hobby bądź też jakieś inne zajęcia?


Mimo, że nauka w technikum pochłaniała dużo czasu i nawet odrabianie lekcji w internacie było pod stałą kontrolą wychowawców, to znajdował się również czas na zajęcia dodatkowe, na rozwijanie innych własnych zainteresowań. Ja zajmowałem się sportem i miałem dość dobre wyniki w skali technikum. Zacząłem od trenowania biegów krótkich, tj. dystansu na 100 m, a skończyłem, poprzez 400 m i 800 m, na dystansie 3 i 5 km. Pod kierunkiem znanego tam nauczyciela i trenera, a przedtem czołowego lekkoatlety, Mariana Kuleszy, często trenowaliśmy na znanym stadionie łomżyńskim. Każdego dnia, wcześnie rano lub pod wieczór biegaliśmy przełajowo do lasu Jednaczewskiego, tj. 3 km w jedną stronę. Biegaliśmy tam również i zimą, po śniegu, co szczególnie lubiłem.

Trenowałem też rzut oszczepem, kulą i dyskiem i dość długo uprawiałem szermierkę (szpada), a nawet boks. W tej ostatniej dyscyplinie startowałem nawet w zawodach o mistrzostwo juniorów miasta Łomży, niestety bez większego powodzenia. Natomiast mój kolega z klasy, Władek Łapiński został mistrzem województwa w wadze piórkowej i walczył o mistrzostwo kraju. Zajmowałem się też narciarstwem biegowym i w mistrzostwach szkolnych zająłem drugie miejsce. Jak z tego widać, kierownictwo technikum dbało o to, aby zapewnić młodzieży dostęp do różnych dyscyplin sportowych. Na skutek tego, praktycznie nie było uczniów, którzy nie zajmowali się sportem. Było dużo sprzętu i można było zmieniać zainteresowania sportowe w zależności od chęci.

Ponadto, od momentu, gdy został oddany do użytku piękny, nowy internat, posiadający dużą świetlicę ze sceną, to regularnie i obowiązkowo, raz w miesiącu, wysłuchiwaliśmy koncertów dawanych przez artystów scen operowych czy operetkowych. Najczęściej odwiedzali nas muzycy i śpiewacy z Warszawy. Występy te były poprzedzane prelekcjami na temat epok, z których pochodziły poszczególne utwory. Myślę, że ta działalność wywarła istotny wpływ na uwrażliwienie muzyczne wielu moich kolegów. Ja osobiście bardzo lubiłem te wydarzenia i nigdy ich nie opuszczałem. Polonistka, Helena Bielicka, prowadziła kółko recytatorskie, w którego pracach brałem udział, a na konkursie szkół łomżyńskich zająłem trzecie miejsce w recytacji prozy i otrzymałem stosowny dyplom. Od czasu, do czasu, pod kierunkiem tej dobrej nauczycielki wystawiane też były, na szkolnej scenie, małe formy teatralne.


Kim byli Pana nauczyciele?


Generalnie rzecz biorąc, dyrekcja, wychowawcy i nauczyciele, dbali nie tylko o nasze profesjonalne wykształcenie, ale też i o nasze ogólne wyrobienie kulturalne. Stąd, absolwenci tej szkoły, na ogół nie mieli trudności w dostaniu się na studia, w tym i na kierunki zupełnie odmienne od profilu przyrodniczego. Gdy chodzi o nauczycieli mojej szkoły, to trzeba podkreślić, że wśród nich było wielu, którzy nie tylko ukończyli studia jeszcze przed wojną, ale mieli też za sobą staż zawodowy z tego czasu. Cechowała ich solidność zawodowa i ogromne wymagania wobec uczniów. Zupełnie oryginalną postacią była nauczycielka języka rosyjskiego, Adela Wolska, rodowita Rosjanka, od dziesięcioleci osiadła w Łomży. Była ona wdową po sędzi carskim, z okresu Gubernii Łomżyńskiej. Mimo, że była w sędziwym wieku, to była cenionym nauczycielem języka, który był jej językiem ojczystym i kto chciał lepiej go poznać, to miał do tego okazję. Ja osobiście wiele skorzystałem z jej lekcji. Niestety, inni wykorzystywali jej podeszły wiek do tego, aby wymigiwać się od solidnej nauki, a czasami stwarzali sytuacje, które ją denerwowały i wybijały z rytmu. Po jakimś czasie, z tego powodu, zrezygnowała ona z tej pracy.

Jak wiadomo, po wydarzeniach czerwcowych z 1956 r., w ramach liberalizacji systemu, na pewien czas, przywrócono naukę religii w szkołach. U nas te zajęcia prowadził pewien ksiądz zakonny, z zakonu o.o. kapucynów w Łomży. Był to bardzo mądry człowiek, obdarzony dużym poczuciem humoru. Tak naprawdę, to bardzo rzadko uczył nas zasad religii, sensu stricte, ale opowiadał o życiu i zabawiał nas opowiadaniem różnych dowcipów. Bardzo lubiliśmy te zajęcia, bo jego opowiadania i żarty nam odpowiadały, może z wyjątkiem dwóch uczennic, które nieraz rumieniły się. Dodam, że te uczennice, jako jedyne w całej szkole były właśnie w naszej klasie.

Dyrektorem naszego technikum był Antoni Kobyłko, a do najwybitniejszych nauczycieli, poza tymi, o których już wspomniałem należeli: Józef Gabiniewicz, Wiesław Wiszniewski, Stanisław Michalczyk, Dniel Malanowski oraz Franciszek Olszański — wychowawca mojej klasy.

Jako szkoła typowo męska zostaliśmy „rozrywkowo” skojarzeni z Liceum Ogólnokształcącym, które znajdowało się w pobliżu. Polegało to na tym, że na zabawy szkolne my zapraszaliśmy, in gremio, uczennice tej szkoły, a one nas. Te wieczorki taneczne nie odbywały się zbyt często, a jeżeli już, to miały uważny nadzór pedagogiczny. Nie do pomyślenia było, aby ktoś był pod wpływem alkoholu, albo palił papierosy. Podczas jednej z takich potańcówek, poznałem Danutę Górzyńską, uczennicę tegoż liceum. Znajomość ta przekształciła się w żywe uczucie. Nasze spotkania przybierały coraz częstszy charakter. Odbywaliśmy długie spacery, czasami bywaliśmy w kinie. Szczególnie ulubionym miejscem naszych spacerów były uliczki położone w bezpośrednim sąsiedztwie rzeki Narwi. Za jakiś czas, zostałem zaproszony do jej domu i przedstawiony jej rodzicom. Tam potem spędzaliśmy każdą wolną chwilę.

Okres lidzbarski

Jak potoczyły się Pana losy po zdaniu matury?


Tak się złożyło, że maturę zdaliśmy w tym samym czasie, tj. na przełomie maja i czerwca 1960 r. Do egzaminów maturalnych w moim technikum przystąpiło ponad 80 abiturientów. Egzamin maturalny zdało 78 osób. Ja uzyskałem najlepsze wyniki i zostałem wytypowany przez radę pedagogiczną, do zdawania, z rekomendacji szkoły, egzaminów na Wydziale Weterynarii Akademii Rolniczej w Lublinie. Była to inicjatywa dyrektora szkoły, który był absolwentem tej uczelni i w tym celu poczynił pewne kroki, informując uczelnię, że posiada bardzo zdolnego kandydata na studenta. Gdy odmówiłem tego kandydowania, a dlaczego to powiem za moment, wpadł w złość i mnie porządnie zrugał, krzyczał, że go zawiodłem itp., a przy okazji wyjawił o swoich rozmowach na ten temat z uczelnią.

Na to, że nie zdecydowałem się kształcić w Lublinie, miały wpływ różne przyczyny. Jedną z nich było to, że nie chciałem obciążać moich rodziców wydatkami z tego tytułu, bo przecież znałem ich sytuację materialną. Ponadto nie byłem w pełni przekonany, że zawód lekarza weterynarii to jest to, co mi do końca odpowiada. Najważniejszą jednak przyczyną było to, że z Danutą zaplanowaliśmy ukończenie jakichś krótszych studiów, ponieważ chcieliśmy, jak najszybciej, usamodzielnić się życiowo.


Tak więc jaki kierunek wybrał Pan ostatecznie?


Zapewne przypadek sprawił, że natrafiliśmy w gazecie na informację o tym, że Studium Nauczycielskie w Olsztynie, Wydział Biologii i Fizyki, ogłasza rekrutację na rok akademicki 1960/1961. Napisaliśmy podanie i dołączając stosowne dokumenty, wysłaliśmy wszystko do Olsztyna. Za jakiś czas dostaliśmy zawiadomienie o terminie egzaminów wstępnych. Przed przystąpieniem do egzaminów stwierdziliśmy, że na ten kierunek zgłosiła się bardzo duża ilość kandydatów, a na inne nieproporcjonalnie mniej. Dziekani tych wydziałów zaczęli więc poszukiwania, wśród tych osób, ewentualnych chętnych do zmiany kierunku studiów. Postanowiliśmy spróbować tej nowej szansy na Wydziale Wychowania Plastycznego i Zajęć Praktyczno-Technicznych.

