E-book
14.7
drukowana A5
65.5
Wywiad i podstęp w dawnej sztuce wojennej

Bezpłatny fragment - Wywiad i podstęp w dawnej sztuce wojennej

Tom II Średniowiecze


Objętość:
364 str.
ISBN:
978-83-8245-534-2
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 65.5

I coś innego jeszcze wyjawię waszej roztropności,

[a mianowicie] że nie po to podjąłem tę pracę, aby

rzekomo wynosić się ponad innych czy też aby zalecać

siebie jako wymowniejszego w słowach, lecz by unikać

próżnowania i zachować wprawę w dyktowaniu, oraz

by za darmo nie jeść chleba polskiego.

Anonim tzw. Gall,
Kronika polska

Bizancjum. Wschodnie Cesarstwo Rzymskie

[…] godność królewska jest bardzo dobrym

całunem pogrzebowym…

cesarzowa Teodora

Królowa miast, ή βασιλίς πόλις, Cesarski Gród lub Bizancjum — tak nazywali swoją stolicę ówcześni pisarze i historycy. Mieszkańcy mówili po prostu Miasto — Poli. Miasto o pięciu nazwach: Lygos, Byzantion, Antonia, Konstantynopolis, Istambul.

Cesarz Konstantyn nie tylko przeniósł stolicę z Rzymu do Konstantynopola, ale i za jego czasów cesarstwo rzymskie stało się w pełni monarchią absolutną. Cesarz sprawował władzę za pomocą zaufanej rady — consistorium. Jego główny sekretarz — quaestor sacri palatia — mógł występować w imieniu cesarza. Jedno z najwyższych stanowisk wojskowych zajmował dowódca straży pałacowej, kuropalata. Do jego obowiązków należało między innymi wprowadzanie przed oblicze cesarza ważnych osobistości.

Wyżsi urzędnicy posiadali stopnie wojskowe i byli zorganizowani na wzór wojskowy. Urzędnicy wykonawczy to tak zwani agentes in rebus — „działający w rzeczach”. Sprawy mogły być różne, ale na pewno związane z bezpieczeństwem państwa. Podlegali oni pod magister officiorum, który będąc niejako odpowiednikiem dzisiejszego premiera, zarządzał resortem protokołu, kierował polityką zagraniczną i policją polityczną oraz schola agentium in rebus. Sprawował także dowództwo nad gwardią pałacową. Natomiast pieczę nad dworem miał praepositus sacri cubiculi. Urzędnikami, których właściwie należałoby nazwać agentami tajnej policji, byli tak zwani „ciekawscy” — curiosa.


Gdy na zachodzie Europy na gruzach Imperium Romanum wyrastały nowe państwa, Bizancjum zmagało się z najazdami ludów szukających swojego miejsca do osiedlenia się lub dawało odpór rabunkowym atakom. Wśród tych ludów nie zabrakło i Słowian. Posłuchajmy, co odpowiedzieli Bajanowi, władcy awarskiemu, gdy ten zażądał od wodzów słowiańskich pustoszących Grecję pod koniec VI wieku, aby poddali się władzy awarskiej i zaczęli płacić trybut. Daurentios w imieniu wodzów słowiańskich odpowiedział:


[…] jeszcze się taki nie urodził i nie pojawił pod słońcem,

aby potrafił ujarzmić naszą potęgę; myśmy przywykli

do tego, aby panować nad cudzymi ziemiami, a nie,

by kto inny nad naszą; i tego jesteśmy pewni, póki

istnieje wojna i miecze.


Dumne i mocne to słowa, z których przebija siła i pewność, ale tacy byli wojownicy ruszający w świat. I jak to w życiu bywa, trafiali się również pośród nich tacy, którzy współpracowali z Bizancjum, a właściwie z jego przedstawicielami. Urzędnikami, oficerami wojska lub agentami wywiadu. Powody współpracy były banalne i stare jak świat — władza, chciwość, chęć zemsty.

Wiosną 596 roku wybuchł kolejny konflikt spowodowany wieścią o łupieżczej wyprawie słowiańskiego wodza Ardagasta. Przeciwko niemu ruszył Priskos, dowodzący jazdą, i Gentzona, dowódca piechoty. Przekroczyli Dunaj i wtargnęli do siedziby Słowian. Zadali im ciężkie straty i zdobyli okazałe łupy. W czasie jednego z rekonesansów do oficera bizantyjskiego Aleksandra zgłosił się pewien Gepida, który prawdopodobnie był chrześcijaninem słowiańskiego pochodzenia. On to przedstawił plan niespodziewanego ataku na Musokiosa, nazywanego przez pobratymców słowiańskich królem — rex. Priskos przystał na plan z radością i wysłał zbiega do wodza Słowian. Ten po przybyciu do Musokiosa poprosił go o łodzie, aby za ich pomocą uratować niedobitków z wojska Ardagasta. Gepida otrzymał sto pięćdziesiąt łódek zrobionych z jednego pnia drzewa i popłynął do ujścia rzeki Paspirios, będącej najpewniej północnym dopływem Dunaju.

Nocą Gepida w tajemnicy przybył do obozu Priskosa, który rozłożył się z wojskiem w umówionym wcześniej miejscu. Otrzymał od Priskosa dwustu ciężkozbrojnych pod dowództwem Aleksandra, którzy podeszli do nieprzyjaciela i zalegli w zasadzce. O trzeciej straży (tj. pomiędzy godziną 24.00 a 3.00) Gepida powtórnie wyszedł z obozu, aby Rzymian bliżej podprowadzić do wroga. Następnie wrócił do obozu i w stosownej chwili zaśpiewał awarską piosenkę, która była hasłem do ataku dla ukrytych żołnierzy Aleksandra. Śpiący wojowie nie mieli szans stawić odpowiedniego oporu i zostali wyrżnięci. Priskos, powiadomiony przez gońca o wydarzeniach, szybkim marszem z trzema tysiącami wybranego żołnierza przybył na miejsce. Obsadził łódki i przeprawiwszy się na drugi brzeg rzeki, ruszył w kierunku obozowiska Musokiosa. Rzymianom sprzyjało szczęście, pijany po stypie Musokios nie stawiał oporu, a jego wojacy wpadli w popłoch. Rzeź trwała całą noc i została przerwana dopiero na rozkaz wodza.

Kilkanaście lat wcześniej, latem 550 roku, wojsko Słowian w sile około 3000 wojowników przekroczyło Dunaj i, nie napotykając oporu, rzekę Hebrus (obecnie Marica). Podzielili się na dwa ugrupowania i chociaż osłabieni podziałem i odrębnie zaatakowani przez dowódców rzymskich w Illirii oraz w Tracji, odnieśli nad Rzymianami zwycięstwo.

Naprzeciw jednej z grupy najeźdźców wyruszył z twierdzy Tzurulon, pod dowództwem Asbadema, doborowy konny oddział gwardii cesarskiej, zwany candidati, wyróżniający się białymi tunikami. Był to oddział znakomicie wyszkolony i liczny, ale i tak nie podołał w walce Słowianom. Został rozbity i w większości wycięty w czasie ucieczki. Sam Asbadem wyniósł z bitewnego zamętu cało głowę, jednak później został spalony po uprzednim zdarciu pasów skóry z pleców.

Po rozbiciu gwardzistów Słowianie podeszli pod miasto Toperos (obecnie Paradesion w Grecji). Część wojska słowiańskiego ukryła się w pobliżu miasta, wykorzystując ukształtowanie terenu. Inna w małej grupie zbliżyła się do wschodniej bramy w markowanym ataku. Straż miejska na widok nielicznego wroga dokonała wypadu. Słowianie, pozorując ucieczkę, odciągnęli od miasta żołnierzy. Wtedy za plecami ścigających Rzymian pojawili się dotychczas ukryci Słowianie. Wzięci w dwa ognie Rzymianie nie podołali obronie i zostali w pień wycięci.

Miasto pozbawione żołnierzy przez pewien czas skutecznie odpierało ataki wroga. Ale silny ostrzał zmusił obrońców do opuszczenia blanków, co umożliwiło wdarcie się nieprzyjaciela na mury. Zginęło 15 000 mężczyzn, a kobiety i dzieci zostały uprowadzone. Wziętych do niewoli zabijano w sposób później stosowany przez Vlada III Palownika, zwanego też Draculą — Vlad Tepes lub Vlad Drǎculea, hospodara wołowskiego z XV wieku


[…] mocno mocowali w ziemi ostro zakończone

pale i z wielką siłą nadziewali na nie nieszczęśników,

wbijając je między pośladki i wpychając aż do

wnętrzności.


Inne sposoby uśmiercania jeńców były nie mniej okrutne. Do czterech kołków wbitych w ziemię przywiązywano ofiarę za ręce i nogi, po czym bito ją pałkami po głowie, aż do śmierci. Tych, których nie zabierano ze sobą, zamykano z bydłem w chatach, które podpalano.

Granice Imperium Romanum co rusz wybuchały łunami pożarów. Zmęczone Cesarstwo z każdym dziesięcioleciem co raz trudniej odpierało ataki barbarzyńców. Jednym z cesarzy, którzy czynili to z powodzeniem, był Julian, samodzielnie panujący jako Imperator Caesar Flavius Claudius Iulianus Augustus w całym imperium po śmierci cesarza Konstancjusza II, która nastąpiła w listopadzie 361 roku. W Mowie na cześć Juliana Libianos napisał, że:


[…] spróbuję tedy spełnić swój obowiązek wobec władcy i przyjaciela.


Przypomnijmy więc z jego mowy parę zdań charakteryzujących cesarza Juliana jako wodza:


Odtąd jak potok wezbrany pędził, łamiąc ciągle wszelkie

przeszkody; wyprzedzał w zajęciu mostów, zjawiał się

przed śpiącym nieprzyjacielem, zmuszał wrogów do zwrócenia

oczu w inną stronę, a sam zachodził im od tyłu, kazał

spodziewać się innych rzeczy, a podejmował inne.


Toczył z powodzeniem wojny z plemionami germańskimi. Zginął śmiercią żołnierza w czasie wyprawy przeciw Persom w kwietniu 363, kiedy to armia rzymska wkroczyła na ziemie perskie. Gdy oddziały maszerowały przez równiny nawadniane kanałami, Persowie pozwolili, żeby woda zalała cały teren. Żołnierze z wielkim trudem pokonali wodną, pełną błota przeszkodę. Po ciężkim oblężeniu zdobyli miasto Maozamalcha, które zostało zrównane z ziemią. Armia rzymska ruszyła w górę Tygrysu z zamiarem rozprawienia się z głównymi siłami nieprzyjaciela. W czasie marszu kolumna wojsk rzymskich była atakowana od czoła i z tyłu. Cesarz stanął w pierwszym szeregu walczących i krzykiem zachęcał do wytrwania. Szeregi wroga zaczęły się chwiać i wolno ustępować pola, gdy niespodziewanie z nieznanego kierunku rzucona dzida przebiła żebra i głęboko utkwiła w wątrobie Juliana. Żołnierze, dając wyraz gniewu i żądzy zemsty, z furią walczyli. Dopiero nadchodząca noc przerwała krwawe zapasy. Po obydwóch stronach straty były ogromne. Późną nocą cesarz zmarł.

Bizancjum zagrażali nie tylko Słowianie czy plemiona germańskie, ale również królestwo perskie, które kontynuowało dawną niechęć pomiędzy Wschodem a Zachodem, zapoczątkowaną wojnami persko-greckimi w V wieku p.n.e.

W 530 roku z rozkazu króla perskiego Kabadesa w odległości trzech dni drogi od miasta Teodozjopola został rozbity obóz wojskowy na terenach Persarmenii, to jest na części Armenii zajętej w 387 roku przez Persów.

Dowódcą wojsk w Bizancjum był wówczas Sittas — magister utriusque militiae praesentalis. Wojskiem stacjonującym w Armenii rzymskiej dowodził Dorotheus. Kiedy dowództwo rzymskie otrzymało wiadomość o obozie w Persarmenii i przygotowaniach armii perskiej do ataku, postanowiło zdobyć informacje o całości sił nieprzyjacielskich. W tym celu do obozu wroga wysłano dwóch gwardzistów z misją szpiegowską. Agenci wykonali powierzone im zadanie, ale w drodze powrotnej natknęli się na oddział Hunów. Jeden z wywiadowców imieniem Dagaris został schwytany przez Hunów i wzięty do niewoli. Więcej szczęścia miał drugi wywiadowca, któremu udało się ujść nieprzyjacielowi i cało powrócić do swoich. Otrzymane wiadomości pozwoliły podjąć decyzję o zaatakowaniu przeciwnika. Niespodziewany atak na wroga wywołał popłoch w całym nieprzyjacielskim wojsku, które całkowicie porzuciło myśl nie tylko o ataku, ale nawet o stawieniu jakiegoś oporu. Zwycięstwo Rzymian nie zakończyło jednak wojny. Wkrótce potem nowa armia perska prowadzona przez jednego z ważniejszych wodzów perskich w VI wieku, Mermeroesa (Mir-Miroe) weszła na ziemie rzymskie i rozbiła obóz pod miastem Satala. Z powodu liczebnej przewagi wroga główny dowódca rzymski Sittas z tysiącem żołnierzy ukrył się za jednym z wzgórz otaczających miasto. Natomiast Dorotheusowi polecił z resztą wojska schronić się za murami miasta.

Kiedy wojska perskie zamierzały otoczyć miasto, zobaczyły zmierzające w ich kierunku oddziały Sittasa, a że to była pora letnia 530 roku, maszerujące wojska wzniosły wielkie tumany kurzu. Persowie uznali, że Rzymian jest więcej, niż faktycznie było. Porzucili więc zamiar oblężenia miasta i w pośpiechu przegrupowali wojsko, skupiając się na niewielkiej przestrzeni.

Był to błąd, gdyż w ten sposób niwelowali niejako swą liczebną przewagę. Na cofające się oddziały perskie spod murów miasta uderzył Sittas, podzieliwszy swe siły na dwa ugrupowania. Rozgorzała walka wręcz, do której dołączyli żołnierze z miasta. Dzięki temu Persowie zostali wzięci w dwa ognie i zaczęli ustępować. Wszyscy walczyli konno, więc ataki następowały raz z jednej, raz z drugiej strony. Wtedy dowódca szwadronu jazdy Trak, Florencjusz zaszarżował w centrum nieprzyjaciela. Wydarł sztandar wodza i zniżywszy go jak najbardziej ku ziemi, ruszył ku swoim. I chociaż odważny czyn Florencjusz okupił życiem, to zniknięcie z oczu żołnierzy sztandaru wzbudziło w szeregach perskich wielki niepokój. Wycofali się do obozu i więcej nie podejmowali żadnych działań, a następnego dnia wycofali się na własne ziemie.

Przykłady położenia na szali własnego życia, by odnieść zwycięstwo lub zginąć w imię honoru, znajdujemy na kartach historii niejednokrotnie. I za każdym razem należy pochylić czoło nad takim męstwem żołnierza.

Jaudas, przywódca Maurów numidyjskich, zdobył władzę, mordując swego teścia Mefaniasza. W 535 roku najechał i splądrował Numidię, biorąc licznych jeńców. W forcie Centuriach pełnił straż Althias, który postanowił odbić z rąk nieprzyjaciela chociaż część jeńców. Na czele oddziału liczącego 70 Hunów, którzy byli pod jego dowództwem, wyruszył z fortu. Wobec licznego wroga nie mógł przyjąć bezpośredniej walki. Zamierzał więc w dogodnym miejscu zastawić pułapkę. Wybór padł na wielkie źródło wody leżące w bardzo wąskim miejscu. Był przekonany, że spragniony nieprzyjaciel przybędzie do niego, gdyż na płaskiej równinie nie było innego. Plan wydawał się szalony, biorąc pod uwagę dysproporcję sił, ale Althias od niego nie odstąpił i obsadził swymi ludźmi źródło. Wkrótce nadciągnął nieprzyjaciel. Zmęczony upałem i dręczony pragnieniem biegiem rzucił się do wody, ale wnet dostrzegł, że dostęp do źródła jest kontrolowany przez wroga. Nawiązano rozmowy, w których postanowiono, że Jaudas odda jedną trzecią łupów, pod warunkiem że wszyscy Maurowie ugaszą pragnienie.

Althias nie zgodził się, lecz uznał, że należy walczyć o łupy i pojedynek pomiędzy nimi to rozstrzygnie. Przegrana Althiasa zapewniała Maurom dostęp do wody, a ci, widząc jego szczupłą i raczej drobną budowę ciała, z zadowoleniem przyjęli warunki pojedynku. Pewnie podobnie myślał Jaudas, który był dobrze zbudowany i jednym z najbardziej wojowniczych Maurów. Obydwaj walczyli konno i kiedy się zbliżyli do siebie, Jaudas jako pierwszy rzucił oszczepem, który niespodziewanie przechwycił prawą ręką Althias, co wprawiło w osłupienie przeciwnika i pozostałych wojowników. Następnie Althias napiął lewą ręką łuk, gdyż był oburęczny. Wypuszczona strzała zabiła konia Jaudasa. Natychmiast podprowadzono mu następnego wierzchowca i gdy tylko na niego wskoczył, od razu zawrócił i uciekł, pociągając za sobą całe swoje wojsko. W taki sposób przemyślność, męstwo i umiejętność władania orężem pomogły odbić jeńców, wszystkie łupy i przynieść Althiasowi sławę w całej Libii.

Podobną umiejętnością przechwytywania rzucanych oszczepów wykazali się żołnierze cezara Juliana w walce z plemionami germańskimi, które wdarły się do Galii w 357 roku. W czasie bitwy cesarscy żołnierze pełni spokoju wychwytywali wrogie oszczepy, czym wywołali przerażenie w nieprzyjacielskich szeregach.

Cennym sprzymierzeńcem Persów w walce z Rzymianami został Alamundaras, który zaoferował swoje usługi Kabadesowi. Alamundaras był władcą Saracenów — plemion arabskich. Zmienił on kierunek uderzenia na ziemie leżące za Eufratem i przyległe do Syrii. Opierał się na danych dostarczanych mu przez szpiegów, którzy mówili, że jest to kraj otwarty, pozbawiony dobrze ufortyfikowanych miast i bez silnych garnizonów wojskowych.

Alamundaras, posiadając tytuł króla, rządził wszystkimi Saracenami zamieszkałymi ziemię królestwa perskiego. Stąd wynikała liczebność i mobilność jego wojsk. Żaden dowódca rzymski ani przywódca Saracenów, których zwano fylarchami, sprzymierzony z Rzymianami nie był w stanie przeciwstawić się Alamundarasowi.

Wyprawa perska w 359 roku, prowadzona przez Króla królów (per. Saansaan), Sapora II, Grumbatesa, króla Chitonów oraz króla Albanów, była śledzona przez wywiad rzymski, którego rozpoznanie pozwoliło opracować plan obrony. Jednak niedbalstwo, a właściwie głupota dowódców dwóch oddziałów konnych liczących razem 700 jeźdźców, którzy przybyli z Iliryku do Mezopotamii na pomoc, zaprzepaściły możliwość skutecznej obrony. Za dnia pełnili oni straż na szlakach wiodących przez Eufrat. Wieczorem, z obawy przed nocnym atakiem lub zasadzką, opuszczali posterunki.

Zauważyli to natychmiast Persowie i wykorzystali. Przeszli niepostrzeżenie na drugą stronę rzeki licznym oddziałem pod dowództwem Tamsapora i Nohodaresa i zapadli w ukryciu pośród wzgórz w pobliżu Amidy. Rankiem, skoro świt wojska ruszyły i wywiązała się walka. Sytuacja dla Rzymian nie przedstawiała się korzystnie, co obrazowo opisał Marcellinus:


Jak to zwykle się dzieje w rozpaczliwej sytuacji,

nie było wiadomo, komu można i należy zabiec

drogę. Pod naporem ograniczającej nas zewsząd

niezmierzonej masy wojska, wszyscy rozproszyliśmy

się tak, jak komu zdało się najstosowniej.


Wielu Rzymian zepchniętych w kierunku rzeki ugrzęzło w płytkiej wodzie, inni obciążeni zbroją utonęli. Część znalazła schronienie w górach, pozostali szukali ratunku w ucieczce lub za murami Amidy, która wkrótce była oblegana przez armię perską. Pomimo gęstych straży udawało się zwiadowcom rzymskim przedostać do oblężonego miasta.

W pierwszej połowie VI wieku cesarstwo wschodniorzymskie rozpoczęło walki z Gotami o odzyskanie Italii. Ale nim do tego doszło, Rzymianie znacznie wcześniej potykali się zbrojnie z plemionami germańskimi. Jedna z takich bitew, która miała prawdopodobnie miejsce w pobliżu ujścia Dunaju w 386 roku, została poprzedzona ciekawą kombinacją operacyjną. Promotus, dowodzący legionami stojącymi nad brzegiem rzeki, zablokował Grotyngom (synonim Ostrogotów) przeprawę przez rzekę. Nie ograniczył się jednak tylko do działań defensywnych, lecz postanowił wykorzystać sytuację i wciągnąć w pułapkę nieprzyjaciela. Wybrał kilku najbardziej zaufanych ludzi znających język wroga i wysłał ich do niego z tajnym zadaniem. Polegało ono na przekazaniu wodzom Grotyngów, że w obozie rzymskim planowana jest zdrada i jeżeli chcą, by Promotus wpadł im w ręce, to powinni wyłożyć znaczną sumę pieniędzy.

Zgodnie z przyjętą legendą i dla jej uwiarygodnienia wysłannicy nie ustępowali w pomniejszaniu kwoty za rzekomą zdradę. W końcu ustalono jej wysokość i pozostałe warunki przedsięwzięcia. Wywiadowcy o powziętych ustaleniach poinformowali Promotusa, że z nastaniem nocy nieprzyjaciel rozpocznie najlepszymi oddziałami przeprawę łodziami. Po zaatakowaniu śpiących żołnierzy rzymskich w drugim rzucie zostaną przeprawieni pozostali wojownicy i na samym końcu młodzież jeszcze niezdolna do walki.

