drukowana A5
46.94
Wyspa Wielkanocna

Bezpłatny fragment - Wyspa Wielkanocna

Podróż na koniec świata


Objętość:
246 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-8273-632-8

Książkę dedykuję pamięci moich dziadków, Wandy i Jana, którzy zaszczepili we mnie pasję odkrywania przeszłości, zawsze mnie wspierali i mam poczucie, że robią to nadal, mimo że nie ma ich już na tym świecie.

1. Sztorm

Za oknem szaleje burza. Nocne niebo raz po raz przecinają błyskawice. Drewniany domek trzęsie się i kołysze pod naporem wiatru. Grzmi. Deszcz bez wytchnienia chłoszcze cienkie ściany. Leje już od kilku godzin. Zamknięci we dwoje na niewielkiej przestrzeni pomiędzy drewnianymi ścianami czujemy się odcięci od świata, jakbyśmy dryfowali w samotnej łodzi po wielkim oceanie. Skojarzenie nie jest tak dalekie od rzeczywistości, w końcu znajdujemy się na małym skrawku ziemi, na środku Oceanu Spokojnego.

Kolejny podmuch wiatru sprawia, że zaczynam poważnie obawiać się o nasze bezpieczeństwo, ale próbuję nie dać tego po sobie poznać. Czy na pewno nic nam tu nie grozi? Przecież jeśli zbliża się cyklon, to drewniana chatka raczej tego nie przetrwa. Żywioł porwie nas, rzuci gdzieś i wtedy naprawdę będziemy musieli zmierzyć się z naturą. Mojego humoru nie poprawia fakt, że jesteśmy tak daleko od domu, właściwie na drugim krańcu świata — wręcz odwrotnie, uświadomienie sobie tego wszystkiego powoduje pewien rodzaj szoku. Czy wyobrażaliśmy sobie pierwszy dzień na Wyspie Wielkanocnej w ten sposób? No nie, na pewno nie!

Dziś rano przylecieliśmy samolotem chilijskich linii lotniczych Latam. Mieliśmy lot o szóstej trzydzieści rano z Santiago de Chile. Na lotnisku byliśmy trochę później niż zakładaliśmy, ponieważ zamówiona taksówka nie przyjechała. Kosztowało nas to nieco nerwów, bo nie mogliśmy przecież spóźnić się na wykupiony jeszcze w Polsce przelot na wyspę. Jednak z pomocą portiera pracującego w bloku, w którym wynajmowaliśmy mieszkanie, udało nam się zamówić kolejną taksówkę i szczęśliwie dotarliśmy na lotnisko.

Lot trwał około pięciu godzin. Patrząc na wyświetlającą się na małym ekranie mapę, obserwowałem nasz samolot stopniowo oddalający się od gigantycznego kontynentu Ameryki Południowej. Unosiliśmy się nad bezmiarem niebieskiej toni, a wokół nie było dosłownie niczego. Zdani na umiejętności pilotów pędziliśmy w stronę naszego marzenia.

Pomyślałem, że to niezwykłe, iż wyspa politycznie należy do oddalonego od niej o około trzy tysiące sześćset kilometrów Chile, ponieważ geograficznie i kulturowo bliżej jej do Polinezji. „Bliżej” to pojęcie względne, bo najbliższa zamieszkana polinezyjska wyspa to Pitcairn, zlokalizowana nieco ponad dwa tysiące kilometrów na zachód. Analizując to wszystko, uświadomiłem sobie, że Wyspa Wielkanocna to niewątpliwie jedno z najbardziej odizolowanych miejsc na kuli ziemskiej, wydaje się być zagubionym pyłkiem ziemi w bezmiarze największego na świecie oceanu.

Nasz lot był bardzo spokojny. Miła stewardessa, gdy dowiedziała się, że jesteśmy wegetarianami i na pewno nie zjemy standardowego kurczaka, przyniosła nam niewielkie, acz bardzo smaczne omleciki. Samolot również był całkiem niczego sobie, każdy fotel posiadał nowoczesny ekranik, a do oglądania, oprócz trasy przelotu, mieliśmy liczne filmy, wśród nich między innymi nominowaną do Oskara polską produkcję pod tytułem Zimna wojna.

Siedzący za nami mężczyzna zwierzał się współpasażerowi, że przylatuje na wyspę tylko na cztery dni. Cztery dni? Czy on oszalał? O co chodzi z tymi ludźmi? Cóż, może dla niektórych Wyspa Wielkanocna jest tylko punktem do odfajkowania na podróżniczej mapie. Okej, ich sprawa, ale dla mnie jest marzeniem, które po wielu latach w końcu ma się zrealizować.

Gdy zaczęliśmy podchodzić do lądowania, stewardessa zabrała nasze leżące na podłodze torby. Z uśmiechem umieściła je w skrytce nad nami, po czym kazała nam zapiąć pasy i złożyć ekrany.

Kiedy odeszła, oboje rzuciliśmy się do okna, wypatrując tej mitycznej wyspy! I oto… pojawił się jakiś niepozorny, ciemny i płaski kształt, ledwie widoczny pod masywnymi szarymi chmurami. Przyglądałem mu się, mrużąc oczy. Zaraz, czy my na pewno już jesteśmy na miejscu? Ale, moment. To chyba nie jest ta wyspa, gdzie pełne słońce zawsze oświetla dumne posągi? A w ogóle, to chyba już powinno być je widać. Coś tu nie gra, chwila. Czy my… czy my mijamy jakiś inny ląd? Przelatujemy nad jakąś niezamieszkaną wyspą? W pamięci robiłem przegląd mojej wiedzy geograficznej o tym rejonie. Zaraz, ile my już właściwie lecimy? Co tam się wyświetlało ostatnio na tym monitorku? Nie, no, chwila, przecież tu nic innego nie ma. A może… wsiedliśmy… do złego samolotu?

Jednak mimo moich wątpliwości i rozterek wszystko wskazywało na to, iż rzeczywiście zbliżamy się do zaplanowanego celu naszej podniebnej podróży.

Nie wiem, czego się wtedy właściwie spodziewałem, ale napiszę szczerze, że moje pierwsze wrażenie dotyczące Wyspy Wielkanocnej było nieco… no dobrze, miało byś szczerze, moje pierwsze wrażenie było mocno rozczarowujące!

Samolot zaczął zniżać pułap lotu, poprawiłem pas bezpieczeństwa. Byliśmy coraz bliżej ziemi. Nagle maszyną lekko zakołysało i zobaczyliśmy przez okno, że lotnisko ponownie zaczyna się oddalać. Co jest? Co to wszystko właściwie oznacza?

Moja żona wspomniała coś o ataku terrorystycznym.

— Chyba zostaliśmy porwani — stwierdziła z oczami jak spodki.

Dobrze, że nikt jej nie zrozumiał. Panika na pokładzie nie byłaby w tym momencie najlepszym rozwiązaniem. Ze spokojem odpowiedziałem, że tu przecież takie rzeczy się nie zdarzają. Jesteśmy nad oceanem, nie ma żadnych potencjalnych celów dla jakichś potencjalnych terrorystów i… dotarła do mnie absurdalność tej sytuacji. O czym my właściwie rozmawiamy?

Wyspa zniknęła zza okna. Przez głowę przeszła mi myśl, że oto z jakiegoś powodu wracamy do Santiago de Chile i w ten sposób kończy się nasza przygoda z mityczną Rapa Nui. Żegnajcie marzenia!

Samolot tymczasem robił wielką pętlę wokół wyspy. Obejrzeliśmy dzięki temu nadprogramowo setki kilometrów kwadratowych oceanu. Tak, rzeczywiście nic tu nie ma, z wyjątkiem wody i tego ciemnego skrawka ziemi.

W końcu pilot ustawił maszynę kolejny raz i podjął drugą próbę lądowania. Złapaliśmy się oparć jak dzieci na rollercoasterze.

Siedzący parę miejsc dalej dobrze zbudowany, długowłosy mężczyzna o polinezyjskim wyglądzie, widząc nasze niewesołe miny, powiedział spokojnie, że to wszystko przez wiatr. Silne podmuchy w rejonie pasa startowego regularnie utrudniają lądowania. Tutaj to zupełnie normalne.

Nie do końca nas to uspokoiło, ale już po chwili koła szczęśliwie dotknęły ziemi. Odetchnęliśmy z ulgą. Jeszcze nigdy nie przeżyliśmy czegoś takiego.

Niedługo potem staliśmy już na płycie lotniska Mataveri razem z innymi pasażerami, wśród nich byli przybysze i mieszkańcy wyspy. Ci pierwsi ochoczo fotografowali wszystko dookoła i samych siebie z samolotem w tle. Zapomnieli już o stresie związanym z nieudanym podejściem do lądowania. Jakiś mężczyzna nagrywał otoczenie malutką, przyczepioną do ręki kamerką już od momentu wyjścia przez drzwi samolotu. Wyspiarze natomiast ruszyli energicznie w kierunku niewysokich zabudowań, częściowo pokrytych strzechą z palmowych liści. Z pewną konsternacją zauważyliśmy, iż niektórzy z nich mają na sobie puchowe kurtki. Zaraz, zaraz, czy my na pewno wylądowaliśmy na wyspie o subtropikalnym klimacie? Czy średnia roczna temperatura nie miała tu przypadkiem wynosić około dwudziestu stopni? Nie mamy nawet płaszczy przeciwdeszczowych, a tu nagle niespodzianka! Otaczają nas ludzie w kurtkach zimowych.

Weszliśmy do budynku lotniska Mataveri. Wyłożone drewnem wnętrze skojarzyło mi się ze średniej wielkości dworcem autobusowym. Widać było od razu, że nie jest to znaczący port przesiadkowy.

Poważny funkcjonariusz z psem kręcił się wśród przyjezdnych, cierpliwie czekających na swe bagaże. Starałem się nie zwracać na siebie niczyjej uwagi ze względu na przygodę, którą przeżyłem na lotnisku w Chile. Otóż skoczył wówczas na mnie, wykazując dziwne zainteresowanie sezamkami przywiezionymi z Polski, czworonożny stróż prawa. Musiałem tłumaczyć się potem celnikowi, który dokładnie obejrzał puste opakowanie. Dobrze, że na tym się skończyło, ale od tamtej pory byłem już bardziej ostrożny. Stałem więc spokojnie w oczekiwaniu na nasze plecaki i nie wyciągałem żadnych frykasów.

Szczęśliwie nasz bagaż zakończył swoją podniebną eskapadę bezpiecznie. Zebraliśmy dobytek z taśmy i wyszliśmy z budynku. Przy wejściu kręciło się parę osób, członkowie rodziny czekali z utęsknieniem na wracających z kontynentu krewnych, ale my nie mieliśmy tutaj nikogo, kto by po nas wyszedł.

Spojrzałem na niebo. Stalowoszare chmury wisiały nisko nad ziemią, gdzieniegdzie stały kałuże, było chłodno i wiał wiatr. Wyglądało, jakby zaraz miało się rozpadać. Pokiwałem głową. Zrozumiałem, po co były im te kurtki.

Przeszliśmy przez otwartą białą bramę i stanęliśmy na wybrukowanej kostką ulicy. Tu i ówdzie, za żywopłotami i niskimi drzewami, wyłaniały się niewysokie białe domki.

Nasze pierwsze wrażenia z miasteczka Hanga Roa, czyli jedynej osady na Wyspie Wielkanocnej, podobnie jak obserwacje z okna samolotu, nie przedstawiały się zbyt kolorowo.

Nie było żadnych taksówek, zresztą i tak nie chcieliśmy z nich korzystać. Wcześniej uzgodniliśmy, że dotrzemy do hotelu na piechotę. Na mapie wydawało się niedaleko. Jeszcze w Chile przezornie ściągnąłem na telefon aplikację z mapami do użytku offline. Wolałbym się nie dowiedzieć, ile kosztowałby tutaj jeden megabajt pobranych danych komórkowych. Ruszyliśmy w drogę, starając się podążać według wskazówek aplikacji.

Niestety, okazało się, że nowoczesna technologia nie sprawdza się tak dobrze, jak sądziłem. Błądziliśmy w labiryncie uliczek, wchodząc coraz głębiej i głębiej w wiejskie obrzeża Hanga Roa, a hotel wcale się nie przybliżał. Z rzadka spotykani miejscowi nie zwracali na nas większej uwagi. Po gruntowych, błotnistych drogach biegały pojedyncze kury, a na poboczach leżały leniwie rozciągnięte psy. Nisko nad nami wisiały ciężkie chmury.

