Rozdział 1
Łódź płynęła powoli. Genaro stał na jej dziobie i wsłuchując się w dobiegające zewsząd odgłosy dzikich zwierząt, co jakiś czas zanurzał wiosło w wodzie. Był zamyślony, przejęty i niespokojny. Czuł się tak za każdym razem, kiedy płynął w tamtym kierunku. Czasami miał wrażenie, że w połowie drogi ogarniał go paniczny strach, że tym razem jednak nie da rady i że jak najszybciej powinien zawrócić. Dopiero kiedy na kilka sekund zamykał oczy i sprowadzał myśli na spokojne tory, nabierał odwagi i płynął dalej. Mijając uginające się w stronę wody drzewa oraz tylko gdzieniegdzie przymocowane do lądu łodzie, czuł się odosobniony jak w żadnym innym miejscu na ziemi.
Za jego plecami zawsze jednak siedział „ktoś”. Ktoś, kto nie do końca świadomy powagi miejsca, do którego płynęli, traktował je jak przekleństwo. Przekleństwo Jeziora Xochimilco, gdzie można było spędzić najwyżej kwadrans, zrobić kilka zdjęć i jak najszybciej popłynąć dalej. Większość przyjezdnych omijała tę wyspę z daleka. Uważano ją za źródło zła, za kolebkę nieczystych mocy i za główną przyczynę nieszczęść, jakie spotykały odwiedzających te rejony turystów. Z tego właśnie powodu tylko nieliczne trajineras decydowały się na przeprawę do zakazanych brzegów wyspy. Miejscowa ludność za wszelką cenę starała się utrzymać piękny, sielankowy wizerunek dzielnicy, dlatego też wielką tajemnicę tego położonego pośród licznych kanałów lądu odkrywano wyłącznie przed tymi, którzy byli na to gotowi.
Genaro Santibáñez, jako jeden z niewielu przewoźników zabierających turystów na wyspę, pokonywał tę trasę zaledwie raz w tygodniu. Podróż rozpoczynał w Embarcadero Fernando Celada punktualnie o siódmej trzydzieści, by po czterech godzinach przedzierania się przez kanały Jeziora Xochimilco w końcu dotrzeć do celu. Większość turystów, szczególnie tych o wygórowanych ambicjach, zamierzała pozostać na wyspie co najmniej przez połowę dnia, by dopiero późnym popołudniem ponownie wsiąść do łodzi i wrócić na główny ląd. Za każdym razem los jednak chciał, aby już po kilku minutach biegli do czekającego na brzegu przewoźnika, prosząc go o natychmiastowy powrót. I tak było zawsze. No, może prawie zawsze.
Kilka razy z powodu fatalnych warunków pogodowych podróż na główny ląd była niemożliwa. Wówczas to Genaro zabierał turystów do położonego w głębi wyspy domu. Tam spędzali noc, by zaraz następnego dnia wyruszyć w drogę powrotną. Doświadczenie to jednak za każdym razem okazywało się prawdziwym przekleństwem. Nie dla niego. Dla nich. Traumatyczne przeżycia, jakich doznawali w ciągu nocy, często wywoływały coś w rodzaju paraliżu umysłowego. Ludzie ci byli całkowicie niezdolni do logicznego myślenia, stawali się drażliwi, niespokojni, owładnięci jakimś niewyjaśnionym uczuciem strachu. Nie wiadomo, jaki był ich los po powrocie na główny ląd, niemniej jednak tego typu historie nie zniechęcały innych śmiałków do podejmowania tej jakże ryzykownej wyprawy.
— O czym tak myślisz? — zapytał nagle głos za plecami.
Genaro odwrócił się i spojrzał na siedzącego w tyle łodzi mężczyznę. Mężczyznę, z którego twarzy ani na chwilę nie znikał ten dziwny, ironiczny uśmiech wyrażający pogardę dla ziemi Xochimilco, zamieszkującej ją ludności, jej wierzeń i obyczajów. Człowiek ten pojawił się znienacka. Przybył do Embarcadero Fernando Celada późnym popołudniem żądając, by jeszcze tego samego dnia zabrano go na wyspę.
— Jest już za późno — tłumaczyli przewoźnicy. — Aby wrócić przed zmrokiem, trzeba wypłynąć rano.
Mężczyzna nalegał. Nie zamierzał ustąpić tylko dlatego, że jakiemuś Meksykańcowi nie chciało się płynąć w nocy. Sytuacja zaczęła przybierać nie do końca pożądany przez wszystkich obrót i z całą pewnością zakończyłaby się źle, gdyby nie fakt, że w tej właśnie chwili na brzegu pojawił się Genaro.
— Ja popłynę — powiedział spokojnie.
Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu. Przewoźnicy z dezaprobatą kręcili głowami, a kobiety sprzedające kwiaty szeptały coś między sobą. Nikt bowiem nie zdecydowałby się na kilkugodzinną przeprawę kanałami Xochimilco, wypływając o tak późnej porze. Wszyscy jednak doskonale zdawali sobie sprawę, że jeśli miałby znaleźć się szaleniec, który na to przystanie, to będzie nim właśnie Genaro.
— Długo jeszcze? — zapytał mężczyzna, nie spuszczając oczu ze stojącego na dziobie przewoźnika.
Czterogodzinna podróż wydawała się nie mieć końca. Przez cały ten czas zamienili ze sobą tylko kilka słów, które ani dla jednego, ani dla drugiego nie miały większego znaczenia.
— Jakiś kwadrans — odparł Genaro.
Mężczyzna westchnął, okazując wyraźne zniecierpliwienie. Robiło się ciemno, a oni nadal płynęli. Zwierzęce odgłosy dobiegające z sąsiednich wysp stawały się coraz bardziej przejmujące. Widoczność nadal była dobra, lecz powrót w tych warunkach byłby prawdziwą męką. Po pierwsze, wydłużyłby się o godzinę lub dwie. Po drugie, naraziłby ich obu na zderzenie z ukrytymi w ciemnościach, przycumowanymi do lądu łodziami. I po trzecie, musieliby spędzić pół nocy z pustymi żołądkami, jako że zaopatrzenie się w żywność o tej porze dnia było po prostu niemożliwe.
— Proponuję, aby spędził pan noc na wyspie — zasugerował Genaro.
— Taki mam zamiar — odparł mężczyzna. — Co więcej, zamierzam tam spędzić całe siedem dni.
W jego głosie dało się słyszeć dziką satysfakcję. Stojący na dziobie przewoźnik zanurzył wiosło w wodzie, po czym odwrócił się i powiedział:
— To dość ryzykowne.
— Doprawdy? — zapytał mężczyzna. — A niby dlaczego?
— Bo to nie jest kurort wakacyjny. To nie miejsce dla ludzi takich jak pan.
Genaro mówił cicho, spokojnie, z typową dla siebie powagą i szacunkiem do lądu, który właśnie pojawił się na horyzoncie.
— To ziemia związana z miłością, cierpieniem i śmiercią. Kto tego nie rozumie, nie powinien się do niej zbliżać.
— Bzdury — stwierdził mężczyzna. — Nie wiem jak wy, Meksykańcy, możecie wierzyć w takie rzeczy. Bo według mnie, to tylko kawałek ziemi. Jak ten czy tamten — dodał, wskazując na sąsiednie wyspy. — A to, co wymyślają ludzie, to już ich problem. Kurort nie kurort, założyłem się z kumplami i zakład muszę wygrać.
Genaro milczał. Z tajemniczym błyskiem w oku patrzył na ląd, który w swoim życiu widział już setki razy, ale który za każdym razem wywoływał w nim strach i zachwyt jednocześnie. Coraz rzadziej zanurzał wiosło w wodzie, starając się dobić do brzegu najłagodniej, jak tylko potrafił. Wiedział, że za chwilę pokażą się również one. Zwisające na skrawkach własnych ubrań, zabrudzone błotem, pokryte pleśnią i pajęczynami. Jeszcze tylko jeden ruch wiosłem. I już… Tam są… Wiszą. Wiszą i obserwują. Z na wpół otwartymi oczami wypatrują, kto tym razem przybył, by zakłócić ich spokój. A wzrok ich był silny. Silny i przenikliwy. Strzegący miejsca, w którym przyszło im pozostać na wieki.
— Jesteśmy — oznajmił Genaro, dobijając do brzegu. — Oto Wyspa Lalek.