Promotus swoje statki ustawił rufami do siebie w trzech szeregach, które rozmieścił na jak największej długości rzeki. Noc była bezksiężycowa, kiedy łodzie wypełnione wojownikami ruszyły w kierunku drugiego brzegu. Naprzeciw nich wypłynęły silnie obsadzone okręty Rzymian.

Łodzie wydrążone z jednego pnia drzewa nie mogły się oprzeć atakowi okrętów rzymskich. Wojownicy obciążeni orężem tonęli. Łodzie, które uniknęły ataku, zostały zniszczone przez statki ustawione w linię wzdłuż brzegu. Ci, którzy jakimś cudem dotarli do brzegu, padali od mieczy piechoty. Po rozgromieniu najlepszych oddziałów wroga nastąpił kontratak. W ręce Rzymian wpadły łupy i liczni jeńcy. Sam Promotus padł później ofiarą rozgrywek dworskich. W czasie podróży do Tracji został zabity w zasadzce przez barbarzyńskich najemników.

Równie dużą zręcznością operacyjną wykazał się Maksymus, który powrócił do służby wojskowej i otrzymał od Gracjana dowództwo wojsk w Brytanii, w której obwołał się cesarzem wiosną 383 roku. Przeprawił się do Galii i stanął z wojskiem pod Lutecją, naprzeciw armii cesarza Gracjana. Sytuacja nie sprzyjała Gracjanowi, którego powoli opuszczały różne oddziały. Przerażony, że zostanie osamotniony, na czele kilkuosobowego oddziału porzucił obóz w ucieczce. O zakończeniu żywota przez cesarza różnie mówią relacje. Jedna, że wpadł w ręce pościgu w Lugdunum, druga, że został zabity przez jednego z wyższych oficerów. Pewne jest to, że cesarz Gracjan zginął 25 sierpnia 383 roku.

Magnus Maksymus, samozwańczy cesarz uznał, że powinien wziąć pod opiekę małoletniego Walentyniana II, w imieniu którego rządziła jego matka Justyna, kobieta mądra i energiczna. Kiedy jednak z początkiem 387 roku barbarzyńcy zagrozili Panonii, do obozu Maksymusa przybył Domninus z propozycją zawarcia pokoju oraz otrzymania posiłków wojskowych. Maksymus przystał na złożone propozycje. Obdarował posłańca i przydzielił mu część wojska jako posiłki Walentyniana. Kiedy w drogę powrotną wyruszył Domninus, w ślad za nim z resztą wojska podążył Maksymus. W ten sposób nieświadomy Domninus torował mu drogę do Italii. Wzdłuż trasy marszruty Maksymus wysłał straże, które miały dopilnować, aby żadna wiadomość o tym nie dotarła do Domninusa. Po przejściu gór Maksymus szybkim marszem ruszył do Akwilei, w której przebywał Walentynian. Młodociany władca zaskoczony nagłym pojawieniem się uzurpatora z wojskiem wpadł w panikę. Pospiesznie razem z rodziną wsiadł na okręt i odpłynął do Tesalonik.

Z uwagi na powstałą sytuację cesarz Teodozjusz wszczął kroki zaczepne przeciwko Maksymusowi, który doznał kilku porażek w bitwach pod Siskją i Poetovio. Postanowił zatem zaniechać dalszej walki i powierzyć swój los wspaniałomyślności cesarza. Spotkała go jednak sroga niespodzianka, którą jednak powinien przewidzieć. Został zabity przez żołnierzy 28 sierpnia 388 roku.

W czasie jednej z pierwszych potyczek w Dalmacji, do której wtargnęli Goci w pobliżu Solony, zginął Maurycjusz, który z niewielkimi siłami wyruszył na zwiady. Gdy nieszczęsna wieść o jego śmierci dotarła do jego ojca Mundusa, ten wiedziony zemstą natychmiast ruszył na wroga. Rozgorzała zacięta bitwa, w której zwycięstwo odnieśli Rzymianie, ale niestety okupili je kolejną śmiercią dowódcy, gdyż w pościgu za nieprzyjacielem padł Mundus.

Prokopiusz nazwał bitwę „kadmejskim zwycięstwem”, bo chociaż Rzymianie zwyciężyli, to zginął ich dowódca. Wtedy także Rzymianie przypomnieli sobie prorocze słowa Sybilli:

Africa capta Mundus cum nato peribit.


Miało to oznaczać, że po zdobyciu Afryki zginie świat razem z potomkiem. Ale bitwa z 536 roku, w której zginęli dwaj dowódcy — ojciec i syn, rzuciła nowe światło na wieszcze słowa przepowiedni. Mundus po łacinie oznacza „świat”, jednak w tym przypadku było to imię. Zginął więc „świat” — ojciec i jego potomek — Maurycjusz. W taki sposób przepowiednia sprzed stuleci znalazła swoje rozwiązanie.

Myślę, że dobrym mottem do opowiedzenia wojny gockiej są słowa Belizariusza wypowiedziane na odprawie oficerów. Ich merytoryczna wartość świetnie się wpisuje w przemyślenia wielkich strategów starożytności i oddaje chwałę wielkiemu wodzowi.


Wojny nie zwykło się wygrywać dzięki bezmyślnemu

pośpiechowi, lecz zawsze dzięki dobremu planowaniu

i dalekowzroczności w ocenie momentów decydujących,

gdy nadarzają się dogodne okazje.


A skoro już mówimy o Belizariuszu, warto dla przypomnienia przytoczyć parę słów charakteryzujących wodza wschodniorzymskiego. Tak oto pisał o nim Prokopiusz z Cezarei, jego sympatyk, co nie umniejsza wagi jego słów.


Do tego wszystkiego był człowiekiem niezwykle bystrym

i nawet w trudnej sytuacji potrafił znaleźć najlepsze rozwiązanie.

W niebezpieczeństwach wojny łączył ze sobą odwagę

z ostrożnością, wielką śmiałość z rozwagą.

W działaniach przeciwko wrogom postępował zawsze stosownie

do potrzeb: albo szybko, albo celowo zwlekając. Ponadto

w sytuacjach krytycznych okazywał optymizm i nie ulegał panice,

w sytuacjach pomyślnych nie wpadał w pychę ani zbytek;

nikt nigdy nie widział pijanego Belizariusza.


W 489 roku Goci nad rzeką Isonzo odnieśli zwycięstwo nad wojskami Odoakra, który musiał szukać schronienia za murami Werony. W rok później kolejne zwycięstwo Teodoryka w sojuszu z królem Wizygotów, Alarykiem II, zmusiła Odoakra do zawarcia porozumienia, na mocy którego współrządzącym Italią został Teodoryk. W kilka lat później w marcu 493 roku w czasie uczty Teodoryk własnoręcznie zabił Odoakra. Nie był on pierwszym ani ostatnim monarchą, który nie lubił dzielić się władzą. W roku 497 otrzymał z Konstantynopola ornat królewski. Nastał Pax Gothica, ale to nie znaczy, że władcy Bizancjum pogodzili się z utratą wpływów w Italii. Przeciwnie, ich skrytą myślą polityczną było pozbycie się uzurpatora, za jakiego uważali króla Gotów, Teodoryka Wielkiego. Jego śmierć w 526 roku otworzyła nowy rozdział w dziejach Gotów.

Do walki o schedę po królu przystąpili kandydaci reprezentujący dwie różne orientacje polityczne: probizantyjską na czele z córką Teodoryka i zarazem regentką młodego Atalaryka, Amalasuntą, oraz „narodowo-gocką”. Wewnętrzny konflikt, w wyniku którego została zamordowana Amalasunta, zaowocował interwencją cesarza Justyniana zwanego później Wielkim. Na czele wojsk interwencyjnych stanął Belizariusz, który miał przeciwko sobie Gotów pod władzą Witigesa.

Jak to na wojnie bywa, obydwie strony chwytały się różnych sposobów, by szale zwycięstwa przechylić na swoją stronę. Gocki wódz Witiges wobec skutecznej obrony Rzymu spróbował zdobyć miasto podstępem. Przekupił dwóch rzymskich żołnierzy, którzy mieszkali koło sanktuarium Apostoła Piotra. Ich zadaniem było udać się o zmroku z bukłakiem wina do strażników pilnujących pewnego odcinka murów od strony Tybru. Napój podawany strażnikom w kielichu mieli zaprawić środkiem nasennym, który dostali od Witigesa. Gdy już wszystko było gotowe do akcji, jeden z przekupionych żołnierzy z własnej woli udał się do Belizariusza i wszystko mu ujawnił, wskazał również drugiego uczestnika spisku. Ten pojmany na torturach wszystko wyznał. Obcięto mu nos i uszy i tak okaleczony został wysłany na ośle do obozu wroga. Goci zrozumieli, że ich plan został ujawniony i nie mają szansy tym razem na zdobycie miasta.

Z braku możliwości technicznych lub z powodu innych utrudnień, które udaremniały wzięcie miasta, pozostawało tak szczelnie je opasać, aby odciąć obrońcom jakiekolwiek dostawy zaopatrzenia.

Człowiek bez jedzenia wytrzyma około trzech tygodni, powoli tracąc zdolność bojową. Natomiast brak wody powoduje, że już po tygodniu praktycznie nie jest zdolny do życia. Dlatego chętnie sięgano przy oblężeniu po te sposoby — odciąć załogę miasta i jej mieszkańców od żywności, a jeszcze lepiej od wody. Z braku właśnie wody mieszkańcy Urbinum poddali miasto Belizariuszowi. Podczas oblężenia Mediolanu z niedostatku pożywienia ludność jadła psy, szczury i inne zwierzęta, których w normalnych warunkach nigdy by nie tknęła.

Jedną z metod walki było uniemożliwienie zdobycia żywności przez idące wojska nieprzyjacielskie. Na trasie ich marszu niszczono wszystko, co by mogło im pomóc. Niestety, taktyka spalonej ziemi po odejściu wroga często była przyczyną głodu miejscowej ludności, która na czas nie zdążyła zebrać zboża i paszy. I też z tego powodu w czasie wojny z głodu cierpieli nie tylko oblężeni, ale również okoliczna ludność. Obraz nędzy wywołanej głodem opisał Prokopiusz słowami:


Wraz z dalszym pogorszeniem się stanu ich zdrowia

ciała traciły wszelką wilgoć, a całkowicie wyschnięta

skóra podobna była do wygarbowanej, wyglądając

jakby przyrosła im do kości.

Siny kolor zmieniał się następnie w czarny i ludzie

wyglądali jak całkowicie wypalone pochodnie.

Na ich twarzach cały czas wyrażało się zdumienie,

podczas gdy we wzroku zawsze czaiło się jakieś szaleństwo.

Jedni umierali z braku jedzenia, inni zaś także z przesytu.

Kiedy bowiem zgasło całe naturalne wewnętrzne ciepło,

jeśli ktoś ich nakarmił do syta, a nie powoli jak

nowonarodzone dzieci, nie mogli już wówczas przetrawić

pożywienia i dużo szybciej umierali.


Straszny obraz, który niósł jeszcze okrutniejsze sceny:


Niektórzy, zmuszeni przez głód, zjadali ludzi.

Podobno dwie kobiety w jakiejś wsi położonej

w głębi lądu powyżej Arminum, zjadły 17 mężczyzn.


Równie dramatycznych przeżyć doświadczyli mieszkańcy Placencji, którym skończyły się zapasy żywności:


[…] zmuszeni przez głód, zaczęli jeść zakazane

pożywienie: mianowicie zjadali siebie nawzajem.


Nie lepiej działo się w oblężonym Rzymie. Jedzono wszystko, co nadawało się do zaspokojenia głodu, nie gardzono zdechłymi zwierzętami czy nawet własnymi odchodami.

Po odwołaniu Belizariusza do Bizancjum losy wojny z Gotami toczyły się ze zmiennym szczęściem, co wielce niepokoiło cesarza Justyniana II. Dlatego w roku 544 Belizariusz z rozkazu cesarskiego powrócił do Italii, ale niestety w niższej randze jako comes sacri stabuli.

Za przeciwnika miał nowego władcę Gotów, Totilę. Był to zdolny dowódca, który na wieść o przybyciu Belizariusza postanowił wybadać, jakimi siłami może on dysponować. Wykoncypował więc plan tyleż śmiały, co przebiegły, którego nie powstydziłaby się niejedna tęga głowa stratega. W tym samym czasie dowódcą garnizonu w Genui był siostrzeniec Jana, niejaki Bonus. Totila, podszywając się pod niego, napisał list do Belizariusza, w którym prosił go o jak najszybszą pomoc. Następnie wybrał pięciu ludzi o bystrym i dociekliwym umyśle, wręczył im sfingowany list i polecił udać się do obozu Belizariusza. Tam, udając wysłanników Bonusa, mieli za zadanie rozpatrzeć się dokładnie w sile i wielkości wojsk wodza rzymskiego. Po przybyciu na miejsce zostali życzliwie przyjęci przez samego Belizariusza. Kiedy wódz zaznajomił się z treścią listu, polecił oznajmić Bonusowi, że rychło ruszy i przybędzie do niego z całą swoją potęgą. Odprawieni posłowie powrócili do Totili, przekazując mu dokładne wieści o sile wojsk przeciwnika.

W czasie kiedy fałszywi posłańcy przebywali w obozie Belizariusza, kilku mieszkańców miasta Tibur skłóciło się z załogą złożoną z Izauryjczyków, z którymi wspólnie pełnili straż przy bramach miasta. Kiedy nadeszła noc, zwaśnieni mieszczanie otworzyli bramę i wpuścili żołnierzy wroga do środka. Izauryjczycy co prawda spostrzegli zdradę, ale było już za późno, aby jej się przeciwstawić. Uciekli więc wszyscy, pozostawiając na pastwę losu mieszkańców, którzy zapłacili wysoką cenę za kłótnię. Zostali wszyscy wymordowani wraz z biskupem miasta. W ten sposób Goci zajęli nie tylko Tibur, ale także przecięli linię zaopatrzenia wiodącą Tybrem z Tuscii do Rzymu.

Wojna to nie tylko męstwo czy tchórzostwo, ale też opieszałość i głupota, a także wierność i zdrada. Belizariusz wysłał oficerów Thurimutha, Rikilasa i Sabiniana z tysiącem żołnierzy, którzy mieli wzmocnić siły Magnusa i oblężonych Rzymian. Niewykryci przez wroga szczęśliwie dotarli do Auximum, skąd zamierzali robić wypady przeciwko Gotom.

Kiedy więc zameldowano im, że w okolicy pojawiła się grupa nieprzyjacielskich żołnierzy, postanowili ich zaatakować. Wyszli z miasta, ale przed walką zamierzali wysłać zwiadowców, by z myśliwych nie stać się samemu zwierzyną. Jednak Rikilas, który akurat był pijany, postanowił, że sam dokona rekonesansu, i popędził konia w kierunku wroga. Napotkał trzech Gotów, którym miał zamiar stawić opór, ale spostrzegł, że jest znacznie więcej nieprzyjaciół. Wobec tego zawrócił i zaczął uciekać. Niestety, koń się potknął i upadł, a nadbiegający Goci zasypali go wraz z jeźdźcem oszczepami. Całe zdarzenie odbyło się na oczach Rzymian, którzy ruszyli natychmiast z pomocą. Odrzucili wroga i unieśli martwego Rikilasa do miasta, co skomentował Prokopiusz:


Tak oto Los przydzielił mu koniec życia,

który był niegodny jego męstwa.


Tak to się nazbyt często dzieje, że męstwo podlane winem zamienia się w nieszczęsną brawurę. Dwaj pozostali oficerowie, Sabinian i Thurimuth, po naradzie z Magnusem stwierdzili, że ich dalszy pobyt w Auximum nie ma sensu wobec liczebnej przewagi wroga, a nawet gorzej — bo zużyją skromne zapasy obrońców i w ten sposób tylko przyspieszą upadek miasta i zajęcie go przez Totilę. Uradzili zatem, że nocą wyruszą w dalszą drogę. Na nieszczęście wśród żołnierzy znalazł się zdrajca, który potajemnie zbiegł do Gotów i ujawnił im planowany nocny wymarsz Rzymian. Totila wydzielił znaczne siły i obsadził nimi skrycie drogi w odległości około 30 stadiów od Auximum. Około północy, kiedy Goci dostrzegli maszerujących Rzymian, uderzyli.

Zabili 200 z nich, natomiast reszta pierzchła w mroku nocy z powrotem do miasta. Rzymianie stracili ponadto wszystkie zwierzęta juczne z ładunkiem broni i ubrań oraz służbę.

Sprawność i skuteczność wodza ujawniały się nie tylko w wykonaniu działań bojowych, ale co równie ważne — w przedsięwzięciach inżynieryjno-logistycznych. Mając na uwadze zaopatrzenie koni bojowych, jucznych i pozostałego bydła w odpowiednią ilość dobrej paszy, Belizariusz postanowił wykorzystać pastwiska rozciągające się w pobliżu Pisaurum. Problemem jednak było strzeżenie wypasu zwierząt. Było co prawda miasto Pisaurum i Fanum, ale z polecenia Totili mury zburzono do połowy wysokości. Aby temu zaradzić, Belizariusz wysłał nocą zaufanych ludzi, których zadaniem było dokładne wymierzenie każdej bramy. Następnie polecił wykonać do nich solidne wrota okute żelazem, które zostały wyekspediowane rzeką do Pisaurum. W ślad za wrotami ruszyli także żołnierze Sabiniana i Thurimutha. Mieli oni jak najszybciej osadzić wrota w otworach bram i odbudować mury miejskie do właściwej wysokości. Potem jako załoga miasta mieli sprawować w nim straż.

Wieść o udanej akcji Rzymian szybko dotarła do Gotów. Totila natychmiast ruszył z dużymi siłami przeciwko wojsku Belizariusza. Ale po nieudanych próbach odbicia miasta zrezygnowany wrócił pod Auximum.

Przykładem wykorzystania wywiadowczego rozpoznania podobnego do opisanego była akcja agentów Belizariusza. Udali oni zbiegów z wojska rzymskiego. Pozwoliło im to dokładnie wymierzyć wysokość wież wybudowanych z polecenia Totili, które osłaniały ewentualne podejście wroga do mostu spinającego dwa brzegi Tybru. Dzięki temu Belizariusz mógł zbudować własną wieżę na połączonym pokładzie dwóch potężnych barek, która górowała nad wieżami przeciwnika. Na szczycie kazał umieścić łódkę wypełnioną smołą, siarką, żywicą i innymi łatwopalnymi materiałami, którą podpaloną zrzucono na jedną z wrogich wież. Ta spłonęła, a wraz z nią gocka załoga na czele z mężnym Osdasem.

Zniszczenie mostu jednak nie powiodło się z powodu niesubordynacji Izaaka, który zignorował rozkazy naczelnego wodza i z obozu ruszył na Gotów. Pojmany przez wroga wprowadził tylko zamęt w planach Belizariusza, który wycofał się z dalszej walki.

Przed każdym wodzem wcześniej czy trochę później pojawiał się problem zajęcia wrogiego miasta lub twierdzy. W przypadku najazdu rabunkowego lub dywersyjnego dowodzący z uwagi na szybkość działań mógł sobie pozwolić na pozostawienie za plecami jakiegoś punktu oporu wroga. Jednak w przypadku, gdy chodziło o zajęcie jakiegoś terytorium lub sprawowanie nad nim kontroli, nieodzowne było całkowite unicestwienie nieprzyjaciela.


Chosroes doszedł do wniosku, że nawet gdyby

zdołał zająć inne miasto rzymskie, nigdy nie

byłby w stanie na trwałe ulokować się w środku

pomiędzy Rzymianami, gdyż za plecami pozostałoby

wiele twierdz pod kontrolą wroga.


Nie inaczej było w połowie IV wieku w okresie zmagań wojennych persko-rzymskich. Sapor II w zwycięskiej wyprawie zdobył Singarę. Załoga dzielnie stawiała opór, ale gdy taran zburzył wieżę i mury runęły, miasto stanęło otworem dla najeźdźcy. Ludność została wzięta do niewoli i zesłana w odległe zakątki Persji. Spod zdobytego miasta Sapor, ominąwszy Nisibis, ruszył na Bezabde, zwane dawniej Fenichą (Bezabde-Phaenicha). Była to twierdza leżąca na zachodnim brzegu Tygrysu. Broniona była przez trzy legiony: Drugi Flawijski, Drugi Armeński i Drugi Partyjski oraz przez oddziały zabdyceńskich łuczników. Ataki Persów były zaciekłe, ale obrońcy dzielnie odpierali uderzenia szturmujących żołnierzy.

Niemniej z powodu dużych strat obydwie strony odczuwały niepokój przed nadchodzącą przyszłością. W tych okolicznościach do króla Sapora udał się biskup lub jak niektórzy uważają, „naczelnik gminy chrześcijańskiej” (Christianae legis antistes). Podobno w czasie audiencji namawiał perskiego władcę do porzucenia oblężenia i powrotu do domu. Niektórzy współcześni tym wydarzeniom uważali jednak, że biskup ujawnił w tajnej rozmowie słabe punkty w obronie miasta. Było to o tyle prawdopodobne, że później perskie machiny oblężnicze za cel obrały właśnie te miejsca i zasypywały je gradem niszczących pocisków. Winy biskupowi nie udowodniono, ale ponury cień zdrady pozostał.