Egzamin praktyczny z rysunku oraz z umiejętności praktycznych z zakresu rękodzieła zdaliśmy z wynikiem pozytywnym, podobnie jak i z przedmiotów ogólnych. W ten sposób znaleźliśmy się na zupełnie innym kierunku, aniżeli pierwotnie wybraliśmy. Szczególnie nas do tego zachęcał dziekan tego wydziału — Witold Okulewicz, absolwent Uniwersytetu Wileńskiego. Potem okazało się, że większość kadry to dawniejsi absolwenci tego uniwersytetu, którzy repatriowali się do Polski po wojnie i osiedli w Olsztynie. Do tych osób należeli także: Jan Ilkiewicz, wykładowca malarstwa, rysunku i kompozycji i Jan Dwilewicz, wykładowca technik prac z introligatorstwa, metodyki rysunku, technik szkła i tworzyw sztucznych oraz organizacji pracy. Wspomniany wcześniej, Witold Okulewicz, wykładał techniki prac z drewna i metalu i metodykę prac ręcznych. Z tymi osobami była też ściślej związana wykładowczyni, Jadwiga Kuprowska, która prowadziła zajęcia z rysunku technicznego oraz z technik szycia. Stanisław Olszewski prowadził zajęcia z rysunku perspektywicznego i z rzeźby, a Anna Limanowska z wiedzy o sztuce. Ponadto mieliśmy wykłady z logiki, filozofii, psychologii, pedagogiki, metodyki nauczania początkowego, higieny, zagadnień społeczno-politycznych oraz z fizyki połączonej z maszynoznawstwem.

Mężczyźni, jeden dzień w tygodniu, poświęcali na służbę wojskową, w ramach studium wojskowego studentów. Szczególną wagę przykładano do praktycznego opanowania zarówno technik plastycznych jak i praktycznych (obróbka drewna, metali, tworzyw sztucznych itp.). W ramach zajęć dodatkowych można było te techniki opanować dogłębniej, w zależności od osobistych preferencji. Ja np. zajmowałem się intensywniej rzeźbą, a Danuta ukończyła kurs fotografiki i obróbki zdjęć.

Niezależnie od zdobywania wiedzy teoretycznej, prawie od początku, wdrażano nas do pracy pedagogicznej w szkołach podstawowych. W związku z tym, kolejno, w ramach Szkoły Podstawowej Nr 7 w Olsztynie, która była powiązana z naszą uczelnią odbywaliśmy zajęcia praktyczne. Była to praktyka tygodniowa z obowiązkowym zaliczeniem w indeksie, na drugim roku studiów. Zanim jednak do tego doszło, cały pierwszy rok obfitował w liczne nasze hospitacje u nauczycieli prowadzących i odbywanie lekcji próbnych, pod ich nadzorem. Pod koniec drugiego roku studiów, od 26 kwietnia do 18 maja 1962 r., wspólnie z Danutą, odbyliśmy praktykę zaliczeniową w Szkole Podstawowej Nr 1 w Piszu.

W ramach studium wojskowego posiadaliśmy, na swoim stanie, kompletne mundury wojskowe, w których stawialiśmy się, jeden raz w tygodniu, na całodniowe szkolenie, tak praktyczne, jak i teoretyczne, które prowadzili zawodowi oficerowie. Po pierwszym roku studiów odbyliśmy miesięczne szkolenie na poligonie wojskowym koło Siedlec, w warunkach niemal pustynnych, gdyż tak wyglądał tamten teren. Mieszkaliśmy w namiotach wojskowych, odbywaliśmy intensywne szkolenia strzeleckie, oraz kilkudniowe marsze, uczyliśmy się sztuki walki w warunkach terenowych. Ponadto mieliśmy dużo wykładów o tematyce szczegółowej oraz ogólnowojskowej. Podczas drugiego roku studiów nadal odbywaliśmy szkolenie wojskowe, które zakończyło się zdawaniem egzaminów i przeniesieniem nas do rezerwy, co znaczyło, że nie groził nam już pobór do zasadniczej służby wojskowej.

Podczas odbywania studiów przyznano mi miejsce w internacie, a także stypendium, co zostało odnotowane w indeksie. Z zapisu tam znajdującego się wynika, że w okresie od 1 października 1960 r. do 30 czerwca 1961 r. otrzymywałem po 1560 zł miesięcznie, a od 1 września 1961 r. do 30 czerwca 1962 r. po 1860 zł.


Był to zapewne okres podejmowania ważnych decyzji życiowych?


Tak! Bez wątpienia taką decyzją było zawarcie związku małżeńskiego 24 lutego 1962 r. w Urzędzie Stanu Cywilnego w Olsztynie. Przyjęcie z tej okazji odbyło się w domu akademickim przy ul. Niepodległości 56. Na tym przyjęciu byli obecni zarówno wykładowcy, jak i studenci z wydziału. Było to pierwsze takie przyjęcie w historii Studium Nauczycielskiego.

W tym momencie zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie, za kilka miesięcy podejmiemy pracę zawodową. Ponieważ to jeszcze były czasy, gdy istniały niedobory w kadrach pedagogicznych, więc, przed ukończeniem studium, kuratorium w Olsztynie zaproponowało nam objęcie funkcji nauczycieli wychowania plastycznego i zajęć praktyczno-technicznych w pobliskim Szczytnie. Żona dostała skierowanie do Liceum Pedagogicznego, ja do Liceum Pedagogicznego dla Wychowawczyń Przedszkoli, gdzie mieliśmy się zgłosić w dniu 1 września 1962 r. Zanim jednak do tego doszło obroniliśmy prace dyplomowe z wiedzy o sztuce. Ja napisałem pracę o architekturze barokowej, a Danuta na temat architektury gotyckiej.

Po otrzymaniu dyplomów udaliśmy się na pobyt wakacyjny do Łomży, gdzie 16 sierpnia 1962 r. wzięliśmy ślub kościelny w katedrze łomżyńskiej. Przedtem pojechaliśmy do mojej rodzinnej wsi, gdzie przedstawiłem Dankę moim rodzicom i całej rodzinie. Na ślubie, z mojej rodziny, byli obecni tylko rodzice. Wesele, zgodnie z tradycją, było wystawne i huczne, do tańca przygrywała ludowa kapela. Przed weselem, razem z bratem żony — Antonim oraz jej ojcem Janem, wybraliśmy się na rozlewiska rzeki Narwi, aby przy użyciu sieci, nałowić trochę ryb, które tam pozostały w niewielkich oczkach po tym, jak wody Narwi latem cofnęły się do głównego koryta. Z łatwością nałowiliśmy ich bardzo dużo. Były sumy oraz szczupaki, co wzbogaciło i tak już bogate menu przyjęcia weselnego. Nie spodziewałem się, że nałowimy tak dużo dorodnych ryb. Świadczy to tym, że jeszcze wtedy środowisko naturalne było bardzo czyste i stąd ta obfitość.

Wakacje minęły bardzo szybko i 31 sierpnia stawiliśmy się w Szczytnie w wyznaczonych nam miejscach pracy. W pierwszych dniach pobytu mieszkaliśmy w jednym z pokoi internatu mojego liceum, aby po pewnym czasie przenieść się do małego mieszkania na poddaszu, które wynajęliśmy od rodziny, która była właścicielem poniemieckiego, jednorodzinnego domku. Dom ten znajdował się na obrzeżach miasta, w pobliżu milicyjnej szkoły oficerskiej. Do pracy mieliśmy około 2 km, a więc około 20 min. spaceru. Mieszkanie to składało się z jednego niedużego pokoju, korytarzyka i małej kuchni. Było ponadto bardzo zimne i zimą cierpieliśmy chłód z powodu niedogrzania spowodowanego niewydolnością pieca, który nie był od lat remontowany. Zdarzało się, że zimą, w kuchni, zamarzała nam woda w kranie. Gdy nie odnosiły skutku nasze interwencje u właściciela, na własną rękę rozebrałem ten piec, dokonałem jego oczyszczenia wewnątrz i stosownego remontu i w ten sposób odczuwalnie poprawiłem nasze bytowanie zimą. Niedogodnością w tym mieszkaniu było też korzystanie z łazienki i ubikacji wspólnie z właścicielami. Wobec takiej sytuacji postanowiłem domagać się od dyrektora liceum, aby zgodził się na wynajęcie mi jednego z mieszkań, które znajdowało się w internacie. Istotnym argumentem było to, że w tych warunkach nie można było mieszkać z dzieckiem, bo właśnie, 4 lipca 1964 r., w Szczytnie, urodziła się nasza córka — Beata, która tam, przez jakiś czas z nami właśnie mieszkała.

To mieszkanie, które z trudem uzyskaliśmy, było położone przy ul. Bieruta 2, w budynku internatu. Znajdowało się na parterze i składało się z dwóch pokoików, samodzielnej kuchni wygospodarowanej z korytarza i wspólnej łazienki z ubikacją, które dzieliliśmy ze starszą, samotną nauczycielką śpiewu. Mieszkanie to posiadało również duży balkon, na który bardzo lubiła wychodzić nasza córeczka i zaczepiać znajomych przechodniów swoim radosnym „Dzień dobry!” Praca zawodowa w Szczytnie układała mi się dobrze, ponieważ na samym początku zapracowałem ciężko na dobrą opinię. Włożyłem bardzo dużo pracy w zorganizowanie niemal od podstaw dwóch pracowni: plastycznej i technicznej, co spotkało się z uznaniem dyrekcji, grona pedagogicznego i wizytatora z kuratorium.

