Idąc kiedyś w nocy ulicą, zobaczyłem nagle latarnię, oświetlone okno i obłok, które razem wzięte, utworzyły kompletny obraz ludzkiej twarzy, jakiej nie sposób pomylić z inną twarzą. Gdyby ktoś na tym świecie miał taką twarz, rozpoznałbym ją od razu. Jednakże, gdym przeszedł jeszcze kilka kroków, stwierdziłem, że to nie była twarz, że okno znajduje się o dziesięć jardów ode mnie, latarnia o sto, a chmura jest już w zaświatach.
(G. K. Chesterton, z powieści Człowiek, który był Czwartkiem)
I. Nic się nie dzieje
Nic się nie dzieje. Absolutnie nic. Puszczykowy Mszar przykryty jest śniegiem, wygląda za dnia jak biała pustynia. Po frontowej stronie wujkowego domu skuta lodem Czerotnica, odnoga Smętnej, wypływająca z niej i potem do niej powracająca, nie szemrze w zimowy czas. Często za to słychać na niej dzwonki końskiej uprzęży, gdy lodowym szlakiem przejeżdżają chłopskie sanie o jaworowych płozach, którymi miejscowi wożą do swych kureni siano ze stogów. Stogi stoją gęsto na wysepkach i moczarach, zbudowane na palach, zadaszone albo pokryte strzechą. Gdy potrzeba od nas zajechać do Mokrego, wystarczy poczekać, a każdy woźnica zatrzyma się na ruch ręki. Takie niepisane prawo życzliwości. W ten właśnie sposób dojeżdżam do nieco oddalonego Mokrego, gdzie mam w te ferie różne nadliczbowe obowiązki do wypełnienia. Też zresztą nudne, nie nadające się do szczegółowego opisania w tej książce. Wujek mniej się wybiera, ale też zimą z tego sposobu korzysta. Z powrotem na Puszczykowy Mszar przywiózł mnie dziś pan Fiodor, ojciec Hanuli i Wasylka. Jechał z doktorem Bieleckim do pilnego przypadku w Głębokiem, a że wujkowy dom po drodze, więc się z nimi zabrałem. Na piechotę to trwałoby długo.
Pogoda nam się poprawiła. W ciepłym wnętrzu sań rozmawialiśmy z doktorem Bieleckim właśnie o pogodzie. Po kilkudniowej kurzawie, jaka towarzyszyła moim wcześniejszym działaniom detektywistycznym i literackim, zostało tylko wspomnienie, zapisane w mojej książce, którą w chwili oddechu, zdołałem już tu napisać (pisałem na bieżąco, w miarę jak sprawy się rozgrywały). Mróz wyraźnie zelżał, ciężkie ołowiane chmury odpłynęły i wyjrzało słońce. Statystyka kończących się już ferii zimowych nie będzie zła: jedna zagadka kryminalna rozwiązana, jedna książka napisana, jeszcze tylko zakończenie. Powinienem być z siebie zadowolony. Ale stan nudy, jaki potem nastąpił, był dla mnie dręczący. Już samo to, że z doktorem Bieleckim, który też ma talent detektywistyczny, rozmawialiśmy w saniach o pogodzie, świadczy wymownie, że brak było ciekawych tematów do omówienia. Choć czuję, że mam dość sił, by podczas tych ferii napisać jeszcze jedną książkę, to już mi tu na to czasu nie wystarczy; miałem wszakże nadzieję, że przynajmniej zdołam zebrać tu do niej materiał, który zużytkuję już w domu. Niestety, nic się nie dzieje, a ludzie nie lubią czytać książek, w których nic się nie dzieje.
Wysadzili mnie w zwykłym miejscu, gdzie ponad lodem wznosił się drewniany pomost poniżej wujkowego domu. W drodze do chorego doktor nigdy nie wpadał do wujka, dopiero w drodze powrotnej, na kieliszeczek koniaku lub na gorący czerwony barszczyk z majerankiem.
Zajechaliśmy akurat na chwilę, gdy wujek stał na pomoście i z niepokojem przyglądał się tafli lodu, widocznej na rzecznym szlaku. Wymienili z doktorem kilka zdawkowych grzeczności o pogodzie, doktor tym razem wymówił się od późniejszej wizyty, bo miał potem jeszcze jakieś obowiązki domowe. Pan Fiodor zaciął batem i sanie pomknęły rzecznym, lodowym szlakiem ku Głębokiemu.
Słońce bardzo powoli spuszczało się ku horyzontowi, jeszcze nie zachodziło, nadal odbijało się od śniegu złotymi, a nie czerwonymi rozbłyskami. Dzień wydawał się wciąż wesoły i prześwietlony żółtym blaskiem. Pod tym względem niczego mu nie można było zarzucić. Gdyby tak jeszcze coś się działo.
– Nie podoba mi się ten lód — powiedział wujek.
— Jak lód może się nie podobać?
— Kolor.
— Co kolor?
— Kolor mi się nie podoba.
— Mnie się kolor podoba.
Taka to rozmowa. Jaka z tego może być książka. Zaraz potem zarządził wujek, że musimy przenieść łódź i czółno z brzegu, gdzie leżały zimą, odwrócone do góry dnem, pod dom.
— Po co?
— Nie pytaj, tylko chwytaj z tamtej strony. Co to dla ciebie. Najpierw łódź.
Wujek jest czasem wielce tajemniczy. Dodał jeszcze, gdyśmy przenieśli oba brzemiona pod drewutnię, gdzie zostały obrócone dnem do dołu, czyli do pozycji, w jakiej zwykle płyną po wodzie, i uwiązane cumą do pniaka po ściętej brzozie:
— Jutro pojedziemy do Mokrego po zapasy.
— Po co nam zapasy?
Teraz już wieczór. Zjedliśmy kolację (ziemniaki ze spyrkami i zsiadłym mlekiem) i poszedłem do siebie na górę, by dopisać zakończenie do mojej powieści.
Nie trwało długo jak postawiłem ostatnią kropkę i w linijce niżej napisałem słowo KONIEC, by nie było wątpliwości, gdzie kończy się książka. W brulionie pozostało jeszcze sporo pustych kartek, lecz nie będę z tego powodu wymyślał czegoś, czego nie było w rzeczywistości. Samo życie napisało tamtą książkę, nie musiałem niczego wymyślać. Sądzę, że to już taka moja metoda twórcza. Brulion z rękopisem „Tajemnicy Wilczych Moczarów” i tak prezentuje się pokaźnie. Jest nawet obszerniejszy niż rękopis mojej pierwszej powieści, już wydrukowanej, pod tytułem „Zagadka Puszczykowego Mszaru”. Jedno i drugie zawierało opis moich wakacyjnych przygód detektywistycznych. Na początku tych tu ferii rozwiązałem już sprawę kradzieży paramentów liturgicznych (kielichy, monstrancje, pateny itp.), które Polonia kanadyjska przysłała w darze parafii rzymsko-katolickiej w Mokrem, a które skradziono ze statku pocztowego „Czapla”. Ze sprawą tą uwinąłem się w mig, trzy dni trwało. Potem dziesięć dni pisania powieści i „Tajemnica Wilczych Moczarów” gotowa. Jak można w tak krótkim czasie napisać powieść, zapyta ktoś. Można, gdy się ma czas, a jeszcze zdolność, ochotę i wytrwałość. Czasu, mimo codziennych obowiązków, miałem sporo, wystarczyło go też na pracę literacką, skoro dałem radę. Myślę, że pomógł mi fakt, iż w tych samych dniach musiałem stawiać się na plebanii, by księdzu proboszczowi uzupełnić Kronikę Parafialną. Obiecał modlić się, „żeby mi się dobrze pisało”, więc skorzystałem z tej modlitwy także dla napisania tamtej mojej powieści.
Tak więc plan na te ferie został już wykonany. Już wcześniej postanowiłem sobie, że będę pisał jedną książkę rocznie, wyłącznie podczas wakacji, i tylko tu, na Puszczykowym Mszarze, gdzie mam idealne warunki do twórczości. Zapraszając mnie listem do siebie na wakacje, wujek dodawał: „Będziesz mógł tu sobie u mnie pisać a pisać!”. Akcja pierwszej książki rozgrywała się latem, drugiej zimą, więc żeby pozostać konsekwentnym należałoby dopuścić do głosu jeszcze wiosnę i jesień. Ale wtedy nie mam wakacji ani ferii. Chciałem więc skorzystać jeszcze z tej samej zimy i z tej samej księżowskiej modlitwy, i jeszcze coś napisać, żeby wyszła przynajmniej trylogia.
To, co tu teraz piszę, może okaże się początkiem owej trzeciej książki? A nuż się uda?
Czytelnicy „Zagadki Puszczykowego Mszaru” znają mnie już. Mam …naście lat (ale mniej niż czternaście) i jestem uczniem Szkoły Powszechnej w Z. Z zamiłowania jestem detektywem-amatorem i pisarzem, co w połączeniu skutkuje książkami kryminalnymi dla młodszej młodzieży. Wujek sugeruje, żeby raczej tę młodszą młodzież nazwać po prostu „dziatwą szkolną”, wtedy będzie bardziej po polsku. Ale my tak o sobie w szkole nie mówimy. Jeszcze tylko ksiądz prefekt, pan dyrektor i pani Augusta, która niebawem przejdzie na emeryturę.
Teraz mam ferie zimowe, które spędzam u wujka Poldka na Puszczykowym Mszarze. Wujek jest preparatorem zwierząt. Ma mnóstwo zamówień, nawet z Muzeum Przyrodniczego we Lwowie i z Białowieży, a nawet z zagranicy. To właściwie mój stryjek, bo to brat mojego taty, ale przyzwyczaiłem się nazywać go wujkiem. Wszyscy młodzi w naszej rodzinie tak na niego mówią. Pełne, oficjalne miano brzmi: Leopold Powieliński.
Od ściany kominowej promieniuje miłe ciepło, lampa naftowa pełga, ćma dobija się do matowego klosza. Skąd w zimie ćma, nie wiem, nie pytajcie. Ale widzę przecież: ćma dobija się do klosza. Po drugiej stronie korytarza, w nieumeblowanym pokoju, gdacze niespokojnie kurka. Wujek zabrał ją do domu, gdy wilki próbowały dostać się do kurnika. A potem, gdy zostały przegonione z tej okolicy, powiedział:
— A niech jeszcze tu siedzi, jeśli jej dobrze. Mnie nie przeszkadza.