Wojny bizantyjsko-perskie wyczerpywały siły obydwu królestw i obydwie strony potrzebowały do ich prowadzenia olbrzymich środków finansowych. Jednym ze sposobów ich pozyskiwania był handel jedwabiem. Przynosił on krociowe zyski, ale miał pewną wadę. Persowie, którzy pośredniczyli w sprzedaży tego cennego towaru i na którym zarabiali olbrzymie sumy, odsprzedawali go swojemu najgroźniejszemu wrogowi, Cesarstwu Bizantyjskiemu. Wiedzieli, że zarabiają nie tylko oni, ale także cesarstwo, które wysyła jedwab dalej na Zachód. I obydwa państwa zysk przeznaczały na wojnę. I jednym, i drugim marzyło się więc uwolnienie od tych zależności, by więcej nie wzbogacać wroga. Przyjmuję, że był to jeden z najważniejszych powodów wysłania w latach czterdziestych VI wieku na Wschód misjonarzy. Zdobyć tajemnicę wyrobu jedwabiu i wyeliminować pośredników.

Stosowano różne sposoby, które miały na celu poddanie lub przekazanie danego miasta w ręce przeciwnika. Wśród nich było przekupstwo i zdrada, przymus spowodowany głodem czy brakiem nadziei otrzymania pomocy.

W 545 roku Herodian, dowódca załogi w Spolitium, zawarł porozumienie z Totilą, że jeżeli przez 30 dni nie otrzyma żadnej pomocy, to wyda Gotom miasto i podda się z całym garnizonem. Jako rękojmię przyrzeczenia dał swojego syna. Do końca rozejmu żadna odsiecz nie nadeszła, więc miasto zostało wydane Totili.

Goci byli zainteresowani zajęciem nie tylko Spolitium, ale także Asisi, które razem dawały możliwość sprawowania kontroli nad Umbrią i Apeninami Środkowymi. Jednak Sisifrid, dowódca garnizonu w Asisi, nie miał zamiaru się poddać. Niestety, w czasie zbrojnego wypadu stracił większość swoich żołnierzy i sam poległ. Bezradni mieszkańcy przytłoczeni rozwojem wypadków poddali natychmiast miasto.

W niedługi czas potem Totila zażądał przez emisariuszy od Cypriana wydania Peruzji. Emisariusze na przemian a to straszyli go, a to obiecywali mu wielką sumę pieniędzy. Gdy nic nie przekonało Cypriana, Totila przekupił jednego z przybocznych oficerów, niejakiego Ulifusa, aby zdradziecko zabił swojego wodza. Zdrajca wykorzystał sposobną chwilę, zamordował Cypriana i zbiegł do Gotów. Żołnierze pomimo tragicznej śmierci dowódcy nie stracili ducha i obronili miasto. Goci ustąpili. W fikcyjnej przemowie przytoczonej przez Prokopiusza Totila chełpliwie oznajmił:


Cyprian bowiem, który dowodził tamtejszym

garnizonem rzymskim, został usunięty z drogi

zrządzeniem losu i dzięki naszej intrydze…


W czasie obrony Rzymu w Portus stacjonował z garnizonem Innocencjusz, do którego mieli dołączyć Walentyn i Fokas ze swoimi żołnierzami. Wzmocniona załoga miał za zadanie wiązać siły Gotów i wprowadzić zamieszanie w szeregach nieprzyjaciela. Kiedy przygotowywali kolejny wypad, jeden z żołnierzy Innocencjusza zdezerterował do Totili i przekazał mu plany najbliższego wypadu Rzymian z portu.

Totila przygotował w najdogodniejszych miejscach zasadzki. Nieświadomi zdrady Walentyn i Fokas wpadli w pułapkę. Stracili większość żołnierzy i własne życie. Tylko nielicznym udało się ujść śmierci i znaleźć schronienie za murami w Portus.

Koleje wojny szybko stały się okazją do zrewanżowania się nieprzyjacielowi. Według planu Belizariusza, który wylądował w porcie Rzymu i oczekiwał na oddziały Jana, który przeprawił się niewykryty przez Gotów do Kalabrii.

W czasie marszu schwytał dwóch gockich zwiadowców. Jednego z nich natychmiast zabito, drugiego zaś zachowano przy życiu, gdyż obiecywał Janowi, że pomoże Rzymianom w ataku na Gotów. Wpierw przekazał, gdzie znajdują się pastwiska dla koni, które schwytali, a następnie dosiedli ich dotychczas piesi żołnierze. Potem wskazał obóz Gotów. Rzymianie galopem ruszyli na nieprzygotowanego i nieuzbrojonego wroga. Większość nieprzyjaciół zginęła na miejscu, tylko nielicznym udało się uciec i dotrzeć do Totili.

Dzięki zdradzie Izauryjczyków 17 grudnia 546 roku Totila zajął Rzym. Jednym z uciekinierów opanowanego przez Gotów miasta był Martynian. Zgłosił się do Belizariusza z prośbą o wyrażenie przez wodza zgody na jego udanie się do Gotów jako zbieg z rzymskiego wojska. Obiecał, że w ten sposób bardziej przysłuży się sprawie Rzymian i cesarza.

Po akceptacji planu przez Belizariusza podający się za zbiega Martynian udał się do Totili. Został przyjęty z zadowoleniem przez króla gockiego, który znał męstwo Martyniana. Zwrócił mu żonę i jedno dziecko, drugie nadal zatrzymując w niewoli jako zakładnika. Potem wysłał go wraz z innymi do Spolitium. Mury tego miasta zostały zburzone, ale Goci umocnili amfiteatr jako placówkę garnizonu złożonego z Gotów i zbiegłych żołnierzy rzymskich. Będąc już na miejscu, Martynian zwerbował 15 byłych żołnierzy rzymskich do realizacji swojego planu zaszkodzenia Gotom poprzez zajęcie miasta i powrót do służby cesarskiej. O swoim zamiarze poinformował również Odolgana, Huna z pochodzenia, który objął stanowisko komendanta w Peruzji po zamordowanym Cyprianie, zwracając się z prośbą o posiłki. Odolgan na czele wojska osobiście wyruszył do Spolitium. Kiedy tylko wieść o tym dotarła do Martyniana, ten w odpowiednim czasie wraz z pozyskanymi żołnierzami rzymskimi znienacka uderzył na Gotów. Zabił komendanta i otworzył bramy przed żołnierzami Odolgana. Ocalałych Gotów odesłał do Belizariusza.

W 547 roku Totila ruszył ku Rawennie, nie ubezpieczywszy dostatecznie Rzymu, z czego skorzystał Belizariusz, zajmując miasto. W dwa lata później, od jesieni 549 roku Totila ponownie podjął próbę wydarcia Rzymu spod władzy Rzymian, co mu się udało 16 stycznia 550 roku dzięki kolejnej zdradzie nieopłaconych żołnierzy Izauryjskich. Wygłodzony i prawie wymarły Rzym nie był w stanie obsadzić zbrojnymi całości murów. Wykorzystał to Totila, nakazał w porze pierwszej straży nocnej wypłynąć dwóm okrętom w górę Tybru i kiedy znajdą się w pobliżu murów miejskich, dąć załodze w trąby. Spełniły się oczekiwania Gotów. Obrońcy rzucili się na pomoc zagrożonemu w ich mniemaniu atakiem wojsk gockich odcinkowi murów obronnych. W tym samym czasie zdradzieccy Izauryjczycy otworzyli bramy dla oczekujących w pobliżu wrogów. Niedobitki obrońców bezładnie i w panice uciekały innymi bramami. Ci, którzy obrali drogę do Centumcellae, wpadali w zasadzki i ponieśli dodatkowe ofiary.

Gdy siła Cesarstwa Zachodniego powoli słabła i chyliła się ku upadkowi w starożytnej formie, jej wschodnia część pomimo różnorakich trudności rosła w siłę. Budziło to zrozumiały niepokój sąsiadów, którzy pragnęli rozszerzyć swoje władztwo o nowe tereny. Walczono głównie orężem, ale teren przyszłego zwycięstwa wykuwano też działalnością szpiegowską. W pracy De administrando imperio, zleconej przez bazyleusa Konstantyna VII Porfirogenetę, znajdujemy ciekawą wzmiankę o takich działaniach agenturalnych. Krikorikios, archont Taronu, który wkradł się w łaski bazyleusa rzymskiego, skrzętnie zbierał tajne plany Rzymian, które następnie wysyłał za pomocą tajnych listów do Syrii do emira Al-umara.

W świetle zachowanych zapisków historycznych dużym talentem wojennym wykazywał się Aleksy Komnen, cesarz bizantyjski. Ale nim przyszło mu zasiąść na tronie, spędził wiele czasu na walkach z różnymi przeciwnikami reprezentującymi odmienne sposoby walki. Było to cenne doświadczenie. Po zdławieniu buntu Bryenniona, który ogłosił się cesarzem, jego miejsce w dążeniu do tronu zajął kolejny uzurpator Basilak. Z rozkazu cesarza Aleksy Komnen ruszył z całą armią na niego. Po przybyciu nad rzekę Wardar, która wypływa z gór położonych w pobliżu Mizji i wpada później do Morza Południowego zwanego obecnie Morzem Egejskim, rozbił obóz pomiędzy starym suchym korytem rzeki i nowym, którym płynęła. W ten sposób znalazł się w miejscu naturalne stworzonym do obrony. Polecił żołnierzom odpoczywać, gdyż przewidywał najbliższej nocy atak.

Rozesłał na wszystkie strony zwiadowców i czekał na wynik misji. Wysłał bowiem do Basilaka wybranego żołnierza jako rzekomego zbiega. Zaoferował on pomoc w schwytaniu śpiącego Aleksego, jeżeli tamten napadnie na obóz nocą.

Basilak poderwał wojsko i mylącym tropy marszem ruszył, jak przypuszczał, na niczego się niespodziewającego Aleksego. Wymarsz wojsk nie umknął uwadze wywiadowcom, którzy natychmiast poinformowali o tym domestika scholów, który co rusz wysyłał czujkę za czujką, by mieć pełny obraz ruchów przeciwnika.

Kiedy Aleksy został powiadomiony przez Tatikiosa, że nieprzyjaciel jest już blisko, wydał rozkaz żołnierzom zapalić lampy, świece i pochodnie, aby świeciły całą noc. Niewielką część wojska pozostawił w obozie, natomiast z całą piechotą odszedł z obozu na pewną odległość i ukryty zaległ w gęstym lesie.

Basilak z jazdą i piechotą uderzył nocą na obóz, mniemając, że ma przed sobą bezbronnych, bo śpiących, żołnierzy. Na nieszczęście dla niego leża były puste i nikt nie stawiał oporu, więc z takiej sposobności skorzystali żołnierze Basilaka. Rozbiegli się po obozie w poszukiwaniu łupów. Na to tylko czekał Aleksy i „wykorzystał wszystko do zdobycia zwycięstwa: i miejsce, i czas, i broń”.

Uderzenie Basilaka poza splądrowaniem obozu nic nie dało. Zrozumiał, że został wyprowadzony w pole. Pomimo trwającej grabieży namiotów wywiódł część wojska z obozu i szykował do walki. Wtedy zaatakował Aleksy, prowadząc do boju niezbyt liczny oddział. Przez pewien czas ważyły się losy bitwy, ale w końcu żołnierze Basilaka ulegli. Rozbite oddziały w popłochu zaczęły uciekać z pola bitwy. Sam Basilak, na którego następował Aleksy, znalazł schronienie w Tesalonikach, co słowami Homera można wyrazić:


Mężny ten, co uciekał, mężniejszy, co pędził.


W końcu schwytany przez mieszkańców miasta został wydany Aleksemu, od którego przejęli go wysłannicy cesarza, a później oślepili. Działo się to w lecie 1078 roku.

Blask korony, splendor władzy, siła rządzenia to wabiki przyciągające wszystkich tych, którzy sądzą, że znajdą w tym szczęście. Faktem jest to, że nim tego dostąpią, sprowadzą dla wielu swoich pobratymców głód, poniewierkę i śmierć. A gdy staną już w chwale majestatu, lepiej poddanym nie będzie.

Tym marzeniom nie oparł się również Norman, Robert Guiscard (1015–1085). Potrzebował tylko pretekstu, aby rozpocząć walkę o władzę. Tajnie wysłał posłańców do Krotony — dzisiejsze Crotone w Kalabrii leżące nad Morzem Jońskim. Ich zadaniem było znalezienie mnicha, który odpowiadałby jego zamierzeniom. Pewnego dnia Robert przebywający w Salerno otrzymał od nich list:


Przybył twój krewny Michał, wypędzony z cesarstwa,

by prosić cię o pomoc.


Był nim mnich zwany Rektorem, który według słów Anny Komneny, był człowiekiem szczwanym i niezrównanym w kłamstwie. Robert dostał pretekst do rozpoczęcia wojny w imię łączącego go pokrewieństwa z cesarzem Michałem, którego pozbawiono cesarstwa.

Okazał list ogółowi możnych, którzy poparli jego zamiary. Zwodniczym obietnicom uległ też lud, któremu mnicha Rektora przedstawiono jako cesarza błagalnika. Nastał czas wojny.

Nie dziwi przeto fakt, że znający intrygi dworskie i podstęp wojenny cesarz Aleksy śledził ruchy swoich wrogów, starając się wszelkimi sposobami zabezpieczyć się przed niespodziewaną napaścią i tłumić w zarodku rozsiewane przez nieprzyjaciela pogłoski mogące wpływać negatywnie na nastroje mieszkańców Miasta.

Zapobiegliwość cesarza i znajomość rzemiosła wojennego nie zawsze chroniły go przed niepowodzeniem lub wręcz przed klęską wojenną. Ta wzmożona czujność odnosiła się również do spisków, których na dworze cesarskim nie brakowało. Wymagało to od Aleksego „wielookich straży”, gdyż:


Noc bowiem gotowała mu pełno zasadzek, podobnie

jak i środek dnia, wieczór przynosił znowu coś złego,

ranek groził najgorszym — świadkiem tego jest Bóg.


Trzeba być niezwykle uodpornionym na natrętne podejrzenia, czy gdzieś tam w cieniu komnat nie rodzi się zamach, by nie zaprzątać nieustannie swojej uwagi myślą,


[…] że otrzymuje więcej ciosów od rodzimych przeciwników

niż ze strony wrogów zewnętrznych…


Nie dziwią więc słowa z Aleksjady, że:


Taki oto był ten człowiek — zwyciężony i zwycięzca,

ścigany i znowu ścigający, ale nigdy nie tracił ducha

i nie wpadał w sieci rozpaczy.


A do zalet autokratora jako wybitnego stratega należy dodać jeszcze jedną cechę, a właściwie dwie. Pierwsza z nich to doskonała, wręcz fotograficzna pamięć terenu. Trzeba dodać, że w dawnych czasach przy braku map rozeznanie w terenie było niezwykle cenną umiejętnością. Druga zaleta Aleksego to doskonała znajomość przeciwnika, jego taktyki i sposobu walki, uzbrojenia oraz co nie mniej ważne — zachowania się w czasie wyprawy wojennej.

Jego historia zmagań z Turkami czy Scytami albo Robertem Guiscardem i później z jego synem Boemundem jest tego najlepszym świadectwem. Pomimo klęski pod Joanniną w 1082 roku i w niedługi czas potem następnej nie stracił hartu ducha i przemyśliwał, jak pokonać przeciwnika, czy to orężem, czy też podstępem.

Wykoncypował fortel udawanej ucieczki, uzupełnionej obejściem wroga i uderzeniem na niego niespodziewanym atakiem od tyłu. Dla odciągnięcia uwagi nieprzyjacielskich zwiadowców od ruchów wydzielonej grupy swoich wojsk wyznaczono pewien oddział rzymski, aby uderzył i związał walką wojsko Boemunda. Zbliżająca się noc rozdzieliła walczących, którzy wycofali się do swoich obozów. Cesarz wraz z wybraną grupą wojsk dotarł również niezauważony na wyznaczone miejsce. Żołnierze zsiedli z koni, położyli się na ziemi, trzymając w dłoniach lejce, i oczekiwali brzasku. Rankiem przeciwnicy rozstawili w szyku bojowym żołnierzy. Rozpoczęła się walka, wkrótce jednak wojska bizantyjskie zgodnie z planem „uległy” i rozpoczęły odwrót, pociągając za sobą żołnierzy Boemunda.

Gdy bazyleus Aleksy uznał, że wojska w pościgu oddaliły się na odpowiednią odległość, uderzył z ukrytym dotąd wojskiem na obóz przeciwnika. Wybił obronę, zebrał łupy i zaczął śledzić ścigających i uciekających. Kiedy uznał, że nadeszła stosowna chwila, polecił zaatakować lekkozbrojnym łucznikom i peltastom część żołnierzy znajdujących się w ariergardzie oddziałów ścigających. Ich zadaniem było zasypanie pociskami nieprzyjaciela z tym, że głównym celem były konie, bez których żołnierze Boemunda wobec atakującego wroga byli bezradni. A to z powodu rozmiarów dużej tarczy, długich ostróg przeszkadzających w normalnym poruszaniu się i ciężkiego, niewygodnego do walki pieszej pancerza.

Zaatakowana jazda zaczęła się kotłować w miejscu, nie widząc we wznieconym kurzu, skąd nadlatują pociski. Starcie trwało długo i był moment, że życie samego Boemunda było zagrożone. W czasie walki wojownik bizantyjski zwany Uzas uderzył włócznią Boemunda i wyrwał mu trzymany w ręku sztandar. Powiewał nim krótką chwilę, po czym pochylił drzewce, czym wprowadził w szeregi nieprzyjacielskie zamieszanie, żołnierze bowiem odczytali pochylenie sztandaru jako znak klęski i zaczęli uchodzić z placu boju, szukając schronienia w ucieczce.

Umiejętność przygotowywania taktycznych pułapek pomagała również w opracowaniu i wykonaniu kombinacji wywiadowczych. Po śmierci Sulejmana, który popełnił samobójstwo, wbijając sobie w brzuch miecz, wzrosła pozycja Tutusza, który przyjął pod swoje skrzydła żołnierzy Sulejmana. Zaniepokojony tym faktem wielki sułtan Malik Szach, syn Alp Arslana (1063–1072), wysłał do cesarza Aleksego posła Czausza, Sibt Ibn Al-Dżauzi. Jego zadaniem było złożenie autokratorowi propozycji zawarcia powinowactwa przez zawarcie małżeństwa oraz obietnicy, że w razie zgody usunie on Turków z obszarów nadmorskich.

W czasie rozmowy z Aleksym poseł wielkiego sułtana uległ perswazji cesarza, który zaproponował mu przyjęcie chrztu. Wyraził nadto zgodę na wykorzystanie pisma wielkiego sułtana, które posiadał przy sobie. W liście tym było powiedziane, że w przypadku przyjęcia warunków porozumienia przez cesarza to Czausza na jego podstawie może usunąć wszystkich satrapów z miast nadmorskich. Poseł sułtana nie tylko przystał na propozycję bazyleusa Aleksego, ale w pełni też wywiązał się z uknutej przez cesarza intrygi. Nadmorskie miasta zostały przejęte, a Czausz po powrocie na dwór bazyleusa przyjął chrzest, otrzymał wiele dóbr i podarków z podziękowaniem oraz został mianowany duksem Anchialosu.

Do pochwał Aleksego napisanych przez Annę Komnenę trzeba dorzucić jeszcze jedną, która określa go jako


[…] zręczny łowca dusz ludzkich, który potrafił

zmiękczyć nawet kamienne serce…


W roku 1092 po zadaniu klęski Abul-Kasimowi cesarz Aleksy wystosował do niego list z propozycją zawarcia traktatu pokojowego. Ten, czując zagrożenie ze strony rosnącego w siłę Prosucha, który zbliżał się do Nikei, przystał na tę propozycję. Po podpisaniu traktatu został zaproszony przez autokratora do Miasta, gdzie okazano mu wielką życzliwość i ofiarowano znaczne kwoty, by bez ograniczeń zażył doczesnych rozkoszy, jakie mogła mu ofiarować stolica cesarstwa. Aleksy miał w tym ukryty cel, którym było wybudowanie w tajemnicy drugiej twierdzy Civetot nad morzem w czasie, kiedy Abul-Kasim spędzał urocze chwile na przyjemnościach. W ten sposób budowniczowie mieli zapewniony spokój.

Nakazał również, by w czasie wznoszenia twierdzy wszystkim Turkom pojawiającym się w pobliżu budowy okazywać uprzejmość, dając im jednocześnie do zrozumienia, że wszystko odbywa się za wiedzą i przyzwoleniem Abul-Kasima. W ten oto sposób cesarz zręcznymi posunięciami zrealizował swoje zamierzenia, wyprowadzając jakby nie było swojego przeciwnika w pole. A Abul-Kasim, kiedy mu oznajmiono o wzniesieniu twierdzy, „udawał, że niczego nie wie i zachowywał całkowite milczenie”.

Ta zręczność w stosowaniu taktycznego podstępu przydała się Aleksemu w zmaganiach ze Scytami. Mając niedostateczną ilość wojska, przyjął taktykę wyprzedzania zamiarów nieprzyjaciela. Mogła ona być realizowana tylko w oparciu o bardzo dobrze działający wywiad i rozpoznanie. Polegała ona na tym, że:


Jeśli dowiadywał się, że Scytowie chcą zająć jakąś

miejscowość wieczorem, opanowywał ją zawczasu z rana.

Gdy tylko nadarzyła się sposobność, ostrzeliwał Scytów

z oddali, zastawiał na nich zasadzki, usiłował przeszkodzić

im w opanowaniu twierdz.