Podczas jednej z wizytacji, wizytatorka — Zofia Obrębska, wysoko oceniając moje podejście do pracy, zasugerowała, abym podjął natychmiast jakieś studia zaoczne, gdyż z biegiem czasu, w przypadku nieuzupełnienia wykształcenia, byłyby problemy z utrzymaniem się na tym stanowisku. Ponieważ posiadała informację, że Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, prowadzi nabór na studia historii sztuki, w systemie eksternistycznym, więc po krótkim zastanowieniu się, zgłosiłem swój akces i wkrótce potem pojechałem na egzamin wstępny, który pomyślnie zdałem i stałem się studentem. Podczas pierwszej i w zasadzie jedynej sesji roboczej, w październiku 1963 r., dowiedziałem się, że to są studia w pełni samodzielne, z minimalną ilością konsultacji. W praktyce, uczelnia ograniczała się jedynie do dostarczania wykazu egzaminów i egzaminatorów oraz obowiązkowych lektur do danych egzaminów. Reszta należała do studenta eksternisty. On musiał zadbać o sprowadzenie sobie lektur, o opanowanie samodzielne wymaganej wiedzy, a gdy byłby gotów do egzaminu, to najpierw musiał ustalić korespondencyjnie jego termin, po czym uiścić opłatę za egzamin i pokryć w pełni koszta podróży i pobytu w Poznaniu podczas zdawania. Prawda, że to proste? Z czasem okazało się, że te osoby, które razem ze mną zostały przyjęte, a pochodziły z Warmii lub Mazur, po roku, wycofały się gdyż, nie były w stanie temu sprostać. Były to więc studia, jak na zarobki początkującego nauczyciela niezmiernie kosztowne, wręcz elitarne, wymagające rozwiązania wielu kwestii. Pierwszą z nich była kwestia dostępności do literatury naukowej. Udało mi się ją rozwiązać dzięki istnieniu w Szczytnie dobrej Powiatowej Biblioteki Pedagogicznej, która szybko ściągała dla mnie wszystkie pozycje książkowe z bibliotek uniwersyteckich z całego kraju, nawet te, które były bardzo rzadkie i dostępne jedynie w czytelniach tychże bibliotek. Gdy rozwiązałem ten problem to zdecydowałem, że muszę te wszystkie lektury przyswoić według własnych możliwości, licząc bardziej na pamięć ad hoc, w tym wzrokową, a nie na notatki. W związku z tym nie streszczałem książek, a tylko czytałem i czytałem. Często wykorzystywałem więcej pozycji, aniżeli zalecała uczelnia. Na lekturę poświęcałem cały wolny czas, jaki miałem. Przerwy szkolne nie były dla mnie czasem odpoczynku, bo zawsze miałem ze sobą książkę i podczas tych przerw ją czytałem. Pierwszy egzamin zdawany u wykładowcy, którego nigdy nie widziałem, potwierdził słuszność obranej metody, bo zdałem go wyjątkowo dobrze. Aby zredukować koszta związane z długimi, uciążliwymi i kosztownymi podróżami do odległego Poznania, postanowiłem grupować egzaminy i podczas jednego pobytu zdawać dwa lub trzy egzaminy. Okazało się, że to był dobry pomysł, dający zamierzone rezultaty. Aby zaoszczędzić na wydatkach hotelowych, często obie podróże (tam i z powrotem) odbywałem nocą, drzemiąc w pociągu. Rzecz jasna byłem przez to niemiłosiernie zmęczony, ale dobre i bardzo dobre rezultaty dodawały mi sił.

Studia ukończyłem planowo, w ciągu pięciu lat z bardzo dobrym wynikiem, broniąc pracy magisterskiej, dotyczącej pewnej grupy portretów XVII-wiecznych, znajdujących się w zbiorach Muzeum Mazurskiego w Olsztynie. Podczas obrony tej pracy, w uznaniu jej jakości, Rada Wydziału Filozoficzno-Historycznego Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, zaproponowała mi otwarcie przewodu doktorskiego. Skorzystałem z tego natychmiast i na początku 1969 r. zbierałem już materiały do pracy doktorskiej na temat „Malarstwo na Warmii w XVIII wieku”.

Ponieważ magisterium uzyskałem w czerwcu 1968 r., to jak widać z tego, dałem sobie odpoczynek zaledwie półroczny. Zanim jednak do tego doszło, zmieniłem pracę i miejsce zamieszkania. Otóż, stało się to na propozycję dyrektora Muzeum Mazurskiego w Olsztynie, do którego doszła dobra opinia o moich kwalifikacjach. Miało to też związek z moją znajomością z mgr Kamilą Wróblewską, która poznała mnie z okazji sporządzania przez siebie recenzji z wystawy malarstwa w Muzeum Mazurskim w Szczytnie, gdzie w 1965 r. wystawiałem swoje obrazy, wspólnie z byłymi kolegami ze studium nauczycielskiego, tj. z Leonardem Serbintowiczem i Piotrem Paszkiewiczem. Ponieważ pracowała ona w muzeum olsztyńskim, więc zarekomendowała bliżej moją osobę na zwalniające się stanowisko. Jak z tego widać, znajdowałem też trochę czasu i na twórczość malarską, która cieszyła się uznaniem części moich kolegów — nauczycieli, a przede wszystkim uczennic, z których część podążała intensywnie, pod moim kierunkiem, w rozwijaniu swoich uzdolnień artystycznych i to z dobrym efektem.


Co było dalej?


Z dniem 1 lipca 1967 r., po niemal pięciu latach pracy w charakterze nauczyciela wychowania plastycznego i technicznego, zostałem mianowany starszym asystentem, p.o. kierownika Oddziału Muzeum Mazurskiego w Lidzbarku Warmińskim. Był to wyjątkowy okres w moim życiu, dający szansę na zaistnienie w szerszym wymiarze, co zresztą nastąpiło, a wyrazem tego były liczne artykuły prasowe, audycje radiowe i telewizyjne na temat mojej działalności zawodowej i społecznej, a także moje publikacje naukowe, zamieszczane w olsztyńskich periodykach naukowych. Z uwagi na rozległość tego tematu odsyłam do przeglądu odpowiednich materiałów znajdujących w moim prywatnym zbiorze. Być może, w pewnej przyszłości je opublikuję…

Obejmując kierownictwo Oddziału Muzeum Mazurskiego w Lidzbarku Warmińskim, który mieścił się w gotyckim zamku biskupów warmińskich, a więc w zabytku najwyższej klasy, zdałem sobie sprawę z pilnej potrzeby należytego wykreowania tego obiektu tak, aby przywrócić go do należytej świetności, tak z racji jego historycznego, jak i architektonicznego znaczenia. Do tej pory zamkiem administrował starszy pan, emerytowany pracownik techniczny banku, bez żadnego przygotowania merytorycznego do działalności muzealniczej. W związku z tym jego działalność, siłą rzeczy ograniczała się w zasadzie tylko do udostępniania zamku wycieczkom turystycznym i ogólnego nadzoru. Ekspozycje, jakie udostępniano były przygotowywane przez merytorycznych pracowników muzeum olsztyńskiego. Jedną, dużą wystawę złotnictwa artystycznego przygotowało, ze swoich zbiorów, Muzeum Narodowe z Warszawy. Brak należytego nadzoru przyczynił się do tego, że za administracji tegoż człowieka, dokonano włamania i ukradziono wiele cennych eksponatów z tej ekspozycji. Sprawa ta była szeroko relacjonowana i komentowana przez prasę krajową.

Moją działalność rozpocząłem, i to sensie dosłownym, od zorganizowania generalnego uprzątnięcia zamku i jego okolic. To wielkie porządkowanie zaczęło się od najwyższych kondygnacji (znalazła tu później swoje miejsce duża galeria malarstwa współczesnego), a skończyło się na piwnicach zamkowych. Trzeba podkreślić, że piwnice zamkowe były zawalone ogromnymi ilościami gruzu, który pochodził z XIX wieku. Niemcy, przeprowadzając remonty i adaptację pomieszczeń zamkowych, w tym i na potrzeby sierocińca, urządzili w pięknych gotyckich piwnicach skład odpadów poremontowych. Warstwa tego gruzu, w niektórych pomieszczeniach piwnicznych, sięgała nawet około 3 m grubości. Aby uporać się z taką masą odpadów, przez ponad rok, pracowało, średnio sześć osób każdego dnia, wydobywając gruz ręcznie lub przy pomocy łopat, a wynosząc wiadrami poza obręb zamku. Było to możliwe dzięki dobrej współpracy z ówczesnym przewodniczącym Rady Miejskiej Lidzbarka Warmińskiego, Mieczysławem Nałęczem, który to z funduszy miejskich, na mój wniosek, wygospodarował istotną kwotę. Ta dobra współpraca zaowocowała też i tym, że zrealizowaliśmy iluminację bryły zamku, co na owe czasy było sporą atrakcją. Wspólnie doprowadziliśmy też do gruntownego oczyszczenia i uporządkowania bezpośredniego sąsiedztwa zamku.