Mnie też kurka nie przeszkadzała. Wujek spał sam na dole w kuchni, gdzie ciepło, a ja miałem w pobliżu jakieś żywe stworzenie, więc było mi raźniej, gdy tak sobie gdakała w sąsiedztwie. Gdyby coś, jakiś wilk albo szczur, wszczęłaby alarm i zdążyłbym się obronić.
Ferie zimowe zbliżały się ku końcowi. Gdy po pierwszych intensywnych dniach pobytu nastąpiły dni jałowe, wyzute z przygód, zwątpiłem, że jeszcze coś mnie tu spotka ciekawego. Choćbym chciał napisać jeszcze jedną powieść detektywistyczną, z nudnej codzienności nic się nie wydobędzie. Taką książkę musiałbym chyba zacząć tak: „Nic się nie dzieje. Absolutnie nic”.
Podobno jednak i taki stan można nazwać jakimś innym słowem, jakimś słowem uczonym, a wówczas nie będzie się czego wstydzić i z niczego nie trzeba będzie się tłumaczyć. Już w mojej poprzedniej powieści przywołałem ową chwilę, kiedy to redaktor M., który „prowadzi moje pióro” (czyli zachęca, daje dobre rady i drukuje moje książki), wyciągnął z półki książkę, gdzie stało czarno na białym: „…powieściopisarz pracuje ciągle, nawet, i szczególnie wtedy, kiedy nic nie robi”. Znacie to? Redaktor M. zacytował mi to zawczasu, jak prorok uprzedzając ten obecny stan. Tłumaczył z francuskiego na nasze, bo to było po francusku. Autor: François Mauriac, tytuł: Powieściopisarz i jego bohaterowie. To w każdym razie bardzo jest zbieżne z moimi własnymi przemyśleniami. Gdybym pisał na bieżąco pamiętnik, a potem stałoby się coś interesującego, znów jakaś zagadka detektywistyczna, to nawet te kartki, na których napisałem, że nic się nie dzieje, też okazałyby się użyteczne na początku książki, bowiem — zapewnił mnie redaktor M. — tak wygląda „życie w równowadze”. Inaczej można to nazwać ekspozycją, a to brzmi nawet lepiej, uczeniej.
II. Nadal nic się nie dzieje
Jeśli ośmielam się twierdzić, że nic się nie dzieje, to mam tu na myśli oczywiście problem braku akcji, która mogłaby mi posłużyć za kanwę kolejnej powieści. Bo jeśli chodzi o samą pracę, to nie mam sobie nic do zarzucenia. Leżący przede mną brulion z rękopisem „Tajemnicy Wilczych Moczarów” świadczy dowodnie o mojej pracowitości. A pracę tę dzieliłem z innymi zatrudnieniami. W tym samym czasie każdego dnia bywałem w Mokrem i tam pracowałem aż do zapadnięcia zmroku. Najpierw odwiedzałem księdza, który nałożył na mnie obowiązek uzupełnienia mu luk w Kronice Parafialnej. Opowiadał mi różne parafialne historie, a ja zapisywałem je skrzętnie i redagowałem równolegle z moją pracą nad powieścią. Jednak jakoś nie potrafiłem przyłożyć do tych notatek kronikarskich tyle samo serca, co do „Tajemnicy Wilczych Moczarów”. Kolejnego dnia, znów na plebanii, wpisywałem księdzu ładną kaligrafią tę notatkę do grubej Kroniki. Napis „Kronika” był wytłoczony na okładce złotymi literami. Ksiądz kupił swego czasu pustą jeszcze Kronikę w sklepie papierniczym w Pińsku (bo w S. nie mieli) i coś niecoś tam napisał. A że zapominał łatwo, zostawiał wolne miejsce, na wypadek, gdyby sobie przypomniał. To przypomniane miałem właśnie mu zapisać i wykaligrafować, żeby nie było luk.
Nie lubiłem chodzić na plebanię, bowiem bardzo się tam szarogęsił ministrant, trochę ode mnie starszy, który uważał się za stojącego wyżej ode mnie. Nazywał się Władysław Justynian Kalina-Bożymirski i powiedział mi kiedyś, że „już samo to stawia go wyżej” w hierarchii parafialnej. Zapytałem wtedy „samo co?”. Myślałem, że się odczepi, ale nie. Wykorzystywał każdą okazję, by okazać ową wyższość. O mojej funkcji kronikarza wyraził się kiedyś, że „pisać to każdy głupi potrafi”. „– Liczy się zaangażowanie — dodał wtedy — każdy ci to powie”. O moich sukcesach detektywistycznych wyrażał się równie lekceważąco. „– Ja bym się z elementem przestępczym nie zadawał. Także policja to dla mnie żadne towarzystwo. Takoż i miejscowa gawiedź. Noblesse oblige”. Jego słowa wywoływały we mnie wewnętrzną burzę. Nie zacytuję tu, co mi przychodziło na myśl, jakie słowa cisnęły się na język, ani jaką zemstę w wyobraźni szykowałem.
Ksiądz wydawał się zadowolony z mojej pracy. Luki w kronice zapełniały się szybko, a ja, który ten narzucony obowiązek odczuwałem bardzo przykro, z ulgą widziałem zbliżanie się dnia mego uwolnienia. Uwolnić mnie miał koniec ferii, który już tuż, tuż. Ale obawiałem, że ksiądz będzie się domagał jeszcze jakichś dopisków korespondencyjnie. Dzieląca nas wtedy odległość mogłaby nie zapewnić mi bezpieczeństwa, gdyby na przykład rodzice, dowiedziawszy się, o co chodzi, i dumni z syna, kazaliby mi spełnić to kolejne żądanie księdza. Tego się obawiałem.
Wprost z plebanii biegłem, a właściwie brnąłem w zaspach, na ulicę Kwiatową, gdzie w opuszczonym domu po dawnej kwiaciarni „Piwonia”, pani Henia (Henryka) Zielińska, dziennikarka delegowana z Warszawy do założenia tu pisma tygodniowego, postanowiła umieścić redakcję. Załatwiwszy u burmistrza sprawy formalne, przystąpiła do porządkowania wnętrza, w czym co dzień jej pomagałem. Kwiatowa to spokojna cicha uliczka. Stoją tam tylko dwa domy. Ten drugi, głębiej położony, to dom starego głuchego pana Czupryńca. Odstąpił n a m tymczasowo swą przydomową komórkę, byśmy mogli (tylko na okres zimy, a potem się zobaczy) umieścić tam niepotrzebne i zakurzone sprzęty z pierwotnego wyposażenia kwiaciarni. Musieliśmy tylko wcześniej przenieść worki z sianem, które tam zalegały, na stryszek, bo inaczej nie byłoby miejsca. Pani Henia zamierzała po wysprzątaniu odświeżyć, odmalować wszystko i zakupić całkiem nowe umeblowanie. Pomagałem jej więc, przenosząc do tej komórki różne rupiecie, zamiatając podłogi, a ona potem zmywała je ciepłą wodą, którą przynosiłem jej w wiadrze z Mośkowej karczmy. A i tak trzeba to było powtarzać po kilkakroć. Gdy zadowolona stwierdzała, że „na dziś wystarczy”, żegnałem się i biegłem do zagrody pana Fiodora, przewoźnika rzecznego, obecnie obsługującego przewóz saniami, żeby pobawić się z Hanulą i jej bratem Wasylkiem, moimi tutaj przyjaciółmi. Nie były to jakieś wyszukane zabawy. Ponieważ mnie i Hanulę podejrzewano o to że powycinaliśmy na drzewach tajemnicze serca z inskrypcjami o treści: S + H = WM, więc wujek Poldek zabronił nam „bezmyślnego wałęsania się po okolicy”. Koronnym argumentem był tu jednak fakt, że poprzednia nasza przygoda detektywistyczna była groźna, bowiem przeciwnik użył broni, policja użyła broni i nasza grupa, tj. ja, Hanula i Wasylek, też użyliśmy broni (wiatrówka na pszenicę, łuk i korkowiec). Niebezpieczeństwo było wielkie, ryzyko śmierci lub zranienia wysokie. Stąd wynikało dla nas wiele ograniczeń. Wciąż brzmiały mi w uszach słowa wujka Poldka:
— Dość tego. Będziecie się bawili w chowanego, w berka, będziecie zjeżdżali na ślizgawce, dam wam sanki, będziecie lepili bałwana, dostaniecie ode mnie węgielki, żeby bałwan miał oczy, także marchewkę na nos, nawet miotła wiklinowa na kiju się znajdzie, garnek na kapelusz, możecie obrzucać się śnieżkami, a najlepiej zrobicie, jeśli będziecie dokarmiali zwierzęta. I żadnych nowych serc na korze. Żebym nie musiał się za was wstydzić.
Tak że tego… Sami rozumiecie, że z takiej mąki chleba (literackiego) nie będzie. Bo postanowiłem sobie solennie, u progu mojej kariery pisarskiej, że będę pisał wyłącznie książki ciekawe. Powyższe zabawy dziecięce, owszem, nadają się do miłego spędzenia czasu, ale w twórczości marny z nich pożytek. Więcej zasługi było w napełnianiu paśników, ale to czyniliśmy nie na co dzień, ale dopiero gdy wszystko już tam było zjedzone albo niedojedzone. Na Puszczykowy Mszar odwoził mnie sprzed Mośkowej karczmy pan Fiodor. Gdy ciemniało, opuszczałem gościnny kureń pana-Fiodorowy, machałem na pożegnanie Hanuli i Wasylkowi do zawtra i gdy pan Fiodor zaprzęgał konie do sań, szedłem do Mośka, gdzie czekał obiad „na wynos”, zawinięty w kufajkę i obłożony dwiema butelkami kipiatoku, żeby za wcześnie nie ostygł. Taki system żywienia uznaliśmy z wujkiem za najbardziej dla nas dogodny. Obiady więc spożywaliśmy dosyć późno, lecz wujek, który znał świat i obyczaje, zapewnił mnie, że na przykład we Francji jada się obiady około siódmej wieczór, więc i nam to nie zaszkodzi.