Okolica przypominała pewne niezbyt bezpieczne miejsca w środkowoamerykańskim Belize, w którym byliśmy jakiś czas temu.

— Gdzie ty mnie właściwie przywiozłeś? — spytała w pewnym momencie, idąca obok żona. — Co my tu będziemy robić tyle czasu? Gdzie są te posągi? Jest zimno i… zobacz, jak to wszystko wygląda, zresztą zaraz będzie padać. Będziemy zwiedzać w deszczu? Ta wyspa to jakaś pomyłka!

Była w szoku. Ja zresztą też, chociaż starałem się zachować pozytywne nastawienie. Myślę, że my, mieszkańcy głębi kontynentu, mieszczuchy, rzuceni na zagubioną na środku oceanu wyspę, mamy prawo czuć się nieco nieswojo. Albo po prostu obco i niepewnie. Do naszego umysłu z trudem dociera fakt, iż oto znaleźliśmy się na drugim krańcu świata, w miejscu, gdzie do innej, najbliższej ludzkiej osady jest ponad dwa tysiące kilometrów. To może wywołać rodzaj szoku, nie ma się co dziwić.

Nawigacja w telefonie uparcie kierowała nas dalej, w głąb labiryntu niewielkich błotnistych uliczek. W końcu weszliśmy nawet na czyjeś podwórko.

Wycofaliśmy się i stanęliśmy z niewesołymi minami na drodze o czerwonawej barwie. Nikt nie zwracał na nas uwagi. Zresztą nie za wiele było tu w okolicy ludzi. Tylko psy, kury i palmy bananowe na tle szarych, skłębionych chmur.

— Tędy, to my raczej nie dojdziemy — powiedziałem do żony, podnosząc wzrok znad małego ekraniku. — Musimy się stąd wycofać.

Żona tylko wzruszyła ramionami.

Wróciliśmy do szerszej, pokrytej dziurawym asfaltem drogi. Spotkaliśmy parę o azjatyckiej urodzie, podobnie jak my błądzącą z plecakami. Potem jeszcze jakąś miejscową kobietę, ale poza tym ta część Hanga Roa wydawała się wymarła.

Gdzie się podziali ci wszyscy pasażerowie, którzy lecieli z nami samolotem? Nie było ich, co prawda, aż tak wielu, ale ich nagłe zniknięcie było nieco zaskakujące. A może to przez pogodę? Ale jeśli tu zawsze tak jest? Może ten człowiek z samolotu miał rację i naprawdę nie jest tu za ciekawie i właściwie nie ma co oglądać? Może wyspa jest przereklamowana? W końcu różni się drastycznie od tych zdjęć publikowanych w Internecie, na których ciepłe promienie słońca oświetlają kamienne figury, stojące wyprostowane nad brzegiem oceanu. Przyznaję, że i ja byłem w rozterce. Postanowiłem jednak nie przejmować się na zapas i robić dobrą minę do złej gry.

Wybraliśmy inną trasę i tym razem szczęśliwie, już bez większych kłopotów, udało nam się trafić do zarezerwowanego pół roku wcześniej przez Internet hotelu. Znajdował się on na samym końcu wąskiej i otoczonej gęstą roślinnością drogi, daleko od centrum miasteczka.

Dookoła niewielkiego placyku stały niskie zabudowania, w jednym z nich mieściła się recepcja. W środku przywitała nas miła, ale zachowująca dystans, czarnowłosa dziewczyna. Szybko okazało się, że nasz pokój to niewielka klitka w małym budynku tuż obok recepcji. Byliśmy zaskoczeni, gdyż w Internecie widzieliśmy przecież komfortowy domek z łazienką i tarasem. A tu przyjdzie nam spędzić następnych kilka dni w klaustrofobicznym pomieszczeniu. Naprawdę nie przypominam sobie, żebym zapłacił za wynajęcie dużej szafy. Kiepsko.

Obserwując nasze niewesołe miny, Rosita, tak miała na imię recepcjonistka, powiedziała, że jeśli chcemy, to możemy zamienić ten ciemny pokoik na stojący na pobliskim wzgórzu domek. Wyszedłem na zewnątrz i spojrzałem w tamtym kierunku. Uśmiech rozjaśnił moją twarz. Oto był. Ten sam, który widzieliśmy na zdjęciach. Był tylko jeden problem, trzeba było dopłacić. Westchnąłem i chcąc nie chcąc, zapytałem, czy można użyć karty kredytowej. Opcja zamieszkania w ciemnej szafie nie wchodziła w grę. Kartą, owszem, można było zapłacić, ale po przeciągnięciu jej przez czytnik okazało się, że nie mam wystarczającej ilości pieniędzy.

Kolejna dobra wiadomość!

Poprosiłem o hasło do wi-fi i sprawdziłem stan konta. Internet na wyspie nie działa zbyt szybko, staliśmy więc tam we trójkę, czekając w nieskończoność na załadowanie się aplikacji banku. W końcu okazało się, że wypożyczalnia samochodów w północnym Chile, gdzie zwiedzaliśmy przez zeszły tydzień rejon pustyni Atacama, zablokowała mi na karcie jakąś horrendalną sumę pieniędzy.

Mieliśmy, co prawda, ze sobą trochę gotówki, ale nie chcieliśmy jej na razie wydawać. Nie wiedzieliśmy jeszcze, jak działają tu bankomaty, czy można płacić kartą w sklepach i punktach usługowych.

Wyjąłem kartę debetową i tu szczęśliwie transakcja została zaakceptowana. Prowizja była większa, ale niech tam, w końcu jakoś trzeba było to uregulować. Kupiliśmy jeszcze dziesięciolitrowy baniak wody i poszliśmy za Rositą do naszego wymarzonego domku.

W międzyczasie w hotelu pojawiła się para Azjatów, którą widzieliśmy wcześniej. Widocznie ich nawigacja była jeszcze gorsza niż nasza. Zrzucili bagaże w recepcji i ruszyli na piechotę z powrotem w kierunku Hanga Roa. My nie mieliśmy tyle siły.

Weszliśmy po drewnianych schodach na taras. Rosita pokazała nam domek i zostawiła nas samych. Odetchnęliśmy z ulgą. W końcu dotarliśmy do celu. Rozpakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i zmęczeni legliśmy na rattanowych fotelach, które przynieśliśmy z tarasu. Oprócz stale wiejącego, chłodnego wiatru właśnie zaczynał pokrapywać deszcz.

Pogoda w żadnym wypadku nie nastrajała do spacerów. Zagotowaliśmy wodę w czajniku, w który szczęśliwie nasza chatka była wyposażona i przygotowaliśmy sobie przywiezione z Polski zupki chińskie. Mieliśmy chilijskie nachos Panchitos firmy Pancho Villa oraz bułki z serem i awokado, które przezornie zabraliśmy z Santiago de Chile. Do tego rozpuszczalna kawa trzy w jednym.

Deszcz tymczasem padał coraz to większy, aż w końcu przeszedł w regularną ulewę, a następnie w burzę z piorunami. W takich właśnie warunkach wrócili ze swojego spaceru nasi azjatyccy znajomi. Przemoknięci do suchej nitki. Młody mężczyzna wyglądający jak siedem nieszczęść, z którego czarnych włosów kapała woda, zajrzał do naszej chałupki przez przeszklony front i zaraz się wycofał. Widocznie szukał kogoś z obsługi. Czyżby nie mieli klucza? A Rosita gdzieś poszła i zostawiła ich na pastwę losu? Nie wiedziałem, co sprawiło, że kręcili się po okolicy w strugach deszczu, ale przyznaję, nie zazdrościłem im wtedy. Oj nie.


Wracam wzrokiem do kartki i zapisuję kolejne słowa. Zaszło już słońce, okna zrobiły się czarne, sztorm nadal nie daje za wygraną. Siedzę na łóżku oparty o drewnianą ścianę. Odczuwając każdy silniejszy podmuch wiatru, piszę o tych pierwszych wrażeniach z pobytu na wyspie.

Jest piątkowy wieczór, piąty dzień lipca. Jesteśmy ponad piętnaście tysięcy kilometrów od domu, na skrawku ziemi zagubionym na środku południowego Pacyfiku. Jest chłodno, wiatr wyje jak chór dusz potępionych i mam wrażenie, że zaraz porwie nas tajfun.

No cóż, niewątpliwie jest ciekawie, ale na pewno nie wyobrażaliśmy sobie naszego pierwszego dnia na Wyspie Wielkanocnej w ten sposób!

2. Hanga Roa

Następnego dnia rano warunki pogodowe zmieniają się na zdecydowanie bardziej przyjazne. Promienie słońca wydobywają soczystą zieleń, okazuje się też, że z naszego tarasu widać ocean!

Otaczają nas palmy i drzewa, dalej rysują się łagodne, zielone wzgórza. Słyszę gdakanie kur i śpiew schowanych w gęstej roślinności ptaków. Po niebie powoli przesuwają się lekkie, białe chmury. W zielonym krajobrazie z rzadka pojawiają się niewielkie domki. Okolica sprawia wrażenie spokojnej i bezpiecznej, a może nawet sielankowej.

Nie ma już śladu po nocnej nawałnicy. Ten dzień zapowiada się zupełnie inaczej niż wczorajszy, który był ponury i momentami nawet złowrogi.

Mamy ochotę od razu wyjść i poznawać wyspę. Zanim jednak gdziekolwiek się udamy, poznajemy nowego przyjaciela, a właściwie przyjaciółkę. Białobrązowa kotka od rana maszeruje po tarasie przed przeszklonymi drzwiami, domagając się czegoś na ząbek. Gdy podchodzę bliżej, okazuje się przyjacielska i pozwala się pogłaskać. Widać, że nie pierwszy raz tu przychodzi, aby uwodzić lokatorów. Oczywiście od razu dostaje od nas kawałek żółtego sera i obietnicę dalszych smakołyków, jak tylko dotrzemy do jakiegoś miejscowego sklepu. Żona nadaje jej imię Isla (z hiszp. „wyspa”).

Wreszcie się zbieramy i wyruszamy. Z hotelu prowadzi nas gruntowa droga otoczona szpalerem gęstej roślinności. Jest jak ukryte przejście w zielonej barierze.

Idziemy w kierunku centralnej części Hanga Roa. Mimo słońca wcale nie jest specjalnie ciepło. Rześko, to jest bardziej trafne określenie. Lipiec to jeden z najchłodniejszych miesięcy na Wyspie Wielkanocnej, środek zimy. W końcu jesteśmy na półkuli południowej! Pory roku są ułożone dokładnie na odwrót niż u nas. Całe szczęście, że tutejsza zima oznacza temperatury w okolicach dziewiętnastu stopni w ciągu dnia.

Spacer w słońcu jest zdecydowanie lepszym doświadczeniem niż nasza wczorajsza wędrówka z plecakami pod nisko zawieszonymi, deszczowymi chmurami. Oddychając świeżym powietrzem i idąc w orzeźwiającej atmosferze poranka, z każdą chwilą czujemy się coraz lepiej. Maszerując, spoglądamy na mijane posesje. Z reguły stoją tu dość niewielkie, białe domki otoczone trawnikami i rajską roślinnością, na którą składają się między innymi palmy, monstery i kaktusy wielkości małych drzew.

Nasz wcześniejszy szok już się ulotnił. Nie czujemy się tak bardzo odizolowani od reszty świata, ponieważ w wielu miejscach w głębi wyspy nie widać oceanu. Można łatwo ulec iluzji, że oto jesteśmy gdzieś na lądzie stałym. Wyspa Wielkanocna, jeśli chodzi o złudzenia przestrzenne, jeszcze wiele razy będzie nas zaskakiwać.

Hanga Roa, jedyna tutaj osada i jednocześnie jakby stolica wyspy, jest dziś zamieszkana przez niecałe osiem tysięcy osób i jest to jedyne miasto w promieniu ponad dwóch tysięcy kilometrów. Hanga Roa w lokalnym języku rapanui oznacza długą bądź szeroką zatokę. Tutejsi mieszkańcy to rdzenni Rapanujczycy, stanowiący w przybliżeniu połowę społeczności, a także przybysze z kontynentalnego Chile i w niewielkim stopniu ludność, która napłynęła z innych części świata, w tym z Europy. Zdawać by się mogło, iż każdy może tu przyjechać i zamieszkać, jednak obecnie obowiązuje ustawa, która zakazuje osiedlania się nie tylko obcokrajowców, ale nawet Chilijczyków. Jedynym więc sposobem, aby osiąść tu na stałe, jest stać się częścią lokalnej rodziny przez związek małżeński. Przybysz spoza rapanujskiej społeczności może przebywać na wyspie jedynie do trzydziestu dni.