Chcę wspomnieć i o tym, że przez pierwszych 5—6 miesięcy pomieszczenia zamku, z konieczności, stanowiły również miejsce naszego zamieszkania, ponieważ oczekiwanie na obiecane, przez władze miasta mieszkanie trochę się przedłużyło. Najpierw mieszkaliśmy w pomieszczeniu biurowym, a potem w pięknej sali gotyckiej na parterze, z wejściem z dziedzińca, po prawej stronie. Było to możliwe dopiero zimą, gdy ruch turystyczny był niewielki. Sala ta zapewniała nam dobre warunki cieplne. Mieszkaliśmy wtedy wśród gablot, w których były umieszczone wspaniałe eksponaty współczesnego szkła artystycznego.

W momencie, gdy oddano blok do użytku, przeprowadziliśmy się do dwupokojowego mieszkania w centrum miasta, kilkaset metrów od zamku. Było to w styczniu 1968 r. Pół roku później, 6 lipca 1968 r. urodził się nasz syn, Andrzej — Marek. Bodajże w 1970 r., oceniając wysoko mój wkład w rozwój życia kulturalnego miasta, władze miejskie przyznały mi większe, trzypokojowe mieszkanie, również w nowym budownictwie. W tym mieszkaniu przebywaliśmy do końca naszego pobytu w Lidzbarku Warmińskim, tj. do jesieni 1973 r. Moja żona podczas pobytu w mieście biskupów warmińskich, była zatrudniona jako nauczycielka wychowania plastycznego i zajęć praktycznych w Szkole Podstawowej Nr 3.


Jakie zamiary przyświecały Panu w kierowaniu placówką muzealną?


Rozpoczynając pracę w zamku wyszedłem z założenia, że nie powinien on stanowić jakiejś, oddzielonej od społeczeństwa wyspy, zajmującej się tylko udostępnianiem swojego piękna i piękna ekspozycji dzieł sztuki dla turystów. Uważałem, że powinien to być żywy ośrodek życia społeczno-kulturalnego dla wszystkich obywateli tego miasta, a zwłaszcza dla inteligencji. Nawiązałem więc bezpośredni kontakt z tą inteligencją i zaprosiłem ją do codziennej, żywej współpracy, najpierw poprzez zorganizowanie kursów dla przewodników turystycznych w ramach Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego, a później do udziału w organizowanych tu koncertach symfonicznych, spotkaniach z pisarzami i poetami, filmowcami i ludźmi teatru. W tym zakresie współpracowałem z Zarządem Głównym Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego „Pojezierze”. Później, podczas wyborów, zostałem powołany na członka zarządu głównego tego stowarzyszenia.

Jednym słowem, oprócz prowadzenia działalności typowo muzealnej, zamek tętnił życiem, co zresztą było skrupulatnie odnotowywane przez media nie tylko olsztyńskie ale i centralne. Niestety, ten rozgłos nie odpowiadał niektórym przedstawicielom władz wojewódzkich i stopniowo zaczęły pojawiać się zarzuty o rzekome „reklamiarstwo”. Zaczęto też wpływać na moich bezpośrednich przełożonych, aby ci zaczęli ograniczać tę działalność w imię rzekomej troski o zabytek. Widząc co się dzieje, wspólnie z grupą zintegrowanych ze mną, młodych inteligentów lidzbarskich i przy współdziałaniu z lokalnymi władzami, które ciągle mnie popierały, podjąłem inicjatywę, mającą na celu rewitalizację i zagospodarowanie, na potrzeby działalności kulturalnej, tzw. podzamcza. I znowu trzeba było zacząć od zwyczajnego, gruntownego sprzątania zabytkowej baszty, jej odgruzowywania, odzyskiwania lokali z nią sąsiadujących, poprzez przenoszenie lokatorów do nowych mieszkań, udostępnianych im przez władze miejskie, a następnie podjęcie żmudnych prac projektowych i uzgodnieniowych, celem przeprowadzenia stosownych adaptacji i remontów.

W ten sposób, w ciągu niezbyt długiego czasu, doprowadziłem do powstania samodzielnej siedziby SSK „Pojezierze” oraz pięknej kawiarni, z oryginalnym, zabytkowym kominkiem i zapleczem do prowadzenia działalności kulturalnej. Działo się to dużym nakładem mojego czasu i bezpośrednim angażowaniem się w wykonywanie niezbędnych prac fizycznych o szerokim zakresie. Podczas pełnienia funkcji kierownika zamku nie zaniechałem także okazji do tego, aby włączyć również młodzież licealną do dzieła dbania o zabytki ziemi lidzbarskiej.

We współpracy z nauczycielami miejscowego liceum ogólnokształcącego, powołaliśmy drużynę społecznych opiekunów zabytków. Drużyna ta zaznajomiła się z historią Warmii, jej zabytkami, a szczególnie historią zabytków Lidzbarka Warmińskiego, a także brała udział w różnych pracach społecznych, związanych z porządkowaniem otoczenia tych zabytków i w akcji informacyjnej powiązanej z upowszechnianiem wiedzy historycznej o polskich tradycjach Warmii w środowisku młodzieżowym. Rzecz jasna, nie mogłem też zaniedbać prac związanych z pisaniem pracy doktorskiej. W tym celu organizowałem, często rowerem, dalekie wyjazdy na teren Warmii i wyposażony w aparat fotograficzny, dokumentowałem odnalezione obiekty malarstwa XVIII-wiecznego, tak ściennego, jak i sztalugowego. Najczęściej, znajdowały się one w licznych kościołach i kaplicach parafialnych. W ten sposób przyczyniłem się do ich pełnej inwentaryzacji. Następnym etapem były kwerendy archiwalne i studiowanie literatury naukowej oraz stopniowe szkicowanie dysertacji z uwzględnieniem wniosków, jakie sugerował mój promotor, z którym kontaktowałem się co kilka miesięcy. W ten sposób mój czas był wypełniony od rana do późnych godzin wieczornych.


Czy starczało Panu czasu na życie rodzinne?


Oczywiście, że tak! Gdy chodzi o moje dzieci, to córka — Beata, uczęszczała tu do przedszkola, położonego w pobliżu zamku i asystując jej w drodze do niego, zawsze starałem się zainteresować ją pięknem tej siedziby biskupów warmińskich. Po ukończeniu przedszkola, w 1971 r., rozpoczęła naukę w szkole podstawowej, w której nauczała jej matka. Tę naukę kontynuowała aż do 1973 r. Syn — Andrzej, rozpoczął jedynie tu naukę w przedszkolu. W tym samym, do którego uczęszczała córka. W 1973 r., jesienią, wyjechaliśmy do Warszawy.


Jak wyglądała na codzień Pana praca jako kierownika zamku?


Trzeba podkreślić, że moje obowiązki objąłem dwa lata po słynnej kradzieży, jaka miała miejsce w zamku. Chodzi o cenne obiekty sztuki złotniczej, jakie tu były wystawiane przez Muzeum Narodowe w Warszawie. Cała sprawa była bardzo głośna nie tylko w kraju, ale i za granicą. W 1965 r. muzeum w Lidzbarku dopiero zaczynało swoją powojenną działalność. Z okazji 600-lecia Lidzbarka Warmińskiego przygotowano jubileuszową wystawę. Jej trzon stanowiły wypożyczone z Muzeum Narodowego w Warszawie arcydzieła sakralnej sztuki złotniczej z XV i XVI w. Wystawę urządzono w najbardziej reprezentacyjnej sali zamku — Wielkim Refektarzu.

W nocy z 26 na 27 sierpnia 1965 r. dokonano włamania i kradzieży w zamku biskupów warmińskich. Do dnia dzisiejszego uważa się, że pod względem wartości skradzionych dzieł sztuki była to największa muzealna kradzież w Polsce. Skradziono 11 eksponatów o łącznej wartości ówczesnych 23 milionów zł!!!

Wielki Refektarz, w którym zgromadzone były najcenniejsze eksponaty jubileuszowej wystawy, położony jest we wschodniej części zamku. Obszerna, podłużna sala ma ponad 256 m². Okna sięgają 6 m wysokości. Krawędź okna od ziemi dzieli ponad 9-metrowe urwisko. W chmurną, deszczową noc 26 sierpnia 1965 r. pod murami zamku stanęło dwóch mężczyzn. Pierwszy z nich wcześniej kilkakrotnie odwiedzał wystawę. W czasie wizyt na zamku wykonał szkice ekspozycji, zaznaczając rozkład pomieszczeń i gablot z najcenniejszymi eksponatami. W przeddzień „skoku” po raz kolejny odwiedził zamek. Korzystając z nieuwagi personelu muzeum kombinerkami odsunął blokady okna. Od tej chwili na drodze przestępców stało tylko stare okno. Nocą, w czasie ulewnego deszczu, jeden ze złodziei wspiął się po piorunochronie. Trzymając się linki, odbił się nogami od muru i skoczył na parapet. Po chwili był już w sali. Z pięciu istniejących gablot otworzył dwie. Z pierwszej skradł cztery obiekty, z drugiej siedem. Wszystkie przedmioty zapakował do worka i rozpoczął odwrót. Łupy początkowo zostały ukryte w piwnicy. Następnego dnia, kiedy zrobiło się głośno o kradzieży, przestępcy zakopali worek z bezcenną zawartością w pobliskim lesie. Tej nocy z gablot skradziono m.in.: hiszpański krzyż procesyjny, pochodzący z pierwszych lat XVI w. (krzyż miał wysokość 117 cm i wykonany był ze srebra częściowo złoconego) o wadze blisko 7 kg; kielich mszalny bpa Marcina Kromera (kielich stanowił dar biskupa dla katedry fromborskiej i pochodził z 1568 r.); pacyfikał bpa Łukasza Watzenrode (wuja Mikołaja Kopernika), wykonany ze srebra złoconego z 1511 r.; kielich mszalny bpa Jana Konarskiego, wykonany ze srebra złoconego w Krakowie ok. 1520 r.; kielich mszalny, wykonany ze srebra złoconego we Wrocławiu ok. 1500 r.