Konflikt z wrogiem to nie tylko walka twarzą w twarz, to również zdrada. Boleśniejsza, jeżeli wcześniej wobec zdrajcy była okazywana pobłażliwość. Tuż przed bitwą pod Polybotonem w Tracji za przyzwoleniem cesarza na wzgórze wszedł Neantzes, aby rozeznać się w rozstawieniu szyków scytyjskich. Ale zamiast rozpoznania zaczął w ojczystym języku doradzać Scytom, jaką mają przyjąć taktykę wobec wojsk cesarza Aleksego. Na szczęście wśród żołnierzy rzymskich był jakiś wojak znający język scytyjski i zrozumiał, co Neantzes powiedział do współbraci, i doniósł o wszystkim cesarzowi. Pomówiony Neantzes zażądał dowodu i gdy z szeregu wystąpił świadek i potwierdził zdradę, Neantzes niespodziewanie wyciągnął miecz i ściął głowę świadkowi. I chociaż działo się to wszystko na oczach cesarza, ten nie tylko nie ukarał natychmiast zabójcy, ale nawet go nie uwięził. Dziś po wiekach można się tylko domyślać intencji takiego postępowania. Pewne wskazówki znajdujemy w zdaniu z Aleksjady:


Z miejsca stłumił w sercu gniew i oburzenie,

gdyż nie chciał zawczasu spłoszyć zwierzyny

i wprowadzić zamieszania w wojsku.


Słowa Anny Komneny podsuwają pewne dość prawdopodobne hipotezy, świadczące o prowadzonej grze wywiadowczej. Ale to temat do przedyskutowania na inny wieczór.

Umiejętność przyjęcia odpowiedniej taktyki w obliczu przeważającej siły wroga każdemu dowodzącemu wystawia wysoką notę. Do tej nielicznej grupy dowódców śmiało możemy zaliczyć autokratora Aleksego Komnena. I nie są to czcze pochwały spowodowane upodobaniem do osoby, ale realna ocena żołnierza, który co chwila musiał pokonywać trudności i staczać bitwy nierokujące zwycięstwa. Osobisty przykład i odwaga w powiązaniu z wielkim doświadczeniem stratega i pomysłowością taktyka były dla jego ludzi i cesarstwa pewnikiem, że losy żołnierzy, wojny i państwa spoczywały w dobrych rękach.

Bitwa, w której zdradziecko zachował się Neantzes, zakończyła się rozbiciem wojsk rzymskich. Cesarz, nie tracąc ducha, zorganizował nad brzegiem rzeki płynącej koło Rusion obronę. Przybyłe w pościgu wojsko scytyjskie ujrzało ustawione w podwójny szyk oddziały rzymskie i samego autokratora objeżdżającego linię obrony. Karnie stojące szeregi odstraszyły Scytów od natychmiastowego ataku. Wtedy przybył do cesarza Scyta, Tatranes, który kilkakrotnie opuszczał autokratora, by powrócić do swoich i następnie wracać do Aleksego.

Jego działania wskazują, że był zaufanym wywiadowcą cesarza, a potwierdzają to słowa, jakie skierował do współbraci po powrocie do obozu scytyjskiego:


Nie wpadajcie w dumę z powodu klęski, jaką zadaliście

poprzednio autokratorowi, nie miejcie dobrej nadziei i nie

ważcie się na bitwę tylko dlatego, że widzicie, jak mało

jest naszego wojska.


Bazyleus Aleksy, idąc za radą Tatranesa, wysłał na tyły wojsk scytyjskich Uzasa i Monasyrasa, aby zagarnęli scytyjskie konie, pozostałe zwierzęta i pilnujących ich pastuchów z chwilą rozpoczęcia walki. O brzasku wyprowadził i ustawił oddziały przed murami Rusion. Tak przygotowany cesarz czekał. O świcie Scytowie przeprawili się przez rzekę i natarli z wściekłością. Szczęście dopisało Rzymianom. Pobici Scytowie ratowali życie w ucieczce.

Nie był to jednak koniec zmagań. Po trzech dniach odpoczynku wojsko cesarskie ruszyło do Tzurulu, miasteczka odległego od Konstantynopola około 36 km. Był to taktyczny manewr uprzedzający zamiary nieprzyjaciela, który już wcześniej Aleksy stosował wobec przeważających sił wroga. Kiedy przybyli Scytowie i zorientowali się, że miasteczko zostało już zajęte przez wojska Aleksego, przeszli rzekę Kserogypsos i rozbili obóz między nią a miasteczkiem.

Autokrator wobec przeważających sił wroga, aby w jakiś sposób zmniejszyć tę przewagę, przygotował dla nieprzyjaciela niespodziankę. Postanowił wykorzystać różnicę poziomów terenu. Jego wojska zajmowały zbocze góry, na której leżało miasteczko. Natomiast wojsko scytyjskie ze swym obozem znajdowało się w dole poniżej wzgórza. Polecił z wozów zarekwirowanych mieszkańcom Tzurula wymontować przednie i tylne koła z osiami, które na linach zawiesił na zewnętrznych murach obronnych miasta. Jednocześnie wydał żołnierzom rozkaz, że z chwilą otrzymania sygnału do ataku mają wolnym krokiem ruszyć do przodu, obsypując nieprzyjaciela strzałami, i okrzykami prowokować go do ataku. Kiedy jednak Scytowie ruszą na nich, mają zawrócić niby to w ucieczce. I kiedy tak ustępując przed wrogiem, znajdą się blisko murów, mają się rozdzielić na dwie części i usunąć na boki. W ten sposób powstanie w środku szeregów wolna przestrzeń.

Zakreślony przez cezara plan został sprawnie wykonany i kiedy Rzymianie na podany sygnał usunęli się na boki, żołnierze stojący na blankach murów przecięli sznury, na których były zawieszone pary kół. Te uwolnione potoczyły się po stromym zboczu wprost na rozpędzoną jazdę Scytów. Pędzące koła spełniły swoje okrutne zadanie, które dokończyły strzały, miecze i włócznie żołnierzy cesarskich.

Identycznego fortelu, ale znacznie wcześniej, podczas zmagań o Auximum w 540 roku, użyli broniący miasta Goci. Zdjęli z wozów koła z osiami i spuścili je na atakujących żołnierzy Belizariusza. Zamysł był przedni, ale toczące się koła nie wyrządziły podchodzącym Rzymianom żadnej szkody.

Taktykę pozorowanej ucieczki stosował cesarz Aleksy niejednokrotnie, jeżeli tylko uznał, że okoliczności topograficzne bądź aktywność wroga są elementem sprzyjającym dla zastosowania tego manewru.

Wygląda na to, że cesarz w pełni zasłużył na swoje imię Aleksy. Imię, które pochodzi od greckiego słowa áλέξω, oznaczającego „odpierać” (wroga). Męstwo bazyleusa Aleksego Komnena jest tą jego cechą, do której można odnieść powiedzenie, że należy on do tych wodzów, którzy, zwracając się do swoich żołnierzy, mówią — „za mną”, a nie „naprzód”. Potwierdzają to liczne przykłady jego osobistego męstwa i nadzwyczajnej wytrwałości. Myślę, że jego postawę uwieńczą słowa, którymi się zwrócił do garstki żołnierzy w dramatycznej chwili, w obliczu przeważających sił wroga. Kończąc przemowę zachęcającą żołnierzy do śmiertelnego wysiłku, zacytował Sofoklesa:


Żyć pięknie albo pięknym umrzeć zgonem…


W lutym 1091 roku nadciągnęła kolejna fala wojowniczych Scytów. Wyprzedziła ich wywiadowcza informacja, która wskazywała cel marszu nieprzyjaciela. Było nim miasto Chirowakchi, leżące nad rzeką Melas. W obliczu przeważających sił wroga cesarz swoim zwyczajem taktycznym uprzedził wroga i szybkim marszem wszedł do miasta. Przezornie zabrał klucze od bram i rozkazał strzec, aby poza strażą nikt nie wchodził na mury ani nie próbował rozmawiać z nieprzyjacielem.

Przybyły nieprzyjaciel zajął wzgórze przyległe do murów miasta. Wydzielił sześciotysięczny oddział, który wyruszył na poszukiwanie żywności. Autokrator postanowił wykorzystać chwilowe uszczuplenie głównych sił scytyjskich. Wyszedł bramą od strony jeziora, obszedł wzgórze, na którym rozłożyli się Scytowie, i od tyłu zaatakował wroga.

Odniesione taktyczne zwycięstwo Aleksy postanowił wykorzystać do realizacji improwizowanego podstępu wojennego. Nakazał części swoim żołnierzom przebrać się w ubrania zabitych wrogów i przesiąść się na ich konie. Następnie z rozwiniętymi chorągwiami scytyjskimi ruszył w kierunku, z którego spodziewał się nadejścia Scytów wysłanych po furaż. Tak jak się spodziewał Aleksy, powracający picownicy scytyjscy wzięli stojące oddziały za swoje. Bez obawy podjechali bliżej. Kiedy się w końcu zorientowali, było już za późno. Wielu padło na polu walki, inni dostali się do niewoli.

Ciągłe utarczki wojenne zmuszały cesarza do prowadzenia stałego rozpoznania wywiadowczego. Jak bowiem sam twierdził:


[…] dowódca musi być gorliwym strażnikiem i nie tylko

przygotowywać się na doraźne niebezpieczeństwo,

lecz także patrzeć dalej.


Była to jedyna gwarancja, że nie zostanie zaskoczony w najmniej odpowiednim czasie, tak więc agenci codziennie dostarczali mu wiadomości o poczynaniach jego przeciwników. Wojska też nigdy nie miał za wiele, dlatego stosował taktykę zasadzek i walki podjazdowej, co sprawiało jego przeciwnikowi ogromne trudności.

Wspomnieliśmy wcześniej o spiskach, z którymi musiał radzić sobie Aleksy. Jedne z nich były nader zręcznymi intrygami, inne — gdyby nie tchnienie śmierci, która zazwyczaj towarzyszy takim sprzysiężeniom — budziłyby politowanie swoją nieudolnością.

Jeden z takich spisków został zawiązany przez potomków emira Krety, do których dołączyło kilku wojskowych i senatorów. Spiskowcy na przyszłego cesarza desygnowali senatora Joannesa Salomona. Część spiskowców traktowała go jak marionetkę i po przechwyceniu władzy nie miała zamiaru go obdarzać cesarską purpurą. Albowiem senator Salomon był po prostu bezmyślnym osobnikiem, aż dziw bierze, że został senatorem, a na dodatek, że został wciągnięty do spisku. Jakże bowiem go inaczej oceniać, gdy pewnego razu przybył do niego główny spiskowiec Michał Anemas, zastał senatora na rozmowie z jakimś człowiekiem. Na pytanie, o czym tak rozprawiają, Salomon z rozbrajającą naiwnością odpowiedział:


[…] człowiek ten prosi nas o jakąś godność.

Ponieważ mu ją przyrzekłem, zgodził się

przystać do naszego spisku.


Cóż dodać na takie dictum. Tylko tyle, że znalazł się ktoś, kto uprzedził cesarza, i przyznaję, że jakoś mnie to nie zdziwiło.

W roku 1084 pojawił się uzurpator, który twierdził z uporem, że jest Leonem, synem cesarza Diogenesa, tym samym, który zginął trafiony turecką strzałą pod Antiochią. Pojmany został zesłany na Chersones i był trzymany pod strażą. Nawiązał jednak kontakt z Kumanami. Po kilku rozmowach znalazł w nich sojuszników. Skorzystał więc ze sposobności, jaką mu los podsunął. Pewnego dnia po sznurze spuścił się z murów i uciekł do nowych przyjaciół. Dla Kumanów był to doskonały pretekst do rozpoczęcia wojny z cesarstwem pod pozorem osadzenia go na tronie, który należał mu się po zmarłym ojcu.

Kumani ruszyli, zdobyli Paristrion, następnie przeprawili się przez Dunaj i skierowali na Adrianopol. Gdy podeszli pod Goloe, mieszkańcy wypowiedzieli posłuszeństwo dowódcy strażników murów, których najpierw związali i uwięzili, a potem wydali Kumanom. W podobnie zdradziecki sposób zachowali się mieszkańcy Diampolis. Stąd wojska kumańskie wraz z samozwańcem ruszyły na Anchialos. Pod miastem stanęli wobec oddziałów rzymskich, których zdecydowana postawa zmusiła ich do zmiany planów. Pod wpływem słów samozwańca Kumani pociągnęli na Adrianopol.

Kiedy doszły wieści do cesarza o oblężeniu Adrianopola, postanowił ruszyć na odsiecz obrońcom miasta. Wtedy zgłosił się do niego pewien żołnierz imieniem Alakaseus. W czasie rozmowy z autokratorem powołał się na znajomość swojego ojca z ojcem samozwańca. Postanowił przeto wykorzystać dawną znajomość z uzurpatorem i powtórzyć niejako fortel Zepyrosa, syna Mgabyzosa, satrapy perskiego, który pomógł Dariuszowi I zdobyć Babilon.

Tak jak przyrzekł, tak też uczynił. Ogolił się do gołej skóry, okaleczył i udał się do samozwańca Diogenesa. Został życzliwie przyjęty i wysłuchany, a że jego rady zajęcia twierdzy Putza wydały się słuszne Diogenesowi, zostały przyjęte. Nocą Alakaseus wystrzelił do twierdzy strzałę z przywiązanym do niej listem cesarskim. W liście nakazano posłuszeństwo i wykonanie rozkazów okazicielowi glejtu. Dowódca zastosował się do otrzymanych w tak nietypowy sposób rozkazów.

Rankiem Alakaseus pozorował rozmowę z dowódcą twierdzy, niby to przekonując go do poddania się. Na umówiony znak samozwaniec w gronie nielicznych żołnierzy wjechał do twierdzy. Diogenes i jego towarzysze zostali zaproszeni najpierw do łaźni, a potem na wystawną ucztę. Znużeni obfitym posiłkiem i wypitym winem zasnęli. W czasie snu żołnierze Diogenesa zostali pojmani i zabici. Samozwańca zaś wydano zausznikom matki cesarza i oślepiono. Kariera Diogenesa, samozwańczego cesarza, została zakończona.

W 1096 roku ruszyła pierwsza wyprawa krzyżowa, w przeważającej liczbie składająca się z rycerstwa frankońskiego i normańskiego. Nie było to zaskoczeniem dla cesarza Aleksego Komnena. Jego większą obawą była świadomość chciwości zachodniego rycerstwa, która mogła je popchnąć do nieprzewidzianych posunięć, gdyż:


Wiedział, że stają z rozdziawionymi ustami przed bogactwem,

że przy pierwszej sposobności łatwo naruszają zawarte układy.


Jak podała w innym miejscu Anna Komnena, cytując werset z Iliady Homera, przerażała Bizantyjczyków również ich liczba. Tej wielości nie łagodziło porównanie do wiosennego kwiecia.


Drży ziemia, gdy stąpają i męże i konie.

Ile kwiatów i liści zdobi wiosny skronie.


Chęć zdobycia bogactwa bywa przez większość ludzi zrozumiała i jest akceptowana. O wiele trudniej jest nam pojąć bezmyślne okrucieństwo, nawet gdy weźmiemy pod uwagę inną wrażliwość ówczesnych ludzi.

Część krzyżowców odłączyła się od reszty wojska i rozpoczęła grabienie okolic Nikei. Nie oszczędzali mieszkańców, których okrutnie zabijali. Pastwili się nawet nad niemowlętami, które cięli na kawałki lub nadziewali na rożna i piekli w ogniu. Starszych wiekiem, niedołężnych torturowali. Podobnie zachowali się żołnierze cesarscy, którzy pokonali Turków, i swoje okrucieństwo okazali również niemowlętom, które wrzucali do kotłów z wrzącą wodą.


Nieodrodnym synem żądzy bogactwa i władzy był Boemund. Pomimo nie najpiękniejszego charakteru, który mógł więcej przysparzać wrogów niż przyjaciół, nie można mu odmówić racjonalnego myślenia. Według Eurypidesa, którego cytował Plutarch w Moraliach:


Zło i dobro osobno nigdy się nie zdarza,

Lecz tworzą mieszaninę — i tak być powinno.


Tak też było z Boemundem, którego wypowiedź warto tutaj przytoczyć. A poznawszy ją, łatwo zrozumieć jego postępowanie.


Nie wszystkie zwycięstwa zsyła Bóg wodzom

za pośrednictwem oręża, nie zawsze dowódcy osiągają

je w walce, ale to, czego bitwa, często osiąga słowo.


Mówił to również na podstawie własnego doświadczenia.

W październiku 1097 roku krzyżowcy, idąc tak zwaną Szybką Drogą, która prowadziła wzdłuż dolin rzeki Orontas, dotarli do Antiochii. Było to duże miasto, świetnie położone, bronione przez potężne mury z czterystoma wieżami. Na odcinku murów, które przypadły Boemundowi do oblężenia, na jednej z wież straż pełnił pewien Armeńczyk imieniem Firuz zwany też Pyrrusem lub Zarradem, który często wychylał się za murów. Nie uszło to uwadze Boemunda, który nawiązał z nim kontakt. Pochlebstwami i obietnicami skłonił Armeńczyka do otworzenia bramy i wydania wieży wraz z przyległym odcinkiem murów obronnych.

Prawie w tym samym czasie został uprzedzony przez jakiegoś człowieka, że z Chorosanu nadchodzi odsiecz wysłana przez sułtana pod wodzą Kurpagana (Kerboga). Teraz, gdy był już umówiony ze zdrajcą, zarysował mu się plan, który zamierzał wcielić w życie. Postanowił nie oddawać miast cesarzowi, do czego był zobowiązany przysięgą, ale zatrzymać je dla siebie.

Udał się więc do Tatikiosa, dowódcy wojsk cesarskich, aby nakłonić go do odejścia spod miasta. Przekazał mu to niby jako przyjaciel autokratora, że baronowie wiedzą o zbliżającej się odsieczy Agarenów (Turków) w wielkiej sile. A co gorsza, uważają, że stało się to za namową cesarza. Powinien zadbać więc o bezpieczeństwo własne, jak również podległego mu wojska. Ostrzegawcze słowa Boemunda oraz panujący głód w obozie skłoniły Tatikiosa do załadowania żołnierzy na statki i odpłynięcia na Cypr. Ku zadowoleniu Boemunda jedna część planu została pomyślnie wykonana. Teraz należało przystąpić do następnej.

Na odprawie baronów i dowódców wojsk zaproponował, żeby każdy z nich na podległym sobie odcinku spróbował przekonać obrońców do oddania miasta. A komu pierwszemu to się uda i wedrze się na mury, nagrodą będzie władza nad miastem. Baronowie wyrazili zgodę. Nadszedł czas realizacji obmyślanej kombinacji.

Rankiem 3 czerwca 1098 roku na umówiony znak Armeńczyk otworzył bramę. Boemund z żołnierzami wbiegł na szczyt wieży Dwóch Sióstr, skąd trąbką dał sygnał do ataku. Obrońcy wpadli w popłoch i zaczęli uciekać przez przeciwległą bramę. Antiochia została wzięta.

Nie od dziś wiemy, że słowo potrafi ranić, a nawet zabić. Może też sterować postępowaniem człowieka i czynić go bezwolnym i posłusznym. Kunszt argumentacji był użyteczny w różnych okolicznościach. I aż się prosi, by w tym miejscu przypomnieć, co zdziałać może słowo i umiejętność przekonywania. Ta moc była znana już starożytnym, bo nie bez przyczyny w Starym Testamencie znajduje się przypowieść o wężu, co niewiastę przekonał do spożycia rumianego jabłuszka. W taki więc sposób od Lucyfera, którego imię można czytać jako Niosący Światło, obdarzonego darem fechtowania słowem, rozpoczęła się nasza ludzka droga.

Siła sztuki mówienia w pewnych sytuacjach może uratować życie. W wielką moc słowa, zwłaszcza pisanego, wierzyło wiele ludów w starożytności. W Historii rozbitka, z czasów Średniego Państwa, egipski bohater stwierdza:

[…] usta człowieka potrafią go ocalić, (a) słowo jego

zakrywa dla niego twarz (drugiego człowieka).


Nauki dla Meri-ka-Ra stwierdzają:


Opanuj sztukę mówienia, (abyś) był silny, mocą króla

jest (bowiem) język jego (i) silniejsza (jest) mowa niż

jakakolwiek broń.


Około 1070 roku sułtan wysłał przeciwko cesarstwu wojsko w sile dwudziestu pięciu tysięcy żołnierzy, których prowadził emir Kapadocji Asan, o przydomku Głuchy. Jego zgrupowanie skierowało się ku bogatej Medii.

Kuropalata Manuel, dowódca wojsk zachodnich, został ostrzeżony przez swoich wywiadowców o zbliżaniu się dużych sił wroga, na czele których stał Chrysokulos. Zgrupował zatem oddziały i uderzył na nieprzyjaciela, który był zajęty grabieżą. Początkowo odniósł zwycięstwo i w pościgu za wrogiem dotarł pod obóz turecki, w pobliżu którego rozgorzała zacięta walka. Jednak żołnierze rzymscy nie podołali wrogowi i rzucili się do ucieczki. W czasie odwrotu Manuel został otoczony i wzięty do niewoli. W rozmowie w cztery oczy zorientował się, że Chrysokulos jako potomek sułtanów podtrzymuje swoje pretensje do tronu perskiego. Manuel Komnen postanowił wykorzystać ambicje Chrysokulosa i używając różnych argumentów, przekonał go, że u boku cesarza zrealizuje swoje plany.


Tak oto, ten, kto odniósł zwycięstwo, został

pokonany siłą wymowy zwyciężonego.


I nie był to odosobniony przypadek. Po zajęciu Nikei 19 czerwca 1097 roku Butumita postanowił w odstępach czasowych wysyłać z miasta małymi grupkami satrapów tureckich do Rodomira i Monastrasa stojących obozem w pobliżu niedużej twierdzy Kyra Georga. Oni zaś pouczeni rozkazem natychmiast odsyłali ich dalej do cesarza Aleksego.