W nudnych zabawach też wiodłem prym. Ludzie nie lubią jednak jednostek pozytywnie wyróżniających się. Na zaciemniony horyzont przyszłości nałożyła mi się ostatnio nowa zgryzota. Podziw, jaki po ostatniej rozwiązanej tu zagadce żywili do mnie Hanula i Wasylek, wyczerpał się. Najwyraźniej potrzebowali nowych wrażeń i nowych dowodów mego talentu detektywistycznego. Nie rokowało to najlepiej. Na siłę nic się nie zrobi. Nowa przygoda, jeśli przyjdzie, uczyni to niezależnie od nas.
— Jesteś zbyt zarozumiały (zanadto zarozumilij) — ośmieliła się powiedzieć ostatnio Hanula.
I to po tym wszystkim, com dla nich uczynił!
A Wasylek dodał, że uważam się za kogoś lepszego od nich, że wywyższam się (Ti uważajesz sebe kraszczim).
Nie miałem na podorędziu okazji do czynów, które mógłbym takiemu dictum przeciwstawić. Pozostawały słowa i pamięć o niedawnych wydarzeniach.
Przypomniałem im więc o moim sukcesie literackim (dostała przecież Hanula „Zagadkę Puszczykowego Mszaru” z dedykacją), przypomniałem o rozwiązanych tu zagadkach kryminalnych, o skuteczności mojej metody, która okazała swą wyższość w konfrontacji z policyjną rutyną. No i wskazałem na moją bieżącą, codzienną pracowitość.
Ale akcent położyłem na pisanie książek.
— A co to — odburknęła Hanula — czy ty jeden piszesz książki? Pełno jest takich. I czy ty jeden walczysz z przestępcami? My przecież też! (Szczo, ti nie edinij, chto pisze kniżki i łowit złoczinciw. Mi takoż).
Stąd moja prawdziwa gorycz i zgryzota. O, ludzka niewdzięczności.
Jak dobrze, że już za pięć dni koniec ferii, czyli za trzy dni trzeba wracać do domu, żeby zdążyć do szkoły na czas. Nic się pewnie nie wydarzy i może Hanula nie zdąży wypowiedzieć bardziej bolesnych dla mnie słów, a Wasylek nie zdąży dodać do tego swych trzech groszy.
Za oknem zalegała noc. Od ściany kominowej biło miłe ciepło. Kurka w pokoju po drugiej stronie korytarza pogdakiwała.
Nic się nie działo. Absolutnie nic.
III. Robimy zapasy
Kolejny dzień zaczął się dla mnie dość wcześnie. Nie dlatego, że wygasły piec nie dawał już ciepła i ściana kominowa wyziębła, przez co pokoik na górze stracił swoją przytulność. Ciemno jeszcze było, gdy usłyszałem od strony Czerotnicy dzwonki uprzęży końskiej. Wydedukowałem, że któryś z chłopów, nie chcąc tracić krótkiego dnia, chciał jak najszybciej uporać się ze zwózką siana ze stogu i wyruszył przed świtem. Gdy zapieją koguty we wsi (na Puszczykowym Mszarze nie będziemy słyszeli), on będzie już z powrotem, gotów do całodziennej pracy. Nie trzeba się mu dziwić, skoro idzie się tu spać z kurami.
Wydawało mi się, że poprzez znieruchomiałe zimowe powietrze dobiega mnie też wujkowy głos. Jakby o coś prosił.
Gdy zszedłem na dół, słońce wychyliło się właśnie zza płaskiego horyzontu. W piecu buzował wesoło płomień, ale zbyt jeszcze nikły, by ogrzać wnętrze kuchni, a co dopiero ścianę kominową mego pokoiku na górze. Także kurka gdakała, też jakby wesoło. Wujka nigdzie nie było. W sieni wspiąłem się na zydelek i wyjrzałem przez okienko nad drzwiami. Wujek stał na lodzie Czerotnicy i pochylony badał lód. Znów mu się kolor nie podobał? Tupnął nogą i przyglądał się z uwagą, jakby spodziewając się, że coś mu się potwierdzi lub nie potwierdzi.
W sieni leżały dwa duże pudła tekturowe, które wujek przywiózł z poczty, gdy trzeba było odłożyć wysyłkę wypchanego wilka z powodu uszkodzeń, jakich doznał w czasie ostatniej mej przygody. Żeby dobre, solidne pudła nie zmarnowały się i nie zawieruszyły, wujek zabrał je z poczty do domu, a panna Eleonora nie miała nic przeciw temu, boby jej zagracały tylko wnętrze poczty.
Wujek wrócił z zewnątrz zaambarasowany.
— Zamówiłem sanie do Mokrego. Uwiń się ze śniadaniem. Gdy tylko zagotuje się woda, zrób sobie herbatę i zjedz pajdę z masłem. Dojemy sobie u Mośka. Te pudła bierzemy ze sobą. Trzeba będzie dużo kupić. Ty rób swoje, a ja spędzę cały ten czas w karczmie, bo Mosiek obiecał mi, że wszystko co Robinsonom potrzebne, zostanie przez niego dostarczone, ale to potrwa trochę.
— Jakim Robinsonom? O czym wujek mówi?
— Ty to jesteś szczęśliwy. Żyjesz i nic nie wiesz. Błoga nieświadomość. No ale dosyć. Już, już bierz się za śniadanie i ubieraj się!
Sam musiałem pamiętać o zabraniu pióra i papieru, żeby podczas rozmowy z księdzem zrobić konieczne notatki do Kroniki.
Sanie z sianem zajechały a-ku-rat, gdyśmy obaj byli już gotowi, okutani w nasze ciepłe łachy i uszanki, taszcząc ze sobą dwa tekturowe pudła. Wznoszące się powoli słońce igrało na śniegu złotymi iskrami. Dzwonki przy końskich uszach podzwaniały, stukały podkowy. Siny lód wydawał się krzepki i wytrzymały. Ale chłop zgodził się z wujkiem, że kolor nieładny (błakitnij).
W miejscu lodowego szlaku, gdzie Czerotnica łączy się ze Smętną (a właściwie, gdzie rozdzielają się, by za Puszczykowym Mszarem złączyć się znowu), obejrzałem się za siebie. Wujkowy dom wznosi się na wzgórku, przez co widać go z dala, lecz za chwilę miały go zasłonić bezlistne pnie, przybrzeżne czeroty, jakiś pojedynczy stóg siana wysoko zbudowany na palach i przybrzeżne zaspy, które wzniesiono, gdy odśnieżano lodowy szlak. Piec wygasiliśmy, więc komin nie dymił. Dach odbijał jasne niebo, jak tafla lustra. Z prawej, za podnóżem wzgórka, widać było białą płaskoć mszaru, z której wystawały gdzieniegdzie karłowate brzózki, podobne kikutom. Przy drewutni uwiązane były łódź i czółno, teraz już odwrócone wnętrzem ku górze, nie wiem po co (przecież mógł do nich napadać śnieg).
Wujek rozmawiał z chłopem o pogodzie, czyli o niczym. Podobno Anglicy, gdy spotkają się z kimś, komu nie mają nic do powiedzenia, kierują tor rozmowy na pogodę i nikt się nie obraża. Wujek zgadzał się z chłopem, a chłop z wujkiem, że pogoda najgorsza z możliwych. Luty, a tu daje się wyczuć wiosnę w powietrzu. Kurzawa skończyła się. Śniegu przybyło ponad miarę i nie wiadomo, czym to się skończy.
Chłop wysadził nas przy karczmie.
Karczma „Pod Jelenim Porożem” jest jedyną karczmą w Mokrem. Zapewnia też kilka miejsc noclegowych w pokojach na mansardzie. Należy do Mośka, który jest tu ważną osobistością. Tu ogniskuje się życie miejscowych chłopów, tu schodzą się na pogaduchy i stąd zabierają ich zagniewane żony. Teraz, o poranku, jeszcze tu pusto, bo pracowity naród miejscowy oporządza przydomowy inwentarz. Ale po południu, zwłaszcza ku wieczorowi izba biesiadna zapełni się, gwar rozmów i toastów zamieni się w śpiewy. Usłyszysz tu może, czytelniku:
Zahladały swaty
oknami do chaty.
Czy tłusta kapusta?
Czy wełyki horszczyk kaszy,
Czy podjediat swaty naszy?
Albo:
U susida chata biła,
U susida żinka miła,
A u mene ni chatinki,
Ne ma szczastia,
Ne ma żinki.
Tutaj pojawia się wieczorem pan Fiodor, mieszkaniec sąsiedztwa, ojciec Hanuli, w nadziei, że może trafi się chętny do przewiezienia saniami. A choćby się ktoś taki nie trafił, to i tak ma obowiązek odwozić mnie, gdy już muszę wracać z obiadem „na wynos” na Puszczykowy Mszar. Wujek zapłacił mu zaliczkę, a rozliczy się dokładniej już po moim odjeździe stąd.
Gdy izba biesiadna jest wieczorem zapełniona i zadymiona, i gdy już rozbrzmiewa pijackim śpiewem, Mosiek kieruje gości, którzy wynajmują pokoje na mansardzie, i różnych miejscowych inteligentów (Doktor Bielecki, Magister Zabiełło, pani Henia, ksiądz i pop, komendant policji, burmistrz i właściciel tartaku, także gościnnie w Mokrem kapitan Bęc-Kowalski) do izby dla specjalnych gości, osobnej, czystej, odpowiedniej dla ich stanu. Mnie też tam Mosiek wpuszczał, a Hanulę i Wasylka wraz ze mną.
Teraz też, przywitawszy się wylewnie z wujkiem i uszczypnąwszy mnie w policzek, tam właśnie — do tej specjalnej izby — wprowadził nas Mosiek. Wnieśliśmy tam nasze tekturowe pudła.
Na połączonych stołach wyłożony był a s o r t y m e n t. Suszone ryby, butelki z gorzałką, suchary, wędzone mięso, miód, suszone grzyby, pęta kiełbasy. Także mąka, kasza, słonina i olej.
Mosiek czekał na słowa pochwały. Bardzo się, jak widać, natrudził, by sprostać pierwszym niezobowiązującym wujkowym zamówieniom.
— Po wiele ryby?
Mosiek wymienił jakąś kwotę.
— Dlaczego tak drogo?