Komenda Powiatowa Milicji Obywatelskiej zawiadomiona została o kradzieży 27 sierpnia 1965 r. przed południem. Ekipa dochodzeniowa pojawiła się przed zamkiem dość szybko. Po wstępnym oszacowaniu strat, podjęto decyzję o powołaniu specjalnej grupy dochodzeniowej. Na jej czele stanął funkcjonariusz Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej. Szalejąca nad miastem burza zmyła ślady, jakie pozostały na parapecie okiennym, murze i pod oknem refektarza. Ekipa śledcza długo nie mogła ustalić prawidłowej wersji zdarzeń. Na wszelki wypadek przeszukano wszystkie pomieszczenia zamkowe, sprawdzając czy nie pozostały w nich ślady intruzów. Przyjmowano różne warianty prawdopodobnych działań przestępców. Akcja milicji przybrała rozmiary ogólnopolskie.


Jak zakończyło się śledztwo w tej sprawie?


Zagadkę rozwikłano dopiero w 1968 r. i ustalono sprawców oraz odzyskano cenne przedmioty. Sprawcami kradzieży okazali się co najwyżej utalentowani amatorzy, a nie zawodowcy. Nikt z nich nie myślał o spieniężeniu łupów poza granicami Polski. W skradzionych przedmiotach widzieli jedynie cenny kruszec. Wartość artystyczna i historyczna skradzionych przedmiotów nie miała dla nich większego znaczenia. Całkowicie zawiodły istniejące zabezpieczenia. Ufność, że potężne mury zamkowe uchronią zgromadzone w nich skarby kultury narodowej, okazała się całkowicie nieuzasadniona. Prasa całe zdarzenie uznała za kompromitujące. W okresie kiedy miała miejsce kradzież, pieczę nad wypożyczonymi z Muzeum Narodowego w Warszawie eksponatami sprawowały pracownice muzeum zamkowego, starsze kobiety i to tylko w godzinach otwarcia muzeum od 8 do 16. Kradzież w Lidzbarku Warmińskim została uznana za niezwykłe zdarzenie i przeszła do historii pod mianem „największej powojennej kradzieży muzealnej”.

Wracając jednak do właściwej odpowiedzi na zadane wcześniej pytanie to muszę stwierdzić, że tak, jak każde muzeum, tak i muzeum zamkowe w Lidzbarku Warmińskim gromadzi i przechowuje zabytki. W tym przypadku dotyczyło to gromadzenia dzieł sztuki ze szczególnym uwzględnieniem sztuki dawnej regionu. Do moich obowiązków należała też naukowa inwentaryzacja tych zbiorów, dbanie o właściwe warunki ich przechowywania i udostępniania zwiedzającym poprzez wykonywanie ekspozycji tych dzieł. Dodam, że w tym czasie zamek pełnił też funkcję magazynu zabytków ruchomych dla swojej centrali, tj. dla ówczesnego Muzeum Mazurskiego w Olsztynie. Ponadto, jako jedyny pracownik merytoryczny prowadziłem badania naukowe nad poszczególnymi obiektami muzealnymi oraz dokonywałem publikowania wyników tych badań, zarówno w periodykach regionalnych, jak i w Biuletynie Historii Sztuki Polskiej Akademii Nauk. Oprócz tego wykonywałem opracowania popularno-naukowe z zakresu historii zamku oraz na temat przebiegu prac archeologicznych, jakie były prowadzone w piwnicach zamkowych. Ponadto spod mojej ręki wyszły opracowania popularyzujące działalność wystawienniczą i historię regionu. Muzeum zamkowe prowadziło też intensywną działalność kulturalną w szerokim zakresie dla mieszkańców Lidzbarka Warmińskiego, jak i regionu. Ta działalność była bardzo szeroko propagowana w ówczesnych mass-mediach. Zgromadziłem bardzo pokaźny zbiór wycinków prasowych z tego czasu, które poświadczają ten fakt.

Do moich obowiązków należała też opieka nad studentami Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu (Wydział Konserwacji Zabytków), którzy w tamtych latach pracowali nad odsłanianiem i konserwacją średniowiecznych malowideł na sklepieniach krużganków zamkowych. Nie wspominam tu o standardowej działalności administracyjnej, typowej dla kierownika oddziału muzeum oraz o organizowaniu zwiedzania tak grupowego, jak i indywidualnego czy nadzorowaniu personelu technicznego, który tym się zajmował. Należy zaznaczyć, że jest to obiekt bardzo duży i wymagał zorganizowania też dobrego zabezpieczenia przed kradzieżą i innymi zdarzeniami, które mogłyby doprowadzić do niszczenia obiektu i zgromadzonych tutaj dzieł sztuki. Jednym słowem, typowa, codzienna działalność administracyjna, pochłaniająca bardzo wiele czasu, sił i środków.


Jak to się mogło stać że w wyniku „afery freskowej” otrzymał Pan zakaz zatrudnienia na terenie całego województwa, a potem został Pan pracownikiem resortu spraw wewnętrznych i czy może Pan opowiedzieć o tej sprawie?


Tak! W 1969 r., w zasadzie na skutek szczególnego zbiegu okoliczności, stałem się autorem głośnego odkrycia XVIII-wiecznych malowideł ściennych w oranżerii biskupa warmińskiego i znanego polskiego poety — Ignacego Krasickiego w Lidzbarku Warmińskim. Jak później ustaliłem, freski zostały namalowane najpewniej przez Szymona Mańkowskiego, nadwornego malarza ostatniego króla polskiego — Stanisława Augusta Poniatowskiego, z którym biskup warmiński był niezwykle blisko zaprzyjaźniony. Sprawa tego odkrycia została szczegółowo opisana w artykułach red. Ewy Nowakowskiej i Andrzeja Brychta — znanego pisarza, które zamieścił tygodnik „Kierunki”, a także w szeregu innych pism i gazet.

Sprawa ta była też szeroko relacjonowana w TVP. Z różnym nasileniem artykuły te ukazywały się na przestrzeni lat 1969—1971. Niestety, pech chciał, że to odkrycie, w sensie negatywnym zaważyło też na moich dalszych losach, bowiem, niejako przy okazji, wykonane odkrywki, w sytuacji remontu, jaki miał być rozpoczęty na drugi dzień, wykazały, że malowidła te były w ogromnej partii zniszczone przy okazji ostatniego remontu z lat 1962—1963, na skutek zaniedbań Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Olsztynie. Następnie, aby ukryć ten fakt, z jego polecenia, zostały przykryte warstwą tynku, który nie trzymał się zbyt mocno podłoża i po upływie sześciu lat odpadał płatami, tak jakby chciał ujawnić te zniszczenia. Jak się okazało tym konserwatorem wtedy był ten sam człowiek, który, tę funkcję pełnił i w dniu zdemaskowania tegoż faktu. Tym człowiekiem był mgr Lucjan Czubiel, z ramienia swej funkcji sprawujący również pośrednio nadzór nad muzeami.

Ponieważ prasa wskazywała na te zniszczenia, a ja pośrednio ujawniłem ten fakt, więc stałem się obiektem jego działań mających na celu usunięcie mnie z zajmowanego stanowiska. W tym celu zaangażował moich przełożonych z olsztyńskiego muzeum, Wydział Kultury Wojewódzkiej Rady Narodowej, władze partyjne wojewódzkiego a także i powiatowego szczebla oraz Ministerstwo Kultury i Sztuki.

Oranżeria biskupia w Lidzbarku Warmińskim. Fragment malowidła na ścianie wschodniej sali głównej. Stan na dzień 3.10.2013 r.