Droga doprowadza nas do wybrzeża. Podziwiamy kolorowe łodzie zacumowane w niewielkim porcie, a następnie dochodzimy do ulicy, która nosi nazwę Atamu Tekena i okazuje się być główną arterią miasteczka. Pełno tu sklepów z pamiątkami, restauracji, kawiarni, marketów spożywczych, hoteli, a nawet sklepów z ubraniami. Jest też kilka wypożyczalni samochodów i innych pojazdów kołowych od rowerów po quady. Zabudowa jest niska, domki są parterowe lub jednopiętrowe.

Patrząc na zaparkowane w rzędzie przy krawężniku samochody i zajmujących się swoimi sprawami miejscowych, nie mam w ogóle poczucia, że jestem na tak izolowanej wyspie. Tym bardziej, że odległości okazują się tu dużo większe niż nam się wcześniej wydawało, gdy patrzyliśmy na mapę. Spacerujemy już blisko godzinę i poznaliśmy tylko małą część osady.

Nikt nie zwraca na nas najmniejszej uwagi. Nie widzę wielu turystów. Tłumów nie ma, raczej pustki. Jest trochę tak, jakby wszystko działało w zwolnionym tempie. Dobrze odżywione psy leżą leniwie rozciągnięte na chodnikach i ulicach. Większość kawiarni, restauracji i sklepów jest jednak otwarta. Podchodzę do jednego ze sklepików, wiszące i położone na ziemi tabliczki informują, co można tu kupić, a są to koszule, sukienki, portfele, książki o Rapa Nui, a nawet banany.

Zaglądamy tu i tam, wchodzimy do sklepów z pamiątkami. Nikt nas do niczego nie namawia, nie ma tu natrętnych sprzedawców. Czujemy się coraz pewniej. Widzę człowieka, który wysiada z samochodu, zostawiając kluczyki w stacyjce i rusza śmiało na zakupy, nie oglądając się nawet za siebie. Poczucie bezpieczeństwa to duża ulga po zwiedzaniu krajów, które odwiedzaliśmy do tej pory. Salwador, Gwatemala, Meksyk, Honduras to miejsca, w których strzelaniny są na porządku dziennym, a przybysz bezustannie chodzi z duszą na ramieniu. Szczególnie jeśli tak jak my zwiedza się na własną rękę, często podróżując najgorszymi autobusami.

Hanga Roa.

Pamiętam, jak kiedyś staliśmy na ulicy w mieście San Miguel w Salwadorze, kraju uznanym wtedy za najbardziej niebezpieczny na świecie. Była druga w nocy, a my we dwoje czekaliśmy na autobus, który się oczywiście spóźniał. Podszedł do nas wtedy ubrany jak Rambo ochroniarz z pobliskiego centrum handlowego. W obydwu dłoniach dzierżył gigantyczną strzelbę. Na jego piersi wisiał pas z nabojami. Zaciekawiony wdał się z nami w pogawędkę i pomógł nam w ten sposób bezpiecznie dotrwać do odjazdu autobusu. Nie była to jednak komfortowa sytuacja.

Tutaj jest zupełnie inaczej. Dzięki Bogu.

Hanga Roa okazuje się być po prostu małym miasteczkiem, gdzie znika poczucie izolacji. Samochody, restauracje, minimarkety i sklepy z pamiątkami sprawiają, że zapominamy o tym, jak bardzo jesteśmy oddaleni od kontynentu. Ba, nawet nie mamy wrażenia, że jesteśmy na wyspie! Ta miejscowość mogłaby równie dobrze znajdować się na chilijskim wybrzeżu.

To się z czasem zmieni, ale na początku Hanga Roa sprawiła, że nasze poczucie samotności w bezmiarze niebieskiej pustyni się ulotniło.

3. Największe muzeum na świecie

Spragnieni widoku słynnych posągów, idziemy z żoną na północ, w kierunku stanowiska Tahai, do którego można dojść na piechotę z centrum Hanga Roa.

Droga wiedzie wzdłuż linii brzegowej. Jest ona ostra, poszarpana oraz usiana czarnymi i brązowymi głazami, o które bezustannie rozbijają się potężne fale. Jedynie w zatoczkach jest spokojniej, a woda z bliska okazuje się być krystalicznie czysta i stuprocentowo przejrzysta. Mijamy zagajnik palm kokosowych. Ich koronami szarpie wiatr cały czas obecny w rejonie wybrzeża.

Idziemy zupełnie sami. Lipiec, jak się okazuje, jest miesiącem całkowicie poza sezonem. Bardzo dobrze. Tłumy nas nie pociągają. Im mniej ludzi, tym lepiej. Pustka sprzyja kontemplacji, a wyspa niewątpliwie nadaje się do tego wyśmienicie. Gdybyśmy szli w tłumie, jak w wielu innych turystycznych miejscach na świecie, na pewno nie czulibyśmy się tak dobrze jak teraz.

Wiem, że zdecydowanie więcej zwiedzających przybywa tutaj w cieplejszych miesiącach, na przykład w lutym, kiedy organizowany jest festiwal kulturalny Tapati, ale mimo wszystko dziwię się, że teraz są takie pustki. Zdawać by się przecież mogło, że w każdej chwili powinna kręcić się tu masa turystów. W końcu Wyspa Wielkanocna jest określana jako największe na świecie muzeum pod gołym niebem. I to z olbrzymią kolekcją obiektów archeologicznych, w tym stanowisk z posągami i wielu mniejszych, rozsianych w krajobrazie zabytków dawnej rapanujskiej kultury, których w sumie naliczono około dwudziestu tysięcy! A tu niespodzianka. Tylko my, woda i skały.

Przed nami na tle nieba i oceanu rysują się sylwetki słynnych posągów. Dotarliśmy na stanowisko Tahai. Zatrzymuję się i patrzę z niedowierzaniem. One rzeczywiście tu są. Stoją sobie dumne i wyprostowane na swoich kamiennych platformach.

Trudno mi to ogarnąć umysłem, ale to naprawdę się dzieje. Jesteśmy na Wyspie Wielkanocnej! Przepełnia mnie radość. Moje marzenie się spełniło!

Ruszam w kierunku rozległej platformy wzniesionej z kamieni i ziemi. Budowle te zwane są ahu. Po drodze mijam leżący na brzuchu szarobrązowy posąg. Jest złamany wpół, głowa oddzieliła się od tułowia. Wygląda jakby upadł prawie u celu swojej podróży, jakby nie udało mu się dotrzeć na kamienny podest, aby stanąć razem z kamiennymi towarzyszami.

Podnoszę wzrok. Moja żona już tam jest, gdzieś daleko z przodu. Pędzi w stronę spektakularnej, stojącej tuż nad brzegiem oceanu platformy. Ja natomiast oglądam wszystko powoli i dokładnie. Każda rzecz, każdy skrawek przestrzeni jest dla mnie ważny. Zresztą cała ta nasza wyprawa do Chile nauczyła mnie w końcu tej jednej podstawowej rzeczy, mianowicie tego, że droga jest najczęściej ważniejsza niż sam cel. A przynajmniej równie istotna.

Mam ochotę dotknąć chropowatego kamienia, z którego dawny artysta wykuł ten upadły posąg. Powstrzymuję się jednak. Wiem, że dotykanie posągów jest surowo wzbronione.

Na niebie przesuwają się lekkie, pierzaste, białe obłoki. Są jak namalowane delikatnymi pociągnięciami pędzla przez jakiegoś holenderskiego malarza.

Ruszam dalej przez ten rozległy kompleks ceremonialny, na który składają się między innymi trzy platformy ahu. Podchodzę do pierwszej z nich zwanej Ahu Vai Uri, na której znajdują się cztery posągi. Poważne i potężne kamienne postacie odwrócone tyłem do oceanu, patrzą w głąb wyspy. Wykute z tufu wulkanicznego, słynne na całym świecie posągi zwane moai, są świadectwem geniuszu i pomysłowości dawnych mieszkańców Rapa Nui.

Oczywiście robimy serię pamiątkowych zdjęć i ruszamy dalej w kierunku północnym. Dochodzimy do właściwej platformy Ahu Tahai, od której cały kompleks wziął swoją nazwę. Stoi tu tylko jeden posąg. Widać, że lata erozji odcisnęły na nim swoje piętno. Jego rysy się zamazały, a tułów przypomina już tylko kamienną bryłę.

Platforma Ahu Tahai, na drugim planie Ahu Vai Uri.

Ostatnim ahu składającym się na to stanowisko jest Ahu Ko Te Riku. Tu również widzimy pojedynczy posąg, ale ten jest unikatowy, gdyż jako jedyny na wyspie posiada oczy. Zrekonstruowane współcześnie obrazują nam, jak kiedyś mogły wyglądać wszystkie posągi. Białka wytwarzano z białego koralu, źrenice zaś z czerwonej scorii (skała pochodzenia wulkanicznego) lub czarnego obsydianu, czyli szkliwa wulkanicznego. Wykorzystanie tego materiału do inkrustacji oczu ma analogie między innymi w środkowoamerykańskiej kulturze Majów.

Obsydian w dawnych kulturach Ameryki to był kiedyś mój konik. Nawet chciałem przez moment napisać pracę doktorską o narzędziach z obsydianu i krzemienia w dawnej Mezoameryce. Nigdy do tego nie doszło, mimo wszystko jednak pozostał mi jakiś sentyment właśnie do obsydianu.

Szklista struktura tej skały doskonale nadaje się do imitacji źrenic, jednak nie było to jedyne zastosowanie tego niezwykle pożytecznego dla dawnych kultur surowca. Odpowiednio obrobiony obsydian jest przecież dużo ostrzejszy niż chirurgiczna stal i można z niego wykonać wiele różnych narzędzi. Dla społeczności, która nie zna metalu, jest to materiał na wagę złota.

Na szczęście dla dawnych mieszkańców Rapa Nui dobrej jakości złoża obsydianu były dostępne na wyspie nawet bez konieczności prowadzenia dużych wykopów.

Odchodzę nieco i uważnie przyglądam się posągom moai. Nie są to postacie bóstw, jak moglibyśmy pomyśleć w pierwszej chwili, choć ich istnienie również wiązało się z wierzeniami religijnymi. W tym przypadku był to kult przodków, których reprezentują te monumenty.

Po ustawieniu na platformie ahu posąg moai stawał się składnikiem krajobrazu i obszaru zamieszkanego przez klan uwiecznionej postaci. Zasłużony przodek nie odchodził więc całkowicie z tego świata, nawet po śmierci opiekował się swoimi potomkami. Podczas obrzędów kamienne posągi odgrywały znaczącą rolę. Istnieje teoria, iż tylko w trakcie ceremonii instalowano im oczy i obsydianowe źrenice.

Posąg z Ahu Ko Te Riku przyciąga uwagę jeszcze z jednego powodu. Jako jedyny na tym rozległym stanowisku ma nakrycie głowy wykute z czerwonego kamienia, tak zwane pukao. Na pierwszy rzut oka wydaje nam się, iż jest to specyficzny typ kapelusza. Pukao jest okrągłe i posiada jakby masywne rondo. Jednak część współczesnych badaczy uważa, iż była to odwzorowana w kamieniu fryzura! Inni znowuż wskazują, iż mógł to być rodzaj pióropusza. Zgody co do tego nie ma. Najbezpieczniej więc będzie ten obiekt określać po prostu jako nakrycie głowy.

Platforma Ahu Ko Te Riku.

Pukao wykonano z czerwonej scorii wydobywanej w kamieniołomie Puna Pau, który planujemy także niebawem odwiedzić.

Kompleks Tahai składa się jednak nie tylko z platform, na których stoją najbardziej charakterystyczne dla wyspy posągi. W okolicy odnaleziono pozostałości domów, funkcjonowała tu także przystań dla łodzi, do której prowadziła szeroka rampa. Oznacza to, że ten dzisiejszy, tak sterylny obraz, był kiedyś zupełnie inny. To rozległe centrum ceremonialne żyło, miało swoich mieszkańców i było częścią krajobrazu w znacznej mierze zmodyfikowanego przez człowieka. Przecież trzeba było ogromnej pracy, setek ton kamieni, aby przekształcić skaliste wybrzeże w uporządkowane stanowisko z wyrównanymi placami i masywnymi platformami. Dziś spacerujemy po trawiastych przestrzeniach, patrząc z oddali na kamienne pomniki. Warto jednak pamiętać, że cały ten otaczający nas obszar, jest wytworem rąk ludzkich. Posągi są tak naprawdę tylko jednym z wielu elementów wielkiego dzieła podjętego przez dawnych mieszkańców Rapa Nui.