Ale jak to bywa w życiu, osłabili swoją czujność i zaniedbali szybko odsyłać Turków dalej. W ten sposób pozwolili, aby niektórzy z nich pozostali na miejscu. Turcy szybko się zorientowali, że mają liczebną przewagę, więc pewnej nocy pojmali cesarskich namiestników. Po krótkim namyśle postanowili ich nie zabijać, tylko związanych odstawić do sułtana. Na szczęście tamci mówili po turecku, a długa droga sprzyjała częstym rozmowom. Obydwaj perswadowali swoim strażnikom, że źle czynią i dużo ryzykują. Źle robią, bo z własnej woli pozbywają się darów, jakie zgotował im bazyleus za oddanie miasta. A i mogą wpaść w zasadzkę wojsk cesarskich, którą zorganizowało wojsko rzymskie kontrolujące zajęte tereny.

Turcy dali się w końcu przekonać słowom jeńców i po wymianie przysięgi pospieszyli do autokratora. Z tego wynika, że i znajomość języków obcych, a szczególnie znajomość języka wroga to nadzwyczaj pożyteczna umiejętność.

Isangeles (Saint Gilles), wykonując polecenie Cesara, zdał Laodikeę (dzisiejsza Lattakia w Syrii) Andronikowi Tzintzilukesowi i wyruszył do Antarados (dziś Tortosa), którą zajął bez walki. Gdy wiadomość o zajęciu miasta dotarła do atabeka Damaszku, zebrał on znaczne siły i ruszył przeciwko Isangelesowi. Ten w obliczu przeważających sił tureckich i mając zaufanie do mieszkańców, postanowił pozostać ukryty w twierdzy. Poprosił ich również, żeby z chwilą przybycia Atapakasa z wojskiem powiedzieli mu, że uciekł przed nim ze strachu.

Atapakas uwierzył w ucieczkę Isangelesa. Rozbił obóz pod murami miasta. Następnego dnia w samo południe Isangeles i jego czterystu żołnierzy nagle otworzyli bramy i uderzyli na niczego niespodziewających się Turków. Atak z zaskoczenia zakończył się pełnym sukcesem. Większość nieprzyjaciół padła od miecza, tylko nieliczni zostali wzięci do niewoli.

O wiele większych trosk przysparzał cesarzowi Aleksemu Boemund, który tylko z konieczności uznawał jego zwierzchność. Ale z chwilą pojawienia się możliwości wyrwania dla siebie części władzy, bez skrupułów porzucał sprawę bazyleusa i stawał się jego zajadłym wrogiem. Zimą 1107/1108 i latem 1108 roku oblegał Dyrrachion. Budował różne machiny oblężnicze, na przykład szopy oblężnicze wyposażone w wieże, tarany, dachy ochronne.

Obrońcy, by osłabić morale przeciwnika i pokazać, że nic sobie nie robią z oblężenia, otworzyli bramy i zapraszali atakujących, mówiąc, że taranem nie wybiją większej dziury, niż daje im brama. Śmiałość mieszkańców Dyrrachion na tyle wpłynęła na atakujących, że ci początkowo z coraz mniejszym zapałem atakowali, aż w końcu zupełnie porzucili machinę, którą później spalili obrońcy.

Groźniejszą dla obrońców była zbudowana przez inżynierów Boemunda wieża oblężnicza. Wznosiła się ona na czworokątnej podstawie, a jej wysokość przewyższała mury obronne miasta. W ten sposób atakujący mogli ostrzeliwać obrońców, uniemożliwiając im skuteczną obronę. Natomiast z niższych poziomów wieży można było przerzucić kładki, po których z łatwością żołnierze mogli przedostać się na mury.

Ale obrońcy nie siedzieli bezczynnie. Obliczyli wysokość wrogiej wieży i od swojej strony również zbudowali wieżę, z tym że była ona wyższa i zakryta tylko w swej górnej części. Na jej szczyt wciągnęli naczynia z łatwopalnym płynem, które zamierzali wystrzelić w stronę wieży przeciwnika. Obawiali się jednak, że płomień obejmie tylko zewnętrzne lico machiny, co jej specjalnie nie zaszkodzi. Postanowili więc wolną przestrzeń pomiędzy wieżą a murem baszty miejskiej wypełnić łatwopalnymi materiałami, które obficie oblali oliwą i podpalili. Podmuchy wiatru szybko roznieciły ogromny ogień, który został jeszcze podsycony wystrzelonym płynnym paliwem. Dla żołnierzy siedzących w wieży nastąpił sądny dzień. Ginęli w płomieniach spaleni na popiół lub tracili życie, rzucając się ze szczytu na ziemię.

Na poprzednich stronach niejednokrotnie przywoływałem myśli dawnych strategów. Do ich grona możemy śmiało zaliczyć cesarza Aleksego Komnena panującego w latach 1081–1118. Nie pozostawił w spuściźnie pisemnych przemyśleń, ale to, co przekazała nam jego córka Anna, jest wystarczającym świadectwem jego umysłu wybitnego stratega.

Umiejętnie siał zamęt w umyśle przeciwnika, łapiąc w lot nadarzającą się sytuację lub ją samemu stwarzając, o czym świadczy zorganizowana przez niego kombinacja operacyjna.

Postanowił poróżnić Boemunda z jego zaufanymi dowódcami. Obmyślił więc ciekawą intrygę. Wręczył kilku wybranym posłańcom sprokurowane listy, niby to odpowiedzi na pisma otrzymane od zaufanych dowódców Boemunda. Dziękował w nich za dotychczasową współpracę i na przyszłość obiecywał życzliwe traktowanie poparte odpowiednimi dobrami. Posłańcy fałszywe listy mieli doręczyć Gidosowi, rodzonemu bratu Boemunda, Koprisianosowi, sławnemu żołnierzowi, Rikarddsowi i Prinkipatosowi.

Po odprawieniu posłańców wysłał jeszcze jednego specjalnego gońca do samego Boemunda. Jego zadaniem było dotarcie do niego jeszcze przed doręczeniem rzekomych odpowiedzi adresatom, przez wydanie posłańców wiozących listy. Inscenizacja urządzona przez cesarza miała za zadanie umożliwić Boemundowi przechwycenie listów i w ten sposób dowiedzieć się o osobach, które naruszyły jego zaufanie i wierność. Drugim zadaniem umyślnego posłańca do Boemunda było uzyskanie od niego poręczenia dla pojmanych posłańców, co mu się udało.

Straże Boemunda pojmały posłańców, a on sam zapoznał się z treścią listów. Przez sześć dni nie opuszczał namiotu rażony wieściami i rozważał, jak ma postąpić. Po dniach pełnych rozterek zachował jednak zaufanie do swoich najbliższych współpracowników. Być może w podjęciu takiej decyzji pomógł mu jego sposób działania i wrodzony charakter intryganta. I pewnie dzięki temu przejrzał w końcu ukryty sens listów.

Cechą dobrego wodza jest umiejętność rozróżnienia głównego, strategicznego kierunku od celów drugo- czy trzeciorzędnych. Brak tej umiejętności, na którą nałoży się chciwość, czy też inna przywara, może doprowadzić do tego, że nie tylko utraci zwycięstwo będące już w zasięgu ręki, ale nie uzyska nic w zamian. No chyba że sromotę i klęskę.

W roku 1111 Tyr, będący we władaniu Fatymidów, znajdował się w oblężeniu prowadzonym przez Baldwina. Z trzech pasów murów obronnych dwa znalazły się już w rękach krzyżowców i spodziewano się, że lada moment padnie ostatnia linia obrony.

W tym czasie do Trypolisu przybyło poselstwo od cesarza Aleksego, do którego podążył Baldwin na wieść o pieniądzach, jakie zdeponowano u biskupa trypolitańskiego. Zamiarem Aleksego było pozyskanie Baldwina przeciwko Tankredowi i w znikomym stopniu był zainteresowany zwycięstwem Baldwina.

Sytuację wykorzystali obrońcy Tyru, gdyż oblężenie straciło na impecie, które podtrzymywali rozmowami o rozejmie lub poddaniu miasta. Baldwin mocno zainteresowany zdobyciem cesarskich pieniędzy przedłożył własną chciwość nad energiczne kontynuowanie oblężenia. Przyniosło to opłakane skutki. Pewnej nocy obrońcy Tyru obrzucili machiny oblężnicze glinianymi amforami z płynną smołą. Z rozbitych naczyń rozlała się smoła, na którą rzucono ogień, a następnie kolejne amfory z naftą. Pojmano też sześciu krzyżowców, którym obcięto głowy i wystrzelono w kierunku oblegających.

Ogień, spalone machiny i wystrzelone głowy oraz prawdopodobnie wieść o zbliżaniu się odsieczy wysłanej przez atabega Damaszku — to wszystko było dla żołnierzy Baldwina aż nadto. Wojsko krzyżowców rzuciło się do ucieczki. Na nic się zdało nawoływanie Baldwina. Ogarnięte paniką oddziały szukały schronienia w twierdzy Ake (dzisiejsza Akra).

W 1203 roku krzyżowcy IV krucjaty płynący na statkach weneckich za podpuszczeniem i szantażem doży Dandolo napadli i splądrowali konkurujące z kupcami weneckimi nadmorskie miasto Zara należące do króla węgierskiego. Przebiegły doża miał jednak dużo szersze plany. Wykorzystał nieufność przywódców krucjaty do Bizantyjczyków i namówił ich do dokonania przewrotu w Konstantynopolu. W czerwcu 1203 roku flota wenecka wpłynęła na wody pod Konstantynopolem. Krzyżowcy dokonali przewrotu pałacowego i nałożyli na mieszkańców ciężkie daniny. A gdy ludność im nie podołała, krzyżowcy zrabowali całe złoto i klejnoty, obdzierając nawet krzyże i święte obrazy.

W mieście wybuchł bunt. Został zabity młody bazyleus, a Franków usunięto z miasta. Krzyżowcy jednak wrócili i po tygodniowym oblężeniu, przy wydatnej pomocy spiskujących szpiegów weneckich, zawładnęli miastem. Przez trzy dni było ono łupione i rabowane. Zginęło tysiące mieszkańców.

Niechaj w naszej pamięci jako spuścizna po Cesarstwie Bizantyjskim pozostaną słowa urodzonej w purpurze Anny Komneny, bo to zacne, gdy książka nas wzbogaca ku naszej i potomnych nauce.


Moim zdaniem z męstwem mamy do czynienia wówczas,

kiedy ktoś osiąga zwycięstwo przy pomocy mądrości,

gdyż odwaga ducha i energia bez rozumu są zjawiskami ujemnymi;

wtedy stanowią zuchwałość, a nie dzielność.

Męstwo okazujemy w walce z tymi, których możemy zwyciężyć,

zuchwalstwo natomiast przejawiamy wówczas, gdy stajemy

do walki z tymi, których pokonać nie możemy.


Podobnie pięć wieków wcześniej mówił Belizariusz (505–565), wódz wschodniorzymski:


Bezrozumna śmiałość prowadzi do zguby, roztropne

zwlekanie zwykło zawsze przynosić ocalenie tym,

którzy się nim posługują.

Post Imperium Romanum

Germanie

Do berła wynosi rodowitość, do buławy męstwo.

Tacyt

O Germanach Tacyt, ten wspaniały historyk rzymski, napisał między innymi:


Germanię, w pojęciu jej całości, oddzielają od Galów,

Retów i Pannończyków rzeki Ren i Dunaj, od Sarmatów

i Daków wzajemna trwoga albo góry.


Nie dziwi ten strach u sąsiadów wzbudzany ich męstwem, które oparcie znajdowało również w postawie własnych kobiet, gdyż jak


Tradycja głosi, że niejeden szyk, zachwiany i idący już

w rozsypkę, niewiasty z powrotem do ładu doprowadziły

przez swe nieustanne prośby, nadstawianie swych piersi

i wskazywanie na bliską niewolę, której Germanowie o

wiele gwałtowniej dla swych niewiast się obawiają.


Do boju zagrzewali się pewnego rodzaju deklamacją pieśni zwaną Barditus, a która raczej była dźwiękiem dawanym z pełni gardła niż śpiewanym słowem. Były to „szorstkie tony i przerywany pomruk”. Zbliżali do ust tarcze, by wzmóc potęgę głosu, trwożąc nieprzyjaciela lub siebie, gdyż ze śpiewu wróżyli o wyniku bitwy. Ten bojowy okrzyk opisał również Ammianus Marcellinus:


Kornutowie bowiem i Brakchiaci, zahartowani i doświadczeni

w długotrwałych bojach, już samą postawą wzbudzali strach,

nie mówiąc o donośnym wrzasku wojennym, jaki tam wznosili.

Krzyk ten powstawał w ferworze walki i od lekkiego początkowo

szmeru z wolna się nasilał, aż osiągał natężenie huku fal

rozbijających się o skały.


Najwcześniejsze historyczne wiadomości o Germanach dotarły do nas dopiero z końcem II wieku p.n.e.

W 113 roku p.n.e. konsul Carbona stoczył pierwszą i do tego przegraną walkę z plemionami Cymbrów i Teutonów, którzy podjęli próbę wkroczenia do Italii. W kilka lat później w 105 roku p.n.e. Rzym poniósł kolejną klęskę pod Arausio, dziś Orange w południowo-wschodniej Francji. Dowódca legionów Emilius Scaurus dostał się do niewoli. Podobny los spotkał wojska posiłkowe dowodzone przez konsula Maliusa i prokonsula Cepiona. Klęski legionów rzymskich świadczyły o sile najazdów germańskich i były zapowiedzią rodzących się poważnych problemów na zachodniej granicy imperium. W obliczu narastającego niebezpieczeństwa ze strony plemion germańskich Rzym zmobilizował siły zbrojne, na czele których stanął wytrawny dowódca i kilkukrotny konsul Caius Marius.

W 102 roku p.n.e. Cymbrowie i Teutoni po grabieżach w Hiszpanii i Galii ponownie ruszyli w kierunku Italii. Ale tym razem na ich drodze nad dolnym Rodanem stanął Mariusz ze swoim wojskiem. Bitwa, która rozegrała się pod Aqua Sextiae, okazała się dla Rzymian zwycięska. Teutoni zostali rozgromieni i wycięci w pień. Cymbrowie, którzy obrali inną drogę marszu, przebyli Alpy i zmusili oddziały konsula Lutatiusa Catullusa do odwrotu. Ale z odsieczą przybył wnet doświadczony wódz Mariusz.

W północnej Italii niedaleko Vercellae w roku 101 p.n.e. doszło do spotkania wojsk. Cymbrowie zostali doszczętnie zniszczeni. Ci, którzy przeżyli, w tym kobiety i dzieci, popadli w niewolę. Mariusz w dowód uznania został po raz piąty konsulem i wspólnie z Catullusem odbył ulicami Rzymu triumfalny przemarsz. Były to pierwsze nieudane najazdy plemion germańskich. Z biegiem lat plemiona te łączyły się, zawiązując większe organizmy polityczne. Taki znaczny związek plemienny powstał w połowie ostatniego stulecia p.n.e. pod przywództwem Ariowista. Dopiero umocnienie się Rzymian w Galii i oparcie północnej granicy imperium na Dunaju za cesarza Augusta ukształtowało na dłuższy czas granice cesarstwa.

Plemiona germańskie były trudnym przeciwnikiem. Wykorzystywały umiejętnie ukształtowanie terenu, pogłębiając jego naturalne właściwości, czy to zalewając go wodą, czy też tworząc przesieki ze zwalonych drzew. W walce stosowały różne taktyki. Nieobca była im pozorowana ucieczka czy zasadzki.

W potrzebie Germanie stosowali manewry pozorujące odstąpienie od walki. Usypiali w ten sposób czujność wroga, by po pewnym czasie powrócić i nieoczekiwanie uderzyć. Tak postąpili, walcząc z plemieniem Menapiów, którzy zagrodzili im przeprawę przez Ren. Swebowie odstąpili od przeprawy i na trzy dni wycofali się, pozorując powrót do ojczystych stron. Zwiadowcy Menapiów potwierdzili odwrót nieprzyjaciela. Uspokojeni zwinęli straże znad rzeki i część ich plemienia powróciła na prawy brzeg Renu. Wtedy Swebowie powrócili i sprawili im krwawą łaźnię. Następnie zawładniętymi statkami przeprawili się na drugi brzeg i zaatakowali niczego nieświadomych Menapiów.

O wrażeniu, jakie robiło na przeciwnikach męstwo Germanów, znajdujemy potwierdzenie u Cezara w jego pamiętniku De bello Gallico:


Pytani [Gallowie] rozwodzili się nad potężnym wzrostem

Germanów, nad ich niewiarygodną odwagą, a także nad

wprawą we władaniu orężem; Gallowie opowiadali, że podczas

wielokrotnych z nimi starć nie można było wytrzymać samego

wyrazu ich twarzy jak i groźnego spojrzenia.


Tak jak Galowie rozwodzili się na rosłym wyglądem Germanów, tak pogardzali mizernym wzrostem Rzymian:


Jakimiż to rękoma i jakimiż siłami ci, tak mizernej postury,

ludzie (wszyscy Gallowie ze względu na swoją rosłą budowę

fizyczną mają bowiem zazwyczaj w pogardzie nasz niski wzrost)

spodziewają się ustawić przy ich murach tak niezwykłą ciężką

wieżę?


A kolejny zapisek Cezara potwierdza męstwo i wyszkolenie bojowe Germanów:


Nieprzyjaciel natomiast, nawet przy całkowitej utracie

nadziei na ocalenie, tak wielkim odznaczali się męstwem,

że gdy padli pierwsi spośród nich, kolejni wstępowali na

ciała poległych i z nich nadal walczyli, a gdy i ci zginęli

i potworzyły się całe zwały ciał, to pozostali przy życiu miotali

z nich, niczym z pagórków, pociski na naszych i z powrotem

odrzucali przechwytywane w locie nasze włócznie.


Nie zawsze rozważni, byli jednak odważni osobistym męstwem. Pax Romana na pograniczu z ludami germańskimi zaczął kruszeć wraz z powstawaniem większych organizacji plemiennych, jak związek Alemanów czy późniejszy związek plemion pod przewodnictwem Franków. Nowe związki plemienne pełne energii zagrażały posiadłościom rzymskim poza Renem. Same naciskane od wschodu przez koczownicze plemiona szukały nowych bezpiecznych siedzib obfitujących w wodę, pastwiska i orną ziemię. W wieku III i IV, a zwłaszcza V parcie ludów germańskich w kierunku Morza Śródziemnego doprowadziło ostatecznie do skruszenia granicy i upadku Imperium Romanum.

Rodziła się nowa Europa, na co wielki wpływ mieli Frankowie, w skład których wchodziły liczne plemiona germańskie. Z czasem z tego związku wyodrębniły się dwa odłamy — Frankowie saliccy usadowieni na północy i Frankowie rypuarscy, których siedziby znajdowały się na prawym brzegu środkowego Renu. Ten nowy czas nazywamy średniowieczem. Dla jednych są to wieki ciemnoty i zabobonu. Dla innych to po prostu inne stulecia mające różnorodne barwy jak jesień. Od smutku słów memento mori — pamiętaj o śmierci, po radość nadziei, jaką niósł każdy dzień.


Chcę, gdy śmierć ma po mnie przyjść, w szynku paść nieżywy.

Z winem jak najbliżej ust, to mi zgon szczęśliwy.

Tym weselszą wzniesie pieśń chór z niebiańskiej niwy:

„Boże, pijakowi bądź temu miłościwy”.


Myślę, że nie inaczej patrzyli na ten padół mieszkańcy Bliskiego Wschodu, i wbrew pozorom mamy z nimi wiele wspólnego, a mówi nam o tym Omar Chajjam, irański poeta w średniowiecznej rubajacie:


Wczoraj wieczór uderzyło mi do głowy wino

I rozbiłem dzban o kamień za błahą przyczyną —

A wtem jakby szept popłynął z glinianego dzbana:

I jam kiedyś był człowiekiem, i ty będziesz gliną…

Frankowie

A już niesławą na całe życie i piętnem

byłoby wycofać się z bitwy i przeżyć

swego naczelnika.

Tacyt Germania

Imperium Romanum nie pozostawiło po sobie testamentu, który by wyznaczał początek nowych czasów. To my ze swoją chęcią uporządkowania i przypisywania faktów do miejsca w szeregu ustawiliśmy umowne granice końca starego i początku nowego ładu polityczno-społecznego i narodowego. Dla ówczesnych mieszkańców zauważalne były zmiany zachodzące w znanym im świecie, ale nie były one apokaliptyczne na miarę wszechogarniającego potopu, by wszystko zaczynać od początku. Nie było rewolucji, następowała raczej ewolucja, może tylko nieco przyspieszona i nie nazbyt spokojna.

Z punktu widzenia mieszkańca późnego okresu Imperium Romanum w jego życiu zmiany były wolniejsze, niż to wynika z kart podręcznika, w którym co strona, to wydarzenie prawie o epokowym znaczeniu. Dla niego, jak miał szczęście, gdzieś tam daleko toczyła się bitwa, której echo w końcu docierało do jego sadyby. Zjawił się nowy pan, nowy rządca, ale praca pozostała. Może z większym trudem wykonywana, może bardziej niebezpieczna, ale zachodzący proces nie był wystarczająco szybki za życia jednego lub dwóch pokoleń, by zmiana ta stanowiła dla niego jakąś wyraźną granicę. Ale to nie znaczy, że współcześni tamtym czasom nie zdawali sobie sprawy z zachodzących przemian. Słowa historyka Zosimosa w jego Nowej historii nie pozostawiają złudzeń w tym względzie:


Gdy przejdę już do tych czasów, w których okrojone

państwo rzymskie przechodzi pomału w ręce barbarzyńców,

wtedy przedstawię również przyczyny katastrofy i przytoczę

w miarę możności także przepowiednie zapowiadające to,

co się wydarzyło.