W rezultacie, mimo, że broniły mnie gremialnie środki masowego przekazu, a także mimo zaangażowania po mojej stronie prof. dr. Stanisława Lorentza, dyrektora Muzeum Narodowego w Warszawie i innych znanych osób (pisarz Jerzy Piechowski z Warszawy, historyk sztuki Juliusz Ross z Krakowa) musiałem odejść z zajmowanego stanowiska w poczuciu prześladowania, szykan oraz gróźb, że nie dostanę żadnej pracy na terenie województwa olsztyńskiego, a tym bardziej na terenie Lidzbarka Warmińskiego. I rzeczywiście otrzymałem rodzaj „wilczego biletu”, bo gdziekolwiek pytałem o możliwość zatrudnienia, to dawano mi do zrozumienia, że jest to niemożliwe z uwagi na konflikt z władzami. Szczególnie aktywnie zaangażował się w zwalczanie mojej osoby Wydział Propagandy Komitetu Wojewódzkiego PZPR, na czele z sekretarzem Michałem Atłasem i Komitetu Powiatowego PZPR w Lidzbarku Warmińskim z sekretarzem propagandy Czesławem Kisłym. Doszło do tego, gdy już wyczerpałem starania o zatrudnienie mnie w charakterze nauczyciela, pracownika kulturalno-oświatowego czy w ogóle pracownika umysłowego i zwróciłem się do mojego przyjaciela — Bolesława Gizy, dyrektora przedsiębiorstwa budowlanego, aby mnie zatrudnił w charakterze robotnika, to wprost powiedział, że sekretarz Kisły mu tego zabronił pod groźbą zwolnienia jego samego, gdy mi pójdzie na rękę. Oznaczało to, że władze olsztyńskie podjęły decyzję o pozbyciu się mnie z ich terenu.


Czy swoje zaangażowanie w ratowanie fresków lidzbarskich ocenia Pan dzisiaj jako działanie słuszne?


Odpowiem jak najkrócej. Czasem spotykam na swojej drodze mądrych i dobrych ludzi, którzy mają szerszą perspektywę widzenia spraw ludzkich. To wielka satysfakcja, że po 44 latach od odkrycia (nie utożsamiać tylko tego z odsłonięciem) fresków w oranżerii bpa Ignacego Krasickiego, a po 42 latach od wygnania mnie stamtąd, zostałem przywrócony temu pięknemu miastu.

Oranżeria biskupia w Lidzbarku Warmińskim. Fragment malowidła na ścianie zachodniej sali głównej. Stan na dzień 3.10.2013 r.

Dzisiaj powiem, że wtedy tak mocno przeżyłem to wyganianie mnie stamtąd, że byłem bliski decyzji, aby spłonąć na dziedzińcu warmińskiego Zamku. Ale udało się to jakoś wybić sobie z głowy. A może to nie tylko przypadek ale rzeczywiste zrządzenie losu?


Jak wyglądają teraz sprawy związane ze stanem tego zabytku?


Z informacji, jakie docierają do mnie z Lidzbarka Warmińskiego wynika, że prace renowacyjne przy oranżerii dobiegły końca wiosną 2015 r. I teraz będzie można ostatecznie ocenić wynik prac konserwatorskich przy malowidłach, które odkryłem w 1969 r., a więc prawie pół wieku temu. Jak ten czas leci?


Z przekazów medialnych wynika że ta kwestia jest problematyczna. Co Pan o tym myśli?


Nie jestem pewien że wszystko ułoży się najlepiej. Zależy od jakości prac konserwatorskich, jakim zostały poddane malowidła. Prace w tym zakresie zostały już zakończone wiele miesięcy temu, a Warmińsko-Mazurski Konserwator Zabytków w Olsztynie z jakichś względów te prace odebrał znacznie później. Udało mi się zobaczyć kilka zdjęć amatorskich tychże malowideł po konserwacji i odnoszę wrażenie, że zaistniała nadmierna ingerencja konserwatorska o charakterze rekonstrukcyjnym, która zapewne bardzo utrudni badania porównawcze. Być może więc zaszła kolejna przesłanka do stwierdzenia, że nigdy nie uda się ustalić z oczekiwanym stopniem prawdopodobieństwa autorów malowideł lub szkoły malarskiej. Ale poczekajmy z tym do momentu otwarcia obiektu wiosną 2015 r. i wtedy powstanie okazja do porównania in vivo mojej dokumentacji fotograficznej z października 2013 r. z tym, co zobaczymy po oddaniu obiektu do użytku. Niestety, jak dotąd, mimo moich starań, nie udostępnia się mi dokumentacji fotograficznej stanu malowideł po konserwacji, co nasila moje podejrzenia, że poszło coś nie tak. Tym bardziej, że w ostatniej chwili, gdy już zwątpiłem w możliwość uzyskania fotografii od konserwatorów, nadeszła optymistyczna wiadomość. Oto Pan mgr Jacek Drążkowski, nauczyciel informatyki i astronom z Lidzbarka Warmińskiego, znany szeroko popularyzator wiedzy astronomicznej, zgodził mi się pomóc i wykonał wspaniałe zdjęcia. Rzecz jasna za zgodą inwestora, czyli Burmistrza Lidzbarka Warmińskiego. Za to bardzo serdecznie Mu dziękuję. I to jest ta puenta optymistyczna. W swoim życiu widziałem wiele obiektów malarstwa ściennego najwyższej klasy, w tym i w Watykanie. Jednak zważywszy na to, że znajdujemy się tu, a nie gdzie indziej, trzeba będzie trochę inną miarą oceniać to, co widzimy w oranżerii lidzbarskiej. Tym bardziej, że prace konserwatorskie wykonał zespół młodych ludzi. Odpowiednio wykształconych, ale ze stosunkowo niewielkim doświadczeniem. Nie czas i miejsce, aby tutaj rozstrząsać zawiłe problemy dotyczące sposobu i zakresu ingerencji konserwatorskiej w substancję historyczną malowideł i problemy, jakie z tym się łączą oraz jakie wynikają z tego wnioski. Godzi się jednak wskazać, że praktyka ogłaszania przetargów na tego rodzaju prace nie może być dobrym wyjściem, bo preferuje powierzanie prac temu, kto zaproponował niższy koszt ich wykonania. A to, z natury rzeczy może sprzyjać temu, że ich jakość nie zawsze musi odpowiadać najwyższym kryterium, jakiego wymaga się przy konserwacji i renowacji dzieła sztuki z odległej epoki. Przy okazji, ten kto obejrzy nawet ich zdjęcia to stwierdzi, jak wielkie straty poniosła kultura polska na skutek błędów konserwatorskich popełnionych w ubiegłym wieku. Widać teraz tym bardziej ogromne powierzchnie pozbawione malowideł. A jednocześnie można sobie wyobrazić co straciliśmy, bowiem ocalone fragmenty są niewielkie. Unia Europejska sfinansowała renowację oranżerii kwotą ponad czterech milionów złotych, co stanowi 85 proc. kosztów inwestycji. I oto nadszedł czas także społecznej weryfikacji, czy te pieniądze zostały wydane z pożytkiem dla zabytku. Najlepiej to ocenią turyści przybywający do tego uroczego miasteczka a także sami mieszkańcy Lidzbarka Warmińskiego.

Z mojej perspektywy, z perspektywy człowieka, który w młodości dokonał odkrycia tych malowideł 47 lat temu, ocena ta nie jest już teraz pozytywna, mimo, że z wiekiem oceny ludzkie łagodnieją i człowiek stara się podchodzić do wielu spraw z większym dystansem. Myślę, że Pan dołączy kilka uzyskanych zdjęć do naszej publikacji i Czytelnicy sami wyrobią w tej kwestii własne zdanie. Myślę też, że zachęcą one ich do odwiedzenia ogrodowego pałacyku biskupa warmińskiego — Ignacego Krasickiego, którego duch cały czas unosi się nad Lidzbarkiem Warmińskim. A ja, jeśli mi los pozwoli, zajmę się opracowaniem tego tematu, ufając, że na tej drodze nie napotkam już żadnych przeszkód pozanaukowych.

Teraz pomyślałem sobie, że gdybym był spokojnym człowiekiem w 1969 roku i nie odkrył malowideł oranżeryjnych, to pewnie Lidzbark Warmiński nie dostałby tych 4 250 000 zł z Unii Europejskiej, a oranżeria powoli niszczałaby sobie, tak jak to było do niedawna. I dziwię się, że nikt tam tego nie uświadamia sobie. A niektórzy się boczą, włącznie z konserwatorką, której pracownia konserwatorska dostała zlecenie na prace, których kosztorys opiewa na około 1 000 000 złotych. Pośrednio, w wyniku mojej niesfornej postawy sprzed prawie pół wieku. Ale ja tym ludziom o tym nie będę przypominać. Mam nadzieję, że z czasem, ktoś na to wpadnie.


Jaki pożytek dla mieszkańców tego uroczego miasteczka będzie miała oranżeria?


Po renowacji Oranżeria została podzielona na dwie części. Trzy pomieszczenia zostaną przeznaczone na cele turystyczne i wydarzenia związane z kulturą. Będą więc tam eksponowane przedmioty muzealne związane ze znanymi mieszkańcami miasta, dzieła sztuki, w tym współczesnej. W największej sali stanął biały fortepian. Będzie to miejsce kameralnych koncertów. Wszystko w kolorystyce związanej z epoką najsławniejszego gospodarza pałacu letniego — bpa Ignacego Krasickiego.

Warto przypomnieć, że w miejscu, gdzie stoi dzisiaj oranżeria, rozciągały się ogrody biskupie. Na ich terenie powstawały pawilony i pałacyki, które w okresie najazdu szwedzkiego zostały doszczętnie zniszczone. Odbudował je biskup Teodor Potocki. Jednym z pałaców była oranżeria, którą rozbudował w 1770 r. bp Ignacy Krasicki.