Za oknem było ciemno. Tak ciemno, że nawet światło palącej się od kilku godzin lampy nie zdołało przeniknąć przez panujący na zewnątrz mrok. W pomieszczeniu unosił się zapach stęchlizny, z którym nie radził sobie nawet przedostający się przez nieszczelne okna wiatr. Pośród pochłaniającej wszystko ciszy i jakiejś dziwnej, trudnej do opisania pustki, pochylona nad stertą sporządzonych przez siebie notatek oraz własnoręcznie wykonanych szkiców Gabriela Montesinos dokonywała dogłębnej analizy zgromadzonych dotychczas informacji. Co jakiś czas dopisywała kolejne słowa, innym razem przekreślała pełne zdania, a następnie stawiała przy nich po jednym lub po kilka znaków zapytania. Przecierając zmęczone oczy, mocno zaciskała usta i próbowała uspokoić rozbiegane myśli. Wiedziała, że pośpiech nie był jej sprzymierzeńcem. Że logiczne wnioski mogła wyciągnąć tylko poprzez trzeźwe zestawienie faktów i rzetelną analizę danych, jakie udało się jej zdobyć. A szczerze mówiąc, nie miała tego zbyt wiele. Nawet zdjęcia, które co jakiś czas przewijały się na ekranie aparatu, nie pomagały jej tak, jak tego oczekiwała.
Stojący przy lampie zegar wskazywał dwudziestą pierwszą trzydzieści. Gabriela Montesinos miała jednak wrażenie, że był już środek nocy. Jak gdyby siedziała przy biurku przez co najmniej pół doby, choć tak naprawdę zabrała się do pracy kilka minut po osiemnastej. Zaraz po tym, gdy wróciła do domu. Do tego dziwnego, chwiejącego się domu, w którym nie były bezpieczne nawet muchy na suficie.
Nie miała jednak wyboru. Było to jedyne miejsce, gdzie mogła się zatrzymać, by w komfortowych — jak to określiły lokalne władze — warunkach pracować nad przydzieloną jej sprawą. Boże… Gdyby tylko wiedziała, w co się wpakowała. Tak naprawdę sama wyszła z propozycją, aby tu przyjechać. Wręcz nalegała, aby instytut przydzielił to zadanie właśnie jej. I tak się stało. Na własne życzenie opuściła dotychczasowe miejsce pracy i z jedną walizką przyjechała właśnie tutaj. Do miejsca, w którym nie było nic oprócz jednego, rozpadającego się domu, sięgającej po pas trawy i tych małych, powykrzywianych kukieł. Na samą myśl o nich dostawała gęsiej skórki. Przez długi czas zastanawiała się nad tym, co dokładnie chciały powiedzieć lokalne władze, mówiąc o komfortowych warunkach pracy. Bo dla niej, warunki te były koszmarne. W każdym tego słowa znaczeniu.
Nawet teraz, kiedy siedziała w zamkniętym pomieszczeniu, nie mogła pozbyć się uczucia, że wciąż ją obserwują. Że zwisając z otaczających dom krzaków i drzew, śledziły każdy jej ruch. Patrzyły na nią z na wpół otwartymi oczami, uśmiechały się złowrogo i szeptały coś między sobą. Niejednokrotnie miała wrażenie, że słyszała ich śmiech, jak gdyby znajdowały się tuż obok. A przecież były tam. Wisiały w tych swoich podartych łachmanach lub zupełnie nagie, z głowami powykręcanymi na wszystkie strony świata, a przy silniejszych podmuchach wiatru poruszały się w dziwny sposób. Wyglądały upiornie. Sam fakt, że było ich tutaj ponad trzy i pół tysiąca, że niektóre z nich miały ponad sześćdziesiąt lat i pomimo tego nadal wisiały w tym samym miejscu, przyprawiłby o dreszcze każdego. Nawet ją.
Jako antropolog sądowy, widziała w swoim życiu wiele. Śmierć stanowiła nierozerwalną część jej egzystencji i już dawno temu przestała robić na niej wrażenie. Widok rozkładających się ciał, niszczejących kości czy nawet pobyt na trupich farmach stał się dla niej czymś tak naturalnym, jak chodzenie czy oddychanie. Dokładnie wiedziała, czego się spodziewać i jakie kroki należało podjąć. Żadne miejsce, jakie dotychczas odwiedziła, nie wywoływało w niej tak mieszanych uczuć. Takiej niepewności i fascynacji jednocześnie. Pomimo że tak naprawdę nie było się czym fascynować, Gabriela nie potrafiła oprzeć się pokusie, by za każdym razem, kiedy przechodziła obok nich, nie zatrzymać się choćby na chwilę, nie spojrzeć i nie pomyśleć, jakie są przerażające. Potem już mogła spokojnie kontynuować przeprawę przez sięgające po pas krzaki, by jakiś czas później dotrzeć do całkowicie oczyszczonego kawałka ziemi, na którym leżały dwa niekompletne szkielety i kilkanaście porozrzucanych kości.
Tak wyglądało jej miejsce pracy. Od ósmej do szesnastej. Dłużej nie mogła, gdyż przed zmrokiem musiała być w domu. Tak przynajmniej powiedział Santiago. Mężczyzna opiekował się wyspą od ponad dziesięciu lat i doskonale wiedział, co można, a czego nie można było robić. Znał każdy, nawet najmniejszy zakątek tej ziemi oraz ryzyko, jakie ze sobą niósł. Dlatego kiedy Santiago mówił, Gabriela słuchała. Wiedziała, że ten starszy, lecz ciągle zdrowy i silny mężczyzna chciał wyłącznie jej dobra. Chciał, aby podczas pracy nie groziło jej żadne niebezpieczeństwo i żeby co wieczór wracała do domu w takim samym stanie, w jakim go opuszczała.
— Idź prosto. Na końcu drogi skręć w prawo i trzymaj się blisko drzew. Kiedy dojdziesz do wzniesienia, wejdź w głąb lasu. Wydeptana ścieżka doprowadzi cię do wzgórza, z którego szczytu zobaczysz otwartą przestrzeń. Tam znajdziesz szkielety. Nie oglądaj się za siebie i niczego nie dotykaj. Wracając, idź dokładnie tym samym szlakiem. Im mniej będziesz widziała, tym lepiej. Pamiętaj, że nie lubią być obserwowane.
Słowa te miała w pamięci za każdym razem, kiedy opuszczała dom i za każdym razem, gdy do niego wracała. Na początku jednak nie mogła się powstrzymać. Uważnie przyglądała się wszystkiemu, co napotkała na swej drodze. Z rozchylonymi ustami i powiekami mrugającymi rzadziej niż kiedykolwiek, patrzyła wprost na nie. Na ich pokryte pleśnią twarze, owinięte pajęczyną ciała i bezwładnie wiszące kończyny. Niektóre z nich huśtały się na skrawkach własnych ubrań, inne nieruchomo tkwiły na gałęziach, pozostałe natomiast obserwowały świat przybite gwoździami do pali. Wszystkie jednak wyglądały tak samo strasznie i tak samo przenikliwie spoglądały na każdego, kto przechodził obok.
Czując na sobie ich wzrok, Gabriela wstrzymywała oddech i szła dalej. Im częściej przemierzała szlak prowadzący do grobowca, tym rzadziej miała odwagę na nie patrzeć. Czwartego dnia jej oczy były skierowane już tylko na grunt, po którym stąpała. Tak czuła się lepiej, bezpieczniej. Miała nadzieję, że po jakimś czasie przestaną zwracać na nią uwagę. Że przyzwyczają się do jej obecności i zaakceptują tak samo, jak zaakceptowały Santiago. Nie wiedziała bowiem, ile czasu przyjdzie jej spędzić na wyspie. Tydzień, dwa… Może dłużej. Jedyne, czego była pewna to fakt, że musiała żyć obok nich. A to należało do zadań trudnych. Prawdopodobnie jednych z najtrudniejszych, z jakimi przyszło się jej zmierzyć.
Oprócz Santiago i Vanessy nie było tutaj nikogo. Raz w tygodniu pojawiała się grupka turystów, która po kwadransie, najwyżej dwóch, wsiadała z powrotem do łodzi i czym prędzej wracała na główny ląd. Na tym zazwyczaj kończyła się wizyta jedynych na wyspie gości, a na następną trzeba było czekać kolejny tydzień. Co więcej, Gabriela i tak nie mogła uczestniczyć w żadnej z nich, gdyż miejsce, w którym przyszło jej pracować, znajdowało się w odległej części wyspy. Tam, gdzie oprócz Santiago, nie docierał nawet sam diabeł. Jedynym więc towarzystwem pani antropolog stały się dwa szkielety leżące w jednej i tej samej pozycji oraz tysiące upiornych lalek zwisających ze wszystkiego, z czego zwisać się dało. Gdyby nie kilka słów, które każdego wieczoru zamieniała z Vanessą, każdy kolejny dzień spędzony na wyspie byłby torturą nie do zniesienia.
Gabriela Montesinos nie mogła zrozumieć, jakim cudem ta młoda, kipiąca energią dziewczyna mieszkała na tym odludziu od przeszło siedmiu lat. Oczywiście, przywiązanie do ojca robiło swoje, ale poświęcanie własnego życia na prowadzenie domu w tak przerażającym miejscu to już zupełnie co innego.
— Mnie tu jest dobrze — twierdziła, uśmiechając się szeroko. — Na początku było ciężko, ale w końcu dałam radę. Skoro ojciec mógł się przyzwyczaić, to ja tym bardziej.