Fundamenty domu i platforma Ahu Vai Uri.

Lokalne klany opiekowały się swoimi uwiecznionymi w kamieniu przodkami, z czasem powiększano platformy, ustawiano kolejne posągi, oczyszczano i wyrównywano teren. Wyobrażam sobie, jak dawni Rapanujczycy gromadzili się na tych rozległych placach podczas obrzędów, słuchali starszych, snujących opowieści o dawnych dziejach i właśnie tych słynnych przodkach. Siedzieli razem przy ognisku, ciepłe światło wydobywało z mroku ich zasłuchane twarze, rozmawiali i cieszyli się ze spotkania, a potem rozchodzili się do okolicznych, prostych domów. My już tego tutaj nie zobaczymy, nie doświadczymy. Dawne, tętniące życiem rejony stały się składnikiem największego na świecie muzeum pod gołym niebem, a muzea, jak wiemy, do specjalnie „ożywionych” miejsc nie należą. Mamy jednak wyobraźnię i dzięki niej możemy choć na chwilę spróbować przenieść się do minionych czasów.

4. Samotność moai

Zastanawiamy się, co robić dalej. Wyciągam telefon i sprawdzam na mapie, czy w pobliżu znajdują się jeszcze jakieś stanowiska. Okazuje się, że tak. Coś powinno być jeszcze bardziej na północ. Może uda nam się tam dojść.

Po drodze natrafiamy na ustawioną przodem do oceanu samotną ławkę. Siadamy i obserwujemy otoczenie. O skalisty brzeg rozbijają się fale, a daleko na oceanie widać duże statki, które zapewne przybyły tu z zaopatrzeniem z Chile. Nie mogą podpłynąć bliżej. Byłoby to zbyt ryzykowne. Wyspa nie posiada portu przystosowanego do przyjmowania tak dużych jednostek. Rozładowują je miejscowe kutry, które zawijają do niedużego portu w południowej części miasteczka.

Oddycham głęboko i patrzę przed siebie. Ten, wydawałoby się, nieskończony bezmiar wód ma w sobie coś hipnotyzującego. Można by tak spędzić cały dzień.

Ruszamy jednak dalej. Zbaczamy z gruntowej drogi i idziemy na przełaj, tuż przy brzegu. Nie ma tu nikogo poza nami. Jedynie gdzieś na skale dostrzegamy sylwetkę mężczyzny, który łowi ryby, posługując się tylko sznurkiem czy też jakąś żyłką. Jest daleko, nie widzę szczegółów, zresztą nie jestem ekspertem, jeśli chodzi o łowienie ryb. Ważne, że ta sztuka udaje mu się, bo po chwili na końcu postronka migocze mała srebrna rybka. Mężczyzna ma długie, zebrane w kok włosy, co przypomina nieco nakrycie głowy podziwianego przez nas wcześniej posągu.

Po drodze zaglądamy do niewielkich pieczar, które powstały w wulkanicznych skałach tworzących wyspę. Jaskinie były kiedyś wykorzystywane przez mieszkających tu ludzi na wiele różnych sposobów. Jako grobowce, schronienia, domy, miejsca ukrycia cennych przedmiotów, a w końcu jako kryjówki przed najazdami łowców niewolników z Ameryki Południowej. Do tej pory zlokalizowano na wyspie ponad tysiąc jaskiń. A co ciekawe, ponad trzysta z nich zostało przebadanych przez polskich naukowców w ramach projektu trwającego na wyspie od 2001 roku.

Podczas studiów na Uniwersytecie Warszawskim, na kierunku archeologia, miałem okazję wysłuchać wykładów prowadzonych przez doktora Macieja Sobczyka, który uczestniczył w tym programie, a następnie rozpoczął swoje własne badania. Dowiedziałem się wtedy wielu ciekawych rzeczy o podziemnym świecie Rapa Nui i w ogóle o wyspie. Później pojechaliśmy z żoną na prowadzone przez doktora Sobczyka wykopaliska archeologiczne do Peru i pamiętam, że podczas pracy na stanowisku inkaskim Maucallacta także poruszyliśmy ten temat. To było w roku 2011. Badaliśmy wtedy rejon piramidy w Maucallacta, na wysokości 3700 m. Praktycznie zawsze czułem się tam zmęczony. Choć trzeba przyznać, że otoczenie było zniewalające. Ośnieżone andyjskie szczyty, majestatyczny wulkan Coropuna, czyste niebieskie niebo i my, grzebiący szpachelkami w nie ruszanych od setek lat warstwach ziemi, wyjmujący pozostawione przez Inków artefakty.

Gdy idę wzdłuż wybrzeża Rapa Nui, zaglądając do skalnych schronisk, przypominają mi się te wykłady i te rozmowy. Było to już ładnych parę lat temu, ale myślę, że przyczyniły się one do mojego zafascynowania Wyspą Wielkanocną i ostatecznie do podjęcia decyzji o wyprawie tutaj.

Mijane przez nas groty wydają się niewielkie, łatwo przejść obok, wcale ich nie zauważając. Jednak podziemny świat Wyspy Wielkanocnej jest ogromny i składa się na gigantyczny system podziemnych korytarzy, tuneli lawowych i ukrytych pod powierzchnią komnat. Na pewno są tu też takie miejsca, gdzieś w głębi ziemi, gdzie nigdy nie postała ludzka stopa. Stanowią one niezbadane terytoria tajemniczej wyspy.

Schodzę po skalistym brzegu w stronę wody. Patrzę na kamienie, które często mają obły kształt, są jakby odlane z formy, to woda wygładziła ich powierzchnię. Inne znowuż są porowate, podziurawione, a wszystkie są ciemne, jakby osmalone. Kojarzą mi się z żużlem. Widać jak na dłoni, że są pozostałością działalności wulkanów, które stworzyły Rapa Nui. Nie ukryją swojego pochodzenia. Nieco dalej od brzegu, wystaje z wody szeroka czarna skała, o którą bezustannie rozbijają się spienione fale. Wystrzeliwują w górę w białych fontannach, żeby opaść, oblewając błyszczącą, smolistą powierzchnię.

Dochodzimy do kolejnego stanowiska, które zwane jest Hanga Kioe. Znajdują się tu dwie platformy, w tym jedna, Ahu Akapu, która jest zwieńczona dość dobrze zachowanym posągiem. Na drugiej, co prawda, też ustawiono pozostałość posągu, ale jest ona mocno zerodowana i właściwie jest już tylko niewysokim, kamiennym głazem, dlatego moai na Ahu Akapu wydaje się być tak bardzo samotny. Opuszczony kamienny strażnik, odwrócony tyłem do kamienistego wybrzeża i morskich bałwanów bijących bez wytchnienia o brzeg.

Tutaj dociera jeszcze mniej turystów, w zasięgu wzroku nie widzimy nikogo, co sprzyja aurze samotności spowijającej to miejsce.

Podchodzę blisko posągu, czym zaburzam stan jego odosobnienia. Przy masywnej statui jestem drobny jak zapałka. Szarobrązowy tuf wulkaniczny wydaje się być ciężki i chropowaty. Stabilna i poważna figura patrzy pustymi oczodołami w głąb wyspy, plecami stojąc do, zdawać by się mogło, nieskończonego oceanu.

Pozostające na uboczu stanowisko sprzyja rozmyślaniom i kontemplacji, jednak trzeba ruszać dalej.

Platforma Ahu Akapu.

Zbliżam się jeszcze do zagubionej w trawie, starej i zniszczonej tabliczki, informującej, iż według jednego z podań każdy nowy ariki, czyli wódz, spędzał tutaj właśnie, w okolicy Ahu Akapu, jakiś czas, ucząc się posługiwania pismem rongo-rongo. Ten nieodczytany do dziś system stanowi wielką zagadkę współczesnej nauki.

Niespodziewanie tuż obok stanowiska przebiega stado liczące około dwudziestu koni. Ich muskularne i dobrze odżywione ciała błyszczą w promieniach słońca. Tuż za nimi na motocyklach crossowych jedzie dwóch długowłosych Rapanujczyków. Zmotoryzowani kowboje kierują zwierzęta na drogę, która prowadzi do Hanga Roa. Wyjmuję telefon i nagrywam tę scenę.

Idziemy jeszcze trochę dalej na północ, w stronę wulkanu Terevaka, ale nie natrafiamy już na żadne ahu, więc zawracamy.

Zatrzymuję się i patrzę ze wzgórza na samotny posąg na Ahu Akapu. Stoi na tle ciemnoniebieskiej tafli oceanu. Za nim jest Hanga Roa, a jeszcze dalej wznosi się potężny masyw wulkanu Rano Kau.

Do miasteczka wracamy inną drogą. Gruntowy trakt wiedzie obok plenerowej siłowni. Pomalowane na żółto i czerwono sprzęty są bardzo podobne do tych znanych mi z naszych polskich parków miejskich. Pomiędzy urządzeniami do ćwiczeń przechadzają się puszczone luzem konie. Nie zwracają na nas uwagi. Są zbyt zajęte jedzeniem intensywnie zielonej trawy.

Natrafiamy na intrygujący obiekt, który na początku kojarzy mi się z otoczoną murkiem galerią sztuki na świeżym powietrzu. Gdy podchodzimy bliżej, okazuje się jednak, że to miejscowy cmentarz. Nagrobki ozdobione są najrozmaitszymi, wykonanymi z kamienia i drewna, rzeźbami. Na jednej z drewnianych stel dostrzegam namalowany wizerunek motyla. Nie brak tu nawet kopii posągów moai. Łopoczą flagi Rapa Nui, na nagrobkach rośnie trawa, kwiaty i wybujałe tropikalne rośliny. Nie czuć tu atmosfery przygnębienia.

Wracamy do miasteczka. Po drodze wstępujemy do piekarni Maná.

— Iorana! — słyszę na progu. Wita mnie uśmiechnięta kobieta o smagłej cerze, zapewne właścicielka. Nie do końca wiem, co odpowiedzieć.

— Buenos días — mówię w końcu po hiszpańsku i wydaje mi się, że uśmiech kobiety nieco przygasa.

Jak się później dowiaduję, iorana, to słowo w języku rapanujskim oznaczające „witaj”, „cześć”, „dzień dobry”. Czyli ona przywitała mnie w lokalnym języku, a ja się nie zorientowałem i odpowiedziałem po hiszpańsku. Nie było to chyba tak do końca mile widziane. No cóż. Na przyszłość będę wiedział: Iorana! I już!

Mimo początkowego faux pas dogadujemy się jednak po hiszpańsku. Dzięki temu kupuję kilka całkiem dobrych bułek. Potem robimy zakupy w jednym ze sklepów spożywczych. Nie ma tu specjalnie szerokiego wyboru, a owoce często okazują się nie pierwszej świeżości. Biorę do ręki awokado, niestety, jest nieco spleśniałe. Większość produktów przypływa statkiem z dalekiego Chile.

Ziemie Rapa Nui nie są łatwe w uprawie. Erozja, bezustanne wiatry niosące kropelki słonej wody i nieurodzajna gleba sprawiają, że rolnicy mają ciężki żywot. Z uprawianych tu roślin jadalnych, sprzedawanych w lokalnych sklepach, można wymienić na przykład banany, ananasy i właśnie awokado. To, które mam w ręce, na pewno nie jest miejscowe, wygląda jakby przebyło długą drogę. Natomiast jeśli chodzi o ceny produktów, to do najniższych nie należą, wręcz odwrotnie. Warto jest przywieźć ze sobą nieco prowiantu, aby zminimalizować koszty pobytu.

Intryguje nas fasada kościoła pokryta zadziwiającymi płaskorzeźbami, jednak postanawiamy zwiedzić go jutro, bo teraz, po tej naszej eskapadzie, jesteśmy głodni.

Tuż obok kościoła dostrzegamy uroczą, kameralną knajpkę, która nazywa się Casa Esquina Rapa Nui. Zamawiamy popularne w Chile danie o nazwie empanada. Jest to duży, pieczony w piecu pieróg. W wersji wegetariańskiej nadzienie może się składać na przykład z sera, oliwek, kukurydzy, pomidora oraz bazylii i oregano. Do tego dostajemy mały spodek niezbyt pikantnego sosu koloru pomarańczowego oraz dzban świeżego soku z mango. Obsługuje nas miła dziewczyna, z wyglądu Hiszpanka. Na pewno nie ma rysów polinezyjskich, równie dobrze moglibyśmy się spotkać na ulicy w Madrycie albo nawet w Warszawie. Po posiłku zaglądamy do kuchni, dziękując kucharzowi, którego przodkowie też na pewno więcej wspólnego mieli z Europą niż z Polinezją. Odnoszę wrażenie, że załoga tej knajpy to osiedleni na wyspie Chilijczycy.