Rozumiem że Pana nazwisko, będzie jakoś związane z tym obiektem…


Na to wygląda. Zawsze jest tak, że nazwisko odkrywcy umieszcza się w opracowaniach naukowych dotyczących danego obiektu. Szkoda jednak, że od czasu tego głośnego odkrycia, do momentu podjęcia prac renowacyjnych musiało minąć niemal pół wieku. Jak Panu już mówiłem, po obejrzeniu, na miejscu, stanu zachowania malowideł w Oranżerii, moja pierwotna radość z wiadomości o tym, że trwają prace renowacyjne przemieniła się w smutek. Oto okazuje się, że moja ofiara z lat 1969—1971 i późniejsza z całego życia, nie przyniosła tego, czego oczekiwałem, bo uratowałem przed dalszym zniszczeniem, w roku 1969, jedynie niewielkie relikty tychże malowideł, bo, jak teraz widać naocznie, w latach 1961/62 zniszczono je w 95 proc., a człowiek, który tego dokonał nosi dumnie ordery nadane mu przez władze państwowe za zasługi na polu ratowania zabytków.

Jak Pan widzi jest także i druga klamra spinająca przeszłość i teraźniejszość. Jest nią fatum, które polega na tym, że wówczas ratowałem dzieło sztuki powstałe dzięki mecenatowi biskupów warmińskich i zostałem za to brutalnie pozbawiony pracy z inspiracji tego urzędnika. Później los sprawił, że miałem swój istotny wkład w dzieło normalizacji stosunków państwo — Kościół i we wznowienie stosunków dyplomatycznych między Polską i Watykanem, a zostałem pozbawiony części emerytury i padłem ofiarą okrutnych pomówień ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego. Przez 6 lat walczyłem z tymi jego pomówieniami i nie uzyskałem żadnej satysfakcji z jego strony, bo wymiar sprawiedliwości tak działał jak działał i każdemu wiadomo o co tu chodzi. Może nie jest do końca tak, jak Pan twierdzi, że mój powrót do Lidzbarka Warmińskiego jest jakąś optymistyczną puentą?


A może jednak trzeba spojrzeć optymistycznie na tę historię?


Czasami rzeczywiście jest i tak, że to, co wydaje się nieprawdopodobnym, staje się realnym. Zyskałem tam wielu nowych znajomych, a nawet przyjaciół. Ludzie, w gruncie rzeczy tęsknią za jakąś prawdą, jakąś sprawiedliwością i nawet gdy dotyczy to innych, to chcą się o to otrzeć. W tym przypadku elementem tego teatrum (w dobrym tego słowa znaczeniu) jest dzieło architektury z jego malowidłami, które mocno oddziaływuje na wrażliwych ludzi. Ja niemal przed pół wiekiem złożyłem ofiarę, aby obronić te malowidła przed całkowitym zniszczeniem i teraz przyszedł ten moment, że ci wrażliwi ludzie, być może, chcą swoim życzliwym stosunkiem do mnie, dać wyraz swojej pamięci o tym fakcie. Późniejsza moja przeszłość jak się okazało nie tylko, że nie stanowi przeszkody w tym zakresie, ale w swoisty i pozytywny sposób ożywia zainteresowanie mną.

Lidzbark Warmiński jest pięknym miejscem na ziemi i warto tam teraz przybyć, bo wiele zyskał dzięki burmistrzowi i marszałkowi (pochodzą obaj z Lidzbarka). Przedzamcze jest znakomitym hotelem najwyższej klasy z oryginalnymi wnętrzami w pałacu bpa Adama Grabowskiego. Nota bene, jest to hotel bardzo drogi (za nocleg trzeba zapłacić ponad 700 zł), ale warto, jeśli kogoś na to stać. Zamek, którym do niedawna kierował mój znajomy, jest też szczególnie warty polecenia.


Czy odwiedził Pan Lidzbark Warmiński po niemal pół wieku od odkrycia fresków?


Tak! Po kilkudziesięciu latach od odkrycia. Przede wszystkim była to podróż do minionego czasu. Do najpiękniejszego czasu w moim życiu. Stanąłem oko w oko z fragmentem malowidła, które odkryłem (sensie naukowym) i odsłoniłem (w sensie fizycznym), a także przed ogromnymi połaciami ścian, z których strącono tynk z malowidłami i dowiedziałem się, że ów człowiek, który zadecydował o ich strąceniu, przez całe lata chodził w glorii zasłużonego człowieka dla ochrony zabytków w regionie. Co więcej, doczekał się bardzo wysokich odznaczeń państwowych po 1990 r. Ma teraz ponad 84 lata i pewnie myśli, że nic złego nie zrobił. To, że jednocześnie mnie wytrącił z tamtej orbity mojego życia, pewnie nie stanowiło i nie stanowi dla niego jakiegokolwiek problemu. A przecież jest absolwentem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, owej uczelni, której rektorem był ogromnie sławny i wielki człowiek o. Mieczysław Krąpiec. Widać, że w kwestiach etycznych ta uczelnia nie uformowała go należycie.

Byłem zdumiony, że pamięć o mnie była tam obecna. Ówczesny burmistrz, lek. med. (chirurg) Artur Wajs, jest w wieku mojego syna, a jego zastępca podobnie młody. Przyjęli mnie bez jakiejkolwiek rezerwy, mimo, że poradziłem, aby najpierw poczytali o mnie w internecie. I rzeczywiście przeczytali to, co tam jest, rzecz jasna nie w całości, bo to niemożliwe, gdyż jest tego zbyt dużo. Burmistrz (z PO) powiedział mi, że jestem człowiekiem wrażliwym, nie tylko z racji wykształcenia, ale i z zaangażowania, które tu jest znane i wierzy, że taki człowiek niczego złego nie mógł zrobić.

Co więcej, wieść, że tu jestem szybko rozniosła się po miasteczku i gdy byliśmy razem na spacerze, ludzie jakoś wiedzieli o tym i podchodzili do nas i byli wobec mnie serdeczni. Ci, co mają profile na facebook-u zaprosili mnie do grona swoich znajomych. Ustaliliśmy, że podtrzymujemy dalsze kontakty i będę nadal ich konsultantem w materii nie tylko dotyczącej oranżerii, ale także i lidzbarskiego zamku. Warto, aby tam Pan pojechał i zobaczył to piękne miejsce i wiele zrealizowanych inicjatyw przez burmistrza, młodego i pełnego zapału człowieka. Poza tym znakomicie zorientowanego w kwestiach politycznych kraju i regionu. Smutne było to, że obecne prace renowacyjne odsłoniły ogrom zniszczeń z lat 1961/62. Około 95 proc. polichromii spadło z odkuwanym bezmyślnie tynkiem, z oczywistej i udowodnionej winy butnego urzędnika państwowego. Muszę to wszystko jakoś uporządkować, bo wrażenia są nadal bardzo świeże i intensywne. Czułem się tam normalnie, traktowany jak człowiek, który zapisał się w historii tego miasta i nikt mi nie dał odczuć, że moja późniejsza przeszłość, w takim traktowaniu mnie im przeszkadza. To dobry znak dla przyszłej współpracy dla dobra tej pięknej krainy, jaką jest Warmia.


Czy miał Pan możliwość prowadzenia rozmów z najsłynniejszym lidzbarczaninem prof. Zbigniewem Mikołejko?


Tak! Należał on do niewielkiej grupy uczniów miejscowego liceum ogólnokształcącego, którzy bardzo mocno interesowali się historią lidzbarskiego zamku. Zanim objąłem stanowisko kierownika muzeum, nie byli to uczniowie mile widziani przez poprzedniego administratora i wręcz odganiani, gdy widział on ich kręcących się w pobliżu zamku. Obawiał się, że coś uszkodzą, nabroją i będą z tego same kłopoty. Do tych chłopców ja podszedłem zupełnie inaczej i nawiązałem z nimi ścisły kontakt. Mówiłem im o historii Warmii, Lidzbarka Warmińskiego i samego zamku. Z czasem zainteresowałem ich tym, aby pomogli w porządkowaniu terenu przyzamkowego i w odgruzowywaniu piwnic zamkowych. Niektórzy z nich, po ukończeniu kursów dla przewodników turystycznych, organizowanych przeze mnie, oprowadzali turystów po obiekcie. Wśród nich wyróżniał się szczególnie Zbigniew Mikołejko, u którego dostrzegłem pasję naukową. Nic dziwnego, że potem zrobił wybitną karierę naukową jako filozof religii. Mogą więc powiedzieć, że był moim „uczniem” zamkowym. Nie pamiętam, czy w gronie tych chłopców odwiedzających zamek był Bogdan Borusewicz, lidzbarczanin, do niedawna Marszałek Senatu RP. Może, jak przeczyta ten wywiad, to potwierdzi to lub temu zaprzeczy. Z pamięci, z czasem ulatuje wiele zdarzeń i dobrze byłoby je odtworzyć po latach.

W strukturach Służby Bezpieczeństwa — pierwszy okres warszawski

Rezydent polskiego wywiadu w Watykanie

Jak wyglądały Pana przygotowania do pracy operacyjnej i dyplomatycznej w Watykanie?


