E-book
5.88
drukowana A5
24.99
Wysypisko ludzi

Bezpłatny fragment - Wysypisko ludzi

Objętość:
101 str.
ISBN:
978-83-8273-178-1
E-book
za 5.88
drukowana A5
za 24.99

plastry miodu

utożsamione kierunki świateł

każda pogarda zaczyna się

od wzruszeń


stojąc wbrew kolejności przetrwania

umierając na złość życiu

dobieramy się do kości

niestworzonym istotom


plastry miodu

kołyszą się na wietrze

wezgłowia kołysek

nie niosą ciernistych pokazów ognia

zapatrzona w wyolbrzymiony cel

łaszę się do twoich policzków


każdy z nas szuka nocy

która nasyci sterane losem powieki

odkąd przestałam ufać ci na pożegnanie

łzy zakwitły w moim ogrodzie

fale powietrza wystąpiły z brzegów

a przypadłość odwróciła na pięcie

gdyby do nas należał Bóg

rozchełstane myśli marzną

wbrew letniej porze

wymyślone ciała nie pasują

do szkicu ducha


ludzkie sprawy

dopasowują się do ukształtowania

terenu

obejmujesz światłem mosty

czasów kiedy życie należało

do ciężkostrawnych sił


zanim świt wtoczy czaszkę słońca

na krwiożerczy całun

pęknie ostatnia podskórna myśl

nauczmy się oddychać pomaleńku


jakby do nas należał Bóg

jakbyśmy karmili pełne życia bezkształty

taplać się w nadziei

napotykam bezkształtne mrowiska

kierunkowskazów

spojrzenia wpadają na

miękką warstwę stuleci


marzenia z grubej skóry

obudź się z kolejnego nietrafionego

przeinaczenia

ocknij z potęgi

jasnolicych skrupułów znamienia


dokuczają mi sponiewierane pasma

łodzi

pną w dół miasta

dryfujące na powierzchni posoki

w szklance na nocnym stoliku


odkąd znieważone anioły

zaplątały się we własne skrzydła

wiem gdzie szukać wierzchołków

taplać w nadziei brata


rozglądać

we wszystkich kierunkach

tutejsze pustynie

dzikie są tutejsze pustynie wzruszeń

skrawki pobożności

i zmarszczek

usta złożone do spowiedzi

kołują nad meniskiem wypukłym

macierzystych cudów


obracam w opuszkach

dopożyczone duszyczki

odpadki

bezcennych ścieżek wiodą

w kierunku niedostatków


wypluwasz z wnętrza sklepień

wiatr którego płeć

wypełnia mostki


spróbuj zrozumieć cisza także istnieje

staniemy na baczność

gdy wybuchnie siódma wojna

życiowa

poukładana z cząstek słońca

ciżba odzwierciedla międzygalaktyczną

wymianę znaczeń

wysypisko ludzi

nie w tę stronę pomknął szept

zrodzony w złotym kielichu

piwonii


potargane cebulki włosów

zaprzeszłe pukanie do drzwi

złości poskładanych z konkluzji


znów zakochałeś się w świetle

przepalonych żarówek

w sierści umierających

psów

poprzez przeludnione identyczne miasta

sunie kohorta

podniebnych statków


zanurz zanurz się

pomiędzy konstelacjami słońc

między wysypiskami ludzi

rozpędź do prędkości światła

zaprzedaj strach ciepłolubnym lękom


pali mnie twoja skóra

coś więcej niż dusza

zaakceptuj moją gołosłowną martwotę