Gabriela słuchała ze zdumieniem. Ze zdumieniem i podziwem jednocześnie. Każdy dzień i każda noc na wyspie wydawały się nie mieć końca. Pomimo że w normalnych okolicznościach większość swojego czasu i tak spędzała z trupami, brak kontaktu z ludźmi nie był niczym przyjemnym. Nawet dla niej. A co dopiero dla dziewczyny tak młodej, tak wesołej i tak spragnionej życia. Dziewczyny, która całymi dniami przesiadywała w tym dużym, drewnianym domu, gotując i sprzątając bez ustanku. Aż trudno uwierzyć, że ktokolwiek na jej miejscu mógłby być szczęśliwy.
Gabriela przetarła zmęczone oczy i po raz kolejny spojrzała na zegarek. Dwudziesta druga pięć. Późno. Szczególnie tutaj, gdzie po zapadnięciu zmroku nikt już nie wychylał nosa poza dom. Nawet Santiago. Dlatego też zdziwiła się, kiedy chwilę później usłyszała męski głos dobiegający z zewnątrz. Natychmiast zgasiła lampę i wyjrzała przez okno. Na podwórzu było ciemno. Tak ciemno, że z ledwością mogła dostrzec ludzką postać zmierzającą w stronę domu. Otworzyła szerzej oczy i w napięciu czekała na to, co się wydarzy. Nie wiedziała, co należało zrobić w takiej sytuacji. Była jednak pewna, że Santiago i Vanessa wiedzieli doskonale. I nie pomyliła się.
Już po chwili usłyszała głos dziewczyny, która żwawym krokiem wyszła na podwórze i radośnie powitała nadchodzącego z oddali człowieka. Jak gdyby znali się od zawsze. Uważnie nasłuchując, Gabriela próbowała ustalić, skąd ten mężczyzna przybył i jakim cudem znalazł się na wyspie o tak późnej porze. Po chwili zrozumiała, iż był to nie kto inny, jak przewoźnik łodzi. Ten sam, który dwa tygodnie temu przywiózł tutaj i ją. Ale z tego, co wiedziała, przewoźnicy z Embarcadero Fernando Celada wypływali na wyspę tylko rano. Żaden z nich nie chciał wracać na główny ląd po zapadnięciu zmroku.
Wytężając wzrok tak mocno, jak tylko była w stanie, Gabriela dostrzegła coś jeszcze. Na plecach przewoźnika znajdował się worek. Worek o nadzwyczaj dużych rozmiarach. Mężczyzna zdjął go z wielkim trudem i ostrożnie ułożył na ziemi.
„Ale zaraz…”, myślała, przyciskając twarz do szyby. „To chyba nie jest worek.”
Tkwiła tak jeszcze przez dłuższą chwilę, kiedy nagle oderwała się od okna, zakryła dłonią usta i przerażona powiedziała do samej siebie:
— Boże… Przecież to człowiek! To ciało człowieka!
Jej przypuszczenia potwierdziły się, kiedy chwilę później usłyszała donośny głos Vanessy.
— Co mu się stało? — zapytała dziewczyna, patrząc na leżące tuż przy niej ciało.
— Zemdlał — odparł przewoźnik.
Rozdział 2
Poranek był deszczowy. Chłodny i deszczowy. Gabriela Montesinos wyglądała przez okno i z wyraźnie zmartwioną miną obserwowała, jak leżąca na podwórzu warstwa błota powiększała się z każdą mijającą chwilą. Codzienne opuszczanie domu już samo w sobie nie należało do zajęć przyjemnych, a co dopiero przedzieranie się na drugą stronę wyspy przez sięgającą do pasa trawę i zapadającą się od wilgoci ziemię.
„Koszmar”, pomyślała.
Wiedziała jednak, że bez względu na pogodę, musiała dotrzeć do grobowca, aby zabezpieczyć szkielety przed ulewą, która mogła trwać przez kilka następnych godzin. Krążenie po wyspie w takich warunkach nie było rzecz jasna wskazane. Oprócz niebezpieczeństw stworzonych przez samą naturę, ogromnym problemem mogła stać się utrata orientacji w terenie czy najzwyklejsze wyziębienie organizmu. Otwarta przestrzeń nie dostarczała bowiem zbyt wielu miejsc, w których człowiek mógł schronić się przed deszczem. Santiago twierdził, że przy takiej pogodzie powinno się zostać w domu i odłożyć pracę na dzień następny. Sam jednak wychodził. Bez względu na wszystko.
Wpatrzona w nieustannie powiększającą się warstwę błota, Gabriela Montesinos pomyślała nagle o człowieku, który jeszcze kilka godzin temu leżał nieprzytomny przed domem. Wczorajszego wieczora widziała, jak przewoźnik łodzi zarzucił go na plecy niczym worek i wszedł do środka razem z Vanessą. Co wydarzyło się później, nie wiedziała.
Chowając do szuflady rozłożone na biurku notatki, zerknęła raz jeszcze na zegarek, po czym wyszła z pokoju i udała się w stronę kuchni. Już na korytarzu słyszała ćwierkający głos Vanessy, która szykując śniadanie, każdego ranka śpiewała jedną i tę samą piosenkę.
— Buenos días, señorita — powiedziała dziewczyna, widząc stojącego w progu gościa. — Zapraszam.
Gabriela uśmiechnęła się, choć odruch ten przychodził jej dosyć ciężko. Bez słowa usiadła przy stole i dopiero po wypiciu kilku łyków świeżo zaparzonej kawy, zaczęła rozmowę na interesujący ją temat:
— Czy to możliwe, że wczoraj wieczorem był tu ten chłopak od łodzi? — zapytała, jak gdyby od niechcenia.
Vanessa spojrzała na nią, ukazując szereg dużych, białych zębów.
— Genaro — wyjaśniła. — Tak, był tutaj.
— To trochę dziwne — zauważyła Gabriela. — Podobno pływają tylko do zmroku.
— Owszem — przyznała dziewczyna. — Ale wczoraj zrobił wyjątek.
— I nie przybył tu sam, prawda?
Vanessa odwróciła się i powiedziała wyciszonym głosem:
— Przywiózł do nas turystę. A raczej przytachał na plecach, bo tamten zemdlał.
— Czyli obaj zostali tu na noc? — zapytała Gabriela.
— Tak. Ale Genaro już wyszedł. Powiedział, że chce dotrzeć na główny ląd przed porannymi rejsami. Ten drugi jeszcze śpi. I kto wie, kiedy się obudzi. Nie wygląda na takiego, co wstaje wcześnie.
— Skąd te przypuszczenia?
Vanessa usiadła na krześle i nachylając się nad stołem powiedziała:
— To cudzoziemiec. Odpicowany po czubek głowy. Cały ranek wietrzyłam korytarz po jego perfumach. Nie było czym oddychać.
— Dlaczego przypłynęli tak późno? — dopytywała się Gabriela.
— Bóg raczy wiedzieć — odparła dziewczyna, wzruszając ramionami. — Genaro powiedział, że facet chciał dotrzeć na wyspę jeszcze wczoraj. Bez względu na porę. I że zamierza tu zostać przez cały tydzień.
Gabriela ze zdumienia otworzyła szerzej oczy. Dopijając kawę, zastanawiała się, jakim typem człowieka musiał być ktoś, kto chciał pozostać na wyspie z własnej, nieprzymuszonej woli. I czy w ogóle zdawał sobie sprawę z tego, co go tutaj czekało. Jej też na początku wydawało się, że legendy krążące na temat tego miejsca są mocno przesadzone. Że ludzie szukali sensacji tylko po to, aby przyciągnąć turystów z pełnymi kieszeniami i zachęcić ich do tworzenia własnej wersji jednej lub kilku opowieści. Im bardziej oderwanych od rzeczywistości, tym lepiej.
Kiedy jednak pani antropolog po raz pierwszy spojrzała na ten ląd z daleka, kiedy jeszcze z wnętrza łodzi dostrzegła zwisające w bezruchu ciała i skierowane wprost na przystań oczy, zrozumiała, że na wyspie tej było coś znacznie więcej niż tylko kilka tysięcy kukieł w opłakanym stanie. Na tej wyspie było życie. Nie do końca takie, jakie znała ona czy inni śmiertelnicy, ale nie miała wątpliwości, że w powietrzu unosiło się „coś”. Coś, co oprócz niej czuł zapewne każdy, kto zbliżał się do wyspy. Coś, co musiał poczuć również i mężczyzna, który przypłynął na ląd zeszłej nocy, który z jakiegoś powodu stracił przytomność i który od kilku godzin nie mógł wybudzić się ze snu.
— Na mnie już czas — rzekła Gabriela, wstając od stołu.
Vanessa spojrzała na nią zdumiona.
— Panienka chyba nie chce pracować przy takiej pogodzie.
— Pracować nie — wyjaśniła. — Ale muszę zabezpieczyć szkielety. Nie chcę, aby pod wpływem wody ugrzęzły w ziemi.
Po tych słowach zarzuciła na siebie długi, ciemnoniebieski płaszcz, mocno naciągnęła na głowę kaptur i ściskając w ręku torbę z narzędziami, opuściła dom.