Byłem szkolony indywidualne. Niech mnie Pan zwolni od odpowiedzi na to pytanie w szczegółach. Tylu zasłużonych oficerów wywiadu już o tym pisało, że wiele osób już zna „sztuczki szpiegowskie” na pamięć i być może je nawet stosuje i w swoim życiu prywatnym? Mnie ten temat po prostu nuży. To trochę wyglądałoby tak, jak opowieść malarza o stosowanych przez siebie technikach malarskich, bez pokazywania namalowanych obrazów. Ja wolę opowiadać o swoim dziele. Jak Pan widzi, znowu wróciliśmy do malowania?!


Kiedy Pan został skierowany do pracy poza granicami Polski?


Otóż, w 1975 r., gen. Konrad Straszewski zalecił mi pilną, indywidualną naukę języka włoskiego, informując, że zostałem wytypowany do wyjazdu do Włoch, celem podjęcia pracy w Ambasadzie PRL w Rzymie, aby bliżej rozpoznać działalność Stolicy Apostolskiej. Stało się to pilną koniecznością, bo po nawiązaniu stałych roboczych kontaktów między PRL i Watykanem, w 1974 r., realnym stał się nie tylko proces normalizacji stosunków między państwem a Kościołem, ale także wznowienie pełnych stosunków dyplomatycznych z Watykanem.

Dodał, że wyjazd miałby nastąpić w perspektywie roku czasu i dlatego mam się zająć, przede wszystkim, nauką języka włoskiego. W międzyczasie podjęto działania organizacyjne mające za cel stworzenie praktycznych ram tego wyjazdu. W rozmowach z dyrektorem Departamentu I (wywiad) okazało się, że wywiad niechętnie widzi ten projekt, uzasadniając to tym, że osoba wyjeżdżająca musi posiadać przeszkolenie wywiadowcze, zdać egzamin państwowy z języka, a przede wszystkim musi mieć przyznany etat dewizowy, w ramach MSZ, z przeznaczeniem dla Departamentu I MSW. Zaczęto od tego, że na prośbę gen. Konrada Straszewskiego, sekretarz Komitetu Centralnego PZPR, Stanisław Kania, rozpoczął bardzo intensywne starania u premiera w kwestii wygospodarowania dewiz na zorganizowanie etatu w Ambasadzie PRL w Rzymie. Sprawa ta ciągnęła się bardzo długo.

Ostatecznie została załatwiona bodajże w 1978 r. W związku z tym, można już było rozpocząć moje szkolenie wywiadowcze w trybie indywidualnym. Rozpoczęło się ono wiosną 1978 r. i trwało do jesieni tegoż roku. Główny nacisk położono na gruntowne przeszkolenie mnie w zakresie prowadzenia kontrobserwacji, w powiązaniu z nauką organizowania tzw. tras sprawdzeniowych. Chodziło o to, abym był w stanie nie tylko wykryć prowadzoną za mną obserwację kontrwywiadu włoskiego, ale również dokonać „wyjścia” spod takiej obserwacji celem wykonania zadania wywiadowczego.

Przeszkolenie to zakończyło się wielokrotnymi testami, w ramach faktycznych obserwacji, prowadzonych za mną przez Biuro „B” MSW. Moim zadaniem było stwierdzenie, czy w danym dniu prowadzono za mną obserwację, a jeśli tak, to miałem ustalić użyte do tego środki techniczne i opisać rysopisy wywiadowców. Jak się później okazało, testy te wypadły dla mnie pozytywnie i to zadecydowało o tym, że Departament I MSW nie stawiał już oporów, aby mnie przyjąć na swój stan etatowy.

Po zdanym pomyślnie egzaminie państwowym z języka włoskiego, już jesienią 1978 roku rozpocząłem praktykę w Departamencie IV MSZ, na stanowisku eksperta ds. watykańskich. Miałem tam swoje biurko i zajmowałem się zadaniowaniem i koordynowaniem działalności na tym odcinku, naszego przedstawiciela przy Watykanie, według reguł i standardów przyjętych w tym ministerstwie.

Na bieżąco też śledziłem informacje napływające z Rzymu oraz brałem udział w rozmowach z delegacjami watykańskimi, przyjmowanymi w Polsce. Szczególnie dobrze wspominam rozmowy z delegacją, na której czele stał abp Agostino Casaroli, później kardynał i Sekretarz Stanu Stolicy Apostolskiej. Miała ona miejsce wczesną wiosną 1979 r. Wtedy to, na wydanym przyjęciu z tej okazji, poznałem Stanisława Kanię. Brałem też udział w przygotowywaniu pierwszej wizyty w Polsce, Jana Pawła II, w 1979 r., doradzając osobiście wiceministrowi spraw zagranicznych — Józefowi Czyrkowi.

Rozmowy w MSZ z delegacją Stolicy Apostolskiej pod przewodnictwem abpa Agostino Casarolie`go, 1979 r.

Praktyka ta trwała do końca lipca 1979 r., a więc do czasu mojego wyjazdu do Włoch, gdzie miałem objąć stanowisko II sekretarza ambasady, członka Zespołu ds. Stałych Roboczych Kontaktów Między Rządem PRL i Stolicą Apostolską. Przedtem, rzecz jasna, MSZ, drogą dyplomatycznych konsultacji, uzyskało dla mnie stosowną akredytację, zarówno watykańską, jak i włoską.

Przed wyjazdem nie udzielono mi jakiejkolwiek instrukcji ze strony Departamentu I MSW. Jedynie gen. Konrad Straszewski, żegnając się ze mną, powiedział mi, że powinienem pamiętać o tym, że najwyższe władze państwowe dążą do tego, aby doprowadzić do pełnej normalizacji stosunków państwo — Kościół i do wznowienia pełnych stosunków dyplomatycznych z Watykanem. Podkreślił, że dotychczasowe informacje, jakich dostarcza wywiad są niedostateczne, mało aktualne i nie pozwalają na wypracowanie ostatecznego i wyważonego stanowiska w tych kwestiach. Odebrałem to jako wyraźną wskazówkę, że moja działalność ma służyć sprawom, o których mówił przed chwilą, a w żadnym przypadku nie może zaszkodzić procesom normalizacyjnym, tak na linii państwo — Kościół, jak i Polska — Watykan. Dodał też, że tam, gdzie będzie po temu okazja, należy przeciwstawiać się klimatowi ewentualnej nieufności polskiego duchowieństwa, przebywającego w Rzymie, w związku z toczącymi się rozmowami rządu polskiego z kurią rzymską. Problem ten, krótko po wyborze papieżem Polaka, przestał być aktualny, ze zrozumiałych przyczyn.

Pożegnanie abp A. Casarolie`go, 1979 r.

To była moja ostatnia merytoryczna rozmowa z gen. Konradem Straszewskim. Od tej pory, po objęciu misji w Rzymie, nie miałem już żadnych służbowych kontaktów z Departamentem IVMSW, gdyż z natury rzeczy nie byłoby to możliwe i zgodne z regułami pracy wywiadowczej. Nie miałem też bezpośredniego kontaktu, nawet podczas pobytów wakacyjnych w Polsce, z Centralą, czyli z Departamentem I MSW.


Kiedy nastąpił wyjazd do Rzymu?


Podróż do Rzymu odbyłem na przełomie lipca i sierpnia 1979 r. Wyruszyłem tam własnym samochodem marki fiat 126p. O dziwo, nie sprawił mi zawodu i poprzez Czechosłowację i Austrię, pokonując trudne wówczas odcinki alpejskie przybyłem do Rzymu o jeden dzień wcześniej niż zaplanowałem.

Audiencja dla dyplomatów akredytowanych przy Stolicy Apostolskiej; żony dyplomatów, styczeń 1980 r.

W pierwszych dniach, po podjęciu pracy, skontaktował się ze mną Szef Rezydentury Wywiadu, radca ambasady — Fabian Dmowski, później dyrektor Departamentu I MSW, i podczas krótkiego spaceru (do baru, na kawę) omówił krótko zasady i metody naszych kontaktów. Jednocześnie polecił mi, aby pierwsze miesiące poświęcić na dobre wejście w moje obowiązki dyplomatyczne i na wywiadowcze rozpoznanie „terenu”, zaaklimatyzowanie się, a dopiero po tym okresie podjęcie, a raczej zorganizowanie, kontaktów informacyjnych, przydatnych wywiadowi. Zdawałem sobie sprawę, że to nie jest łatwy problem, tym bardziej, że moja wiedza na temat Watykanu miała raczej charakter książkowy i bazowała na wiedzy historyka sztuki, ze specjalizacją w zakresie sztuki sakralnej. Departament IV, pozbawiony dopływu dobrych informacji z wywiadu, praktycznie nie orientował się w tym, jak wyglądały struktury watykańskie ani czym się zajmowały.


Czy był Pan tam z rodziną?


Tak! Byłem tam z całą moją rodziną. Żona nawet pracowała jakiś czas w Wydziale Konsularnym Ambasady, a dzieci chodziły do miejscowych szkół włoskich. Szybko nauczyły się języka i dobrze radziły sobie z opanowaniem nauki. Równolegle uczęszczały do polskiej szkoły, która działała w Ambasadzie, jako punkt konsultacyjny. Wielu pracowników dyplomatycznych było nauczycielami tej szkółki.


Czym się Pan interesował?


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 58.49
drukowana A5
Kolorowa
za 84.45