Wracamy na piechotę do domu, gdzie czekają na nas już dwa koty. Isla przyprowadziła koleżankę. Dobrze, że kupiliśmy mleko, mamy także nieco sera, ale postanawiamy następnym razem rozejrzeć się za specjalną karmą. Widzieliśmy gdzieś sklep dla zwierząt.

Koty robią smutne miny i przymilają się do nas. Myję w łazience szklaną popielniczkę i nalewam do niej mleka, ale to nie koniec. Zwierzątka popiskują z radości, kiedy w naszej, też wyszorowanej dokładnie, mydelniczce pojawia się jedzenie.

Nasze koty. Isla pije z popielniczki.

Słońce powoli zmierza do kresu dzisiejszej wędrówki, cienie się wydłużają. Siedzimy w rattanowych fotelach, pijemy słabą kawę z mlekiem, koty spacerują po tarasie, otoczenie ma kolor sepii.

Obserwujemy zachód słońca nad Oceanem Spokojnym. Ciemne korony drzew kontrastują z żółtopomarańczowym niebem. Kończy się nasz drugi dzień na Wyspie Wielkanocnej. Jeszcze nie do końca dowierzamy, że tu jesteśmy.

5. Pióropusz księdza

Na śniadanie przyszły już trzy koty. Daliśmy im jeść i wyszliśmy z domu. Idziemy szybkim krokiem przez Hanga Roa. Jest niedziela, siódmy lipca, rześki poranek.

Wchodzimy do pełnego ludzi kościoła katolickiego pod wezwaniem Świętego Krzyża. Przeważającą większość stanowią miejscowi, Rapanujczycy, ale jest też kilku przybyszy. Siadamy w jednej z ostatnich ławek. Gdy pojawia się ksiądz, prawie przecieramy oczy ze zdumienia. Na jego głowie znajduje się mający chyba pół metra wysokości pióropusz z białych piór. Patrzymy po sobie, zastanawiając się, czy na pewno jesteśmy w katolickim kościele, ale nie może być inaczej. To jest dopiero zaskoczenie, tym bardziej, że wyświetlane na tablicy pieśni śpiewane są w języku rapanui. Z przodu siedzi orkiestra, grająca skoczne melodie, a my z niedowierzaniem obserwujemy odprawiającego mszę księdza. Miejscowa dziewczynka otrzymuje sakrament chrztu. Towarzyszą jej rodzice.

Muzykanci ubrani są w kwieciste koszule, a niektórzy z nich noszą także wianki z kwiatów. Śpiewają na cały głos, grając jednocześnie na akordeonach, gitarach i bębnie, a jeden mężczyzna stuka w coś, co przypomina żuchwę jakiegoś dużego zwierzęcia, zdaje się konia. Widać, że ma być tak głośno, jak to tylko możliwe. Przyglądam się i uwieczniam ich aparatem, idąc do komunii. Jeden z muzyków patrzy wprost w obiektyw, chyba się orientuje, że go nagrywam. Wyłączam aparat i podchodzę do księdza. Jesteśmy w tłumie Rapanujczyków, gra orkiestra, jest głośno i wesoło, dzieci śmieją się i dokazują. Niektóre z nich mają urodę polinezyjską, jednak jest kilkoro o rysach, które wskazują na mieszane pochodzenie. Patrzę na ten spektakl, który rozgrywa się wokół mnie. Nie wiem, czy bym w to wszystko uwierzył, gdybym nie zobaczył tego na własne oczy.

Autor z księdzem.

Po mszy ksiądz wyszedł i stoi przy drzwiach, rozmawiając z wiernymi, każdemu ściska dłoń. Oczywiście wykorzystujemy ten moment i prosimy o pamiątkowe zdjęcie. Duchowny zgadza się z uśmiechem i wdajemy się w krótką pogawędkę. Mówimy, że jesteśmy z Polski i cieszymy się, że możemy tu być. Później robimy jeszcze kilka zdjęć mieszkańcom wyspy, którzy rozmawiają w grupkach przed wejściem. Ktoś robi zdjęcia rodzinie przyjmującej chrzest dziewczynki. Jakaś wystrojona paniusia opiera się o balustradę przy schodach. Tak jak wiele miejscowych kobiet nosi kwiaty wpięte we włosy.

Po chwili jednak całe towarzystwo rozchodzi się do domów, a my, korzystając z okazji, dokładnie oglądamy kościół. Jego fasada zdobiona jest motywami związanymi zarówno z symboliką chrześcijańską, jak i polinezyjską. Przeplatają się tu wizerunki tangata-manu, czyli człowieka-ptaka, krzyże, tablica z numerami przykazań, jest symbol oka opatrzności oraz wizerunki stworzeń morskich i ptaków. Nad wejściem czuwa figura Jezusa Chrystusa.

W środku jest równie ciekawie. Niezwykłe, drewniane rzeźby łączą motywy miejscowe z chrześcijańskimi. Największe wrażenie robi na mnie postać Matki Boskiej z dzieciątkiem Jezus. Na głowie Maryi znajduje się stylizowana rzeźba ptaka przypominająca ryty naskalne, które później zobaczymy na stanowiskach archeologicznych. Jest też Duch Święty jako rybitwa. Niektóre rzeźby przypominają mi dzieła mojego taty, który także był rzeźbiarzem i podobnie jak to ma miejsce tutaj, wykorzystywał w swojej sztuce motywy roślinne.

Kościół pod wezwaniem Świętego Krzyża.

Wizyta w tym kościele i uczestnictwo w niedzielnej mszy zrobiły na mnie tak wielkie wrażenie, jak wczorajszy spacer po stanowiskach z posągami moai.

Wychodzimy z kościoła i przypominamy sobie, iż, aby zwiedzać stanowiska archeologiczne na wyspie, potrzebujemy biletu wstępu do Parku Narodowego Rapa Nui. Odnalezienie punktu, w którym możemy go nabyć, zajmuje nieco czasu. Musimy zapytać o drogę. Na miejscu czarnowłosa dziewczyna podaje mi bilety. Można płacić jedynie gotówką. Koszt jednego biletu to osiemdziesiąt dolarów amerykańskich. Wydaje się dużo, ale służy on we wszystkich stanowiskach na wyspie, a większość z nich możemy zwiedzać wielokrotnie. Biorąc to pod uwagę i dodając, iż przecież wędrujemy po największym na świecie muzeum na świeżym powietrzu, cena biletu staje się znacznie łatwiejsza do przełknięcia.

6. Czerwony wojownik

Wyruszamy do Orongo, wioski ceremonialnej zlokalizowanej przy kraterze wulkanu Rano Kau, w południowej części wyspy. Na początku zastanawiamy się, czy nie pójść tam w ramach kolejnego spaceru. Teoretycznie byłoby to możliwe, problem polega jednak na tym, że na piechotę to jakieś półtorej godziny, a przy tej nieprzewidywalnej pogodzie i ciągłym wietrze, to chyba raczej średni pomysł. Na mapie wyspa wydaje się malutka, ale gdy już tu jesteśmy, okazuje się, że odległości są znaczne. Uznajemy więc, że nasze spacerki do stanowisk się skończyły i postanawiamy wynająć samochód.

Wracamy na główną ulicę miasteczka, gdzie widzieliśmy już wcześniej kilka biur. Wchodzimy do jednego z nich o nazwie Insular Rent a Car. Poważna blondyna taksuje nas wzrokiem. Ona też nie wygląda na Polinezyjkę, raczej na Niemkę. Siadam przy jej biurku, aby zapytać o ofertę wypożyczenia samochodu na kilka dni. Kobieta podaje cenę, która wydaje mi się dosyć wysoka, zaczynam się targować. Mówię, że u nas w hotelu poinformowano nas, że jak się na nich powołamy, to dostaniemy zniżkę. Kobieta na początku sprawia wrażenie, że nie wie, o co mi chodzi. Mrużąc oczy, pyta jeszcze raz, gdzie nocujemy, ale w końcu dostajemy rabat. Wychodzi trzydzieści pięć tysięcy chilijskich peso (niecałe dwieście złotych) za dzień wynajmu. Podpisujemy papiery, płacę kartą kredytową, już szczęśliwie odblokowaną i zadowoleni wychodzimy na zewnątrz. Nie było to mimo wszystko specjalnie skomplikowane, no i przynajmniej mogliśmy się dogadać po hiszpańsku. W języku rapanui miałbym dużo bardziej pod górkę.

Razem z poważną blondynką podchodzimy do, na pierwszy rzut oka, mocno zdezelowanego czerwonego samochodu terenowego. Miny nam nieco rzedną. Cóż to za wrak? Oglądam stare, poobijane i porysowane dookoła suzuki jimny, które ma tylko dwoje drzwi i ogólnie nie jest dużo większe od gokarta. Kręcę głową, patrząc na pozbawiony osłony korek wlewu paliwa i pogiętą blachę tablicy rejestracyjnej. Co ten samochód musiał przeżyć w swoim długim życiu?

Wyciągam telefon. Kobiecie nie podoba się to, że robię zdjęcia karoserii samochodu. Ale myślę, że może jednak dobrze by było udokumentować stan tego wehikułu przed wypożyczeniem.

Dowiadujemy się jeszcze, że najwyższa dopuszczalna na wyspie prędkość to pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, a na koniec, przy zdaniu samochodu mamy zatankować tyle paliwa, ile teraz jest, czyli pełny bak. Kobieta daje nam jeszcze niewielką, schematyczną mapę drogową i oznajmia poważnie, gdzie można, a gdzie nie można jeździć samochodem. Aby podkreślić wagę swoich słów, bierze nawet długopis i stawia krzyżyki tam, gdzie nie mamy wstępu naszym autem. Część szlaków nie jest udostępniona dla pojazdów silnikowych, można przemieszczać się tam tylko na piechotę, a w niektórych miejscach jedynie z lokalnym przewodnikiem. No dobrze, niech jej będzie. Po tych wszystkich nakazach i zakazach w końcu ruszamy w drogę.

Prowadzenie tak archaicznego wozu przypomina mi nieco jazdę należącym do mojego dziadka zabytkiem, fiatem 125p, na którym uczyłem się jeździć. Tylko że tamten samochód był dużo bardziej zadbany. Czy wtedy, około dwudziestu lat temu, pomyślałbym, że następnym razem będę prowadził podobny eksponat na Wyspie Wielkanocnej? Nie sądzę.

Wyjeżdżamy poza miasteczko i łapiemy w radiu miejscową stację, która nadaje całkiem dobrą muzykę. Jedziemy wąską asfaltową drogą, pnącą się po zboczu wulkanu Rano Kau. Wynajęcie auta było oczywiście dobrym posunięciem, gdyż co jakiś czas przechodzą niewielkie opady, dzięki którym możemy wypróbować wycieraczki pamiętające króla Ćwieczka. O dziwo, działają.

Zatrzymujemy się w jednej z zatoczek, aby zrobić zdjęcie panoramiczne krajobrazu i orientujemy się, że im wyżej wjeżdżamy, tym wyspa robi się, przynajmniej wizualnie, mniejsza. Jesteśmy ledwie paręset metrów nad poziomem morza i w zasadzie widać już większą jej część. Na północy znajduje się wulkan Terevaka, czyli najwyższy szczyt wyspy, wznoszący się na 507 m n.p.m., zaś na północnym wschodzie wulkan Poike. Ocean jest intensywnie niebieski, niebo też, ale jest zdecydowanie więcej chmur niż wczoraj, w tym wiele ciemnych, niosących przelotne opady deszczu.

7. Orongo

Parkujemy samochód i wchodzimy na teren stanowiska. Orongo to wioska ceremonialna wzniesiona na klifie pomiędzy kraterem wulkanu Rano Kau z jednej strony, a stromym i wysokim brzegiem oceanu z drugiej.

Świeci słońce, po błękitnym niebie przesuwają się pierzaste chmury, ale jest bardzo wietrznie. Idąc w kierunku dawnych zabudowań, patrzę na ocean. Jesteśmy dość wysoko, około trzystu metrów nad poziomem morza i widać stąd, jak wiatr gna chmury nad wodą. Gdzieś tam w oddali, pada deszcz.

Z tej wysokości i przy takiej pogodzie widoczność jest wspaniała, wydaje mi się, że sięgam wzrokiem na setki kilometrów w dal. Ogranicza mnie tylko niedoskonałość moich ludzkich oczu. Mam też wrażenie, że patrząc wprost na linię horyzontu, dostrzegam krzywiznę Ziemi, ale to pewnie tylko złudzenie.