Kiedy Genaro zbliżał się do głównego lądu, Embarcadero Fernando Celada świeciło pustkami. Na przycumowanych do brzegu łodziach nie było nikogo oprócz stojących pod zadaszeniem przewoźników, którzy co jakiś czas spoglądali w niebo, niecierpliwie czekając na poprawę pogody. Nic jednak nie wskazywało na to, aby słońce miało wyjrzeć lada moment. Deszcz padał nieprzerwanie od co najmniej dwóch godzin, skutecznie odstraszając wszystkich tych, którzy tego ranka zamierzali wybrać się na przeprawę po Jeziorze Xochimilco.
Przemoczony i zziębnięty Genaro dobił do brzegu punktualnie o godzinie siódmej trzydzieści. Gdyby wiedział, że tego ranka zostanie zaskoczony przez ulewę, bez wahania pozostałby na wyspie dłużej. Tym bardziej, że Vanessa nalegała, aby w drogę powrotną wyruszył dopiero po śniadaniu. On jednak uparł się, aby dopłynąć do przystani jeszcze przed porannymi rejsami. Nie ukrywał, że każdy klient był dla niego na wagę złota i jeśli miał możliwość zarobienia kilkudziesięciu dolarów więcej, nie zamierzał z nich rezygnować.
Wszystko wskazywało jednak na to, że cały wysiłek poszedł na marne. Bo nawet jeśli przestałoby padać w przeciągu kilku minut, pierwsi turyści pojawiliby się na przystani nie wcześniej niż za godzinę. Szanse na szybką poprawę pogody były jednak znikome. Dla niego oznaczało to nic innego jak siedzenie wewnątrz łodzi i czekanie na cud. Mógł co prawda wrócić do domu i rozpocząć rejsy dopiero przed południem, ale to wiązałoby się z utratą znacznej części zarobku.
— Buenas, jóven!- krzyknął starszy mężczyzna siedzący pod zadaszeniem swojej łodzi.
— Buenas! — zawołał Genaro, unosząc dłoń.
Chwilę później zeskoczył na brzeg, odklejając od skóry przesiąknięte wodą ubrania. Wiedział, że przy takiej pogodzie dalszy pobyt na przystani zupełnie mijał się z celem.
— I jak? — zapytał nagle głos za plecami.
Genaro odwrócił się. Widok stojącego przed nim mężczyzny był tak samo przygnębiający, jak krajobraz dookoła. Pomimo że Efraín miał na sobie płaszcz przeciwdeszczowy, znajdujące się pod spodem ubrania tak czy inaczej ociekały wodą. Twarz mężczyzny była zmęczona, jak gdyby nie spał od kilku dni. Rzadko kiedy jednak przewoźnikom zdarzały się kilkunastogodzinne rejsy, po których zamiast wrócić do domu i odpocząć, decydowali się na podjęcie kolejnej zmiany.
— Wszystko w porządku? — zapytał Genaro lekko zaniepokojony.
— Ze mną tak — rzekł Efraín, uśmiechając się pod nosem. — Ale ciekaw jestem czy z tobą też. Powiedziano mi, że wczoraj wypłynąłeś późno.
— Tak — potwierdził. — Ale poszło dobrze. Dotarliśmy na wyspę przed północą.
— Co to za wariat? — dopytywał się mężczyzna mocno zainteresowany człowiekiem, który tak bardzo nalegał na nocną przeprawę.
— Brazylijczyk — wyjaśnił Genaro, idąc w kierunku znajdującej się na brzegu knajpy. — Z São Salvador da Bahia.
— Caramba! — skomentował Efraín. — Mogłem się domyśleć. Ci z północy mają nie po kolei w głowie. Ci z południa zresztą też. A ten czego szukał na wyspie? Dawnej miłości czy mocnych wrażeń?
— Nie wiem — przyznał Genaro obojętnie.
Nie był zainteresowany prowadzeniem rozmowy. Przemoczone ubrania i drgające z zimna ciało coraz bardziej dawały mu się we znaki.
— W każdym razie, zamierza tam zostać przez tydzień — dodał, wchodząc do ciepłej, przytulnej knajpy o męsko brzmiącej nazwie Del Fuerte.
Efraín zaniemówił. Z wrażenia pozostał w bezruchu, ale tylko przez chwilę. Zaraz potem z całej siły pchnął metalowe drzwi i podążył za przyjacielem.
— Qué dices? — zapytał, przepychając się przez lawirujących z kuflami piwa mężczyzn.
Genaro stał już przy ladzie i zamawiał dopiero co wyjęte z piekarnika enchiladas.
— Założył się z kumplami — wyjaśnił. — Ma zostać na wyspie przez całe siedem dni.
Na twarzy Efraína pojawił się uśmiech. Uśmiech, który wyrażał litość, rozbawienie i strach jednocześnie. Bo jak inaczej mógł zareagować, słysząc podobną historię?
— Idiota — powiedział po chwili. — Nie wytrzyma tam nawet doby. Już pewnie siedzi na brzegu i czeka aż zabierzesz go z powrotem. I albo poczeka jeszcze kilka dni, albo wcześniej rzuci się do kanału.
Genaro milczał. Po pierwsze dlatego, że Efraín mówił za nich dwóch. Po drugie, że zawsze przedstawiał najgorszy scenariusz z możliwych. I po trzecie, że znowu miał rację.
Vanessa poruszała się tak cicho, jak tylko była w stanie. Pomimo że ułożone na podłodze deski od czasu do czasu znacząco skrzypiały, bez większych problemów dotarła na górę i stanęła przed drzwiami prowadzącymi do pokoju gościnnego. Tuż za nimi znajdował się on. Mężczyzna, który przybył nie wiadomo skąd ani w jakim celu. Mężczyzna, który od wczorajszego wieczoru nie wybudził się ze snu pomimo tego, że kilka minut temu zegar wybił południe. Zaniepokojona takim obrotem sprawy Vanessa postanowiła sprawdzić czy gość nadal przebywał na terenie domu, czy może jakimś cudem wymknął się niepostrzeżenie i uciekł w głąb wyspy. Kiedy jednak uchyliła drzwi i zajrzała do środka, odetchnęła z ulgą. Mężczyzna leżał na łóżku dokładnie w takiej samej pozycji, w jakiej ułożył go Genaro. I chrapał. Chrapał mocno, jak gdyby wrócił do domu po nocnej zmianie, pracując fizycznie przez kilkanaście godzin z rzędu. A tymczasem tylko zemdlał.
Vanessa wykrzywiła usta z dezaprobatą, z miejsca wyrabiając sobie niezbyt przychylną opinię na temat człowieka, który leżał na łóżku w rozkroku i przez wyjątkowo szeroko otwarte usta wydawał z siebie niezbyt przyjemne dla ucha dźwięki. Zdegustowana tymże widokiem, bezszelestnie weszła do pokoju i zaczęła iść w stronę okna. Była pewna, że ktoś, kto chrapał z taką siłą, nie obudzi się nawet wtedy, kiedy upadnie na podłogę garnek z gorącą zupą. Odważnie więc zrobiła kilka kroków naprzód, a następnie zaczęła krzątać się po pokoju jak gdyby nigdy nic. Kiedy jednak w pewnym momencie dostrzegła, że oczy mężczyzny były otwarte i patrzyły wprost na nią, wypuściła z rąk metalową tacę i wydała z siebie krzyk, który rozniósł się echem po całym podwórzu.
Lekko zdezorientowany turysta poderwał się z łóżka i nerwowo wodził wzrokiem po pokoju. Wszystko wskazywało na to, że nie do końca wiedział, gdzie się znajdował, ani co robił pod jednym dachem z młodą, piękną dziewczyną, krążącą przy jego łóżku. Chwilę później jednak Vanessa zafundowała mu taki potok słów, że pamięć wróciła mu niemalże natychmiast.
— Myślałam, że pan śpi! — krzyczała z wyraźną pretensją w głosie. — Pańskie chrapanie słychać było nawet na korytarzu! A kiedy weszłam, leżał pan plackiem jak nieżywy. Chciałam sprawdzić, co się dzieje, bo za chwilę podajemy obiad, a pan nawet nie zjadł śniadania. Nigdy nie widziałam, żeby ktoś tak długo spał!
Mężczyzna przetarł ręką rozespaną twarz i patrząc na stojącą przy oknie dziewczynę, powiedział wyraźnie zakłopotany:
— Nie wiedziałem, że jest tak późno. I prawdę mówiąc, nie bardzo pamiętam, co się stało.
— Zemdlał pan! — wyjaśniła Vanessa. — I to jeszcze na łodzi! Genaro przytachał pana na plecach aż pod sam dom! Był wykończony. I nic dziwnego. Po takiej przeprawie…
— Tak, przypominam sobie — odparł mężczyzna. — Kiedy dotarliśmy do brzegu, straciłem przytomność. Pewnie z głodu.