Mosiek zaczął się przysięgać, że to przecież okazja, że tanio. Zima jest, trzeba wyjść na mróz, a kto teraz wychodzi na mróz, trzeba przeręblę wyrąbać siekierą, trzeba g o d z i n a m i siedzieć z wędką i czekać, a potem trzeba zanieść do Mośka, żeby Mosiek uwędził, wysuszył, wyrychtował dla pana Leopolda.
— I kto Mośkowi za to zapłaci, a? — pytał z rozpaczą Mosiek.
Co do gorzałki, to wujek wyjaśnił mi, że to najlepsze na rozgrzewkę w razie mrozów. Przypuszczałem jednak, że to dla kurażu na partie szachów, które wujek i doktor Bielecki rozgrywali czasem „przy niedzieli” na Puszczykowym Mszarze. Zawsze się czymś tam raczyli, a dwie butelki koniaku „Napoleon”, które przywiozłem jako prezent od taty, zostawiali sobie na specjalne okazje.
— No i taka wódka jest dobra do przemywania ran — uzupełnił wujek swe wyjaśnienie.
W planie miałem wizytę w Domu Ludowym, u magistra Zabiełły. Pani Henia poprosiła mnie wczoraj, żebym dzisiaj pomógł raczej tam, bo Magister potrzebuje pomocy w porządkowaniu bardziej niż ona (będzie miał wkrótce jakichś artystów w gościnie), a ona może raz obejść się bez mojej pomocy. Obiecała panu Zabielle, że mnie do niego skieruje. Nie wiedząc, co będzie do roboty, postanowiłem zabrać z sobą Hanulę i Wasylka. Cokolwiek jest do zrobienia, podzielone na trzy nie będzie zbyt ciężkie.
Ale o wilku mowa, a wilk tu. Wujek i Mosiek spierali się właśnie o cenę ryb suszonych (Mosiek o przerębli, wujek o ilości hurtowej i rabacie). Mosiek zarzekał się:
— To ja taki interes nie chcę!
W sieni rozległo się tupanie ciężkich podeszew. Ktoś otrzepywał buty ze śniegu. Do izby wszedł sam pan magister Zabiełło.
— Tak sobie pomyślałem, że tu pana zastanę, panie Leopoldzie. Ponieważ poprzedni występ nie doszedł do skutku z przyczyn obiektywnych, zamówiłem inny zespół, o uczciwości gwarantowanej, po występach w Myszkowie i w Żarkach. Będzie muzyka kameralna i sztuczki magiczne.
Wujek zapytał, co to ma wspólnego z nami, a wówczas magister Zabiełło wyjaśnił, że mają przyjechać jutro autobusem do hotelu „Bristol” w S. Tam zatrzymają się, przenocują i pojutrze wieczorem dadzą występ w Mokrem, w Domu Ludowym. Trzeba tam być na miejscu, gdy przyjadą do S. Trzeba im wszystko powiedzieć, co i jak. Ten autobus to nie jest ich autobus, to znaczy nie firmowy, tylko zwykła komunikacja publiczna, więc zaraz potem odjedzie, gdy tylko wysiądą. Natomiast na występ do Mokrego wybiorą się kolejką wąskotorową, jako i my jeździmy. Ale trzeba im wszystko powiedzieć — jak dzieciom. Ci artyści!
Nadal nie wiedzieliśmy, co to ma wspólnego z nami.
A to, że chciałby, iżby mu ktoś zaufany towarzyszył do S., będzie mu raźniej. Kapitan Bęc-Kowalski, który był jego gościem w Domu Ludowym, z jakiejś drobnej zdrowotnej przyczyny nie mógł.
— Ja mogę! — powiedziałem szybko. — Ja jestem zaufany. Będzie pan zadowolony.
Chodziło magistrowi Zabielle o wujka, ale i na mnie się zgodził, a ja obiecałem wziąć ze sobą Hanulę i Wasylka, jako reprezentantów ludu tutejszego. Szkoda, że zima i kwiatów nie ma, bo byśmy mogli być „dziećmi z kwiatami”, takimi do powitania miłych gości.
Pojedziemy więc jutro przedpołudniową kolejką towarową, która wywozi z Mokrego produkty drzewne, czyli tarcicę i belki, podkłady kolejowe i okrąglaki na podpory górnicze. Jest tam zawsze jeden wagon z piecykiem-kozą, wokół którego stoją proste ławy bez oparcia. W S. udamy się do hotelu i poczekamy na przyjazd autobusu z artystami. Przywitamy ich i magister Zabiełło ustali z dyrygentem wszystkie niezbędne szczegóły. W tym czasie my, młodzi, skoro już jedziemy, będziemy mogli porozglądać się, jak wyglądają hotele w środku, głębiej, nie tylko sam hol, bo pewnie nie widzieliśmy jeszcze. Chodzi tylko o to, by ktoś tam z magistrem był. Żeby nie czuł się sam wśród obcych. Broń Boże, nie ośmieliłby się nigdy nałożyć na kogo innego własnych obowiązków, za które mu przecież płaci Państwo Polskie, Ojczyzna. Natomiast z wdzięcznością przyjmie każdą pomoc. Wrócimy popołudniową kolejką osobową, już wygodnie. Mrozu się nie bójmy, bo w osobowych wagonach piec rozpalony jest obowiązkowy. Zresztą jechał już chyba każdy, więc wie. Dzisiaj w Domu Ludowym trwa porządkowanie i przygotowywanie wszystkiego na przyjęcie gości. On teraz nie ma czasu na pogaduszki i musi już wracać. Jeśli chcę mu pomóc, a wujek nie ma nic przeciwko temu, to mogę iść z nim, a jeśli muszę przywołać „tę swoją bandę”, to zdążę go dogonić.
Wujek zapewnił go, że jutro stawimy się niezawodnie. Gdy tylko skończymy kompletowanie zapasów i już będziemy wracali, to przy okazji zamówi się u Fiodora sanie także na jutro — na stację.
Czym prędzej pobiegłem na tyły karczmy, gdzie w płocie rozdzielającym teren karczmy (i także poczty) od zagrody pana-Fiodorowej utrzymywano wciąż furtkę, która pozostała — jak zapewniła mnie Hanula — z dawnych, najdawniejszych dobrych lat. A mówiła tonem człowieka, który wie, co mówi, bo te dawne, najdawniejsze lata doskonale pamięta.
Podwórze u Fiodorów było puste. Gwizdnąłem głośno na palcach, a wtedy jak spod ziemi stawili się przede mną Hanula i Wasylek. Ale jednocześnie z drewutni wyskoczył ich ojciec, jeszcze z siekierą, bo pewnie rąbał drewno, a z chałupy pani Fiodorowa, wcale nie ubrana zimowo, wycierając ręce w fartuch. Ocenili sytuację, a pani Fiodorowa powiedziała coś po swojemu, co z kolei ja zrozumiałem po swojemu, że „wystarczy żeby koleś gwizdnął, a te już lecą jak te głupie”.
Musiałem więc objaśnić ich od razu wszystkich jednocześnie. Położyłem akcent na naszą zaszczytną rolę w witaniu gości (jako „dzieci z kwiatami”, choć tym razem bez kwiatów, z powodu zimy oczywiście). Hanula i Wasylek nie mogą więc zaspać. Wujek Poldek zajrzy tu za chwilę, żeby zgodzić pana Fiodora na przewiezienie nas dzisiaj wraz z zapasami (dwa pudła tekturowe), a przy okazji zamówić na jutro. Trzeba nas będzie przewieźć z Puszczykowego Mszaru na stację. Teraz chcę zabrać Hanulę i Wasylka do Domu Ludowego, żeby przygotować salę koncertową do występu na pojutrze.
— Czy to coś niebezpiecznego? (nebezpieczne) — upewniła się pani Fiodorowa.
Wkrótce potem, nie zaglądając już do karczmy, szliśmy szybko po świeżych śladach magistra Zabiełły. Po jego śladach powrotnych, nie po tych do karczmy, tylko po tych z karczmy. W bezwietrznym powietrzu biegły za nami lamenty Mośka:
— Panie Leopold! Bój się pan Boga! Pan mnie do grobu wpędzisz, pan mnie z torbami puścisz!
Pewnie wujek targował się ostro.
W dynamicznie zmieniających się okolicznościach (jak na okres bez prawdziwych przygód) nie powracałem już do wczorajszych nieprzychylnych wypowiedzi moich tutejszych przyjaciół, jakobym był zbyt zarozumiały. Może byli tylko chwilowo zazdrośni o moją pomysłowość i o me zdolności przywódcze? I tak im się wyrwało? Tak z głupia frant? Tak się wygłupili?
Mimo że przyspieszyliśmy kroku, a potem nawet biegliśmy, to nie udało nam się dogonić magistra. Nad drzwiami Domu Ludowego widniał duży napis na białym płótnie: WITAMY ARTYSTÓW SCEN POLSKICH. To oczywiście nie na nasze powitanie, ale na powitanie tych, którzy dopiero jutro mają przyjechać do S., a tu do Mokrego pojutrze.
Do drzwi przybity był afisz zapraszający na imprezę:
Tylko u nas [tu data i godzina]
Dom Ludowy w Mokrem. Świątynia kultury i sztuki.
Występ orkiestry kameralnej pod batutą dyrygenta.
Przy pianinie prawdziwy Chińczyk!
Na koniec występy mistrza czarnej magii — sztukmistrza —
czarodzieja — licencjonowanego. Znikanie ludzi!
Bilety z poprzedniego występu, który się nie odbył,
zachowują ważność.
Gorąca atmosfera gwarantowana!
Jeśli chcesz posłuchać dobrej muzyki — przyjdź!
Jeśli chcesz zobaczyć zniknięcie człowieka — przyjdź!
Wielkie wydarzenie w małej miejscowości!
Nie przegap! Bądź na bieżąco z kulturą!
Dobra muzyka — w dobrych Domach Ludowych!
Niewielka liczba dodatkowych biletów (tylko na miejsca stojące) do nabycia u Kierownika.