Najważniejsze, że mamy tu niesamowicie rozległą perspektywę. Moje przyzwyczajone do życia w mieście oczy doświadczają teraz przestrzennej uczty. W tym miejscu świat to tylko trzy składniki: ziemia, woda i niebo. Nie ma nadmiaru bodźców, nie ma rzeczozmęczenia. Nie ma tysięcy najróżniejszych elementów krajobrazu i przemieszczających się wśród nich tysięcy ludzi. Jest to zupełnie inne środowisko niż to, do którego jesteśmy przyzwyczajeni.

Idę dalej i dostrzegam trzy skaliste wysepki wyłaniające się z ciemnoniebieskich fal oceanu. Najbliżej brzegu znajduje się skalna iglica zwana Motu Kao Kao. Największa wyspa zwie się Motu Nui, pomiędzy nimi zaś lokalizujemy Motu Iti. Wyspy są skaliste i praktycznie pozbawione roślinności z wyjątkiem trawy, jedynie na Motu Nui rośnie dodatkowo kilka karłowatych palm. Wysepki stanowią malowniczy, ale i groźny widok. Zupełnie nie nadają się do zamieszkania, ale też i do dłuższego przebywania.

Wysepki Motu Kao Kao, Motu Iti i Motu Nui.

Dochodzimy do wioski ceremonialnej Orongo związanej ze świętem człowieka-ptaka, czyli tangata-manu oraz kultem bóstwa Make-make (najważniejszy bóg stwórca). Uważa się, iż zbudowane tu zaokrąglone, kamienne domy, były zamieszkiwane tylko podczas przeprowadzanych obrzędów. Wzniesiono ich pięćdziesiąt cztery.

Raz do roku zbierali się tu mieszkańcy wyspy, ich przywódcy i kapłani. Naczelnicy klanów lub ich wysłannicy zwani hopu, podejmowali się trudnego zadania. Mieli dopłynąć do największej z przybrzeżnych wysepek (Motu Nui), zaczekać na przylot ptaków manutara (rybitwa czarnogrzbieta) i zdobyć pierwsze złożone jajko. Mężczyzna, który jako pierwszy tego dokonał, przywiązywał sobie jajko do czoła i wracał do Orongo. Nie była to jednak łatwa sztuka. Zawodnik miał do pokonania tysiąc czterysta metrów wód oceanu dzielących Motu Nui od brzegu. Mierzył się z silnym wiatrem, prądami morskimi, rekinami, a na koniec czekała go wspinaczka po prawie pionowym klifie, wznoszącym się kilkaset metrów w górę. Wszystko to sprawiało, że dotarcie z powrotem mogło bardzo łatwo skończyć się śmiercią uczestnika. I w wielu przypadkach tak właśnie było.

Zwycięzcy, który zaprezentował zdobyte jajko zgromadzonym w Orongo ludziom, nadawano tytuł człowieka-ptaka. Utrzymywał go przez rok lub też przekazywał ten zaszczyt swojemu zwierzchnikowi.

Nowemu tangata-manu golono głowę łącznie z rzęsami i brwiami. Przez rok żył w odosobnieniu. Był objęty tapu, co tłumaczy się jako „zakaz”, „status świętości” lub po prostu „tabu”. Następstwem wygranej był przywilej dla klanu, z którego pochodził zwycięzca zawodów, polegający na prawie do zbierania jaj i piskląt z Motu Nui w danym sezonie lęgowym. Ostatnie ceremonie w Orongo odbyły się w latach sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku.

Duża część dzisiejszych badaczy uważa jednak, że kult człowieka-ptaka rozwinął się dosyć późno. Wynikał ze zmian społecznych i upadku wcześniejszego kultu przodków, którego wyrazem była konstrukcja platform ahu z posągami moai. Kryzys ten wiązał się najprawdopodobniej bezpośrednio z wpływem, jaki wywarli na miejscową kulturę przybysze z dalekiej Europy.

Dom na stanowisku Orongo.

Po setkach lat separacji wyspy dotarli oni do niej w niedzielę wielkanocną piątego kwietnia roku 1722. Wtedy to holenderski komandor Jacob Roggeveen dopłynął tu ze swoją flotą trzech statków. Postanowił on także nadać nowo odkrytemu lądowi odpowiednią nazwę i odtąd ten zagubiony skrawek ziemi zwie się Wyspą Wielkanocną. Z punktu widzenia Europejczyków była to nieznana im do tej pory wyspa. Została więc naniesiona na mapy i jej istnienie stało się faktem dla geografów i załóg statków.

Ta wizyta oraz następne rozpoczęły największy przełom w historii wyspy, a w efekcie przemiany społeczne, niepokoje i destrukcję pradawnego kultu przodków, uwidocznionego w posągach moai. Ponad pół tysiąca lat izolacji zakończyło się wraz z ekspansją przybyszy z dalekiej Europy, a potem również z terenów Ameryki Południowej. Machina zniszczenia poszła w ruch i w drugiej połowie dziewiętnastego wieku, w roku 1877, na wyspie zostało już tylko 110 rdzennych mieszkańców. Byli więc o krok od całkowitej zagłady. Ta tragedia wynikła z rozprzestrzeniania się chorób, przemocy agresorów, w tym morderstw, ataków łowców niewolników i porywania ludzi do pracy na statkach wielorybniczych, miejscach wydobycia guano i plantacjach. Koszmar wyspiarzy wcale się nie skończył, gdy wyspa została zaanektowana przez Chile w roku 1888. Państwo to wydzierżawiło tutejsze tereny firmie hodującej owce. Mieszkańcy zostali uwięzieni w Hanga Roa, a zwierzęta wypasano na całym terytorium. Zdziesiątkowani, dyskryminowani na własnej ziemi Rapanujczycy tracili swoją kulturę i pamięć o dawnych wydarzeniach. To trudne do uwierzenia, ale kompania zajmująca się hodowlą owiec dominowała na wyspie aż do roku 1953, kiedy to Chile nie odnowiło jej koncesji.

Chodzimy pomiędzy owalnymi budynkami, które składają się na ceremonialną wioskę Orongo. Postawiono je z płaskich kamieni i na pewno nie wyglądają na wygodne. Małe wejścia prowadzą do niewysokich, klaustrofobicznych komór, żeby tam wejść, trzeba było się dosłownie wczołgać. Te domy przypominają mi nieco bunkry albo raczej przydomowe ziemianki, które można jeszcze czasami zobaczyć na polskich wsiach. Chociaż te nasze ziemianki są bardziej komfortowe. To zaś, czego nie można odmówić tutejszym domom, to to, że widok z nich, wprost na ocean, jest czymś naprawdę wspaniałym. Zostały wzniesione dosłownie na krawędzi wyspy, przed nimi opada urwisko, które kończy się trzysta metrów niżej skalistym brzegiem. Dalej, na oceanie, widać trzy wysepki, na które co roku we wrześniu przybywały rybitwy, aby złożyć jaja. Ptaki pochodziły z miejsca nieznanego dawnym Rapanujczykom. One mogły pokonać przestrzeń dzielącą wyspę od innych lądów, oni nie. Kiedyś przylatywały tu setki ptaków, dziś rybitwy nie odwiedzają już wyspy, nie słychać ich charakterystycznych okrzyków. Wybrały inne miejsca, można je odnaleźć między innymi na bezludnej wyspie Sala y Gómez, położonej około czterystu kilometrów na północny wschód od Rapa Nui, gdzie nikt nie zaburza ich egzystencji. Trzy skaliste wysepki przy brzegu Wyspy Wielkanocnej zostały zaś opuszczonym i zerodowanym, niemym świadkiem minionych czasów.

Zamyślony wędruję po wiosce. W oddali dostrzegam wystające z ziemi brązowe skały, na których znajdują się petroglify, czyli ryty naskalne, przedstawiające człowieka-ptaka oraz bóstwo Make-make, wedle miejscowych wierzeń związane z tym miejscem i tutejszymi obrzędami. Niektórzy badacze podają informację, że człowiek-ptak był postrzegany jako ziemskie wcielenie bóstwa Make-make.

Petroglify na stanowisku Orongo.

Idę dalej, w stronę kolejnego niezwykłego miejsca. Przystaję na krawędzi gigantycznego krateru wulkanu Rano Kau. Przyglądam mu się dłuższy czas. To chyba jeden z najbardziej spektakularnych widoków na wyspie. Na dnie mierzącego półtora kilometra średnicy krateru znajduje się okrągłe jezioro z licznymi wysepkami. Zieleń porastającej je roślinności silnie kontrastuje z ciemnogranatową wodą. Dookoła wznoszą się strome i surowe zbocza. Na dole występuje specyficzny, niczym niezaburzony mikroklimat. Nie ma ludzi, nie pasie się bydło. Panuje spokój. To azyl dla miejscowej flory i podobno zachowało się tu nawet kilka roślin endemicznych. Ściany krateru osłaniają wnętrze przed wiatrem, rosną tam kwiaty i jest to jakby naturalny ogród.

Jeziora kraterowe były kiedyś niezwykle ważne dla mieszkańców wyspy, ponieważ nie ma na niej żadnych rzek ani stałych strumieni. Jedyne większe zasoby słodkiej wody znajdują się właśnie w kraterach.

Nie dziwi więc fakt, że było to też miejsce święte dla dawnych mieszkańców wyspy.

Stojąc na krawędzi wulkanu, próbuję dostrzec, czy tam na dole są jakieś zwierzęta, ale nie udaje mi się żadnych zobaczyć, nawet ptaków. Wyspa Wielkanocna nie posiada zbyt bogatej fauny.

W zboczu krateru znajduje się potężny wyłom, przez który widać ciemnoniebieską toń. Patrzę na poszarpane skały, uświadamiając sobie, że to już krawędź wyspy. Dalej są tylko te trzy małe wysepki, a potem już tysiące kilometrów otwartego oceanu. Odległości naprawdę są ogromne. Na przykład najbliższy punkt na kontynencie Ameryki Południowej znajduje się w Chile, dokładnie 3599 km od wyspy w kierunku wschodnim.

Krater wulkanu Rano Kau.

Ścieżka wyprowadza mnie z obszaru ceremonialnej wioski, jednak odwracam się, zatrzymuję i patrzę na płaską, porośniętą trawą powierzchnię klifu, którą z dwóch stron otacza błękit oceanu. Nad wodą dostrzegam chmury, z których pada deszcz.

Po stanowisku spaceruje kilkoro zwiedzających, w tym rodzina z małym dzieckiem, dziewczynką, która biega, podskakuje i wymachuje rączkami. Ciekawe, czy coś z tego, co widzi, zostanie w jej pamięci? Myślę, że na pewno.

Wracając w stronę parkingu, wstępujemy do współczesnego budynku, gdzie znajdują się plansze z opisami Orongo i obrzędów, które się tutaj odbywały. Całkiem dobrze to wszystko jest przygotowane. Dowiaduję się między innymi, że w Orongo odnaleziono jeden posąg moai. Była to dwu i pół metrowa statua wykonana z bazaltu, ale w roku 1868 została wywieziona przez załogę brytyjskiego okrętu HMS Topaze i obecnie znajduje się w British Museum. Monument ten nosi nazwę Moai Hoahakananai’a i jest pokryty płaskorzeźbami związanymi z kultem człowieka-ptaka. Odwzorowano na nim również element stroju w postaci przepaski biodrowej. Jego imię, według jednego z tłumaczeń, oznacza zagubionego lub ukradzionego przyjaciela. Wizerunki tangata-manu wyryte na tej figurze oraz odnalezione na obrzeżach Orongo pozostałości platformy ahu mogą wskazywać na to, iż dawny kult moai mieszał się przez pewien czas z rozwijającym się kultem człowieka-ptaka, aż do ostatecznego zastąpienia przez nowe wierzenia, do którego doszło w dziewiętnastym wieku.

Moją uwagę zwraca fotografia z 1886 roku. Widać na niej marynarzy z amerykańskiego okrętu USS Mohican, którzy zabierają z jednego z domów w Orongo płyty z namalowanymi nań ptakami manutara. Są to ciemne wizerunki na jasnym tle. Uświadamia mi to, że sztuka dawnej Wyspy Wielkanocnej to nie tylko kamienne rzeźby, ale też malowidła, które w większości do naszych czasów nie przetrwały.

Wychodzimy. W środku byliśmy krótko, ale pogoda zdążyła zmienić się radykalnie. Zachmurzyło się, wiatr niesie krople deszczu, jest chłodno i szaro.