„Bzdura”, pomyślała Vanessa. „Nerwy ci puściły.”
Taki przynajmniej wyciągnęła wniosek po tym, co powiedział jej Genaro. Bacznie przyglądała się człowiekowi, który siedział na brzegu łóżka i nieustannie przecierał zamykające się ze zmęczenia powieki.
Mężczyzna był dosyć niski, szczupły, ale z wyraźnie zaokrąglonym brzuchem.
„To efekt przejedzenia”, pomyślała.
Jego czarne, kręcone włosy, których na głowie nie zostało zbyt wiele, czasy świetności już dawno miały za sobą. Ciemna karnacja i nie do końca obce rysy twarzy świadczyły, że nie był on ani nadzianym Amerykaninem, który nie wiedział, co zrobić z forsą, ani turystą z Europy, który będąc pod presją czasu chciał objechać Meksyk w ciągu kilku dni. Patrząc na jego wydatne, lekko sine usta, równie wydatne policzki oraz spalone słońcem dłonie, Vanessa próbowała zgadnąć, z jakiej dziury wyjechał i co za diabeł sprowadził go aż tutaj.
— Pan nie jest stąd — powiedziała w końcu.
— Oczywiście, że nie — przyznał mężczyzna.
Był już na tyle rozbudzony aby prowadzić konwersację na nieco innym poziomie. Rozmowami nigdy nie gardził, a szczególnie tymi, które dotyczyły jego osoby.
— A skąd? — dopytywała się.
— Z São Salvador da Bahia.
— Brzmi południowo — stwierdziła z namysłem.
— Owszem. To najpiękniejsze miasto w Brazylii — wyjaśnił z dumą.
— Być może — rzekła obojętnie. — Ale teraz jest pan w Meksyku. A dokładnie w moim domu. A w moim domu obiad podajemy punktualnie o pierwszej. Dlatego proszę łaskawie doprowadzić się do porządku i zejść na dół. Kuchnia jest po lewej stronie.
— Nazywam się Marcos Abreu. Marcos Antonio Abreu Bastos — powiedział mężczyzna, wyraźnie ignorując instrukcje dziewczyny. — Jak wspomniałem, jestem Brazylijczykiem, ale tylko w połowie. Druga połowa mej osoby należy do Kolumbii, a to za sprawą mojej świętej pamięci matki.
Vanessa słuchała w osłupieniu.
— Chciałbym zatrzymać się w pani domu przez następny tydzień. I chciałbym przeprosić za to, że spałem tak długo. Zazwyczaj mi się to nie zdarza.
— Już dobrze — odparła Vanessa kompletnie zbita z tropu. — Proszę zrobić swoje i zejść na dół.
— Nie rozumiem, co mi się stało — kontynuował mężczyzna. — Pamiętam tylko, że straciłem przytomność. Potem kilka razy się obudziłem, ale tylko na chwilę. To przez te hałasy. Słyszałem śmiechy i szepty. Było aż tak wesoło?
— To nie my — odparła Vanessa. — To one — dodała, kierując wzrok w stronę okna.
Za dużą, mokrą od deszczu szybą wyraźnie było widać potężną gałąź drzewa, z której na cienkich linach zwisały dwie szmaciane lalki. Ich okrągłe, głęboko osadzone oczy patrzyły wprost na łóżko. Długie, posklejane błotem włosy i podarte, oblepione pajęczynami sukienki stwarzały obraz, który nie sposób było zlekceważyć. Lalki energicznie poruszały się na wietrze i z szyderczym uśmiechem zaglądały do wnętrza pokoju. Vanessa westchnęła obojętnie i zaraz potem odwróciła się. Mężczyzna leżał na łóżku. Nieprzytomny.
Rozdział 3
Deszcz przestał padać kilka minut po trzeciej. O tej porze cała wyspa przypominała jedno wielkie bajoro, po którym nie sposób było się poruszać. Przesiąknięty wodą grunt zapadał się za każdym razem, kiedy próbowano po nim stąpać. Niebezpieczeństwo czyhało wszędzie, w miejscach bardziej i mniej uczęszczanych. Wyczerpana, głodna i zziębnięta Gabriela Montesinos powolnym krokiem kierowała się w stronę domu. Osiem godzin bez wody i jedzenia niewątpliwie zrobiło swoje, nie mówiąc już o warunkach, w jakich przyszło jej spędzić ten czas. Dopiero teraz zrozumiała, ile prawdy było w tym, co mówił Santiago, kiedy radził, by odłożyła pracę na dzień następny.
Pomimo że zabezpieczenie szkieletów zajęło jej niewiele ponad pół godziny, doskonale zdawała sobie sprawę, że powrót do domu przy takiej pogodzie był dość ryzykowny. Ulewa nie ustępowała ani na chwilę, a wiatr wzmagał się coraz bardziej. Będąc na otwartej przestrzeni bez dostępu do jakiegokolwiek schronienia, postanowiła udać się w stronę lasu i odnaleźć drewniany dom, o którym opowiadał jej Santiago. Dom ten raczej miał przypominać szopę, ale w sytuacjach kryzysowych, takich jak ta, stanowił idealne miejsce na przeczekanie. Bo zawsze to lepiej siedzieć w małej, suchej szopie niż pod gołym niebem, na mokrym kamieniu i na dodatek w towarzystwie szkieletów. Jak się okazało, znalezienie domu na szczęście nie było zbyt skomplikowane.
Po kilkunastu minutach w miarę szybkiego marszu, Gabriela Montesinos dotarła do niewielkiego, drewnianego zabudowania położonego w głębi lasu. Drzwi były otwarte. Kiedy znalazła się w środku i po raz pierwszy od dłuższego czasu nie czuła już spadających na głowę kropli deszczu, odetchnęła z ulgą. Bardzo powoli zdjęła z siebie ociekający wodą płaszcz i rozłożyła go na jednym z dwóch krzeseł. Następnie przeczesała dłonią skręcone pod wpływem wilgoci włosy, osuszyła swetrem twarz i z wielką ulgą usiadła przy stole.
Dopiero po dłuższej chwili była w stanie myśleć o czymś innym niż o dudniącym za oknem deszczu. Uważnie rozejrzała się po jednym jedynym pomieszczeniu i natychmiast zaczęła mieć wątpliwości czy przychodząc tutaj, nie popełniła błędu. Pomieszczenie rzeczywiście było suche, bezpieczne i zdecydowanie lepsze niż otwarta przestrzeń podczas ulewy. Niemniej jednak… Czy przebywanie tutaj nie wiązało się z innym ryzykiem? Być może nawet gorszym od zwykłego wyziębienia?
Gabriela przełknęła ślinę i na wstrzymanym oddechu patrzyła prosto przed siebie. Na znajdującej się tuż naprzeciw ścianie wisiał obraz. Obraz przedstawiający starszego, patrzącego w stronę nieba mężczyznę o pomarszczonej, spalonej słońcem skórze, niezbyt starannie przyciętych wąsach i krótkiej, siwej brodzie. Miał na sobie stare, wytarte ubranie i zawiązany wokół szyi ozdobny sznurek. Wyglądał na wyczerpanego. Jak gdyby patrząc w górę, szukał bożego wsparcia. Jak gdyby w skrawku czystego, wypełnionego słońcem nieba starał się znaleźć spokój, ukojenie, a może nawet ratunek. Przed czym? Tuż za nim, w tylnej części obrazu rosło drzewo. Niewielkie drzewo o prostych, cienkich gałęziach i małych, zielonych listkach. A na nim… Wisiały one. Cztery szmaciane lalki. Dwie z nich duże, pozbawione ubrań i porośnięte pleśnią, znajdowały się w górnej części korony. Dwie pozostałe mniejsze, przytwierdzone gwoździami do cienkiego pnia, pozbawione rąk i nóg, wydawały się lekko przypalone.
Obraz ten z jednej strony wzbudzał pewnego rodzaju sympatię i litość do patrzącego w stronę nieba mężczyzny. Z drugiej jednak niepokój, odrazę i wstręt do wiszących na drzewie lalek. Pomimo że w dolnej części obrazu widniał jedynie napis 17 kwietnia 2001, Gabriela Montesinos doskonale wiedziała, co oznaczał. Santiago wielokrotnie opowiadał jej o zamieszkującym wyspę człowieku, który w tajemniczych okolicznościach zginął tego właśnie dnia.
Julián Santana Barrera. Tak się nazywał. Przez bardzo długi czas pracował na wyspie, opiekując się nią najlepiej, jak potrafił. Pomimo że do jego obowiązków należało głównie czyszczenie kanałów, on dawał z siebie więcej, niż ktokolwiek od niego oczekiwał. Poświęcił temu miejscu całe swoje życie. On i jego rodzina. Wraz z żoną i córeczką mieszkał w małym, drewnianym domu położonym tuż przy pomoście, do którego co jakiś czas przybijały łodzie. Miejscowa ludność szanowała go za to, kim był i co robił. A robił wiele. Oprócz pracowitości słynął również z niezwykle pogodnego usposobienia i serdeczności wobec ludzi, z którymi się stykał. Lubił żartować z przewoźnikami, śmiejąc się i opowiadając historie, jakich doświadczał podczas czyszczenia kanałów. Uśmiech praktycznie nigdy nie znikał z jego twarzy. Aż do tamtego dnia.