Ten poprzedni występ, o którym napisano na plakacie, że się nie odbył, ale bilety zachowują ważność, to jeden z ważnych wątków tamtej powieści, którą wczoraj zakończyłem, a której brulion spoczywa na blacie stołu w moim pokoiku na piętrze. Nie będę więc niczego tu objaśniał. Kto ciekaw, niech sobie kupi „Tajemnicę Wilczych Moczarów”, gdy się ukaże w wydawnictwie redaktora M., w Warszawie. Zapewniam Was, drodzy Czytelnicy, że zarówno ja, jak i Hanula i Wasylek odgrywamy tam n i e b a g a t e l n ą rolę, rolę n i e p o ś l e d n i ą.
Jak można było wywnioskować z plakatu, gwoździami programu mieli być: pianista Chińczyk, i magik, który gwarantował, że ktoś zniknie.
Zapukałem (choć mówiono mi, że do budynku publicznego nie trzeba pukać) i nacisnąłem klamkę. W sieni zatupaliśmy, żeby otrząsnąć śnieg z butów. Drzwi sali koncertowej były otwarte i widać było pomiędzy framugami pana Bęc-Kowalskiego, kapitana statku pocztowego „Czapla”, obecnie — z powodu zimy — na przymusowym dorocznym urlopie. Jego statek, jego warsztat pracy, był unieruchomiony, niezdolny do pływania po rzece skutej lodem, i jak co roku oddany do przeglądu w doku Flotylli Pińskiej, gdzie mieli — jako jedyni w okolicy — siły fachowe do napraw i łatania dziur w burcie. Zanim przyjechałem na ferie, kapitan był gościem wujka Poldka na Puszczykowym Mszarze, a po moim przybyciu przeniósł się do Domu Ludowego w gościnę u magistra Zabiełły. Pomagał teraz magistrowi w przygotowaniu sali do występów. Ucieszył się na nasz widok.
— Magister poszedł do siebie na górę przebrać się do roboty w stare łachy. Ale wy już możecie zabrać się za coś pożytecznego. Przynieście z korytarza przy kuchni krzesła dla publiczności, tak, z tego stosu, i poukładajcie przed sceną. Przed ostatnią zabawą karnawałową zostały wyniesione, żeby można było swobodnie tańczyć, a przynieść z powrotem już nie było komu.
Uwinęliśmy się w mig, tak że miejsca na widowni były przygotowane, gdy pojawił się magister w starych łachach do roboty.
— Aż miło popatrzeć, gdy tak wnętrze zmienia się w oczach. Nie było widowni, a nagle jest. Czas plus praca równa się efekt.
„Czas plus praca równa się efekt” mogło być zapisane w postaci równania C + P = E, a to mogło stanowić aluzję do tych serc, któreśmy (ja z Hanulą) wycięli na n i e k t ó r y c h drzewach na Wilczych Moczarach, a których autorstwo i znaczenie chciałem koniecznie ukryć, by uniknąć skandalu (a i tak co najmniej wujek Poldek się domyślił).
Na koniec robót magister zarządził, byśmy wspólnymi, zjednoczonymi siłami przesunęli pianino na scenie w taki sposób, żeby było widać trochę twarzy Chińczyka, bo żółta twarz „sama w sobie będzie tu stanowiła atrakcję”. Na co dzień instrument przylegał „plecami” do tylnej ściany, co wystarczyło, by mogła tam ćwiczyć „pasaże” córka kowala. Ale na koncercie orkiestry kameralnej byłoby widać tylko plecy pianisty.
Odwróciliśmy więc pianino wedle wskazań magistra, by publiczność mogła zobaczyć żółtą twarz Chińczyka i jego skośne oczy, białe zęby na wiecznie uśmiechniętej twarzy. Tak w każdym razie rysował Chińczyków pan Marian Walentynowicz. Ja osobiście jeszcze nigdy żywego Chińczyka nie widziałem. W ten sposób ten pokaźny instrument wkomponował się zarazem w tę część sceny, którą przeznaczono dla orkiestry, posadowiony za krzesłami dla muzyków, nieco z boku, żeby z w y k l i artyści nie zasłaniali Chińczyka. Byłoby bowiem niekorzystne dla widowiska, gdyby wszystkich było widać z przodu, tylko największej atrakcji nie.
W ten oto sposób, zamiast pomagać teraz w porządkowaniu lokalu wybranego na redakcję „Echa Mokrego”, na prośbę pani Heni pomogłem panu magistrowi Zabielle. Udział Hanuli i Wasylka to już moja własna zasługa. Do księdza i tak bym nie zdążył, by spisać na brudno jakieś jego wspomnienie dla Kroniki Parafialnej. Gdyby miał pretensje, to wujek by mnie usprawiedliwił. Albo magister. Albo pani Henia. Na Kronice świat się nie kończy i trzeba się udzielać na wielu polach, skoro się potrafi. Taka mniej więcej dewiza — moja, wujka Poldka, magistra Zabiełły, pani Heni, a od niedawna, pod moim wpływem, także Hanuli i Wasylka.
IV. Pociąg specjalny do S.
Nie ukrywam, że w wyrażonej wczoraj prośbie magistra Zabiełły dostrzegłem odpowiednik powieściowego „punktu inicjującego”, czyli — jak wyjaśnił mi to wcześniej redaktor M., mój wydawca i mentor — wydarzenia, które nie należy do szarej codzienności i zapowiada skierowanie leniwej dotąd akcji na nowe drogi. Innymi słowy: coś się z tego być może wykluje. Owo „być może” odnosi się tylko do życia prawdziwego, albowiem gdy wejdzie to już raz na karty książki, to już nie ma odwrotu i przygoda w takim właśnie miejscu się zaczyna. A w życiu wszystko może się urwać, płomień przygasnąć, zapał też — i nic się nie stanie. Stąd owo „być może”. Za powieść odpowiadam ja, za życie nie.
Na wszelki wypadek w dzisiejszej porannej modlitwie powróciłem do zwykłej swej intencji, by coś się wreszcie ruszyło. Wszystko bowiem zależy od Bożej Łaski i Opatrzności.
— …Niech myśli, słowa i czyny dnia tego wciąż głoszą chwałę Imienia Twojego. Amen”.
Doprecyzowałem, by wydarzenie opatrznościowe było dla mnie czytelne, bo tylko wówczas stanie się takim także dla czytelników. Żebym sam był pewien, czy to już czy jeszcze.
Przywiezione wczoraj zapasy ułożyliśmy od razu (czyli też jeszcze wczoraj) w lodowni, czyli w najmniejszym nieogrzewanym, narożnym pokoiku, nazywanym przez wujka spiżarnią. Sklecił tam zawczasu z tarcic przyścienne regały, na których ułożyliśmy zakupiony towar. Śnieg sięgał okapu (od tej strony nie odśnieżyliśmy ścian), zabezpieczając w ten sposób mięsa od zepsucia, takoż i inne produkty spożywcze. Co należało dodatkowo zasolić, zasoliliśmy zawczasu.
— Po co nam tyle jedzenia?
— Czas udzieli ci odpowiedzi, może zdąży przed twoim wyjazdem — wujek ostatnio zaczął być tajemniczy, ale jakoś nie chciało mi się drążyć głębiej, indagować. Zrozumiałem to na razie tak, jak zrozumiałbym u siebie w Z., że „od przybytku głowa nie boli” albo „z czasem wszystko się zje”. Jednak nie — nie o to wujkowi chodziło:
— Być może przyjdzie nam wkrótce zamieszkać na bezludnej wyspie.
— A gdzie ją wujek widział?
— Na razie jeszcze jej nie ma. — I poszedł do drewutni zrobić karmnik dla ptaków.
Ale dzisiaj, gdy zaraz po modlitwie zbiegłem na dół na śniadanie, wujek już był ogolony i pachniał „Przemysławką”. Sam pożywił się wcześniej, a mnie od razu popędził.
— Wcinaj, wcinaj, bo sanie zaraz przyjadą. Kolejka w Mokrem też nie będzie czekała. Co prawda my tam w S. do niczego tak naprawdę nie jesteśmy potrzebni, ale skoro pan magister prosi, to zróbmy mu tę przysługę. Będzie mu raźniej pomiędzy obcymi ludźmi, zwłaszcza że to artyści. A wiadomo, jacy ci artyści są. Tylko figle im w głowie. Posiedzimy tam w holu, ty sobie zobaczysz jak wygląda hotel w środku, może przyda ci się to w pracy literackiej. Trzeba poznawać życie, gdy jest czas po temu i zdrowie dopisuje. Ja już na szczęście wszystko widziałem.
Ja jeszcze nie byłem nigdy w hotelowym holu. Ale nawet nie będąc gdzieś wcześniej i nie wiedząc jak wygląda, potrafiłbym stworzyć to w wyobraźni i nawet zapisać w książce: ławki, stoliki, palma w donicy, boy w czerwonej liberii i w okrągłej czapce na głowie, portier też w czymś podobnym do munduru, a za nim tablica z haczykami na klucze do pokoi, na ladzie przycisk dzwonka i księga meldunkowa. Ale po naocznym zobaczeniu moje opisy będą na pewno lepsze, gdybym musiał w przyszłości umieścić akcję książki w hotelu. Wkrótce zresztą skonfrontuję obraz z wyobraźni z rzeczywistością.
Dzień był jasny, słoneczny, żadnych ciemnych chmur, które by zwiastowały opad śniegu lub burzę śnieżną, wietrzyk jakby ciepły. Lodowe wzory na szybach jakby wyszczuplały, bo tu i ówdzie prześwitywały nawet bez chuchania. Od strony południowej już nawet ześlizgiwały się po szybach w dół. Świat był wesoły, rześki. Tylko wujek spoglądał na szyby zafrasowany.
Nie wiem, na którą wujek zgodził pana Fiodora, ale gdy na Czerotnicy pojawiły się jego sanie, wujek powiedział z aprobatą: „– Jaki punktualny! Nie to co inni!”.
Tym razem konie (dwa) przyprzężone były do większych sań, zbudowanych tak jak lando, długich, z dwiema ławami z oparciami, w których pasażerowie mogli widzieć tych siedzących naprzeciw. W saniach siedział już magister Zabiełło, a naprzeciw niego Hanula i Wasylek. Myślałem, że spotkam ich dopiero na przystanku kolejki, ale coś sprawiło, że magister wolał zabrać wszystkich hurtem, bez ryzyka, że ktoś pojedynczy spóźni się.