Na zewnątrz budynku pod wystającym dachem przycupnął sprzedawca pamiątek ze swoim niewielkim kramem. Starszy mężczyzna ma nieco wyrobów kamiennych i drewnianych. Najwyraźniej też są to jego dzieła, przynajmniej te drewniane, bo zdaje się pracować nad kolejnym, coś tam dłubie w kawałku drewna. Całkiem ładne są te jego rzeczy, nawet nie takie drogie, ale jakoś nie decydujemy się na zakup niczego z oferowanych pamiątek. Myślimy, że może wrócimy tu później, że będzie jeszcze okazja, ale to już nigdy się nie zdarzy. Potem żałuję, że czegoś od tego człowieka nie kupiłem. Oczywiście nie musiałem tego robić, ale… hmm, naprawdę niczego sobie miał te rzeczy. Szczególnie utkwiła mi w głowie tabliczka z pismem rongo-rongo. Wierna kopia artefaktu, który zobaczymy później w miejscowym muzeum.

Wsiadamy do samochodu. Zjeżdżamy z masywu wulkanu Rano Kau w kierunku Hanga Roa. Pogoda znów się zmienia. Teraz nad nami świeci słońce, ale nad pozostałą częścią wyspy zbierają się ciężkie, niosące opady, ciemne chmury. Z tej perspektywy wygląda to tak, jakby wyspę stopniowo połykała gęsta mgła. Wulkan Terevaka już siedzi w jej brzuchu, Poike jest jeszcze poza jej zasięgiem. Włączam radio. Ponurą nieco atmosferę ożywia pogodna muzyka Jamiroquai.

8. Siedmiu młodzieńców i Ahu Akivi

Postanawiamy jechać na stanowisko Ahu Akivi, ale spacer nad oceanem zaostrzył nasz apetyt i najpierw udajemy się do Casa Esquina Rapa Nui, która staje się taką „naszą” knajpką na Wyspie Wielkanocnej. Parkuję suzuki przy krawężniku, na pokrytej kostką ulicy o nazwie Te Pito o Te Henua. Powoli zaczynamy się tu czuć jak u siebie w domu. Rzucam okiem na fasadę kościoła i wchodzimy do knajpki. Przy wejściu spostrzegamy dwa, dobrze wyglądające, kundle. Jeden, leżąc na deskach na ganku knajpy, z tylną łapą nonszalancko wyciągniętą, patrzy na nas ciemnymi ślepiami, drugi śpi na kostce. Sprawiają wrażenie spokojnych i zrelaksowanych.

Siadamy przy drewnianym stole i tym razem zamawiamy pizzę. Porządną, wegetariańską pizzę z pomidorami, serem, oliwkami, kukurydzą, cebulą, jakimiś trudnymi do zidentyfikowania liśćmi i łodyżkami, palmito oraz oregano. Palmito, czyli tak zwane „serce palmy”, to rdzeń z wnętrza palmowego pnia. Jest białe i w swoim delikatnym smaku może lekko przypomina marynowaną pieczarkę. To popularny przysmak w wielu krajach Ameryki Południowej i Środkowej.

Kelnerka stawia na stole litrowy dzban świeżego soku z mango. Sok jest wyborny, a życie jest piękne.

Po posiłku wsiadamy do samochodu. Włączam nawigację w telefonie i ruszamy w kierunku Ahu Akivi. To niecałe sześć kilometrów i około dziesięciu minut jazdy.

Parkujemy tuż przy kamiennym murku. Wchodzimy na teren stanowiska, patrząc na platformę ahu, na której stoi siedem posągów moai. Na platformach, w większości przypadków, ustawiano nieparzystą ich liczbę.

Wedle tradycyjnych podań te siedem figur symbolizuje grupę młodych polinezyjskich żeglarzy, którzy zbadali wyspę przed przybyciem stałych osadników.

Warto zauważyć, że w przeciwieństwie do większości platform ahu ta została ustawiona w głębi lądu, nie przy samym brzegu. Dodatkowo posągi są zwrócone w kierunku zachodnim, zdają się patrzeć nie w głąb wyspy, jak ich pobratymcy, ale w kierunku widocznych stąd wód oceanu. Wrażenie to jest pogłębione przez fakt, iż platforma ta została zbudowana na łagodnie już w tym miejscu wznoszącym się zboczu wulkanu Terevaka. Przez to moai są wyżej. Ich „wzrok” sięga dalej i naprawdę wydają się spoglądać na ocean. To niewątpliwie unikalne umiejscowienie. Należy jednak pamiętać o tym, że do wybrzeża są stąd ponad dwa kilometry i, jak świadczą przeprowadzone badania, na obszarze pomiędzy platformą a brzegiem kiedyś funkcjonowała osada oraz znajdowały się tereny rolnicze. Zatem i tutaj, mimo wszystko, posągi patrzyły na osadę czy raczej miały pod opieką przede wszystkim obszar zajęty przez ludzi, a nie, jakby się wydawało, wody oceanu.

Platforma Ahu Akivi.

Zachód, do którego skierowane są obliczami, to strona świata, skąd przybyli pierwsi odkrywcy i kolonizatorzy wyspy. Dziś wiemy, mimo różnych przedstawianych wcześniej teorii, że na pewno ich ojczyzną była Polinezja. Polinezyjczycy w swojej ekspansji na wschód odkrywali kolejne wyspy i w końcu natrafili też na ten zagubiony wśród fal oceanu skrawek lądu.

Czy więc w historii o siedmiu młodzieńcach, odkrywcach wyspy, mogło zachować się ziarno prawdy? Choć legend nie można traktować dosłownie, istnieje możliwość, że coś w niej jednak jest, ponieważ najprawdopodobniej taka właśnie była kolejność wydarzeń. Najpierw wyspę odkryła grupka żeglarzy, którzy przekazali o niej informacje do swojej ojczyzny i Rapa Nui została naniesiona na „mapy” w umysłach Polinezyjczyków. Potem dopiero wyruszyła misja kolonizacyjna składająca się z przynajmniej kilkudziesięciu, do stu osób, w tym mężczyzn, kobiet, inwentarza, i być może, dzieci. Co oznacza, że były to całe rodziny z dobytkiem. Trudno założyć, że taka grupa przemieszczała się bez celu, na ślepo, po największym na świecie oceanie. Oni musieli już dokładnie wiedzieć, gdzie płyną. Mieli cel i środki do rozpoczęcia osadnictwa na nowym lądzie, wieźli ze sobą rośliny uprawne.

Tak więc zachowana legenda o siedmiu skautach, którzy docierają do bezludnej wyspy, ma potwierdzenie w prawdopodobnym scenariuszu zasiedlenia Rapa Nui.

Patrzę na oblicza posągów oświetlane przez, nomen omen, promienie powoli chylącego się ku zachodowi słońca. Po stanowisku wędruje kilkoro zwiedzających, w tym grupka prowadzona przez miejscowego przewodnika.

Myślę o zdolnościach nawigacyjnych polinezyjskich żeglarzy. Zarówno one, jak i technologia budowy łodzi musiały stać na niezwykle wysokim poziomie. Przecież najbliżej zlokalizowana, zamieszkana wyspa w kierunku zachodnim to Pitcairn, położona 2075 km od Rapa Nui!

Taka wyprawa to jednak nie tylko kwestia technologii, wiedzy i doświadczenia, ale przede wszystkim odwagi i otwartych umysłów ludzi, którzy się na nią porywają. Jest wiele technik, które pozwalają doświadczonemu żeglarzowi zorientować się w przestrzeni i kursie. Ale jakiej odwagi trzeba, by wyruszyć na zupełnie nieznane wody, nie mając pewności, że cokolwiek tam się znajdzie? Przecież wyspa, którą dziś zwiemy Wielkanocną, to jedynie mały okruch w bezmiarze gigantycznego oceanu.

Tymczasem ci ludzie, którzy ją odkryli, nie tylko ją zbadali, ale też wieści o niej przekazali do swojej ojczyzny i wtedy dopiero podjęto decyzję o wyprawie osiedleńczej. Co oznacza, że dawni Polinezyjczycy potrafili nie tylko tu dotrzeć i powrócić do siebie, ale też zapamiętać położenie wyspy, zorganizować większą wyprawę oraz ponownie tu trafić! Na pewno była to zaplanowana i zakończona sukcesem akcja, którą przeprowadzono w przestrzeni największego na świecie oceanu!

Myślę o tych ludziach, którzy pierwszy raz dotarli do zagubionej w wodnej pustyni wyspy. Członkowie załogi polinezyjskiego katamaranu zapewne dostrzegli już dużo wcześniej zwiastuny lądu. Wśród nich odbite od brzegu fale, fragmenty roślin unoszące się na wodzie, ptaki, które kierowały się wieczorem do swoich gniazd. Obserwowali też widoczne z oddali chmury, które gromadzą się nad ziemią. Zanim ją zobaczyli, wiedzieli, że tam jest.

Gdy uświadamiam sobie to wszytko, przepełnia mnie wielki szacunek dla tych genialnych i brawurowych odkrywców. Jestem pod ogromnym wrażeniem ich dokonań. Kolejny raz okazuje się, że w całej tej historii słynne posągi moai to tylko jeden z elementów dużo większej, niesamowitej opowieści.

Zastanawiam się nad jeszcze jedną kwestią. Czy oni wiedzieli, że Ziemia jest kulą? Tysiąc lat temu nie była to na świecie wiedza powszechna. Ale to właśnie żeglarze mogą naturalnie zaobserwować zjawisko krzywizny Ziemi. Było ono odpowiedzią na pytanie, dlaczego z oddali najpierw widać maszt statku, a dopiero później kadłub? Czy po setkach lat kontaktu z oceanem koncepcja kulistości Ziemi nie nasuwa się sama?

Wiedzę tę miał Krzysztof Kolumb, planując wyprawę do dalekiej Azji. Po prostu chciał on opłynąć kulę ziemską dookoła. Był pewien, że nie spadnie z wyimaginowanej krawędzi świata, tylko w końcu dotrze do jakiegoś lądu. Zresztą idea kulistości Ziemi była już znana od starożytności. Jako pierwszy mówił o niej żyjący w IV wieku p.n.e. Arystoteles.

Czy podobnie myśleli dawni Polinezyjczycy?

Sądzę, że istnieje taka możliwość. Jeśli wiedzieli (podobnie jak Kolumb), że zawsze na końcu drogi będzie ziemia, to pozostawała im jedynie kwestia technicznej organizacji dalekiej wyprawy, a to, jak się przekonaliśmy, mieli już doskonale opanowane.

Patrzę na siedem posągów oświetlanych przez promienie zachodzącego słońca oraz na platformę ahu. Nagle kojarzy mi się ona z łodzią, w której siedzą żeglarze. Ahu miały wiele symbolicznych znaczeń, ale według mnie to skojarzenie z łodzią także jest prawidłowe. Staje się to jeszcze bardziej widoczne, gdy popatrzymy na te budowle z góry.

Warto wspomnieć, że stanowisko Ahu Akivi jest wyjątkowe również z tego powodu, iż jako pierwsze zostało naukowo zrekonstruowane. Miało to miejsce w roku 1960 pod kierownictwem amerykańskiego archeologa Williama Mulloya. Była to pierwsza kompleksowa rekonstrukcja ahu połączona z ponownym ustawieniem powalonych posągów.

9. Pukao z Puna Pau

Wsiadamy do samochodu, włączam nawigację i nie tracąc ani chwili, bo dzień już powoli dobiega końca, ruszamy w kierunku kamieniołomu Puna Pau. To około pięciu kilometrów z powrotem w kierunku Hanga Roa. Spieszę się i nie oszczędzam auta. Terenowe suzuki jimny wiezie nas dzielnie po wyboistych i dziurawych drogach. Cieszę się, że to jednak na nie trafiliśmy, bo ten mały samuraj doskonale daje sobie radę na wyspie. A przy tym pewnie niewiele spali. Jak na naszą dwójkę ten trzydrzwiowy samochód jest też zupełnie wystarczający.

Parkujemy pomiędzy dwoma mniejszymi stożkami wulkanicznymi. Na zboczu jednego z nich znajduje się kamieniołom, z którego pochodzą wszystkie pukao z Rapa Nui.

Trzy główne wulkany (Poike, Rano Kau, Terevaka) stworzyły wyspę, nadając jej charakterystyczny, trójkątny kształt, ale ewidentnie aktywność wulkaniczna była tu znacznie bardziej rozpowszechniona niż mogłoby się wydawać. Erupcje dużych wulkanów musiały być naprawdę intensywne, skoro powstało aż tyle, tak zwanych, „stożków pasożytniczych”, które tworzą się na zboczach lub u podnóża właściwych wulkanów. Łącznie jest ich około siedemdziesięciu.