Gabriela nerwowo rozglądała się po pomieszczeniu, szukając czegokolwiek, co przypominałoby o jego córce. Kołyski, grzebyka… Czegokolwiek. Podobno w każdym domku, w każdej szopie i w każdym, choćby najmniejszym schronieniu na wyspie można było znaleźć coś, co należało właśnie do niej. Po to, by uczcić jej pamięć. By nadal żyła wśród tych, którzy pozostali. I rzeczywiście. Nawet tutaj, w tym skromnym, znacznie oddalonym od przystani domku wisiała przybita do ściany para białych bucików. Białych, mocno zakurzonych i zniszczonych przez bezlitośnie upływający czas bucików. Odkąd tu zawisły, nikt ich nie czyścił ani nie dotykał.
— Nie wolno tego robić — powtarzał Santiago. — Bo zmarłych i należące do nich rzeczy trzeba zostawić w spokoju.
Oprócz tego jednego niewielkiego obrazu i pary białych bucików w domku znajdowało się kilkadziesiąt lalek. Zajmowały ściany, podłogę, sufit, drzwi i okna. Były wszędzie. Jedne mniejsze, drugie większe. Jedne bardziej, drugie mniej zniszczone. Wszystkie jednak tak samo szkaradne i odrażające. Pomimo że uśmiechały się niewinnie, a ich oczy, o ile w ogóle jeszcze znajdowały się na swoim miejscu, miały w sobie coś tak strasznego i przenikliwego, że nie sposób było w nie patrzeć.
Gabriela czuła, jak przez jej ciało przechodził zimny dreszcz. I wcale nie spowodował go chłód przenikający przez szpary domu. Oddychając najspokojniej, jak tylko umiała, i szukając wsparcia w skierowanym ku niebu wzroku widniejącego na obrazie mężczyzny, próbowała uspokoić nerwy. Próbowała przetrwać ten czas, który nie wiadomo, jak bardzo miał się jeszcze wydłużyć. Bo deszcz ciągle padał. Padał z coraz większą siłą i nic nie wskazywało na to, że za chwilę miało pojawić się słońce.
Dopiero po sześciu godzinach siedzenia w bezruchu i wpatrywania się w ścianę, Gabriela wstała z krzesła i ostrożnie uchyliła drzwi. Deszcz ustał. Drogę powrotną przemierzała tak szybko, jak tylko była w stanie, by już po niecałej godzinie znaleźć się w miejscu bezpiecznym. W miejscu, które znała i w którym czuła się dobrze.
Przed domem stała Vanessa i ubrana w roboczy kombinezon ojca oraz wysokie, czarne kalosze odgarniała nagromadzone przed wejściem błoto. Całe podwórze zalane było do tego stopnia, że niewiele różniło się od miejsc, których Gabriela z takim trudem unikała na wolnej przestrzeni.
— Señorita! — krzyknęła dziewczyna, widząc nadchodzącego od strony lasu gościa.
Wyglądała tak, jakby w tej właśnie chwili ogromny ciężar spadł jej z serca.
— Martwiliśmy się — powiedziała, gdy pani antropolog znalazła się tuż obok niej. — To chyba nie był dobry pomysł, żeby wychodzić dzisiaj z domu. A przynajmniej nie na tyle godzin. Co się stało? Byłam pewna, że panienka wróci, gdy tylko zabezpieczy szkielety.
— Taki miałam zamiar — przyznała Gabriela, ledwo trzymając się na nogach. — Ale lało tak bardzo, że nie dałam rady.
— Proszę iść do kuchni — nalegała Vanessa. — Za chwilę podam coś ciepłego.
Kilka minut później obie siedziały przy stole i jadły gorącą zupę. Gabriela czuła się źle. Była zmęczona i jakoś dziwnie osłabiona. Miała nadzieję, że talerz ciepłego jedzenia natychmiast postawi ją na nogi. Tak się jednak nie stało. Wszystko wskazywało na to, że zaczynała gorączkować. Vanessa na szczęście miała głowę na karku i była przygotowana na każdą ewentualność. Zaraz po kolacji przyrządziła ziołową miksturę, która była podobno idealnym lekarstwem na stany podgorączkowe. Nie pytając o szczegóły, Gabriela przechyliła szklankę i wypiła napój do samego dna. Był gorzki i niezbyt smaczny. Ale skoro miał jej pomóc, nie zamierzała protestować. Wręcz przeciwnie. Była wdzięczna za opiekę i z podziwem patrzyła na tę zahartowaną dziewczynę, która niewątpliwie potrafiła odnaleźć się w każdej sytuacji.
— Co to był za dzień — zaczęła Vanessa, siadając przy stole. — Ten facet wymaga więcej uwagi niż kilku gości razem wziętych. Jest bardzo absorbujący.
— Jaki facet? — zapytała Gabriela.
— Ten nowy. Ten, którego przyniósł Genaro.
Vanessa upewniła się, że za drzwiami nie było nikogo, po czym dyskretnie pochyliła się nad stołem i kontynuowała:
— Wstał tuż przed obiadem. Wygląda na takiego, co każdego dnia śpi do południa. W międzyczasie zemdlał dwa razy, a teraz leży w łóżku osłabiony. Wyobraża sobie panienka? Co to za facet? Żeby mieć aż tak słabe nerwy!
— Dlaczego ciągle mdleje? — zapytała Gabriela z wyraźnym zainteresowaniem.
— To przez lalki. Chyba źle znosi ich widok. Już pierwszej nocy Genaro powiedział mi, że facet zemdlał na łodzi, kiedy wypatrzył je z oddali. To samo było dzisiaj. Najpierw zobaczył je przez okno swojego pokoju, a potem, kiedy wyszedł przed dom. Robi mu się słabo i natychmiast mdleje. Nie mam pojęcia, jak on chce tutaj wytrzymać cały tydzień. Ale podobno założył się z kumplami. Jeżeli wygra, kupią mu konia.
Gabriela uniosła wysoko brwi. Najwyraźniej nie wierzyła własnym uszom.
— Proszę o nic nie pytać — zaznaczyła Vanessa, widząc zdziwienie na jej twarzy. — Ja też po raz pierwszy słyszę, żeby ktoś zakładał się o konia. Ale facet jest z Brazylii. I to na dodatek z regionu Bahia. Tam podobno mieszkają sami wariaci.
— Dziwna sprawa — stwierdziła Gabriela. — Oby tylko nie narobił sobie kłopotu.
— To samo mówię — przyznała Vanessa. — Ale z drugiej strony, co mnie to obchodzi? Już dawno przywykłam do tego, że ci, którzy odwiedzają wyspę, nie zawsze mają równo pod sufitem. A już w szczególności ci, którzy zostają tu dłużej niż godzinę. Dlatego powtarzam panience, proszę uważać na tego faceta. On na pewno ma jakieś odchyły.
— Dobrze — obiecała Gabriela, uśmiechając się.
Tym razem jednak uśmiech przyszedł jej naturalnie. Aż zbyt naturalnie. Doskonale bowiem zdawała sobie sprawę z tego, że sama należała do tej mniej normalnej grupy ludzi. Wielokrotnie powtarzano jej, iż nikt przy zdrowych zmysłach nie interesuje się śmiercią do tego stopnia, by poświęcić jej całe swoje życie. A ona taką właśnie podjęła decyzję. Tę i wiele innych, o których wolała nie wspominać, jeżeli nie było to absolutnie konieczne. Ale facet mdlejący na widok szmacianych lalek, przybywający na oderwaną od świata wyspę po to tylko, żeby wygrać w zakładzie konia, stanowił już zjawisko samo w sobie. A nic nie intrygowało Gabrieli bardziej niż zjawiska tego właśnie typu.
„Bahia”, powtórzyła w myślach.
I na jej twarzy pojawił się kolejny uśmiech.
Nikt nie miał wątpliwości co do tego, że Genaro Santibáñez był jednym z najpracowitszych i najbardziej szanowanych przewoźników w Embarcadero Fernando Celada. Oprócz codziennych rejsów turystycznych, angażował się również w pomoc dostarczania żywności na mniej lub bardziej oddalone wyspy, które z jakiegoś powodu miały ograniczony dostęp do głównego lądu. Zamieszkująca je ludność bardzo często nie posiadała własnych łodzi, dlatego też mogła liczyć wyłącznie na zaopatrzenie z zewnątrz. Zaangażowani w tego typu zajęcia przewoźnicy zazwyczaj rozdzielali terytoria między sobą. Sprawowali opiekę nad konkretnym miejscem i pilnowali, aby zamieszkująca je ludność otrzymywała zapas żywności przynajmniej raz w tygodniu.