Na przystanku kolejowym przy tartaku czekał już na nas właściciel. Obok stała pani redaktor Henia. Z komina lokomotywy szedł w bezwietrzne niebo czarny dym. Właśnie zakończono załadunek desek i właścicielowi tartaku zależało, żeby móc to już wysłać w y c z a r t e r o w a n y m składem.
— Ja też jadę — przywitała się z nami pani Henia.
— Po co? — zapytał magister Zabiełło, który tu dziś rządził wyprawą. — Przecież w Mokrem nie ma jeszcze gazety, więc nie potrzeba będzie obsługi prasowej.
— Wyślę korespondencję do mojego macierzystego tygodnika, do Warszawy. Oczywiście dopiero po koncercie. Ale chciałabym opisać wszystko, poczynając od przyjazdu artystów do S. aż do ostatnich rzęsistych oklasków.
— Skąd pani wie, że będą rzęsiste oklaski? Może będzie klapa albo skandal — wyraziłem przypuszczenie.
— Mój drogi chłopcze. Detektyw z ciebie przedni, przyznaję. Ale wśród twoich metod śledczych brak jest przewidywania przyszłości ze zwykłego prawdopodobieństwa. Gdybyś bywał na koncertach tak często jak ja, wiedziałbyś, że prawdopodobieństwo wystąpienia rzęsistych oklasków jest bliskie stu procentom, natomiast to, że wszystko skończy się klapą lub skandalem jest bliskie zeru. W podobny sposób szacuje się ryzyko, gdy kto bierze się za jakąś działalność lub coś przedsiębierze. Tak więc patrz w przyszłość z optymizmem: prawdopodobieństwo rzęsistych oklasków stoi po naszej stronie.
Moja własna metoda polegała głównie na dedukcji, w czym korzystałem z przykładu Sherlocka Holmesa, sławnego detektywa angielskiego. Przy poprzedniej sprawie wykrystalizowała się w mym warsztacie detektywistycznym metoda oglądu rzeczywistości obiektywnej i materialnej z jednoczesnym nakładaniem się na to zeznań świadków, choćby pozornie jedno z drugim nie było zbieżne albo więc wzajemnie sprzeczne (vide: „Tajemnica Wilczych Moczarów”, gdy zostanie wydrukowana). Inną drogą, własną, oryginalną, szedł ku rozwiązaniom dotychczasowych zagadek kryminalnych doktor Bielecki. Teraz dowiedziałem się od pani Heni, że pomocne może okazać się też prawdopodobieństwo wystąpienia (lub niewystąpienia) danego zjawiska. Być może w przyszłości przyjdzie mi skorzystać także z tych nowych metod.
Zajęliśmy miejsca w wydzielonej połowie wagonika wąskotorówki, na ławach wokół okrągłego piecyka-kozy. Tym razem był to skład towarowy, więc nie było okien. Tylko jeden mały lufcik na ścianie tuż pod sufitem, przez który niewiele światła docierało do wnętrza. Ale wesoło buzujący ogień rozjaśniał ciemność i skupiał na sobie spojrzenia, jakby hipnotyzując i skłaniając do snu. Gdzieś spoza sfery blasku docierały do mnie głosy magistra i wujka, którzy rozmawiali z sobą, ale o czym, nie wiem, bo choć nie mówili szeptem, jakoś nie wychwytywałem sensu słów. Dobrze mi było przy ogniu piecyka. Patrzyłem jak z paleniska osypują się do popielnika wyjałowione już z węgla grudki żaru. Jeszcze przez chwilę świeciły się, żarzyły się, po czym ukazywała się na nich ciemna skorupka i zamieniały się w szary popiół. Ale oto już nowe drobinki żaru zaraz je przykrywały, płonąc jeszcze na powierzchni. Dobrze tam było i ciepło. Obok mnie Hanula i Wasylek spierali się o coś półgłosem po rusińsku.
— Ech, durnij ty, durnij!
Miasto powiatowe S. było mi dotychczas znane jedynie z perspektywy poczekalni dworcowej z widokiem na peron pierwszy, jedyny tu. W drodze do wujka tu miałem przesiadkę. Ale że do Mokrego kursuje tylko dwuwagonowa kolejka wąskotorowa, której stacja znajduje się na łączce za miastem, nie było dotychczas czasu na zwiedzenie miasta. Także moje powroty do domu też ograniczały poznanie miasta S. tylko do tej poczekalni. (A ten tegoroczny powrót już za pasem — jakoś nie cieszyłem się). Teraz dopiero zobaczę coś więcej niż przydworcowa okolica. Wysiedliśmy na owej łące, teraz przykrytej śniegiem, gdzie nie było żadnego peronu, tylko rampa załadowcza, i ruszyliśmy podmiejską uliczką, ładny szmat drogi, w stronę Dworca Głównego, gdzie zbiegają się normalne (pełnowymiarowe) tory ze Lwowa, z Kowla, i łącząc się w jeden biegną dalej ku granicy z Bolszewią. Ja wracałem w zeszłym roku przez Kowel i Brześć — na Warszawę, gdzie czekał już na mnie lokaj Antoni, który był zarazem szoferem naszego fiata 508. Teraz pewnie będzie podobnie. Nie pozwolą przecież, bym stał samotnie na dworcu warszawskim, gdzie tylu chuliganów.
Na szczęście nie było zadymki. Czuliśmy na twarzach niemal wiosenną pogodę. Pod butami chlupotała szara breja, brudny rozstępujący się śnieg, takie śniegowe błoto. Wasylkowi przemokły buty. Chlupotało w nich głośno, a on, czując się tym upokorzony, prawie chlipał. Hanuli to bardzo poprawiło humor, a mnie było obojętne. Starsi nie zwracali na nas uwagi. Wymieniali opinie na tematy międzynarodowe i w ogólności zgadzali się z sobą. Nie warto więc było słuchać. Spod zasp leżących pod płotami domków spływała strużkami woda, błyszczała w rosnącym słońcu.
Tak doszliśmy do Dworca Głównego, ale nie zatrzymywaliśmy się tu, bowiem artyści mieli przybyć nie pociągiem, lecz autobusem wprost przed hotel. Podążyliśmy więc od razu tam, wchodząc z Placu Dworcowego w ulicę 3 Maja.
Okazało się (widziałem ją bowiem po raz pierwszy), że jest to arteria komunikacyjna i handlowa. Domy parterowe przeplatały się z piętrowymi i z kamienicami dwupiętrowymi. Sklepiki, głównie żydowskie, o czym świadczyły nazwiska na szyldach, kusiły towarem z witryn (to tylko w Mokrem Mosiek z żoną byli osamotnieni, bez bodaj jednego ziomka). W oddali wznosiła się wyniosła, zewsząd pewnie widoczna, bryła cerkwi prawosławnej lub grekokatolickiej, najwyższy z tutejszych budynków.
Hotel „Bristol” położony był przy tej ulicy, wbudowany w zwartą zabudowę, ale wznoszący się jeszcze jednym piętrem ponad sąsiednie budynki. Ulica rozszerzała się przed jego frontem, mieszcząc w sobie skwerek z zagajnikiem i alejkami z ławkami, teraz wszystko to w rozmarzającym śniegu. To podobno tu, na tym rozszerzeniu ulicy, miał się zatrzymać autobus z Brześcia, którym przyjadą artyści. Nad hotelowymi drzwiami, niczym markiza nad witryną sklepu, wisiał balkonik jakiegoś uprzywilejowanego apartamentu. Balustrada była kowalskiej roboty. Kremowa fasada jaśniała w słońcu.
V. W Hotelu „Bristol”
Wkroczyliśmy do wnętrza i rozejrzeliśmy się niepewnie. Każdy z nas, młodych, miał już pewnie jakieś wyobrażenie o tym, jak może wyglądać hotel wewnątrz (moje wyobrażenie już tu przedstawiłem). Teraz wyobraźnia mogła skonfrontować się z rzeczywistością. Każdy z nas naniósł nieco śnieżnego błota, a na dodatek każde stąpnięcie Wasylkowe wyciskało z jego butów strumyczki wody i zostawiało mokry ślad.
Za kontuarem, na tle tablicy z kluczami, ujrzeliśmy portiera. Elegancki, zadbany, godzien zaufania. Obok niego, tłumacząc mu coś i wskazując jakiś zapis w książce meldunkowej, stał jeszcze bardziej elegancki pan, który okazał się dyrektorem tego przybytku. Bowiem ujrzawszy nas, zaraz wyszedł zza kontuaru i podszedł w ukłonach.
Cały ciężar odpowiedzi na powitanie i reprezentowania nas w tym wziął na siebie magister Zabiełło. Jako osoba urzędowa i publiczna (kierownik Domu Ludowego, placówki kultury) z pewnością się do tego nadawał. Wskazał nas krótkim ruchem ręki, dało się usłyszeć tylko „moi przyjaciele”. Obaj panowie chyba się znali. Personel był najwyraźniej uprzedzony i w pełnej gotowości. Do portiera dołączyła pokojówka w białym fartuszku, pewnie wywołana hałasem otwieranych drzwi. Przy windzie stał boy w czerwonym mundurku i śmiesznej czerwonej okrągłej czapeczce z rzemykiem pod brodą, żeby czapka nie spadła przy schylaniu się po walizki gości.
Magister wskazał nam długą przyścienną sofę i zachęcił do zajęcia miejsca. Pani Henia wolała porozglądać się trochę w poszukiwaniu tematu lub ciekawych szczegółów scenerii. My jednak usiedliśmy: wujek, Hanula, Wasylek i ja. Magister wraz z dyrektorem weszli zaraz w otwarte drzwi kantorka, ale zniknęli nam z oczu za załomem ściany. Wasylkowe buty zabrudziły puszysty dywan. Bardzo go to zawstydziło.
— Z nim zawżdy tak. (Z nim tak zawsze) — skwitowała to Hanula.
— Durna jesteś, siostra.