prostopadłą niemoc jutra


zaakceptuj mój krzyk bez pokrycia

przetrawionych wyobrażeń


zaakceptuj moje życie wypatroszone

u samego progu przytwierdzone do piedestału


zaakceptuj moją śmierć domniemaną idiotkę

z zezowatym okiem


zaakceptuj moją bliskość którą przywlekłam

gołymi rękoma na granicę ust


zaakceptuj moją obecność wskrzeszoną

na samym zrywie zwyrodnienia


zaakceptuj moją nienawiść która nadstawia

drugi policzek dusi się własnym światłem


zaakceptuj moją miłość bez potwierdzenia

postradała cztery kąty


zaryglowała wejście do domorosłego przeczulenia

spostrzegła coś więcej niż duszę

odnalazłam kryzys istnienia

niewysłowione słowa cudów

co patrzą prosto w usta

wykrochmalone ciała

pozbawione wątpliwości

łatwopalnych otarć naskórków


podejdź na tyle blisko

żebyś potrafił

dostrzec piegi na grzbiecie

bogobojności


odnalazłam w tobie

kryzys istnienia

wskrzesiłam szyderstwo

z niewłaściwie dobranych uczuć

usiłuję zmartwychwstać ale

twoja modlitwa ciągnie mnie na dno

na strzeliste wąwozy

na wzniesienia poranków

o zbyt cienkiej powłoce

ciężarny znak zapytania

umieram z przesytu

zakamarkami twojego zasobu słów

otumaniona w zagrodzie palców

piedestałów płacht dłoni

budzę się z osobnego przekształcenia

zakończeń nerwowych


złożona z samych drogowskazów

sięgam po krawędź życia wiecznego

bez szacunku odwracam kartkę

i stawiam wielki ciężarny

znak zapytania


zapytana o sens oddychania

odpowiadam równie czułym smutkiem

kolejne zbezczeszczone ciało nie doczekuje się

wsparcia po kąśliwych śladach

na podeście dachu

rozmyte ściany

wspinam się wzdłuż gardła

przeciekają kolejne

niewysłowione momenty

ciało jednak potrafi zaufać

oskarżeniom


wykorzystaj niecnie i szyderczo

właściwe tylko sobie ramiona

przeżegnaj wbrew nienaruszonej uczciwości

wybrakowaniu przypuszczeń


ograbiona z kryształu

bogobojnej glorii

wyzuta z piedestału jednej skazy

zbliżam się na wyciągnięcie spazmu

w kierunku rozmytych ścian

papierowych szyb


z braku łatwowiernych wyznań

przypodobam się twoim obmierzłym

podpunktom i strzałom

jutrzenkom

bez instynktu samozachowawczego

uzurpator

zanurzam się pośród

wiekopomnych incydentów

wewnątrz słów którym nikt nie nadał oddechu

wolność istnienia

nie mieści się w kącie

wypełnia po brzegi tutejszą miejscowość

ograbioną z milczenia


zanim bruk odnajdzie prawdę

w naszych krokach

zwymyślana chmura wydechu przesłoni

paroksyzm sekundnika

ocknij się ze zniewieściałych uzurpatorów

z niewypełnionego powietrza


będę jątrzyć powieki

aż po sumienny powiew ciał

będę modlić się na tabliczce mnożenia

łagodnie i bez łakomych haustów uległości

zmyślone błogosławieństwo

wyłuskana z objęć kamiennych witraży

pląsam nad przeręblem nocy

okrążona przez bezskrzydłe anioły