Z takiej usługi korzystał również Santiago i jego córka Vanessa. Żadne z nich nie mogło pozwolić sobie na czterogodzinny rejs do głównego lądu po to tylko, aby zrobić zakupy. Pomoc Genaro była w tej sytuacji niezbędna. Za każdym razem, kiedy pojawiał się na wyspie, przywoził ze sobą wypełnione żywnością kartony, by chwilę później otrzymać listę na kolejny zapas.
Pomimo że Santiago i Vanessę darzył ogromną sympatią, do samej wyspy czuł pewnego rodzaju dystans. Nie bał się jej, jak wielu innych przewoźników, jednak dyskomfort psychiczny nie opuszczał go ani na chwilę. Co dziwne, uczucie to pojawiało się za każdym razem, kiedy płynął w jej kierunku i kiedy dobijał do brzegu. Bo kiedy schodził na ląd, znikało momentalnie. Wtedy wszystkie lęki i niepewność przeradzały się w respekt. Do ziemi, po której stąpał, do jej i historii i do tego, co po sobie zostawiła. Dzięki temu czuł się bezpiecznie. Czuł, że nic mu nie groziło i pomimo tysięcy zwróconych w jego kierunku oczu, nie bał się.
— Hola, Genaro! — krzyknął Santiago, podpływając łodzią do drewnianego pomostu.
Wszystko wskazywało na to, że właśnie zakończył swój poranny rejs wokół wyspy.
— Od dawna tu jesteś? — zapytał.
— Kilka minut — wyjaśnił Genaro, kładąc na pomoście ostatni już karton. — Przywiozłem wam grupę turystów.
— Skąd tym razem?
— Z Indii. Uparli się, że zostaną na wyspie do wieczora. Ale sam wiesz… Lepiej, żebym wrócił do łodzi w przeciągu godziny.
Santiago uśmiechnął się.
— Zdążymy więc dotrzeć do domu i zjeść coś dobrego. Dziś rano Vanessa upiekła ciasto.
Podbudowany na duchu Genaro podniósł trzy ułożone na sobie kartony i zaczął iść wzdłuż ścieżki. Santiago zrobił dokładnie to samo pozwalając, by chłopak szedł przed nim. Znał bowiem wyspę nie gorzej niż on. Doskonale wiedział, którędy iść można, a którędy iść nie wypadało. Zawsze znajdował właściwą drogę bez względu na okoliczności. Teraz czekał ich obu kilkuminutowy spacer do położonego niedaleko przystani domku, skąd mogli wziąć dwie metalowe taczki, na których transport kartonów był wygodniejszy i o wiele bardziej praktyczny. Po kolejnym kwadransie mieli znaleźć się wewnątrz wyspy. W domu.
— Vanessa będzie szczęśliwa — zauważył Santiago. — Rzadko kiedy widuje kogokolwiek poza mną.
— Podziwiam ją — odezwał się Genaro. — Z całym szacunkiem dla ciebie, amigo, ale mało kto w jej wieku zdecydowałby się mieszkać tutaj na stałe.
— Wiem, wiem… — przyznał mężczyzna. — To moja wina.
— Nie to miałem na myśli.
— Ale taka jest prawda. Gdybym pracował gdzie indziej, życie mojej córki wyglądałoby inaczej. Ona tymczasem rzuciła wszystko i przyjechała tutaj. Po to, abym nie zdziczał. Przynajmniej tak mówi.
— I pewnie coś w tym jest — zauważył Genaro. — Całe szczęście, że teraz ma towarzystwo. Ta kobieta… Nie pamiętam imienia… Wydaje się całkiem sensowna.
— Gabriela — wyjaśnił Santiago. — Tak. Trzeba przyznać, że ma głowę na karku. Radzi sobie. I to całkiem nieźle. Poza tym, dzięki niej Vanessa ma się czym zająć. To dobrze na nią wpływa.
— A co z tym drugim? Doszedł do siebie po podróży?
Santiago uśmiechnął się.
— Powiedzmy, że jeszcze się przyzwyczaja.
— Oby tylko był rozważny — powiedział Genaro zmartwiony. — Ostatnio zbyt wiele działo się w Embarcadero Fernando Celada.
Obaj zamilkli. Żaden z nich nie lubił rozmawiać o rzeczach przykrych. Szczególnie o tych, które miały związek z wyspą. Dopiero po chwili Santiago chrząknął i najdelikatniej, jak tylko mógł, próbował kontynuować rozmowę:
— Kolejny wypadek? — zapytał, całkowicie przygotowany na to, co miał usłyszeć.
— Dwaj turyści — wyjaśnił Genaro. — Stracili przytomność, zanim dobiłem do brzegu. A potem już jej nie odzyskali.
— Wiadomo dlaczego?
— Nie. To wydarzyło się w zeszły czwartek. Dwa dni później zginął kolejny mężczyzna. Kiedy opuścił łódź, wszystko było w porządku. Widziałem nawet, jak wsiadał do samochodu. Chwilę później do przystani dotarła wiadomość, że wylądował w jednym z kanałów. Podobno serce nie wytrzymało i stracił panowanie nad kierownicą.
Santiago westchnął. Tego typu wieści otrzymywał za każdym razem, kiedy Genaro przybywał na wyspę. Kolejne wypadki i kolejne, tajemnicze zgony. A wszystko dlatego, że próżność ludzka nie znała granic. Zawsze bowiem znalazł się ktoś, kto chciał być mądrzejszy i sprytniejszy od drugiego, by za wszelką cenę pokazać wyższość, której tak naprawdę nie posiadał. Pomimo że został ostrzeżony. Pomimo że wiedział, czym ryzykował i jaką cenę mógł za to zapłacić. Wiedział o tym Santiago, wiedział Genaro, wiedzieli o tym wszyscy przewoźnicy w Embarcadero Fernando Celada. Dlatego ostrzegali. Prosili i tłumaczyli. Czasami bez skutku. A potem już było za późno. Nie dało się odwrócić czasu ani naprawić popełnionych błędów. Bo przychodziła śmierć. Śmierć nagła, niespodziewana. Śmierć, której nikt nie potrafił zatrzymać.
— Jesteśmy na miejscu — powiedział Genaro, przerywając długą i jakże niewygodną ciszę.
Tuż za rogiem ukazał się dom Santiago. Kiedy dwie metalowe taczki wjechały na podwórze, kuchenne okno otworzyło się. Wyjrzała z niego uśmiechnięta od ucha do ucha Vanessa i śmiertelnie czymś przerażony turysta z São Salvador da Bahia.
Rozdział 4
Dzień był udany. Pomimo że praca przedłużyła się o kilka godzin, kompletowanie potrzebnych do raportu informacji nareszcie zostało zakończone. Pomimo że po zapadnięciu zmroku Gabriela nadal krążyła po wyspie, drogę powrotną znała na tyle dobrze, aby bezpiecznie dotrzeć do domu. Pora obiadowa minęła już dawno, na kolację z kolei trzeba było poczekać jeszcze trochę. Pani antropolog wiedziała jednak, że tego wieczora nie zasiądzie do stołu jak zwykle, gdyż przygotowanie raportu dla komendanta Ríos wymagało kilku kolejnych godzin pracy. Dlatego też zaraz po powrocie do domu skierowała swe kroki do pokoju, gdzie zamierzała spędzić resztę wieczora.
Starannie ułożone na biurku kartki z notatkami oraz leżące tuż przy lampie, własnoręcznie wykonane szkice miały jej pomóc w poskładaniu myśli i przygotowaniu raportu, na który czekano od przeszło dwóch tygodni. Znalezione na wyspie szkielety stanowiły bowiem nie lada problem. Lokalne władze za wszelką cenę chciały ustalić, do kogo należały odsłonięte przez rozpulchnioną ziemię kości i jakim cudem znalazły się w tak odizolowanym miejscu. Otwarta przestrzeń, na której spoczywały, była terenem niedostępnym dla turystów, a dotarcie do niej na własną rękę wydawało się praktycznie niemożliwe. Tym bardziej, że kursujący na wyspę przewoźnicy brali pełną odpowiedzialność za ludzi, których przewozili. Ich obowiązkiem było odtransportowanie na główny ląd takiej samej liczby turystów, jaką z niego zabrali. Nikt jednak nie potrafił określić, jak długo kości znajdowały się na wyspie ani czy odkryte zupełnie przypadkowo miejsce było grobowcem z czasów Azteków, czy może miało związek z tragedią, do jakiej doszło całkiem niedawno. Na te i inne pytania miała odpowiedzieć Gabriela Montesinos.
— Po pierwsze — zapisywała — pochodzenie samych szkieletów.
Jedną z najważniejszych rzeczy, jaką zamierzała zrobić na samym początku, było zbadanie znajdującej się w kościach zawartości pierwiastka wapnia. Niestety, brak skaningowego mikroskopu elektronowego całkowicie uniemożliwiał sprawdzenie ich chemicznej struktury. Kiedy jednak w końcu udało się znaleźć czaszkę i tym samym potwierdzić przynależność obu szkieletów do człowieka, zauważono, że większość kości duplikowała się. Na tej podstawie nie trudno było ustalić, iż w ziemi spoczywał więcej niż jeden osobnik.