Wszystko teraz rozegrało się już szybko, najpierw przed hotelem, co widzieliśmy w dużym oknie witryny: nadjechał autobus z wystającym jak u niedźwiadka ryjkiem, zatrzymując się na skwerku. Wysypali się pasażerowie z bagażami, kierując się od razu ku drzwiom hotelu. Nikt im nie pokazał kierunku ręką, sami widzieli duży szyld „Bristol”. Jak na zawołanie z drzwi wyjechały ku nim dwa wózki bagażowe, popychane przez krzepkich Rusinów. Młodzieńcy spieszyli się. Minęli nas bez pozdrowienia. Musieli czekać gdzieś obok, na tę właśnie chwilę, w gotowości. Zdążyli wyjechać na zewnątrz nim jeszcze pierwszy gość przestąpił próg. Ale mieli chyba konkretne zadanie, bowiem nie przyjęli podanych walizek, tłumacząc coś przyjezdnym w biegu. Ci, trochę zdziwieni, taszczyli więc swe bagaże samodzielnie. Wózki bagażowe podjechały od razu do autobusu, gdzie przy drzwiach szoferki kierowca rozmawiał o czymś z panem w futrzanej czapce, a przepychając się pomiędzy nimi wysiadał ktoś jeszcze, bardzo kolorowo ubrany. Kierowca był zmęczony, przeciągnął się podczas rozmowy i ziewnął. Potem jednak wspiął się po drabince, która przymocowana była z tyłu, na dach, żeby dokończyć wyładunku bagaży z dachu. Pan w futrzanej czapce przyglądał się temu z dołu. Pani Henia też, ale kręciła się niespokojnie jak fryga, niecierpliwa, bo nikt nie miał dla niej czasu.
Wraz z pierwszym gościem, który ukazał się w drzwiach, z kantorka wyskoczyli dyrektor z magistrem, i chyląc się w ukłonach, wyciągnęli ręce, witając „w skromnych progach swoich”. Tylko oni byli tu komitetem powitalnym. Nam nie dano kwiatów do wręczenia (zima przecież), nie poproszono do asysty, więc nie ruszyliśmy się z miejsca. Może jednak nasza bierność wynikała z nagłej nieśmiałości (tu potraktuję nas czworo jako jedność, skoro wszyscy zachowaliśmy się równie nieśmiało) wywołanej kolejno: po pierwsze przez buty Wasylka, z których nadal wypływała woda, tworząc pod jego stopami kałużę, jakby po siusianiu; po wtóre z powodu mojej czapki-uszanki, dobrej i ciepłej, lecz mało reprezentacyjnej; po trzecie może z powodu zbyt pospolitej dla wielkiego świata urody Hanuli (mnie się podobała); albo — po czwarte — z powodu mylącego wiejskiego wyglądu wujka Poldka, którego wielkość kryła się głęboko pod starokawalerstwem i niedbałym strojem. Takie to powody, nie żadne inne.
Jako pierwsza weszła korpulentna pani w kapelusiku wiosennym, ale z widocznymi pod spodem nausznikami, przepuszczona w drzwiach przez uprzejmego kolegę, który byłby pierwszy, gdyby nie ta uprzejmość. Spod zimowego odzienia tej pani wystawała na świat jedynie twarz, nie młoda i nie stara, miła, z dołkami na policzkach. Niosła dużą, ale chyba niezbyt ciężką walizkę, bo trzymała ją lekko i pewnie, bez zarzucania jak przy większym ciężarze. Na walizce dały się widzieć nalepki hoteli z nazwami miast hotelowych (Lwów, Brody, Tarnopol, Baranowicze, Monte Carlo, Kołomyja, Myszków, Żarki) oraz wyraźna czytelna nalepka z nazwiskiem właścicielki walizki: Jagoda Seredyńska, i chyba też z dokładnym adresem, ale tego już nie zdołałem odczytać, bo było mniejszymi literami.
— Jagoda. Jakie piękne i rzadkie imię — szepnął wujek mi nad uchem. Też więc odczytał treść tej nalepki.
Za panią Seredyńską wszedł ten uprzejmy pan, który ją przepuścił. Na jego zgrabnym neseserku dała się widzieć tylko jedna nalepka — hotelu w Myszkowie, ale i on zabezpieczył swą własność oznaczeniem przynależności:
— Szepeluk Antoni — odczytałem półgłosem — Jakie święte imię. Jak święty Antoni. Od rzeczy zagubionych.
Musiał mnie usłyszeć, bo spojrzał w naszą stronę i uśmiechnął się w przelocie:
— W rzeczy samej. Do usług.
Skinąłem mu głową, ze zrozumieniem, ale też trochę przepraszająco, bo należało szeptać trochę ciszej.
Za nim wszedł Kociewiak Władysław, dalej Sermentowska Alicja, Leliwa Bronisław, Wątor Piotr, Chaciło Zygmunt, a na końcu — (bo myślałem, że to już koniec) — jeszcze pan Abrahamski ze swoim synem. Ale oto już zaraz ujrzałem żółtą jak w żółtaczce twarz prawdziwego Chińczyka. Szeroko uśmiechnięty, jedyny tu ze wszystkiego zadowolony, ukłonił się w prawo, gdzieśmy siedzieli, i w lewo, gdzie przy windzie stał, jak na warcie, boy.
— Boy zaprowadzi państwa do n u m e r ó w, wszystko przygotowane, także kąpiel dostępna od zaraz, jeśli kto potrzebuje, obiad o czternastej tu na parterze, w sali jadalnej.
Usłyszawszy, że o nim mowa, boy natychmiast podszedł do dyrektora i skłonił głowę przed artystami.
I zaraz ruszyli schodami na górę, Chińczyk na końcu.
A przez wciąż otwarte szeroko drzwi wjechał wózek bagażowy ze stosem futerałów na instrumenty. Dyrektor podał bagażowemu listę:
— Tu są numery pokoi, gdzie kto jest. Weź windę, wyładuj na razie w korytarzu, tam gdzie zwykle. Gdy będą jedli, położysz każdemu pod drzwi. — I zaraz podążył wzrokiem ponad ramieniem bagażowego: — Czy może pan dyrygent?
— W rzeczy samej, nie myli się pan — odpowiedział dostojny pan, który zdążył już zdjąć futrzaną czapkę, odsłaniając bujną siwą czuprynę. — Mieczysław Cierpisz.
— Pójdzie pan ze mną do gabinetu, na koniaczek, czy woli się pan nie odłączać od swoich? Tam ich jeszcze widać — dyrektor wskazał podest schodów, gdzie jeszcze widać było Chińczyka, który zamykał pochód.
— Pozwoli pan, że na razie dogonię grupę. Ale po posiłku skorzystam z zaproszenia, jeśli będzie aktualne.
— Naturallement — potwierdził dyrektor.
Bagażowy tymczasem wepchnął wózek do windy, wcisnął się w pozostałą wolną przestrzeń, zatrzasnął za sobą okratowane drzwi i wcisnął guzik. Klatka powoli ruszyła w górę. Czerwona liczba 0 na lampce nad framugę zamieniła się najpierw w cyfrę 1, potem w 2. I na tej cyfrze się skończyło. Domyśliłem się, że to kolejne piętra. Czyli parter oznaczony był jako 0. Bardzo mądrze, bo to mniej znaków niż w słowie PARTER, duża oszczędność i mniej czytania.
Przy autobusie kończyło się ładowanie drugiego wózka. Przez drzwi wszedł ten zapóźniony pasażer, w kolorowym, srebrzystym czy srebrzonym, jakby z cynfolii, ubraniu — choć to zima i wszyscy inni w paltach lub w kożuchach. Zaraz za progiem rozpiął okrycie wierzchnie i ukazał się jeszcze bardziej kolorowy strój estradowy. Papuga, mówię wam. Taka pstrokacizna!
Rzucił na nas okiem, kiwnął głową. Potem otaksował wzrokiem magistra i dyrektora.
— Gdzie k i e r o w n i k?
Nie czekając na odpowiedź, bo obaj, zaskoczeni wyglądem nieznajomego, nie domyślili się od razu, że chodzi mu o dyrektora, odwrócił się ku nadjeżdżającemu właśnie przez drzwi wózkowi.
Na wózku leżała duża skrzynia, w której może zmieściłby się duży człowiek. Być może miała służyć właśnie do owego zapowiedzianego na plakacie znikania ludzi. Ktoś wchodzi do skrzyni, potem okazuje się, że nikogo w niej nie ma. Tak to sobie wyobraziłem. Na skrzyni napis: MAESTRO PRINCIPALE. MISTRZ CZARNEJ I BIAŁEJ MAGII. SPECJALNOŚĆ: ZNIKAJĄCY LUDZIE. BYŁ CZŁOWIEK — NIE MA CZŁOWIEKA!
Wózek zatrzymał się przy nas, więc dało się to odczytać z łatwością, a jeszcze pisane było dużymi literami. Dyrektor i magister przeprosili, że „nie poznali od razu”. Magika zamówiono jako atrakcję na ten sam koncert, ale był – tak sądzę z pozorów, których byłem świadkiem – osobną, niezależną firmą jednoosobową, czyli występował na własny rachunek i odpowiedzialność. Szczegółów tych nie mogłem być pewien, ale na to wyglądało.
Dyrektor wskazał bagażowemu windę, bo właśnie powróciła na dół.
– Pokój 42 – powiedział do bagażowego, a sam poprosił magistra i magika, by podążyli za nim po schodach.
Nas nie poproszono. Może z powodu cieknących butów Wasylka, może z innych powodów, o których już tu wspomniałem. Zdaje się, że każdego z nas nieco to dotknęło, także wujka.
Pani Henia wróciła. Wcześniej widzieliśmy przez dużą szybę frontowej witryny jak pyta o coś bagażowych, zatrzymuje na moment magika (ale ten kręci przecząco głową i mówi chyba, że nie ma teraz czasu, bo trzeba trwa wyładunek), potem woła coś do kierowcy, ku dachowi autobusu, ale także ten jest niechętny do rozmowy. Najwyraźniej usiłowała zebrać nieco k o n k r e t ó w do swego artykułu.
– Gdzie poszli? — zapytała.
– Już się rozeszli po pokojach. Jeszcze pani dogoni dyrektora i magistra. Towarzyszą magikowi.
I z tą chwilą także ona o nas zapomniała.
– A właściwie to po co nas tu magister zaprosił? – zapytał wujek nie wiadomo kogo. – Zostawił nas tu jak niepotrzebne sprzęty.
– Może chciał, żeby mu tu było raźniej – podjąłem próbę wyjaśnienia. – W każdym razie dzięki nam ma jakieś z a p l e c z e, jakieś z a b e z p i e c z e n i e. Na pewno też chciał pokazać ilu to ludzi ma pod sobą. Że niby jest dyrektorom równy.