Im dłużej o tym wszystkim myślę, tym bardziej wydaje mi się to niesamowite, zwłaszcza że uświadamiam sobie, iż Wyspa Wielkanocna jest tak naprawdę jedynie wierzchołkiem, czubeczkiem wielkiej podwodnej góry, której podstawa opiera się na dnie, trzy tysiące metrów niżej, w niezbadanych oceanicznych głębinach. Tam narodziły się wulkany, których erupcje wyłoniły Rapa Nui. Ich działalność, na początku tak gwałtowna i zdawałoby się niszczycielska, stworzyła też ląd, który stał się unikalnym ekosystemem i który później zamieszkali ci niezwykli, pomysłowi ludzie. Działalność wulkanów dała im zróżnicowany materiał budowlany i rzeźbiarski, jak bazalt, tuf czy czerwona scoria. Posłużył on do stworzenia niezwykłych założeń architektonicznych, posągów oraz nakryć ich głów, czyli pukao, które to właśnie przybyliśmy obejrzeć bezpośrednio w miejscu powstania.

Kamieniołom Puna Pau okazuje się być, z niewiadomych dla mnie powodów, miejscem najwyraźniej nieco bardziej turystycznym. A może to pora dnia sprawiła, że jest więcej zwiedzających? Na parkingu stoi kilka samochodów osobowych i cztery busy turystyczne, nie spotkałem się tu do tej pory z takim widokiem. Z jednego autobusiku wysypuje się wycieczka seniorów, słyszę język angielski, zgaduję, że to pewnie przybysze z USA.

Wchodzimy na teren stanowiska. Robię zdjęcia i jednym uchem słucham przechodzącej obok przewodniczki, która oprowadza wycieczkę.

Rozglądam się dookoła. To tu właśnie, dokładnie w tym miejscu, wytwarzano charakterystyczne nakrycia głów moai, tak zwane pukao, które część badaczy interpretuje jednak nie jako swoisty „kapelusz”, ale jako stylizowaną fryzurę moai lub też pióropusz. Materiałem do ich produkcji była scoria, tu wydobywana i wstępnie obrabiana. Scoria jest skałą wulkaniczną o gąbczastej strukturze, zazwyczaj powstaje przy powierzchni stygnącej lawy. Może mieć różne odcienie, ale ta w Puna Pau ma kolor czerwony, co wynika z domieszki tlenku żelaza.

Pukao pozostawione w kamieniołomie Puna Pau.

Idę ścieżką wijącą się pomiędzy kolosalnymi cylindrami. Zostało ich tu około dwudziestu. Łącznie zaś na wyspie odnaleziono ich ponad sto. Są zaskakująco wielkie! Te największe mogą mieć około dwóch i pół metra średnicy, tyle samo wysokości i ważyć nawet około jedenastu ton! Do dziś pozostaje zagadką, w jaki sposób umieszczano je na głowach posągów. Być może budowano specjalną rampę, po której wciągano pukao na ustawiony wcześniej moai. Może na podobnej zasadzie używano drewnianego rusztowania? Nie wiemy. Tak czy inaczej, ta sztuka była czymś niezwykłym, choćby ze względu na wagę tych cylindrów i wysokość moai, która dochodziła do blisko dziesięciu metrów.

W Puna Pau nadawano pukao cylindryczny kształt, następnie najprawdopodobniej toczono je po specjalnych drogach na miejsce przeznaczenia. Ostateczna obróbka i ewentualne ozdabianie płaskorzeźbami miało miejsce dopiero u celu wędrówki. Nie mogło być inaczej, gdyż podczas transportu delikatne reliefy na pewno uległyby destrukcji. Scoria nie jest najbardziej wytrzymałym materiałem, jest dosyć krucha i najpewniej z tego powodu nie używano jej do produkcji typowych posągów moai, które to wyrabiano głównie z tufu pochodzącego z wulkanu Rano Raraku.

Patrzę na ścieżkę przebiegającą obok wielkich pukao i myślę, że to musiał być kiedyś niezwykły widok. Te wychodzące stąd drogi, po których pokrzykujący do siebie Rapanujczycy toczyli gigantyczne, czerwone cylindry. W tym przypadku przynajmniej można łatwo wyobrazić sobie, w jaki sposób przemieszczano te obiekty, choć trzeba było naprawdę uważać, żeby nie doszło do wypadku. Przecież niektóre pukao są większe niż walec drogowy. Chcąc nie chcąc, widzę w myślach uwolniony, wielotonowy cylinder, toczący się w kierunku uciekających z krzykiem robotników. Wypadek przy pracy mógł się tu skończyć naprawdę nieprzyjemnie.

Zatrzymuję się i chłonę otoczenie. Kamieniołom jest zlokalizowany w malowniczym miejscu, na nieco wyniesionym terenie, pomiędzy dwoma stożkami wulkanicznymi. Na zboczu bardziej oddalonego, pasie się stado koni. Obok nich w wysokiej trawie wije się prowadząca na szczyt wzgórza ścieżka. Myślę, że byłoby to ciekawe pójść nią, powłóczyć się bez celu i doświadczyć jeszcze więcej.

Konie wyglądają stąd jak garść malusieńkich figurek ciśnięta na zielone zbocze. Poniżej, w kotlinie pomiędzy wzniesieniami, gruntowa droga zagłębia się w niewielkim lasku. Ponad tą scenerią na tle chmur wytworzyła się słabo widoczna tęcza.

Patrząc w drugą stronę, widzimy część Hanga Roa i Ocean Spokojny, w kierunku którego powoli zmierza kończące swoją dzisiejszą wędrówkę słońce. Dawni budowniczowie mieli stąd podobny widok. Bez miasta i koni oczywiście, ale miło pomyśleć, że tak jak ja stali i podziwiali zachodzące słońce.

Idę dalej ścieżką o czerwonym podłożu. Dostrzegam wystające z trawiastego zbocza skały. Trudno mi sobie wyobrazić, że to, na co patrzę, to fragmenty zastygniętej lawy. Są nieco ukryte w zagłębieniu terenu, z którego kiedyś wydobywano surowiec. Tutaj charakterystyczny czerwony kolor skał jest bardziej wyraźny, intensywniejszy niż w pukao rozrzuconych po stanowisku, co może mieć związek ze zwiększoną erozją, której uległy cylindry oddzielone od skały macierzystej.

10. NASA, szczur i gigantyczne palmy

Mimo późnej pory postanawiamy udać się jeszcze na stanowisko Ahu Vinapu. Sprawdzam odległość na elektronicznej mapie. To około siedmiu kilometrów i kilkanaście minut jazdy. Ruszamy. Jedziemy ulicą na obrzeżach Hanga Roa, przy której stoi kilka dużych domów, w zasadzie są to otoczone ogrodami rezydencje. Nie widziałem w innych częściach wyspy takich willi. Zerkam na nie z zaciekawieniem. Domy te kojarzą mi się z posesjami z bogatych dzielnic miast Stanów Zjednoczonych. Kto tu mieszka? No cóż, chyba raczej nie będzie mi dane się tego dowiedzieć.

Droga doprowadza nas do lotniska Mataveri. Skręcamy w lewo. Nawigacja, mimo początkowych problemów, ostatnio działa bez zarzutu, ale i tak nie ufam jej całkowicie. Nie po tej przygodzie, którą mieliśmy pierwszego dnia, kiedy uparcie kazała nam wejść na czyjeś podwórko, widząc jakąś drogę, której na pewno tam nie było.

Jedziemy wzdłuż pasa startowego, wyjątkowo, wręcz zaskakująco długiego, zważywszy na niewielki ruch lotniczy. Ten fakt ma ciekawe wyjaśnienie. Otóż w roku 1985 rząd USA podpisał kontrakt z rządem Chile na wybudowanie przez NASA na Wyspie Wielkanocnej awaryjnego lądowiska dla promów kosmicznych. Pas lotniska Mataveri został wydłużony do jedenastu tysięcy stóp, zaś samo lotnisko zostało mocno zmodernizowane. Dodano wieżę z nowoczesnymi urządzeniami, aby prom kosmiczny mógł bezpiecznie wylądować. Taka sytuacja ostatecznie nie miała miejsca, ale od tej pory malutka Rapa Nui ma pas startowy, którego nie powstydziłoby się lotnisko w Las Vegas. Sięga on praktycznie od brzegu do brzegu wyspy w południowej jej części. Jego budowa i modernizacja całego lotniska zapewniła też lepsze warunki dla lądowania zwykłych samolotów pasażerskich. A to, jak sami się przekonaliśmy, zdecydowanie może się przydać.

Objeżdżamy kraniec lotniska, mijając ogrodzony obiekt przemysłowy. Stoi tam kilka wielkich, białych silosów i jakieś białe budynki, jednak nie dostrzegam żadnego człowieka. Obiekt wydaje się być opuszczony. Dalej teren obniża się w stronę oceanicznego brzegu.

Dojeżdżamy na miejsce i parkujemy na dużym ziemnym placu przed ogrodzonym terenem stanowiska Ahu Vinapu.

Jesteśmy tu sami. Nie ma innych samochodów, busów ani zwiedzających. Podchodzimy do budki strażnika, w niej też nikogo nie ma. Nie wyczuwam żadnej obecności, ale zaglądam na wszelki wypadek przez okno, ryzykując faux pas. Może zastanę kogoś drzemiącego, ale nie, budka jest pusta. Hmm. I co teraz? Stanowisko jest odgrodzone kamiennym murkiem, a dalej także słabym drucianym ogrodzeniem. Rozglądamy się dookoła, nie dostrzegając żywej duszy i po krótkiej naradzie, postanawiamy po prostu przejść przez mur. Szkoda czasu na zastanawianie się. Nie mamy go za wiele do stracenia, bo słońce właśnie zachodzi.

W oddali, tuż nad brzegiem oceanu, dostrzegamy ciemniejszy kształt. To platforma ahu, jednak bez moai. Ruszamy w jej kierunku, ale w pewnym momencie zatrzymuję się i ogarnia mnie wrażenie, które nazywam uczuciem niesamowitości. Coś jak połączenie radości ze świadomością obcowania z czymś niezwykłym. Uśmiecham się, oddycham głęboko i rozglądam się dookoła. Miejsce, w którym się znajdujemy, jest położone w zagłębieniu terenu, w otoczeniu łagodnie pofalowanych zielonych wzgórz. W całej okolicy jesteśmy tylko my we dwoje. Morze jest spokojne, a nisko zawieszone chmury są podświetlone przez promienie zachodzącego słońca. Jest bardzo cicho, nawet wiatr ustał, nie dobiegają do nas żadne hałasy, głosy ani dźwięki. Czuję, jakbyśmy byli sami we wszechświecie albo może na scenie w teatrze, w momencie kiedy wszyscy aktorzy i widzowie już wyszli.

Znajdujemy się w obrębie świętego dla rdzennych mieszkańców Rapa Nui miejsca. To naprawdę cud, że możemy zwiedzać je zupełnie sami.

Zbliżamy się do ruin. Stoi tu monumentalna platforma ahu z doskonale obrobionych kamieni, jednak najpierw podchodzimy do leżącej w trawie głowy posągu. Kamienne oblicze zwrócone jest ku niebu, setki lat erozji odcisnęły na nim swoje piętno, ale nadal widoczne są zarysy nosa i oczodołów.

Przykucam tuż przy głowie powalonego giganta. Delikatnie dotykam chropowatej powierzchni i przesuwam po niej opuszkami palców. Mam dziwne wrażenie obcowania z żywą istotą. Może to kamień ogrzany promieniami słonecznymi oddaje teraz zgromadzone podczas dnia ciepło? A może to pozostałość energii mana emanuje z kamiennej twarzy? Ale najpewniej to poczucie życia związane jest z kunsztem dawnego artysty, który ożywił swoje dzieło, nadając mu cechy zmarłego przodka.

Posągi były ważnymi elementami przestrzeni, opiekunami społeczności i będąc z nimi tak blisko, trudno im odmówić tej życiowej energii, którą, jak wierzono, posiadają. Przodkowie nie zostawiali swojego ludu. Nie znikali ze świata potomków. Ustawione na platformach, dumne posągi, nadal uczestniczyły w codziennym życiu mieszkańców wyspy.

Prostuję się i patrzę na twarz upadłego giganta.

Głowa posągu na stanowisku Vinapu.
Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.