Podobnego procesu zmian, tylko znacznie szybszego, doświadczyliśmy sami w obszarze jednego, góra dwóch pokoleń. Ale warunki współczesne stanowią zaczyn, w którym procesy polityczno-społeczne zachodzą o wiele szybciej niż przed wiekami.

Dlatego pragnienie i dążenie do renowacji imperialnej wielkości były naturalną koleją rzeczy, ale wymagały od władców wiedzy na temat tego, co się wokół dzieje. Istotne były wiadomości o zamierzeniach najbliższej rodziny i tej trochę dalszej. Czy snują już pajęczą sieć intryg i zbierają środki oraz zmawiają ludzi, by samemu zasiąść na tronie? Ale nie byli to jedyni, którym się marzyły insygnia królewskie. W granice mógł w każdej chwili przecież wtargnąć niespodziewanie sąsiad chcący wyrównać jakieś zadawnione porachunki czy po prostu włączyć mieczem do swoich domen nowe ziemie albo nagrabić, co tylko się da. Jednym słowem, miał o czym dumać władca, bo to i zwykłe warcholstwo wszczynało niepokój w kraju, a to marne zbiory groziły wybuchem głodu i zamieszkami, a to znowu niedbali urzędnicy nie wywiązywali się ze swoich powinności, a i Kościół nie pozwalał o sobie zapomnieć. A jak mało było tego, to zjawiało się, nie wiadomo jak i skąd, morowe powietrze, co na kartach kronik odnotowano:


W czwartym roku od tego wydarzenia zaraza,

głód i wojna nawiedziły wschodnie kraje.


Imperium Romanum — ojczyzna niezapomnianej chwały — odchodziło w cień zapomnienia. Dlaczego tak się działo, „długo byłoby o tym mówić” — odpowiedziałby i dziś w zamyśleniu Gall Anonim. Ale tak jak ze starego konara wyrastają nowe, świeże pędy, tak i ze starego Cesarstwa rodziły się młode królestwa. Jak wszyscy doświadczam upływającego czasu i rozumiem przemiany, ale mimowolnie pamięć przywodzi słowa poety, Bułata Okudżawy: „a przecież mi żal”…

W roku 376 zachodni odłam Gotów — Wizygoci poprosili rzymskie władze o azyl przed następującymi za nimi Hunami. Otrzymali ziemię w Mezji i do czasu zagospodarowania się mieli dostawać zaopatrzenie z magazynów rządowych. Stało się to źródłem konfliktu, w konsekwencji czego opuścili Mezję i zaczęli grabić pobliskie prowincje. Doszło do walk pod Adrianopolem, gdzie Rzym poniósł klęskę. Na polu bitwy życie stracił również cesarz Walens.

Cesarz Gracjan na współcesarza powołał wodza armii Teodozjusza. Dzięki jego zdolnościom dyplomatycznym zawarto pokój w 382 roku. On to również podzielił cesarstwo między swoich dwóch synów w 395 roku.

Starszy Arkadiusz otrzymał Wschód. Młodszy Honoriusz miał rządzić Zachodem. Ambicje i rywalizacja opiekunów młodych cesarzy w zasadzie przekreśliła jedność cesarstwa. Na osłabione państwo uderzyły plemiona Wandalów, Alanów i Swebów. Przekroczyły słabo bronioną granicę pod Moguncją i zalały Galię. W 410 roku na skutek zdrady został zdobyty Rzym przez oddziały Alaryka, króla Wizygotów. Był to początek opanowania Zachodu przez obce ludy — barbarzyńców.

W Panonii osiedlili się Ostrogoci, w Galii Frankowie, Wizygoci, Burgundowie, Alamanowie, Sasi i Brytowie. Na półwysep Pirenejski wtargnęli Wandalowie, Alanowie i Swebowie. Na dodatek pojawiło się nowe niebezpieczeństwo — Hunowie.

W 442 roku Rzymianie, walcząc z Hunami, ponieśli klęskę w bitwie pod trackim Chersonezem. Pod wpływem tragicznych i przerażających wydarzeń rzymscy wodzowie przystali na wszystkie warunki podyktowane im przez zwycięzców. Skarbiec cesarski świecił pustką. Pieniądze trawiono na igrzyska, ceremoniał i przyjęcia, zamiast przeznaczyć fundusze na własne wojsko. Brak obrony i strach przed wrogiem powodowały dodatkowe koszty związane z płaconymi trybutami plemionom stojącym nad granicą, grożącymi w każdej chwili wtargnięciem w granice cesarstwa.

By pokryć te obciążenia, podniesiono podatki bezwzględnie ściągane z ludności. Nawet status senatora nie chronił przed wysprzedawaniem kosztowności, aby tylko zaspokoić zobowiązania. Wkrótce zapanowała bieda i pojawił się głód, od którego zmarło wielu Rzymian. Liczni obywatele, nie mogąc pogodzić się z nędzą i cierpieniem, popełniali samobójstwo. Ale i tak to nie powstrzymało Attyli, który polecił mieszkańcom miasta Asimus, leżącego w pobliżu granicy z Tracją, wydać wszystkich jeńców. Ludność miasta odmówiła wykonania tego rozkazu i stawiła silny opór, a nawet pokusiła się o walkę w polu. Nieprzyjaciel wobec zdecydowanej obrony i nie mając widoków na zwycięstwo, odstąpił od murów. Obrońcy poszli za ciosem. Na podstawie informacji dostarczonych przez wywiad zorganizowali pościg za uchodzącym wrogiem i spróbować odbić jeńców oraz łupy. W walce zadali nieprzyjacielowi znaczne straty i oswobodzili wielu Rzymian.

Dzielna obrona mieszkańców Asimus nie powstrzymała Hunów przed dalszymi najazdami na cesarstwo wschodniorzymskie lub Italię. Dopiero nieoczekiwana śmierć Attyli na własnym weselu z germańską księżniczką Ildico w 453 roku zahamowała napady i rozpoczęła rozpad i upadek państwa huńskiego.

Zwycięstwo odniesione na polach Katalaunickich w 451 roku przez rzymskiego wodza Aecjusza i sprzymierzone oddziały germańskie oraz śmierć Attyli zażegnały niebezpieczeństwo zewnętrzne, ale nie uładziły konfliktów wewnętrznych, których konsekwencją było złupienie Rzymu przez Wandalów w 455 roku.

Ostatnim cesarzem na Zachodzie był Romulus, odsunięty od władzy przez Odoakra, który z kolei zginął za przyczyną Teodoryka. Po jego śmierci w 526 roku rządy objęła córka Amalasunta. Uwięziona przez małżonka Teodahada, została później skrytobójczo zamordowana. Na osłabioną walkami Italię uderzyły wpierw wojska cesarza wschodniorzymskiego Justyniana, a później Longobardowie.

Z tego zamętu wyłoniło się państwo Franków pod przewodnictwem dynastii merowińskiej, wkrótce zastąpionej przez dynastię Karolingów, której najwybitniejszym przedstawicielem był Karol Wielki.

Do najważniejszych urzędów za czasów cesarza Karola Wielkiego niewątpliwie należał urząd palatyna — comes palatinus. Zastępował on władcę w sądzie dworskim. Drugim ważnym urzędem był kanclerz — cancellarius, którym był zazwyczaj przedstawiciel kleru.

W zarządzaniu ziemią przetrwał system merowiński, ale z czasem obok dawnej nazwy ziemia — pagus zaczęto używać określenia hrabstwo — comitatus. Ziemią zarządzał hrabia — comes, mający do pomocy zastępców — vicarii lub setników — centenarii. Na obrzeżach państwa powołano marchie, które miały nieco szersze kompetencje z uwagi na charakter obronny granic państwa. Marchią zarządzał margrabia — marchio, praefectus limitis.

Cesarz Karol dla lokalnej kontroli powołał specjalnych urzędników, missi dominici. Cały obszar państwa podzielono na okręgi inspekcyjne — missatica i do każdego wyznaczono po dwóch inspektorów, duchownego i świeckiego. Ich zadaniem było wysłuchiwanie skarg, kontrola duchowieństwa względem obyczajów i powiadamianie władcy o wszelkich nadużyciach bądź niedociągnięciach.

Słuszne wydaje się być nasze rozumowanie, jeżeli potraktujemy inspektorów missi dominici jak agentów królewskich. I nie chodzi tutaj o nazewnictwo, ale o funkcje i zadania, jakie mieli do wykonania. Tak jak dzisiaj, tak i wtedy przed wiekami uzyskanie informacji o tym, co się dzieje w danej społeczności, odbywało się przez rozpytywanie i życzliwe wysłuchanie. Umiejętność prowadzenia rozmowy, a co więcej — umiejętność słuchania wbrew pozorom nie były łatwą sztuką. Aż nazbyt często kontrrozmówca wychodził z rozmowy z większą wiedzą niż rozpytujący. Umiejętność indagacji była tym potrzebniejsza, że inspektorom przysługiwało prawo poddawania rewizji wyroków sądu hrabiowskiego oraz usunięcia ze stanowiska ławnika — scabini, którego uznali za nieodpowiedniego człowieka do piastowania tego urzędu. W czasach rządów królów z dynastii Merowingów urzędnik odpowiedzialny za dostarczanie koni dla wojska, zwany komes stajenny, comes stabuli, pełnił również funkcje policyjne.

Droga, która wiodła Franków do potęgi Karola Wielkiego, pełna była szczęku oręża, różnych zabiegów dyplomatycznych wspomaganych zabójstwem politycznym, sojuszy i spisków. W tej grze o wielkość nie zabrakło i działań wywiadowczych.

W połowie V wieku władca Franków, Chlogio, przed atakiem na Cambrai wysłał na przeszpiegi zaufanych ludzi. Ci wybadali wszystko to, co mogło pomóc w zajęciu miasta. Zarówno gród, jak i okoliczne ziemie, aż do rzeki Sommy, znalazły się pod panowaniem Franków. Trzeba bowiem pamiętać, że zmyślne intrygi to nie tylko wytwór wyrafinowanej kultury powstałej i rosnącej dziesiątki lat. W tej sztuce podstępnej gry również młode nacje pokazały, co potrafią, i swoją przebiegłością wcale nie ustępowały tym starszym.

Bracia Gundobad i Godegizel, których włości rozciągały się nad Rodanem i Saoną, wzajemnie się zwalczali. Zwycięskie potyczki króla Chlodwiga skłoniły Godegizela do szukania u niego pomocy. Wysłał tajne poselstwo, które przedstawiło królowi Chlodwigowi propozycję:


Jeżeli udzielisz mi pomocy przeciw mojemu bratu,

abym mógł go zabić na wojnie albo wyrzucić z królestwa,

będę ci płacił coroczną taką daninę, jaką ty sam zechcesz

mi nałożyć.


Trudno odmówić tak kuszącej propozycji. Nie oparł się jej również Chlodwig.

W umówionym czasie król Franków wysłał wojsko. Gdy tylko wieść o tym dotarła do Gundobada, ten, nie znając tajnej zmowy, zwrócił się do brata o pomoc w walce przeciwko Frankom, którzy podnieśli przeciw niemu oręż i najeżdżają jego ziemię. Przebiegły braciszek obiecał zbrojną pomoc. Około 500 roku wojska trzech władców spotkały się nad rzeką Ouche w pobliżu Dijon. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami wojska Chlodwiga i Godegizela połączyły się, po czym wspólnie uderzyły na oddziały Gundobada, który ratował się ucieczką z pola bitwy. Schronienie znalazł w Awinionie, do którego w ślad za uciekinierem podążał zwycięski Chlodwig.

Gundobad, przejęty grozą położenia i perspektywą nagłej śmierci, złożył swój los w ręce, „znakomitego męża imieniem Arydiusz, obrotnego i mądrego”. Wykoncypował on, że uda się jako zbieg do króla Chlodwiga i zaoferuje mu swoją służbę. Kiedy to się powiedzie, przystąpi do drugiego etapu kombinacji polegającego na propozycji zawarcia pokoju z Gundobadem w zamian za coroczną daninę. Obrotny Arydiusz wkradł się w łaski Chlodwiga, który przyjął w odpowiednim czasie podsuniętą radę.

Dotychczasowa narracja zawarła przedsięwzięcie zaledwie w paru zdaniach. Ale rzeczywistość była bardziej wymagająca czasowo. Trzeba było przemyśleć i uwzględnić różne warianty rozwoju sytuacji i przygotować się do nich. Należało działać bez pośpiechu, który z natury jest złym doradcą. Jednym słowem, tylko roztropne działanie wsparte doświadczeniem w snuciu intryg i znajomością natury ludzkiej, a także rozeznanie okoliczności, w których przyszło działać, dawały pewną rękojmię powodzenia kombinacji.

Jakiś czas później, gdy Gundobad znów okrzepł, zaprzestał nie tylko płacić daninę, ale z całym wojskiem ruszył przeciwko bratu, który zamknął się w Vienne. Wkrótce w oblężonym mieście uboższą warstwę mieszczan zaczął nękać głód. Godegizel, chroniąc resztki żywności dla siebie, wypędził z grodu ludzi niższego stanu.

Wśród wypędzonych był rzemieślnik, którego pieczy powierzono miejskie wodociągi. Obrażony decyzją króla wyjawił Gundobadowi sposób dostania się do miasta właśnie wodociągiem.

Wydzielony oddział żołnierzy z łomami, kierowany przez rzemieślnika, odwalił zatarasowane ujście wodociągu i wdarł się do środka miasta. Obrońcy wzięci z dwóch stron szybko ulegli przeciwnikowi. Sam Godegizel razem z ariańskim biskupem zginął w kościele.

Jeżeliby oceniać władcę po jego intrygach, matactwach, ale i skuteczności, to król Chlodwig był wielkiej miary. O jego przebiegłości świadczą kombinacje, których ostrze skierowane było w jego przeciwników i niejednokrotnie jego krewnych. Z myślą rozszerzenia swoich ziem wysłał do ludzi (leudes) z otoczenia króla Ragnachara złote naramienniki i pasy, które faktycznie były spiżowe i jedynie z wierzchu zmyślnie pokryte złotem. Z podarkiem związana była prośba Chlodwiga, by wraz z przyjęciem darów wbrew swemu królowi zaprosili go do swego kraju. Było to nic innego, jak zaproszenie do zdrady własnego władcy i przekazanie królestwa Chlodwigowi. Porozumienie zostało zawarte i Chlodwig wyruszył przeciw Ragnacharowi.

Wieści szpiegów o sile najeźdźcy były zatrważające na tyle, że Ragnachar zdecydował się na ucieczkę. Został jednak pochwycony przez własnych żołnierzy, związany i razem z bratem, którego również pojmano, przyprowadzony przed oblicze Chlodwiga. Ten zwrócił się z wymówką do skrępowanego króla:


Dlaczego poniżyłeś nasz ród, że pozwoliłeś się związać?

Lepiej bowiem byłoby tobie umrzeć.


I z rozmachem wbił mu w głowę siekierę. Następnie zwrócił się do jego brata Richara, mówiąc:


Gdybyś ty był bratu pomógł, zaiste nie związano by go.


I również jego ugodził śmiertelnie w głowę siekierą. Śmierć braci uświadomiła zdrajcom, że otrzymane złote dary były fałszywe. Gdy powiedzieli o tym Chlodwigowi, ten im odpowiedział:


Słusznie takie złoto otrzymuje ten, kto z własnej woli

prowadzi swojego pana na śmierć.


W ten oto sposób krwią zszywano przyszłe ziemie królestwa Merowingów i nie inaczej bywało w czasach późniejszych i z innymi monarchiami. I po dziś dzień snuje się ten cień zdrady i mordu. Są jednak tacy, co takie występne czyny nazywają motorem postępu. Czy tego samego zdania są ci, którym Parki niespodziewanie przecinają nić żywota? Tego nie wiem, ale mam świadomość tego, że to zawiść, chciwość i pycha — invidia, cupiditashubris — pchają co poniektórych do zła i zbrodniczego występku przeciwko bliźniemu, a nawet całym społeczeństwom. Jakże to jest bliskie pomimo upływu wieków nauce zawartej w Nauce Ptahhotepa sprzed 2500 roku p.n.e., gdzie rozważane są wady moralne, jak pycha, rozpusta i chciwość.

Grzegorz z Tours przekazał, że w pierwszej połowie VI wieku „nad ludem Turyngii władzę sprawowali wtedy trzej bracia”. W walce o prymat jeden z nich imieniem Hermenefryd pokonał brata Bertacharusza i pozbawił go życia. Amalaberga, żona zwycięskiego władcy, niewiasta niegodziwa i okrutna pewnego dnia zastawiła dla męża stół do posiłku tylko w połowie nakryty. Kiedy Hermenefryd zapytał, dlaczego tak uczyniła, usłyszał w odpowiedzi:


Kogo pozbawiono połowy królestwa, temu wypada

mieć i stół w połowie odkryty.


W ten i inny sposób judzony mąż zdecydował się w końcu wystąpić przeciwko kolejnemu bratu. Wysłał tajne poselstwo do króla Teodoryka, przez które zachęcał go do wspólnego wystąpienia przeciwko Baderykowi, obiecując po zwycięstwie podział jego ziem. Sojusz został zawarty przyrzeczeniem wzajemnej wierności. Pod przeważającymi siłami padł od miecza Baderyk i jego królestwo. Zdobyte ziemie zagarnął Hermenefryd, który zaraz po zwycięstwie zapomniał o przysiędze złożonej bratu, co nie dziwi, że stało się to początkiem nowych niesnasek.

Tak oto podstęp gonił intrygę, a ona zbrodnię. Wspomniany wcześniej król Gundobad po śmierci zostawił królestwo synowi Sigimudowi. Jego druga żona nie darzyła miłością jego syna Sigiryka z pierwszego małżeństwa, który zresztą odpłacał jej tym samym. Wzajemne stosunki zaogniły się na tyle mocno, że macocha zaczęła wmawiać mężowy, że Sigiryk zamierza go zabić i zasiąść sam na tronie. W atmosferze dworskich intryg jej słowa padały na podatny grunt. Zasiały w umyśle króla zamęt i obudziły w nim nikczemne cechy. Przekonany racjami żony upił syna winem, po czym kazał mu spocząć po obiedzie. Gdy ten spokojnie zasnął, do komnaty weszli zaufani ze służby. Zawiązali śpiącemu chustę wokół szyi i ciągnęli jej końce do siebie. Dopiero martwe ciało poniewczasie wywołało żal ojca, który ze szlochem rzucił się na pierś zamordowanego syna.

Podobną śmiercią z użyciem chusty zginął Chramn, który podniósł miecz przeciw Chlotarowi. Został uduszony w chacie jakiegoś biedaka, w której go zamknięto wraz z żoną i córką. Po jego śmierci podłożono ogień i wszyscy spłonęli.

Nie tylko siekiera, chusta czy ogień były wykorzystywane do rozwiązywania i dochodzenia swoich racji. Trucizna również torowała drogę lub likwidowała niepożądanych konkurentów do władzy. Markatruda, córka Magnachara, a żona Guntchramna, kiedy urodziła syna, nastawała na życie Gundobada, mężowskiego syna z pierwszego małżeństwa. W końcu zrealizowała swój zabójczy plan, przesyłając mu w napoju truciznę.

Okrucieństwo wobec pokonanego przeciwnika, często skierowane również wobec niewinnych ludzi, budzi przerażenie. Może właśnie miało przynieść taki zastraszający efekt. Może, ale pewne jest to, że budziło żądzę krwawego odwetu.

Teodoryk, zwołując wojsko na wyprawę przeciwko królowi Turyngów, Hermenefrydowi, przywołał na wiecu przeniewierstwa, jakich doznali od niego Frankowie. Przypomniał chłopców wieszanych za genitalia na drzewach, kobiety rozrywane przez konie czy rozjechanych przez ciężkie wozy ludzi leżących na koleinach dróg, a szczątki zabitych rozrzucane jako żer dla ptaków i psów. Przypomnienie tych krwawych obrazów miało pobudzić zebranych do gniewu i wzięcia udziału w wyprawie.

Wieści o najeździe dotarły do Turyngów z wyprzedzeniem, co pozwoliło przygotować się im do walki. W wybranym miejscu, w którym zamierzali zastąpić marsz królowi Teodorykowi, wykopali tak zwane wilcze doły, które zręcznie zamaskowali murawą.

Była to nieoczekiwana i duża przeszkoda dla jazdy frankońskiej. Dopiero kiedy poznali podstęp i znacznie ostrożniej następowali na wroga, zaczęli odnosić sukcesy. Ponoszone przez Turyngów straty spowodowały, że wojsko na czele z królem Hermenefrydem rzuciło się do ucieczki, aż dotarło do rzeki Unstruty. Tam dopełnił się los Turyngów. Rzeź, jaka wówczas nastąpiła, była tak wielka, że trupy zabitych wypełniły koryto rzeki:


[…] a Frankowie przechodzili po nich na drugi brzeg,

jak przez jakiś most.


Sam zaś Hermenefryd zginął jako gość Teodoryka. Przybył na jego zaproszenie, otrzymawszy wprzód rękojmię bezpieczeństwa. Został też uhonorowany i obdarowany drogimi darami. Niestety, długo nie cieszył się gościnnością Teodoryka. Kiedy bowiem pewnego dnia rozmawiali na miejskim murze w Zulpich, spadł z niego, ponosząc śmierć na miejscu. Wielu uważało, że nie był to wypadek, ale wola Teodoryka. Poddani musieli nieźle znać swojego władcę, skoro tak twierdzili.