– Pewnie masz rację. Poeta Słowacki też niby tylko poeta, a potem się okazało, że królom był równy.
– Kto takij? (Kto zacz?)– spytała Hanula.
– Słowacki.
– Nie znaju.
– A Mickiewicza?
– Toże nie.
– Znasz, na pewno znasz:
Żaden nic nie odpowiedział,
żaden bowiem nic nie wiedział.
– Czoho win ne znaw? (O czym nie wiedział?).
Takieśmy rozmowy toczyli wtedy, zupełnie bez wielkiej wagi. Ich treści nawet tu nie zapisuję, tylko tę próbkę, bo całość znudziłaby czytelnika. Cała moja nadzieja w tym, że i czytelnik zna takie chwile, gdy ktoś gdzieś na siłę go ciągnie, a potem o nim zapomina i człowiek czuje się niepotrzebny, wykorzystany i zapomniany. Więc wiedz, że nie tylko ty, czytelniku, doznałeś takich uczuć. My też.
Minęło chyba z pół godziny, gdy nadszedł boy. Pewnie napiwki zsumowały mu się w jakąś większą kwotę, bo bardzo był zadowolony.
– No nareszcie! – od razu podszedł do nas, tymi słowami nas pozdrawiając. A więc byliśmy wszyscy, jak jeden mąż, nie wyłączając wujka, boyom równi.
– Co „nareszcie”, młody człowieku? – zapytał wujek.
– Porozmieszczałem wszystkich w n u m e r a c h. Pomogłem wyładować instrumenty i skrzynię magiczną. Za pięć godzin kończę pracę. Jutro rano wyjeżdżam pociągiem. Skierowali mnie na kurs do Lwowa: hotelarstwo staropolskie. A myślałem już, że się stąd nie wyrwę. Ale trafiło się.
Wtem jego wzrok padł na kałużę pod butami Wasylka.
– Solidne buty to w zimie rzecz najważniejsza. Nawet przysłowie takie jest: Luty – skuj buty! Zaczynałem tu jako czyścibut. Jeszcze teraz po godzinach każą mi czyścić. Mam w kanciapie sporo zgubionych albo nieodebranych. Coś sobie wybierzesz. Przynajmniej na odchodnym dołożę sobie jeszcze jeden dobry uczynek do konta w niebie. Ale teraz zdejmij te buty, bo byś zachlapał wszystkie dywany. Zostaw to barachło tutaj pod ścianą, na gołej podłodze, i chodź. Długo na bosaka nie będziesz.
– Ja też pójdę! – zaofiarowałem się, podczas gdy Wasylek szarpał się z ciasnymi cholewkami.
Hanula wydęła usta: „Też coś. Wieki mi zaszczyt. Mnie tam nie zależy”. W taką treść wydęły się jej usta.
– Tylko nie siedźcie tam za długo – przykazał wujek. – Żebym nie musiał was szukać.
– Spokojna głowa, szefie – zapewnił boy. – W trymiga!
Domyślił się, że jeszcze nigdy wcześniej nie jechaliśmy windą i to może być dla nas niezapomnianą atrakcją, pamiątką z miejsca, gdzie „nigdy nic się nie dzieje”, a że znów klatka stała na naszym poziomie (parter), rozsunął kratę drzwiczek. Potem ją zasunął za nami. Nacisnął przycisk 2 i krata jakby poruszyła się i zjechała na dół. A to myśmy jechali w górę.
– Ta joj! – Wasylek cieszył się jak dziecko. Ja odnotowywałem w pamięci wrażenia, żeby je potem wiernie oddać w piśmie. Nie czuło się pędu, nie szarpało na boki, nie zbijało z nóg. Nic specjalnego, zapewniam was. Kiedy coś drgnęło i dźwięk towarzyszący jeździe zmniejszył tempo, a w końcu całkiem przycichł, boy szarpnął kratowe drzwi, które się pojawiły (rozumiem, że były to już inne drzwi, te na drugim piętrze) i wypuścił nas na korytarz, a drzwi zatrzasnął.
Znaleźliśmy się w długim korytarzu zakończonym na obu swych końcach szerokimi oknami wychodzącymi na dachy sąsiednich domów, które były niższe od hotelu. Przy oknie, skąd od windy było bliżej, złożone były czarne futerały na instrumenty. Rozumiało się samo przez się, że w środku są instrumenty. Po obu stronach na całej długości korytarza znajdowały się drzwi do pokoi. Przed kilkoma drzwiami widziało się wystawione buty. Ociekały przylepionym błotem.
– To do czyszczenia. Będę jeszcze dziś czyścił, a potem żegnaj hotelu „Bristol”. Jutro już będę w wielkim świecie. We Lwowie. Kurs się skończy, ale tam od razu znajdę lepszą pracę. Ze Lwowa już się nie wraca.
Na drzwiach przykręcone były śrubkami metalowe numery.
Przed drzwiami z numerem 34 stały bardzo fikuśne buty z wężowej skóry. Te jakoś się nie zabłociły, ale też je ktoś wystawił do oczyszczenia. Chyba żeby błyszczały dodatkowo. Pomyślałem, że to chyba buty magika, skoro wszystko było na nim takie fikuśne, kolorowe. Ale wolałem się upewnić.
– Jakie dziwne buty! – wskazałem boyowi.
– Od Abrahamskiego – powiedział z wielką pewnością siebie, jakby już tu wszystkich znał. Być może nie występowali tu po raz pierwszy.
Zaraz otworzył ostatnie drzwi na lewo, gdzie miał swą kanciapę (z posłaniem) i szafkę na rzeczy. Na łóżku leżała już walizka, częściowo spakowana. W kącie stała skrzynia wianna. Podniósł jej wieko. Leżało tam kilkadziesiąt par butów.
– Wybierz coś sobie – rozkazał Wasylkowi, a ten skrzętnie przystąpił do wybierania. Przejście tych kilku metrów na bosaka chyba pogłębiło jego zawstydzenie.
– Maestro Principale jest w porządku. Widziałem go już w Równem i Pińsku. Uczciwa firma. Nie tak jak ten Cagliostro, co to w a s niedawno wykiwał. O tamtym nikt wcześniej nie słyszał. Ten tu to coś innego.
– Rzeczywiście potrafi sprawić, żeby ktoś zniknął?
– Na mur. Jak kto wejdzie do jego kufra, to znika na amen, dokumentnie. Nigdy nie zgodził się, żeby zaczarować z powrotem. Ile śmiechu jest potem, gdy taki z n i k n i ę t y jest potem znaleziony w domu albo gdzie indziej i nic nie pamięta. Ale maestro mówi, gdzie trzeba szukać. Mówię wam, że to wyższa szkoła czarnej magii. Nikt dotychczas nie doszedł, jak on to robi. Ci zniknięci mówili tylko, że w tej skrzyni zachciało im się nagle spać i chyba zasnęli. Ale dziwne, że żaden nie chrapał ani nie było słychać rumoru ciała upadającego na dno skrzyni. Przecież byśmy słyszeli. Podejrzewam hipnozę lub chloroform, ale samego znikania jeszcze nie rozgryzłem. Trochę żal, że nie będę mógł go już zobaczyć po raz kolejny. Ale Lwów ważniejszy.
Boy wyglądał na rozumnego, roztropnego chłopca. Szkoda, że już jutro wyjeżdża. Może byśmy się zaprzyjaźnili. Chociaż i ja przecież wyjeżdżam za cztery dni, a obowiązki podstawowe przecież jeszcze do końca nie wypełnione. Jeszcze dwa długie wpisy w Kronice Parafialnej, jeszcze pozamiatać gabinet redakcyjny pani Heni. Jeszcze obowiązki domowe u wujka. Jeszcze się popakować przed wyjazdem.
Całe szczęście, że powieść „Tajemnica Wilczych Moczarów” już napisana, zakończona, i to jeszcze tutaj, na Puszczykowym Mszarze, w czasie tych ferii, w czasie rekordowym. Jeden Bóg na niebie wie, ile mnie kosztowała wysiłku. Pewnie nigdy bym jej nie napisał, gdyby nie moja wrodzona łatwość pisania. „Powinieneś tę umiejętność ukierunkować na pisanie o świętych chłopcach: o Stanisławie Kostce, o Alojzym Gonzadze, o Dominiku Savio. Przynajmniej na coś by się to twoje pisanie przydało” — doradził mi tutejszy ksiądz, ten któremu pomagam uzupełniać luki w kronice. Teraz dopiero się wyjaśniło, że została zapowiedziana wizytacja biskupia i będzie też sprawdzana kronika.
Wasylek znalazł dwie pasujące na niego pary butów. Obie nie znoszone, miejskie, skórzane. Obie akurat na zimę. Nie mógł się zdecydować, którą wybrać.
— A bierz to i to. Mnie nie potrzebne, a leżą od dwóch lat. Nikt już się po to nie zgłosi, skoro obył się bez nich przez dwie ostatnie zimy. Będę miał na koncie w niebie więcej dobrych uczynków.
Zeszliśmy na dół. Wasylek w nowych butach, z drugą parą w ręku. Niebawem także magister Zabiełło miał już za sobą rozmowę z dyrektorem hotelu i magikiem, co oznaczało, że wszystkie ustalenia komunikacyjno-transportowe na jutro zostały już omówione i nic nas nie zaskoczy. Magik musiał wpisać się do księgi meldunkowej, bowiem nie było go na zbiorczej liście orkiestry. Reprezentował odrębną, własną firmę rozrywkową i magister zaprosił go osobno. Dopiero w autobusie dowiedział się, że będzie występował na tej samej imprezie, po koncercie. Nie miał nic przeciwko temu.
— No więc, gdzie ta księga, do której mam się wpisać?
W tym czasie dyrygent kąpał się w wannie i z nim magister porozmawia dopiero jutro, przed próbą, czyli już w Domu Ludowym. Ale podobno program już ustalony, orkiestra od dawna zgrana.
Mają przybyć pociągiem (kolejką wąskotorową) z S. do Mokrego, czyli z miejsca noclegu na miejsce koncertu, na cztery godziny przed koncertem, by zdążyć odtajać, rozgościć się i odbyć próbę generalną.