karmię alter ego

zmyślonym błogosławieństwem


podniesiona do potęgi

obliczam na skrawku

nonsensu jeden wykorzeniony rupieć

piątą ścieżkę świata

strach znów mnie unieruchomił


wyłudził z pełnomocnego oszustwa

nie pław się w delcie

moich naczyń

krwionośnych nie przejmuj bólem

spomiędzy kierunkowskazów

tkane z kamienia

wymknąłeś się spomiędzy stron

mojego osobnego przeczucia

uwolniłeś z połaci snu

w którym chciałam dostrzec cię

przez jedno wspomnienie


wydziedziczyłam wszystkie żywopłoty

tkane z kamienia

chcę nabyć kilka dedykowanych

tobie iluzji


choć przekrwione oko księżyca unosi się

na płachcie sufitu

choć przez czas przedziera

okraszona twoim zapachem krew

choć powoli niknie moje niebo


nauczę gwiazdozbiory krzyku

tuzina znaczeń dla pozorów

którym nie wybaczę że zdziczały skafander

porasta czarnym zderzeniem warg

ołtarz straconego bóstwa

nie klęcz przed ołtarzem

straconego bóstwa

nie proś o życie kogoś kto o tym życiu

niewiele wie


podnieś lewą rękę i nakreśl nią

znak pojednania

zanim piętno bólu ugrzęźnie

nam w gardłach zaczekajmy

na kolejną apokalipsę


póki trwa nienawiść póki roi się od łez

nie gaśmy cieni

w naszych wzdętych sercach


nie baw się w wątpliwą przyjemność

nie sprawiaj mi bólu pieszczotą

póki cierpię

mój strach wykrwawia się na śmierć

bez skargi

bez nieposłuszeństwa


spędziłam kilka tysiącleci

na poszukiwaniu bram

spojrzenia

twoje jasne włosy powiewały potulnie

na zimnym wietrze


odkąd zapoznałam cię

z moim życiem możemy bez przeszkód

staczać się na samo dno

czarne ciało nocy

kiedy dotkniesz czarnego ciała nocy

gwiazdy odmówią ci posłuszeństwa

nie chcę żebyś ścigał moje sny

bowiem cisza jest tym

czego wszyscy się spodziewają


zanim wyruszysz w podróż

osamotnionych płomieni ognia

nie pozbędziesz się ani jednej

pustej udręki

od początku rozkochanego

w tobie snu błąkam się między

zgaszonymi latarniami

błądzę od okna do ściany


na ścianie widzisz swoje prywatne piekło

twoje archanielskie skrzydła

zajmują się nienawiścią


zanim zaczęłam iść po śladach

nowo narodzonego świata

życie pozwoliło mi grać w tę samą grę


zanim wzejdzie ostatni

w tej epoce księżyc

wystrugaj z horyzontu ostatnią

białą pustkę


pomimo wypatroszonej duszy

pomimo skażonych pragnień

usiądź na kamieniu

i wspomnij

szkarłatne chmury i jutrzenkę

wykrwawiającą się na śmierć

psychodeliczna układanka

pewność że ból jest

wymarzonym celem egzystencji

przekonuje nas do żarliwości


odkąd czas zwątpił w swoją własną

punktualność

odtąd warto spodziewać się

ciekawszej osobności


osowiałość nadliczbowych słów

syci nas krwią nieba

i cielesnością zmarłych piedestałów


jeśli trwa w nas pewność

iż światło nie daje cienia

czy warto pielęgnować tę ofiarę?