Tam, gdzie nie wahano się przed zbrodnią, tam też nie brakowało wiarołomstwa. Niejaki Munderyk, powodowany nadmierną pychą, ogłaszał wszem i wobec o swoim królewskim pochodzeniu. Zaproszony przez Teodoryka na spotkanie przezornie odmówił. A kiedy ruszyło na niego królewskie wojsko, schronił się za murami grodu Vitry. Walka zapowiadała się uciążliwa i jej wynik niepewny, więc król wysłał do Munderyka swojego zaufanego człowieka imieniem Aregizyl. Miał on za zadanie wywabić Munderyka poza mury, a potem go zabić. Munderyk dał się namówić na opuszczenie Vitry, przekonany słowami Aregizyla o osobistym bezpieczeństwie popartymi przysięgą złożoną przy ołtarzu. Kiedy obydwaj wyszli za bramę grodową, Aregizyl wypowiedział do zgromadzonej ludności umówione wcześniej hasło:


Ludzie, czemu tak uparcie wpatrujecie się, czyż nie

widzieliście przedtem Munderyka.


Zrozumiał Munderyk, że było to hasło nawołujące do jego zabicia. Rzekł więc do zdradzieckiego posłańca:


[…] że tym słowem dałeś ludziom znak, aby mnie zabili, ale

zaprawdę powiadam tobie, ponieważ zwiodłeś mnie przez

krzywoprzysięstwo, nikt ciebie więcej żywym nie zobaczy.


Tak jak rzekł, tak też uczynił. Silnym pchnięciem w plecy przebił wiarołomcę. A potem wydobywszy miecz, razem z towarzyszącymi mu żołnierzami, nim zginęli, sprawili sporą rzeź wśród zgromadzonych.

Nader często bywało, że dla przypieczętowania wzajemnych słów przysięgi wymieniano się zakładnikami. Kiedy więc Teodoryk i Childebert zawarli przymierze, przekazali sobie jeńców. Pozycja tych ostatnich uległa nagłej zmianie na gorsze wraz z wybuchem nowego konfliktu między królami. Jedni zakładnicy szczęśliwie uciekli do swoich, ale inni zostali oddani w poddaństwo.

Taki los spotkał Attalusa, krewnego Grzegorza, biskupa z Langres. Próba jego wykupienia nie udała się. Wtedy Leon, kucharz biskupa, ofiarował się, że wydostanie nieszczęśnika z niewoli. Leon dostał zezwolenie i ruszył w drogę. Ale i jego próba potajemnego wydobycia Attalusa z niewoli nie powiodła się. Powziął więc inny plan działania. Uprosił pewnego człowieka, aby ten go sprzedał gospodarzowi, u którego przebywał na służbie jako stajenny Attalus. W ten oto sposób kucharz dostał się do domu wroga i zdobył możliwość swobodniejszego poruszania się po gospodarstwie i kontaktów z Attalusem. Po upływie roku Leon ujawnił Attalusowi prawdę o sobie. Wykorzystali rodzinne spotkanie gospodarza do ucieczki i po różnych perypetiach dotarli w końcu do domu biskupa Grzegorza.

Można by przytoczyć wiele innych przykładów wiarołomstwa, intryg, tortur, spisków i zabójstw. Całe to zło łączył wspólny mianownik. Była nim chciwość i żądza władzy. Bywało w historii, że przywrócenie elementarnej sprawiedliwości lub naprawienie zła wymagało użycia drastycznych środków, ale nie w tych przypadkach. A to, że rozumiemy pobudki lub okoliczności, że odgadujemy żałosne i mroczne żądze, nie usprawiedliwia w naszych oczach czynionego zła. Opis atmosfery, jaka panowała wśród dzierżących władzę, odnajdujemy w słowach króla Chilperyka, który pojawiał się w miejscach publicznych w ochronnym pancerzu i w towarzystwie straży przybocznej. Podczas jednej z mszy zwrócił się nawet do zgromadzonych:


Zaklinam was, o mężowie z niewiastami, którzy obecni

jesteście, abyście dochowali mi nieskażonej wierności

i mnie nie zabijali, jak to niedawno uczyniliście z moimi

braćmi.


Zabójstwa z chciwości, by zagarnąć majątek bliźniego lub jego urząd, nie omijały również duchowieństwa. Byli nie tylko ofiarami, ale aż nazbyt często sprawcami i zarazem wykonawcami. Nie wzdragali się przed spiskowaniem, jeżeli widzieli w tym dla siebie jakieś korzyści.

Królowa Fredegunda, która straciła na znaczeniu we władzy królewskiej, w zazdrości o Brunichildę uknuła zbrodniczą intrygę. Jej zaufany duchowny miał wkraść się w łaski Brunichildy, a potem przy nadarzającej się okazji skrycie ją na zawsze usunąć. Misja duchownego została wykryta, a on sam obity i po przyznaniu się do winy odesłany do Fredegundy. Gdy po powrocie wyjawił, co go spotkało, został pewnie za nieudolność i jako przyczyna rozczarowania królowej skazany na obcięcie rąk i nóg. A był to niejedyny przypadek, że niecnym czynem sięgano po zaszczyty albo też osiągano prozaiczną korzyść, mordując wierzyciela. Pomińmy zatem dalsze opisy zbrodni krwią ociekające.

Po śmierci Karola Wielkiego w 814 roku i podziale cesarstwa między jego spadkobierców z upływem lat z królestwa Karolingów na mocy traktatu w Verdun w 843 roku wyodrębniły się trzy działy zwane później Niemcami, Francją i Italią. A jeszcze później po nieudanej próbie wskrzeszenia cesarstwa Karola nastąpił dalszy rozpad imperium na Francję, Niemcy, Włochy. Prowansję, Burgundię, Lotaryngię i Nawarrę. Dlatego też Karol Wielki uważany jest za twórcę i bohatera narodowego Francji i Niemiec.

Sasi

W latach 925–973 żył Widukind, mnich z klasztoru w Nowej Korbei. Był kronikarzem, spod którego ręki wyszły Res gestae Saxonicae Dzieje Sasów. Starał się być obiektywny, pisząc res gestae, stąd też przywoływał różne poglądy o pochodzeniu Sasów. A to, że wywodzą się od Duńczyków lub Normanów, a nawet, że są potomkami żołnierzy Aleksandra Macedońskiego, którzy po jego śmierci rozproszyli się po różnych zakątkach świata. Jakby nie było, uważał, że jest to starożytny naród i godny rodzaj ludzi. Nazwę Sasi tłumaczył zaś jako pochodzącą od nazwy noża, która w ich języku brzmiała sahs.

Za czasów Karola Wielkiego Frankowie prowadzili uciążliwą i długą, bo przez 32 lata trwającą wojnę z Sasami, czemu w Niedoli Nibelungów niejedną strofę poświęcono.


I co chwila się z konia jaki rycerz zwali

Trupem. Aż wreszcie w walce z sobą się spotkali

Mężny Zygfryd i Sasów król, Liudger śmiały,

W zgiełku, kędy oszczepy najgęściej padały.


Kronikarz Helmold uważa, że wojna z Sasami mogła zakończyć się dużo wcześniej, ale Sasi, „woleli strzec wolności z bronią w ręku” — libertatem armis tueri malentes.

Frankowie z dużą umiejętnością przygotowywali, a potem prowadzili poszczególne kampanie. Atakowali Sasów jednocześnie z kilku stron, starając się, aby walki toczyły się na własnym terenie. Budowali drogi i umocnienia, koncentrując wysiłek na wybranym kierunku mającym decydujące znaczenie. Oddziały Franków były niezwykle ruchliwe. Obok działań militarnych prowadzili szeroko pojęte rozpoznanie sił i środków przeciwnika oraz taktyki prowadzenia przez niego walki. Wśród tej różnorodności sposobów prowadzenia wojny nie brakowało również przekupstwa możnych saskich.

Narzucenie Sasom religii chrześcijańskiej i włączenie ich w jeden organizm państwowy z Frankami nie zapobiegło konfliktom. Pojawiały się one przy różnej okazji i w ich rozwiązywaniu stosowano wszystkie dostępne środki — od polityczno-dyplomatycznych, poprzez układy personalne, aż po zbrojne rozstrzygnięcia. A te dopuszczały różne metody postępowania, jak przekupstwo, porwanie, zabójstwo i spiskowanie. Jednym słowem, zainteresowani nie wybrzydzali w doborze środków, aby tylko osiągnąć sukces, bez względu na racje, jakimi się kierowali.

W konflikcie pomiędzy Frankami a Turyngami swoją rolę odegrali również Sasi, którzy byli cennym sprzymierzeńcem. Nie obeszło się przy tym bez przekupstwa i ujawnienia planów wojennych. Jak to bywa w takich wypadkach, najbardziej ucierpieli zwykli mieszkańcy zdobytego miasta:


(Sasi) wyrżnęli wszystkich dorosłych, dzieci nieletnie

pojmali jako zdobycz.


Taka to była noc pełna krzyków, mordów i rabunków,

a w całym mieście nie było miejsca cichego czy spokojnego

a tylko poranny brzask jutrzenki nie był we krwi.


Zjednoczenie się społeczne elity saskiej umożliwiło najbogatszym sięgnięcie po władzę książęcą. Rola reprezentacji możnowładztwa saskiego przypadła Ludolfingom. Był to bogaty ród, niemający sobie równych pod względem majątkowym.

Ta podstawa materialna z ogromnymi dochodami w sposób naturalny predysponowała Ludolfingów do odgrywania najważniejszych ról w państwie. Nie dziwi przeto, że na zjeździe w Fritzlarze w roku 919 wybrano księcia saskiego Henryka na króla. On to zapoczątkował zjednoczenie pokrewnych językowo i kulturowo federacji plemiennych w jedno państwo wczesnofeudalne, które odtąd nazywane będzie niemieckim.

Po rozprawieniu się z opozycją bawarską i szwabską kolej przyszła na Lotaryngię. Henryk I dwukrotnie wyprawił się zbrojnie do Lotaryngii, włączając ją ostatecznie do swoich ziem w 925 roku.

Według kronikarza, do aneksji Lotaryngii przyczyniła się intryga niejakiego Krystiana. Dojrzał on możliwość przysporzenia sobie zasług u króla Henryka I, więc udał chorego. W ten sposób zwabił do siebie Isilbertha [Giz(s)elbert], władcę Lotaryngii. Pojmał go i pod strażą wydał Henrykowi I. Król, widząc cnoty pojmanego młodzieńca, jego pochodzenie i możliwość zapobieżenia buntów w przyszłości, nadał Lotaryngii status lennego księstwa, które z powrotem oddał we władanie Isilbertowi, i by go mocniej związać ze sobą, wydał za niego córkę niejakiego Gerberga.

Wiek X to czasy walk z Awarami. W trakcie zmagań wojennych, w czasie jednego z najazdów doszło do starcia. Henryk I, by powstrzymać ewentualne wycofanie się nieprzyjaciela i nie dopuścić do uniknięcia przez niego walki, wysłał w pierwszym rzucie do ataku słabiej uzbrojony oddział Turyngów. Ich zadaniem było związać walką oddziały węgierskie do czasu przybycia reszty wojsk saskich.

Zamierzenie taktyczne połowicznie spełniło swoją rolę. Wojska węgierskie na widok zbliżających się głównych sił saskich porzuciły walkę i w ucieczce pospiesznie opuściły pole bitwy. Sasom udało się jednak zająć ich obóz i uwolnić więźniów.

W czasie walk z plemionami połabskimi zbuntowani Redarzy uderzyli i zniszczyli miasto Walseben, wycinając w pień mieszkańców. Przeciwko nim ruszył Bernard, któremu poruczono we władanie ziemie Redarów. Jako pomocnika w urzędowaniu oddelegowano do niego Tietmara. Wojska rozpoczęły oblężenie miasta zwanego Lunkini (Lenzen). W piątym dniu oblężenia do obozu przybyli zwiadowcy zwani przez Widukinda custodes — strażnicy. Nazwa jest nieco myląca, gdyż z ich sprawozdania wynika, że nie byli zwykłymi strażnikami obozu, ale raczej wywiadowcami. A to dlatego, że nie tylko powiadomili swoich przełożonych o zbliżaniu się nieprzyjaciela, ale także ostrzegli o jego zamiarach. A to już wskazuje, że przeniknęli w szeregi wrogiego wojska i poznali najbliższe czasowo plany.

Uprzedzony Bernard zdołał się przygotować do walki, nie tylko wzmacniając czujność i morale wojska, lecz również opracowując odpowiednią taktykę. Stoczona bitwa okupiona znacznymi stratami była jednak dla niego zwycięska. Można by sądzić na podstawie jej rozmiaru i zaciętości, że gdyby nie rola wywiadowców, jej wynik byłby prawdopodobnie inny. Ale nie zawsze tak dobrze wiodło się Sasom, zwłaszcza gdy zaniedbali prowadzenie rozpoznania przeciwnika.

Kiedy wybuchł zatarg pomiędzy czeskim Bolesławem a jego bratem, którego odsunął od władzy, ten zwrócił się do Sasów o pomoc. Ci zaś skwapliwie podjęli się jej udzielić. Jedną formacją wojsk saskich dowodził Azika, w jej skład wchodził legion z Merseburga, silny oddział z Hestii, a także posiłki Turyngów. W szeregach zgrupowania nie brakowało zbójcerzy — legio collecta ex latronibus — zbieranina łotrzyków, którzy z uwagi na swoją śmiałość i sposobność do walki byli uwalniani od kary. Uzbrajani, byli osiedlani w wybranych miejscach. Ich zadaniem było wszczynanie zatargów i rozbojów oraz walka z mieszkańcami ziem uznanych za wrogie. Wykorzystanie okiełzanych łotrzyków, owych viros desertores, jako zorganizowanych żołnierzy jest zrozumiałe i z wielu względów nawet słuszne.

Ale samemu zachowywać się jak łotr, to już inna sprawa. Margrabią Marchii Wschodniej został Geron, którego kronikarz Widukind obarczał w znacznej części winą za bunty plemion słowiańskich. On też prawdopodobnie w roku 939, jakoby uprzedzając ich knowania zmierzające do jego zabicia, zaprosił trzydziestu książąt słowiańskich na ucztę. Podał im wino, czym uśpił ich czujność, a potem już nocną porą poczęstował ich trującym napitkiem.

Zwiadowcy czeskiego Bolesława powiadomili go, że Sasi oddzielili się od idących w straży przedniej Turyngów. Postanowił więc wykorzystać sytuację i po kolei zniszczyć idące oddziały. Jednym zgrupowaniem zaatakował oddział Turyngów, jednak ci na widok wroga uciekli. Natomiast Azik z pozostałym wojskiem uderzył na drugie zgrupowanie wojsk czeskich, które w końcu zmusił do ucieczki z pola bitwy. Upojony zwycięstwem, nie zachowując ostrożności należnej na wojnie, powrócił do obozu.

Część żołnierzy zajęła się zdzieraniem łupów z zabitych, część udała się na odpoczynek, a jeszcze inni szukali paszy dla koni. Wykorzystał to Bolesław, zebrał rozproszonych żołnierzy, których włączył do swojego zgrupowania. Potem niespodziewanie uderzył na nieświadomych niebezpieczeństwa Sasów, których całkowicie rozgromił.

Tak oto brak rozpoznania, zaniedbania w odpowiednim rozstawieniu straży oraz pewność siebie, by nie powiedzieć pycha zwycięzcy, zaowocowały klęską i śmiercią wodza. Trudno wskazać na źródło takiego zadufania. Czy wynika ono z pychy, czy z wiary w szczęśliwą gwiazdę, albo z wyobrażenia własnej siły, która sama z siebie ma trwożyć nieprzyjaciela, trudno dociec. A może rodzi się ona ze zwykłej głupoty, z tej najpospolitszej przywary człowieka, bezmyślności. Jakby nie było, jest to niestety nadal najczęstsze zachowanie. Ale takie zachowanie nie jest obce i innym nacjom.

Nie najroztropniej zachowywali się również Węgrzy, którzy najechali Saksonię i rozbili obóz nad rzeką Bad, z którego prowadzili liczne łupieżcze wyprawy. Jedna z nich została skierowana przeciwko miastu Stiederaburg. Jego obrońcy, widząc ociężale posuwającego się nieprzyjaciela w strugach deszczu, wykonali wypad. Wrzaskiem zasiali zamęt w szeregach wroga, a potem śmiało uderzyli. Wypad był udany, wielu nieprzyjaciół padło od miecza, pozostali zrejterowali, pozostawiając jako zdobycz konie i znaki bojowe. Zwycięstwo pobudziło mieszkańców sąsiednich grodów do atakowania wroga, co zakończyło się wzięciem okupu od ich wodza.

Inna grupa wojsk węgierskich, która wyruszyła na północ, została przez słowiańskiego przewodnika specjalnie podprowadzona w pobliże miejscowości Thrimining, gdzie została rozbita. Pojmano też wodza, którego odstawiono królowi. Na wieść o zaszłych wypadkach pozostałe wojsko węgierskie poszło w rozsypkę.

Książę Lotaryngii, Gizelbert, powiedział o swoim poddanym:


Immo sam jeden zgrabnie trzymał dla mnie całą Lotaryngię,

a ja jego jednego nie mogę wespół z całą Lotaryngią.


Miał rację książę i słusznie podkreślił, chociaż z goryczą, zdolności swojego wasala. Przekonał się o tym dotkliwie, kiedy Immo podniósł bunt i zadał znaczne straty swojemu panu. Jednym z dotkliwszych dla księcia niepowodzeń była utrata stada świń, które świniopasy przepędzali w pobliżu bram miasta, w którym zamknął się buntownik.

Otóż przywiązał on lochę przy bramie, która kręcąc się, zwabiała stada do miasta. Oczywiście książę uznał to za bezczelne bezprawie. Zebrał oddziały i rozpoczął obleganie grodu. Wtedy Immo z murów zrzucił na oblegających ule z pszczołami. Rozwścieczone owady ruszyły do ataku. Użądlone konie zrzucały jeźdźców, tak że rycerstwo myślało raczej o ratowaniu się niż prowadzeniu jakiejkolwiek akcji przeciwko Immo, który z murów zagroził, że lada moment poprowadzi atak. Chcąc nie chcąc, książę musiał przerwać oblężenie i wtedy wypowiedział owo znamienne zdanie.

Immo był nie tylko pełen przebiegłych pomysłów, ale dziś powiedzielibyśmy, że znał duszę człowieka. Był dobrym psychologiem, co zaświadcza jego kolejna intryga. Zwrócił się listem do Ansfryda i Arnolda, kuzynów króla Gizelberta, w którym tłumaczył się z przejścia na stronę Sasów. W ten sposób udobruchał ich żądzę mordu, jaką wobec niego pałali. A nawet zaoferował rękę swojej jedynej córki Ansfrydowi. Oferta została przyjęta i doszło do osobistego spotkania, o które zabiegał Immo.

Kuzyni przybyli na miejsce, nie wiedząc, że wchodzą w pułapkę. Zostali pojmani, uwięzieni, a potem odprawieni do króla. Jednocześnie Immo przekazał królowi radę co do sposobu postępowania z więźniami.


Takoż łatwiejszy, bez łańcuchów i bicia wyzna wszystko co wie,

gdy mu się zagrozi, Ansfryd zaś twardszy od żelaza, jego trzeba

poddać torturom (żeby powiedział). Wiele (zachodu) trzeba.


Mądry jest również ten, kto słucha mądrych rad. Tak też się stało, jak przewidywał Immo.

Dobrze jest posiłkować się rozsądnymi radami, jeżeli są one uzupełnieniem własnych przemyśleń. Takim rozważnym postępowaniem wykazał się Henryk, syn Gotszalka. W pierwszych latach XII wieku, może w 1101 lub 1110, a nawet 1111 roku ruszyły się wojska Ranów i rozpoczęły oblężenie Lubeki.

Książę Henryk z dwoma towarzyszami wydostał się nocą z oblężonego miasta, przykazując jednocześnie, by obrońcy oczekiwali jego powrotu po czterech dniach. Udał się do Holzatów, którzy zebrawszy się, szybko ruszyli z odsieczą. Skrycie podeszli w pobliże miasta i zachowując ciszę, by szczęk oręża, rozmowa lub rżenie koni nie ujawniły ich obecności, zapadli w kryjówkach. Sam książę, jak to było wcześniej umówione, wspiął się na wzgórze, by obrońcy mogli go dojrzeć. Widok Henryka podniósł na duchu obrońców, którzy z wolna tracili już nadzieję ocalenia.

Książę po zapoznaniu się z sytuacją opracował śmiały plan zaskoczenia przeciwnika. Zebrał wojsko i unikając kontaktu z nieprzyjacielem, skrycie przeprowadził oddziały wzdłuż wybrzeża morskiego do ujścia Trawny. Tam z wojskiem wyszedł na drogę, którą mieli przybyć jeźdźcy słowiańscy. Ranowie, widząc idących zbrojnych od strony, z której spodziewali się przybycia swojej konnicy, zeszli z okrętów naprzeciw nadchodzącym. Wtedy z całym impetem uderzyło na nich wojsko Henryka. Ranowie zmyleni podstępem Henryka, nieprzygotowani na niespodziewany atak, nie byli w stanie stawić większego oporu. Wielu zginęło od miecza i nie mniejsza liczba w wodzie. Poległych złożono we wspólnej mogile i na znak zwycięstwa nazwano to miejsce Górą Ranów.

Ziemie pograniczne zawsze były narażone na ataki sąsiadów patrzących łakomym okiem na dobra, którymi mogli się obłowić. A nadto do władców pogranicza często się odwoływano przy załatwianiu własnych wewnętrznych porachunków. Zwłaszcza gdy dysponowali znaczną siłą zbrojną.

O schedę po zmarłym królu, którą był tron duński, rozpoczęli starania: Swen syn Eryka, Waldemar syn Kanuta i Kanut syn Magnusa. Waldemar popierał Swena, tak więc właściwa rozgrywka o władzę toczyła się pomiędzy Swenem a Kanutem. Obaj więc zabiegali o poparcie hrabiego Adolfa II Holsztyńskiego.