obojętna na wczesnowiosenne niedopałki

próbuję wydostać się

z tej psychodelicznej układanki

i odłożyć na miejsce to

na co straciłam licencję

obskurne wizje

odkąd popadam w schematy

dotyczące martwych znaków zapytania

moje słowa stały się prostopadłe

i wyzbyte obskurnych wizji


zaplątana w zmarszczki

na martwej twarzy

wysnutej z kamienia

podzielona przedsionkami ukrytych

wyobrażeń

bawię się w nieidealny plan


zmartwychwstałam z ciekawości

chcąc poznać smak wynajętych rozdroży

wznieść toast

za zaprzepaszczoną rolę

przestałam dogasać

z niecnie wykorzystaną religią

czekać na pamięć

w odmętach niczyich spojrzeń


odkąd uśmiechamy się

dla żartu

będą trwały rozwaga i przekonanie

szukające właściwej egzystencji

poklasku dla ufności

zatracenia w potrzasku

w stronę niedojrzałości

przepełniona grzechami niewinnych

wdrapuję się na wezgłowie

z nie najgorszym widokiem

na człowieczeństwo


tłamsisz mnie pragnieniem

świeżego światła

przegrywasz nieporozumienie

z cichym cieniem w skroniach


wznosisz na pobojowisku

marmurowy odłamek podnieconej sensacji

istnieją słowa które niosą

podupadłe na ciszy wyzwolenie


podążam w stronę niedojrzałości

przygwożdżona do srebrnego nieba

do odprysków lubieżności

aż po szpik

bezludne przepierzenia pozorów

odciski motylich skrzydeł

na moich mlecznych wargach


nadgorliwe znaki zapytania

kilka wykrzykników garść wielokropków

znalazły się tak blisko

rozwiązania


odkąd borykam się

z zatraconym w sobie wybaczeniem

pozostanę wierna ideologiom

które przestały nastręczać się ciału


zagubiona między wybałuszonymi gwiazdami

pominięta przez kryształową pustkę

usiłuję utrzymać przy życiu

gadatliwe ptaki

spazmy wiatru

niepogodzone z życiem lazurowe kości

aż po szpik

promień cienia

nie boję się

przeciążenia wzruszeń

po kryjomu zaobserwowanych zdjęć

sprzed dwóch epok


omijam szerokim horyzontem

nadpobudliwe stworzenia

nie udaję namiętności która rozprasza

moje poczucie rytmu


nie naprzykrzaj się oddechowi

nie miej sercu za złe

jeszcze jednego uderzenia


krwawią poszarpane obojczyki

światło w którym najprościej

odnaleźć promień cienia


ożywiona płomieniem

odwracam myśli w stronę

skąd dobiega człekokształtna piosenka


nie szukaj we mnie poklasku

dla spraw które można spotkać

na strychu sąsiedniej kamienicy

aby Bóg się odwrócił

nie ma w nas wizji

podobnych do tych które odebrał nam

plaster słońca


odkąd w naszych słowach

pląsa pasmo rozrzutności

strach pozostanie bez imienia


obracam w dłoni piętno

obcego świata

obawiam zmysłowość już mnie

nie dotyczy


borykam się z ciasnym ciałem

uwiera mnie

w okolicach źdźbła

przy zgaszonym cieniu

przychodzi pora na ostatni

w tej dekadzie powrót słońca

szczerego do zgaszonej prośby

aby Bóg się odwrócił

drzwi antywłamaniowe

pukasz do otwartych na oścież

antywłamaniowych drzwi

do piekła

nikogo nie ma


próbujesz przeciąć węzeł gordyjski

kościstych ramion słońca

chcesz położyć kres

warstwom ziemi


i jest róża która nie należy

do żadnego ogrodu

i jest czas nie odmierzy go

żaden zegar


wzniesiesz się ponad połacie konstelacji

ponad pagórki światła

odkąd karmisz mnie

swoim mlekiem otulasz ciepłym miękkim

całunem

moje blizny

nie wystąpią z brzegów

między palcami

płyniemy na przekór bezkształt w ciszę

błękit ma się ku samozagładzie

podążamy na złość stropom

wedle sprzedanego po okazyjnej cenie

ciała wywyższenia

zamyka się

w jednej posłance róży


pogrzebany za życia łańcuch urzeczywistnienia

nie kojarzy się z nudą

tylko spełnieniem wiatru

usilnie drażniącym słowa przyszłych

spowiedzi

odpowiedzialne za powiew na wstępie

za znikomość czarnego upierzenia aniołów


dopóki woła we mnie twój szept

nie sprzeciwię się wolnej woli Stwórcy

nie odpowiem na Jego

bezzębny uśmiech


odszukamy gwiazdy z odciskami

wymkniemy na przechadzkę

po wyżynach

po dolinach między twoimi palcami

czytając wstecz

struktury zatrzaśniętych w sobie bram

światła motylich skrzydeł


odkąd nauczyłam się czytać wstecz

senna modlitwa siada

u wezgłowia kołyski

nie obiecuj zbyt głośnych myśli

niekonsekwentnie ubranych katedr


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 5.88
drukowana A5
za 24.99