Hrabia po rozważeniu opłacalności zaangażowania się po którejś ze stron poparł w końcu Kanuta, co rozsierdziło Swena i zapoczątkowało między nimi wojnę. Swen na czele wojska uderzył na ziemię Wagrów, spalił Starogard i złupił nadmorskie tereny. Wycofując się, w zgliszcza zamienił podgrodzie Segebergu. Swen znalazł także sojusznika w osobie Edelera z Dithmarschen, który przy pomocy duńskich pieniędzy zamierzał przyłączyć ziemie hrabiego do królestwa Danii.

W roku 1149 lub 1150 hrabia Adolf II na czele czterech tysięcy zbrojnych stanął w pobliżu Szlezwiku na drodze oddziałom króla Swena. Jednocześnie hrabia wezwał na pomoc Kanuta. Zaniepokoiło to bardzo Edelera, który był naczelnym wodzem Swena, gdyż połączone siły stanowiły zbyt wielkie zagrożenia dla planów tego ostatniego. Udał się do obozu Kanuta, przekupił jego dowódców, a jego samego nakłonił do powrotu do domu, mamiąc obietnicami, że przywróci pokój.

Edeler, po załatwieniu sprawy z Kanutem, powrócił do Szlezwiku z zamiarem stoczenia rankiem bitwy z Adolfem II. Przygotowania do walki nie uszły jednak uwadze pewnemu zaufanemu człowiekowi hrabiego, który przepłynął jezioro i o wszystkim zawiadomił swego pana.

Niepomyślne wieści skłoniły hrabiego do opuszczenia dotychczasowego obozowiska i wycofania się nad Ejdorę. Marsz musiał przypominać bardziej ucieczkę niż zwykłe, chociaż pospieszne, wycofanie się wojsk, bo na miejsce dotarło z czterech tysięcy tylko czterystu zbrojnych.

Hrabia rozesłał zwiad, który miał się dowiedzieć o zamiarach nieprzyjaciela. Jego członkowie zostali jednak schwytani i wtrąceni do więzienia. Z braku wiadomości hrabia wysłał następnych wywiadowców, którzy donieśli mu, że wróg się zbliża. Kolejny zwiadowca informował, że nieprzyjaciel przebywa rzekę brodem w pobliżu wsi Schülp. Hrabia zdecydował się na walkę. Okazała się ona jednak uporczywa i szala zwycięstwa przechylała się raz na jedną, raz na drugą stronę, aż rycerze hrabiego wzięli się na sposób. Zaczęli godzić w przednie nogi koni, które padały razem z jeźdźcami. W ten sposób łatwiej było zniszczyć wroga. Tak zginął Edeler oraz część jego żołnierzy. Pozostali albo uciekli, albo zostali wzięci w niewolę. Stojący na drugim brzegu Ejdory król Swen uciekł do Szlezwiku.

Po śmierci Niklota jego syn Przybysław ruszył z wojskiem na gród Iłów. Guncelin, namiestnik ziemi Obodrytów, powiadomiony przez swoich wywiadowców, że do grodu podąża spiesznym marszem Przybysław, ubiegł Słowian, przybywając z niewielkim oddziałem bronić miasta. Wzmocnienie obrony, jak również przemyślne postępowanie Guncelina wobec mieszkańców skłoniły Przybysława do odstąpienia od oblężenia. W ten sposób dostarczona na czas informacja wywiadowcza uchroniła gród przed zajęciem go przez zbuntowanych Słowian.

Normanowie

[…] a furore Normannorum libera nos, Domine.


[…] od furii Normanów wybaw nas, Panie.

Jak podaje kronika Saxo Grammaticusa, Duńczycy pochodzą od synów Humblego — Dana i Angela. Inny kronikarz Dudo z Saint-Quentin (ok. 965–przed 1043) z Normandii pisze, że Duńczycy wywodzą się od Greków, zwanych też Danajami. Według Bedy Czcigodnego — Beda Venerabilis, autora między innymi Historia ecclesiastica gentis Anglorum, Angel dał swoje imię nazwie Brytanii, natomiast od Dana pochodzi ród królewski od początku zasiadający na tronie Danii.

Normanowie — na dźwięk tego słowa zazwyczaj nasze pierwsze skojarzenie wiąże się z wikingami, z szumem wiatru, łoskotem bijących fal o burty długich łodzi i obrazem surowych mężów siedzących z wiosłem w rękach i z mieczami na podorędziu, płynących na kolejną wyprawę, to wiking — na zbój. Byli też dobrymi kupcami, umiejętnie spieniężając gdzie indziej zdobyte łupy. Ale niełatwo było odróżnić, kiedy i w jakim charakterze przybywają, a za takie pomyłki płaciło się życiem.

Nie bez przyczyny Hermes-Merkury to bóg kupców i złodziei, co już samo za siebie mówi. Zważmy też, że czasownik w języku niemieckim tauchen, oznaczający wymieniać, oraz czasownik taüschen, oznaczający oszukać, są sobie zbyt bliskie i świadczą nad wyraz trafnie o dawnych związkach łączących obydwa zachowania. Tak jak rzeczownik handel, oznaczający i handel, i bójkę. Bo jak powiadał niezapomniany Owidiusz:


Dla serca niezłomnego cały świat jest domem,

jak dla ryb wodny przestwór, dla ptaków — przestrzenie.


Wikingowie w obliczu niebezpieczeństwa potrafili, jednak nie bez oporów niektórych wojów z drużyny, wyzbyć się cennych łupów. Ich rozrzucenie miało powstrzymać nieprzyjaciela, który zająłby się ich zbieraniem, jednocześnie zwalniając wikingów od dźwigania i zaprzątania myśli ratowaniem bardziej bogactwa niżeli życia. Bo chodzi o to, by:


[…] skłonić wroga do zaspokojenia swej chciwości,

zamiast do użycia broni.


Jak w każdej gromadzie społecznej, tak i w społeczności mieszkańców Skandynawii nie brakowało usłużnych donosicieli poetycko nazwanych „uszami króla”. Większość z nich to byli zausznicy władcy bardziej dbający o swoje dobro i przypodobanie się królowi, donosząc mu usłużnie wiadomości niż ryzykując jak rasowi agenci zdobywanie informacji o wrogu na jego ziemi.

I tak jak u innych narodów — chciwość, żądza panowania czy zemsta rodowa wytyczały nieraz wikingom ścieżki postępowania. Bywało, że aby osiągnąć upragniony cel, dążyli do niego knowaniami, które mogły trwać całymi latami.

Zdarzyło się tak po śmierci Toke i jego żony Thorvør. Dziedzicami zostali ich synowie Åge i Palner. Trzeci Fjølner, którego matką była nałożnica, miał obiecane otrzymać tylko jakieś ruchomości, ale nie ziemię. To postanowienie dwóch braci w sprawie spadku stało się początkiem zawiści i zaczynem intrygi.

A że Fjølner był sprytnym i złym człowiekiem, udał się do króla Haralda. Przebywając na dworze, sączył do uszu królewskich słowa zawiści, że jego brat Åge Tokesøn jest zagrożeniem dla Danii, a w szczególności dla niego samego.

Tak jak spadająca kropla woda drąży kamień, tak słowa Fjølnera sprowadziły nieszczęście na Åge. Król w końcu przekonany szeptami zausznika zarządził zabójstwo. Wyznaczył dziesięć łodzi i czterystu zbrojnych, którzy wpierw śledzili łodzie Åge Tokesøna, a potem wyczekawszy dogodnego momentu, znienacka napadli na śpiącą drużynę. Nikt nie ocalał, wszyscy zostali zarąbani. Cierpliwość i wytrwałość są pożądanymi zaletami, szkoda jedynie, że częściej służą szpetnej niż dobrej sprawie.

Podobnie jak inne nacje wikingowie również doceniali wagę informacji, co zbytnio nie dziwi. Warunki ku temu stwarzała sama profesja, jaką się przez dziesiątki lat parali. Raz jako rozbójnicy, drugi raz jako kupcy. A przecież i jedni, i drudzy potrzebują i cenią dobrą wiadomość.

Władający Jomsborgiem Palnatoke pilnował, aby każda wiadomość wpierw trafiała do niego i od niego wychodziła. Nie tolerował bezhołowia i naruszania przyjętych praw przez bractwo wikińskie ani rozpowszechniania fałszywych pogłosek. Brak rzetelnej informacji u kupca mógł skutkować mniejszym zyskiem, ale dla idącego „na zbój” wikinga wiadomość mogła decydować o przeżyciu i powodzeniu całej wyprawy.

Po śmierci Palnatoke komendę nad Jomsborgiem przejął Sigvald. Jak niesie legenda, by zdobyć rękę Astrid, córki Mieszka I, podjął się uwolnić Pomorze od płacenia daniny królowi duńskiemu. Zasięgnął wszechstronnych wiadomości o królu i przystąpił do realizacji planu. Wysłał do niego poselstwo z zaproszeniem, gdyż on osobiście nie może przybyć z powodu śmiertelnej choroby, a ma ważne wieści do przekazania. Król przerwał ucztę i wraz z przybocznym oddziałem liczącym sześciuset zbrojnych wyruszył na brzeg, gdzie zacumowały łodzie Sigvalda. Kiedy król z nielicznym orszakiem wszedł na pokład pierwszej, pouczona załoga podniosła trap, oznajmiając, że zbyt wielka liczba ludzi mogłaby spowodować zatonięcie łodzi. Podobnie postępowano przy przejściu króla na następne łodzie. W końcu król, któremu towarzyszyło już tylko dziesięciu wojów, dotarł do łodzi, w której leżał Sigvald. Kiedy na prośbę Sigvalda król pochylił się nad leżącym, ten pochwycił go w mocne objęcia, udaremniając jakikolwiek ruch. Jednocześnie łodzie natychmiast odbiły od brzegu na pełne morze, pozostawiając na brzegu bezradny oddział króla. W taki przemyślny sposób został porwany Svend, król Danii, przez przebiegłego Sigvalda.

Normanowie jako piraci doceniali nie tylko posiadanie informacji, ale również cenili zaskoczenie przeciwnika. Swoje doświadczenie w tym względzie mieli podbudowane długoletnią praktyką płynącą z łupieżczych wypraw. Nie znaczy to, że zawsze wszystko szło pomyślnie. Bywały również bolesne wpadki, które zdarzały się nawet przezornym jarlom. A do takich na pewno zaliczał się Sigvald.

Kiedy wybuchła wojna pomiędzy nim a jarlem Håkonem, obydwaj nie mieli wieści o sobie. Nie znali wzajemnego położenia, gdzie przebywa flota przeciwnika i w jakim kierunku zamierza popłynąć. Traf chciał, że część eskadry prowadzona przez Vagn Ågesøna wylądowała na brzegu wyspy Hød nieświadoma, że w nieodległej zatoce zacumował jarl Håkon. Schwytany mieszkaniec, niejaki Ulv, za cenę uratowania trzech krów i dwunastu kóz przed zarżnięciem przez głodnych wikingów zaofiarował się wskazać im miejsce postoju jarla. Z opowieści Ulva wynikało, że jarl przybył tylko z jedną łodzią. Niezmiernie to uradowało Jomswikingów, którzy pospiesznie popłynęli do Sigvalda, by jemu i całej reszcie floty złożyć dobre wieści.

Ulv wiedział, że gdy wikingowie zorientują się co do faktycznej siły jarla, przypłaci zatajenie prawdy własnym życiem. Dlatego jak tylko Jomswikingowie wpłynęli do zatoki, nie czekał na nagrodę jako przewodnik, tylko skoczył z łodzi do morza. Nie odpłynął daleko, ciśnięta za nim przez Vagna włócznia trafiła go w środek pleców. Przewodnik zginął na miejscu.

Pomocny przewodnik był niezastąpiony, co prawda bywało, że służył raz jednej, raz drugiej stronie konfliktu, ale to z tej przyczyny, iż jako spokojny mieszkaniec był zmuszony za cenę życia do świadczenia usługi, która mogła być dla niego obmierzła. Stąd też różne zachowania.

Pewne podobieństwo znajdujemy w zachowaniu zakochanej kobiety. Rozdarta pomiędzy powinnością, jaką przynależna była świadczyć jako mieszkanka grodu, a uległą miłością do ukochanego.

Niecodzienna prośba lubej nakłaniająca kochanka, aby nie wracał na noc do zamku, chociaż wiedziała, że grozi mu za to sroga kara, wywołała u niego zrozumiałą ciekawość. Pozornie przystając na jej błagania, wymusił na kochance ujawnienie powodów takiej prośby. W ten sposób dowiedział się o planowanym przewrocie na zamku i wyrżnięciu duńskiej załogi przez Anglików.

Wikingowie cenili męstwo okazywane w obliczu śmierci. Nie dziwią przeto te i podobne ich ostatnie słowa:


Kiepsko bym pamiętał Jomswikingów prawo, gdybym bał się śmierci,

albo gadał lękliwie, każdy człowiek musi kiedyś umrzeć.


Bydło wyginie, rody wymierają,

Też przyjdzie umrzeć i tobie;

Pamięć o tym tylko żywa pozostanie,

Kto zdobył ją sławy czynami.


Bydło wyginie, rody wymierają,

Też przyjdzie umrzeć i tobie;

Jedno znam tylko, co stale żyć będzie:

Sąd o wielkich czynach każdego.


Kiedy Hjartvar zdradziecko zabił podczas snu duńskiego króla Rolfa i wyrżnął całą jego drużynę, polecił po walce przygotować ucztę. Okrutną rzeź przeżył tylko młody junak Vøgg. Hjartvar pełen podziwu dla odwagi i lojalności pokonanych wrogów zapragnął mieć w swojej drużynie chociaż jednego takiego wojownika. Zaproponował mu więc służbę u siebie. Vøgg przystał na propozycję, która miał być przypieczętowana przysięgą na miecz nowego pana. Ale Vøgg nie chciał ująć miecza za ostrze, mówiąc, że zabity król Rolf miał zwyczaj odbierać przysięgę wierności od nowego drużynnika tak, jak to nakazywał dawny obyczaj. Z dłonią przysięgającego na rękojeści miecza.


Panie pola bitwy,

martwy ja upadam,

takoż Rolf nie żyje,

i martwi są wojowie.

Ale losu nie będę

bolesnego przeklinał,

że u boku króla

jam zginął w walce.


Ujął Vøgg rękojeść podanego miecza i gwałtownym pchnięciem przebił Hjartvara. W ten sposób dopełnił zemsty, którą obiecywał Rolfowi.

Wędrując za łupieżą lub handlem, by spieniężyć zrabowane dobra, wikingowie doskonalili się w jednej i drugiej materii. Spryt czy podstęp był im jednako przydatny, zwłaszcza w obliczu wroga, który schowany za murami obronnymi był niedostępny dla wikińskiego miecza. Wzmianki o braku zdolności do zdobycia przez łupieżcę obwarowanego miejsca są dość często spotykane w dawnych kronikach. Nie dziwi zatem szukanie innych sposobów, na przykład wykorzystanie podstępu lub wzięcie warowni głodem. Ta ostatnia metoda jest jednak obusieczna. Najeźdźca bardzo często sam padał ofiarą niedostatku i chorób, które zazwyczaj trapiły każdą ówczesną armię. Nie znaczy to jednak, że wikingowie byli bezradni. Jeżeli fortel nie pomógł, to mieli jeszcze w zanadrzu znających się na rzeczy wziętych do niewoli pomocników, Franków lub Anglików, których zmuszali do pomocy.

W potrzebie wykorzystywali wszystkie sposoby, które mogły im pomóc w realizacji powziętych zamierzeń. Ukrywali swoją tożsamość pod przebraniem, udając nawet, że są kobietami, a oręż, jak miecze, skrywali w drewnianych laskach. Nie stronili również od zastraszania władcy i mieszkańców najechanych ziem.

Władca, który nie mógł przeciwdziałać napadom, tracił autorytet i z czasem mógł utracić nawet władzę. Natomiast ludność grabiona, zabijana lub porywana w niewolę odwracała się od dotychczasowego władcy i szukała oparcia w kimś, kto zapewni jej bezpieczeństwo. Bywało, że sama pogłoska o rzekomym najeździe powodowała paniczną ucieczkę ludności ze znacznych obszarów królestwa i szukanie ratunku w obwarowanych miastach lub trudno dostępnych rejonach kraju.

Brytowie

Niech ryczy z bólu ranny łoś

Zwierz zdrów przebiega knieje.

Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś,

To są zwyczajne dzieje.

William Szekspir Hamlet

Był rok 330 p.n.e., gdy z rodzinnego miasta Massalii (dzisiejszej Marsylii) wyruszył kupiec, geograf, matematyk, uczony, Grek z pochodzenia Pytheas. Jego marszruta wiodła go do Wysp Cynowych, które dzisiaj znamy jako Wyspy Brytyjskie. Prawdopodobnie w pierwszej fazie podróży podążał drogą lądową i dopiero gdy dotarł do Kanału La Manche, wsiadł na statek. Ale badacze nie wykluczają, że wykorzystał stary morski szlak handlowy wiodący przez Gibraltar.

Opłynął wokoło Wielką Brytanię i dotarł do legendarnej wyspy Thule, którą współcześni historycy utożsamiają ze środkową Norwegią lub może z wyspą Maitland w grupie Wysp Szetlandzkich. Niewykluczone, że ekspedycja dotarła nawet do zachodniego wybrzeża Jutlandii pełnej poszukiwanego wówczas bursztynu. Drugie niejako odkrycie Wielkiej Brytanii przyniosły wyprawy Cezara. W późniejszych latach w Anglii na dobre usadowiły się legiony rzymskie.

Brytowie, ówcześni mieszkańcy wyspy, występowali do walki wysmarowani urzetem, który barwił ich ciała na niebiesko, co nadawało im niecodzienny, bardzo groźny wygląd. Jednak organizacja i siła rzymskiego oręża na kilka wieków były dla Brytów nie do pokonania.

Przyszedł jednak rok 407 i Brytanię opuściły legiony rzymskie. Teraz sami celtyccy mieszkańcy musieli zadbać o swoje bezpieczeństwo. Od południa zagrażali Sasi, od północy Piktowie, a z zachodu przybywali Irowie. Od połowy V wieku rozpoczęły się najazdy Jutów i Anglów. Znacznie później, bo w IX wieku wyspę zaczęły nawiedzać rabunkowe najazdy piratów duńskich.

Najstarsze prawo zwyczajowe Kentu obok chłopów-wojowników, tak zwanych kerlów — ceorls, wymienia także arystokrację rodową erlów — earls, półwolnych letów — laets oraz niewolników — theows. Przyjmuje się, że przeciętna powierzchnia działki ziemi zwanej łanem i będącej we władaniu wolnego chłopa-wojownika (kerla) wynosiła około 48 ha. Do tego miał on prawo użytkować gminne pastwiska, łąki i lasy. Jednak największym posiadaczem pozostawał król. Z czasem znaczniejszymi właścicielami ziemi zostawali bliscy słudzy królewscy zwani tenami — thegns, ministra. To właśnie z ich grona wyrosła późniejsza arystokracja kosztem dawniejszej arystokracji rodowej. Widać z tego, że chociaż czasy się zmieniły, to sposób robienia kariery jest trwalszy od spiżu.

Niemcy, Francja, Węgry

Myślę, że góry i lasy, i rzeki

Dokładnie znają życie moje całe,

Choć one ludziom skryte i dalekie.

Francesco Petrarka Solo
e pensoso…

Sacrum Imperium Romanum — Święte Cesarstwo Rzymskie zwane było od połowy XIII wieku Heiliges Römisches Reich. W połowie XV wieku potoczna nazwa późniejszych Niemiec, jako kontynuacji cesarstwa zachodniorzymskiego, brzmiała Sacrum Romanum Imperium Nationis Germanicae. Nie była to nazwa oficjalna, ale odzwierciedlała aspiracje władców niemieckich do godności cesarskiej. A w określeniu Święte Cesarstwo Rzymskie zawierała się również pewna nadrzędna idea niektórych krajów chrześcijańskich do scalenia się w jeden byt państwowy.

Dla realizacji tego celu, ale nie tylko, bo i wymogi bezpieczeństwa dnia codziennego państwa żądały bacznego spoglądania zarówno na własnych możnowładców, jaki i na sąsiadów.

Ślady takiej inwigilacji znajdujemy w dawnym piśmiennictwie. Jednym z kierunków zainteresowań Ottona I były plemiona połabskie. Tam też cesarz posiadał odpowiednich ludzi, którzy informowali go o wszystkich istotnych zdarzeniach.

Za panowania cesarza Ottona I nastąpiło wytyczenie przyszłości Niemiec, które wyrażało się w zespoleniu karolińskiej tradycji politycznej opartej na organizacji kościelnej i odnowie cesarstwa na Zachodzie. Już współcześni zdawali sobie sprawę z dokonań Ottona I, dlatego w XII wieku nadano mu przydomek „Wielki”.

Nie dziwi przeto zainteresowanie Ottonów z dynastii saskiej Półwyspem Apenińskim. Syn i następca cesarza Otton II wyruszył ze zbrojną wyprawą, wspierając papieża Benedykta VII w jego walce z antypapieżem Bonifacym VII. Zdobył Bari i Tarent, który pozostawał pod władzą bizantyjską. Osiągnięte sukcesy skłoniły go do kontynuowania dalszej walki i podjęcia próby zjednoczenia całej Italii pod swoim panowaniem. W tym celu wysłał szpiegów, aby pozyskali pewne informacje o nieprzyjacielu. Uzyskane wiadomości musiały być zachęcające, gdyż zdecydował się uderzyć na emira Palermo. Został jednak całkowicie pokonany pod Capo Colnne w 982 roku.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 65.5