— Po drugie — kontynuowała — próba ustalenia tożsamości.
Przy żadnym ze szkieletów nie znaleziono niczego, co pomogłoby w ich identyfikacji. Brak śladów ubrań, dokumentów czy rzeczy osobistych w promieniu kilkunastu metrów od rzekomego grobowca wydawał się dosyć dziwny. Zupełnie tak, jakby ludzie ci zostali zakopani nadzy. Bez odpowiednich urządzeń, sprawdzenie grupy krwi czy materiału DNA również nie było możliwe.
— Po trzecie, analiza kości.
Ciężkie, tłuste w dotyku, o gładkiej teksturze i żółtawym kolorze nie miały więcej niż pięćdziesiąt lat. Ciągła obecność mniejszych kości w obrębie głównej struktury szkieletu wyraźnie wskazywała na to, iż szczątki spoczywały w tym miejscu nie dłużej niż rok.
Zastanawiając się czy przypadkiem coś nie zostało pominięte, Gabriela przetarła oczy i raz jeszcze zaczęła przeglądać notatki. Już miała przejść do kolejnego punktu, kiedy nagle drzwi jej pokoju otworzyły się, ukazując postać Vanessy w całej okazałości. Dziewczyna trzymała w ręku dużą, metalową tacę, a na niej coś, co wyglądało wspaniale i pachniało jeszcze lepiej.
— Buenas tardes- rzekła z uśmiechem, stawiając tacę tuż przy lampie. — Pomyślałam, że krótka przerwa dobrze panience zrobi. Proszę wrzucić coś na ząb.
Gabriela położyła raport na drugi koniec biurka. Dopiero teraz poczuła, że była głodna.
— Gracias — powiedziała. — Chyba właśnie tego potrzebowałam.
Vanessa uśmiechnęła się.
— Nic dziwnego. Oprócz śniadania i kilku enchiladas, które zapakowałam, panienka pewnie nic nie jadła.
— To prawda — przyznała Gabriela. — Muszę skończyć ten raport jeszcze dzisiaj. Komendant Ríos przypływa na wyspę jutro rano.
— Wiem, że to informacje poufne — zaczęła Vanessa odważnie — ale czy jest coś, co panienka może zdradzić? Czy wiadomo, do kogo należały te szkielety?
Gabriela uniosła wzrok i z przykrością pokręciła głową.
— Niestety. Jest zbyt wcześnie, abym mogła potwierdzić cokolwiek. Jeżeli komendant wyrazi zgodę na przewiezienie kości do naszego laboratorium w Meksyku, na pewno będzie wiadomo więcej.
— Bardzo w to wątpię — stwierdziła Vanessa.
— Ja też — przyznała Gabriela. — I nie do końca rozumiem, dlaczego. Chodzi przecież o szczątki.
— To bez znaczenia. Nic, co znajduje się na wyspie, nie może jej opuścić. Komendant Ríos jest surowy. Zawsze pilnuje, aby wszystko działało według zasad. A to miejsce jest dla niego święte. Nie pozwoli, aby cokolwiek z niego wywieziono.
— Ale wtedy dotarcie do prawdy będzie o wiele trudniejsze — rzekła Gabriela. — Żaden antropolog nie ustali tego, co ustalić należy, bez odpowiedniej aparatury.
Vanessa uśmiechnęła się i powiedziała z typową dla siebie szczerością:
— Mam nadzieję, że panienka go przekona. Dla dobra sprawy.
Po tych słowach opuściła pokój i zamknęła za sobą drzwi. Krótka przerwa na kolację sprawiła, że Gabriela odzyskała siły. Po ostatnim łyku niezwykle orzeźwiającej lemoniady, ponownie zabrała się do pracy.
— Punkt czwarty — powiedziała, zapisując na kartce kolejne słowa. — Próba ustalenia wieku.
W przypadku obu szkieletów, pomiędzy nasadą przymostkową obojczyka a trzonem kości wyraźnie było widać połączenie całkowite. Gładka powierzchnia kości łonowej, jej w pełni uformowane krańce oraz wyraźne, skośne linie na krawędziach wertykalnych pozwalały określić przedział wiekowy na czterdzieści — czterdzieści cztery lata. O osobnikach starszych nie było raczej mowy. Wskazywał na to brak jednolitych brzegów w przypadku krawędzi grzbietowych oraz brak obwódki na powierzchni stawowej kości łonowej.
— Punkt piąty — kontynuowała — próba ustalenia płci.
W przypadku szkieletu numer jeden, kwadratowy kąt żuchwy, szerokie podniebienie w kształcie litery U oraz duży kłykieć kości potylicznej świadczył o osobniku płci męskiej. W przypadku szkieletu numer dwa, na płeć męską wskazywał z kolei wysunięty do przodu wzgórek kości krzyżowej, sterczące ku tyłowi wyrostki kolczyste kręgów, a także sercowaty obrys miedniczy i głęboki, ostry kąt spojenia łonowego.
— Następnie, próba ustalenia rasy.
Wszystko wskazywało na to, iż oba szkielety należały do osobników rasy białej. W przypadku pierwszego z nich, stwierdzono to między innymi na podstawie czaszki. Dolna krawędź nosa była spiczasta, a jego grzbiet wyraźnie zaznaczony. Kolejny dowód stanowiły kątowe oczodoły oraz mała szczęka i paraboliczny kształt podniebienia. W przypadku szkieletu numer dwa, którego czaszki nie odnaleziono, przynależność do rasy białej (względnie żółtej), można było stwierdzić jedynie na podstawie skręcenia szyjki kości udowej.
— Punkt siódmy, wzrost.
Po dokonaniu pomiarów kości długich, wzrost jednego z osobników ustalono na jeden metr sześćdziesiąt pięć centymetrów, drugiego z kolei na jeden metr i centymetrów osiemdziesiąt. Stan wszystkich kości określono jako „świeże” i na tejże podstawie dokonano obliczeń.
— Punkt ósmy, przyczyna śmierci.
Zadanie utrudnione z powodu nieobecności tkanek oraz organów wewnętrznych. Brak możliwości zbadania promieniami X szkieletowego materiału. Dwa fakty przemawiały jednak za tym, iż obaj mężczyźni zginęli w sposób tragiczny. W przypadku pierwszego z nich, wyraźne obrażenia miażdżone po obu stronach czaszki oraz wieloodłamowe złamania kości wskazywały na śmierć w wyniku uderzenia bronią obuchową. Drugi z kolei najprawdopodobniej zginął na skutek uduszenia, o czym świadczyła złamana kość gnykowa. Wszystko wskazywało na to, iż mężczyźni zostali brutalnie zamordowani, rozebrani do naga i pochowani w miejscu, w którym odnaleziono szkielety.
— Koniec — powiedziała Gabriela, biorąc głęboki oddech. — Raport gotowy.
Zerknęła na stojący przy lampie zegar. Pierwsza dwadzieścia. Nie przypuszczała, że zajmie jej to aż tyle. Przecierając oczy, zastanawiała się, jak zareaguje komendant Ríos. Doskonale zdawała sobie sprawę, że wyniki jej badań nie były zadowalające. A przynajmniej nie na tyle, aby pozwoliły na pełną identyfikację szkieletów. Dalsza analiza w laboratorium w Meksyku mogłaby zdziałać cuda. Ostatnie zdanie należało jednak nie do niej, lecz do niego.
Już miała odłożyć raport do szuflady, kiedy nagle poderwała się z miejsca i z sercem walącym niczym młot stanęła w bezruchu. Usłyszała krzyk. Krzyk tak głośny i tak przeraźliwy, że zbudziłby nawet umarłego. Nie wiedząc czy śniła, czy doświadczyła tego naprawdę, uważnie nasłuchiwała. Kiedy po chwili rozległy się na schodach kroki biegnącej na piętro Vanessy, zrozumiała, że coś było nie tak. Że ktoś krzyczał. Stanąwszy obok okna, spojrzała w górę. W pokoju znajdującym się po drugiej stronie domu zapaliło się światło. Chwilę później widać już było sylwetkę Vanessy, która natychmiast podeszła do okna i opuściła roletę. Od tego momentu Gabriela nie widziała już nic. Ani ona, ani zwisające z gałęzi lalki.
Komendant Gustavo Ríos od kilku godzin nie mógł zmrużyć oka. Przewracał się z boku na bok, próbując choć na chwilę uciec myślami od wydarzeń ostatnich dni. Był wyczerpany. Fizycznie i psychicznie. Niczego nie pragnął tak bardzo, jak odrobiny snu. Zbyt wiele się działo. Zbyt wiele jak na jedną dzielnicę Meksyku. Dzielnicę, za której porządek i bezpieczeństwo odpowiadał nie kto inny, jak on. Szereg tajemniczych wypadków mających miejsce na brzegach Jeziora Xochimilco niejednokrotnie spędzał mu sen z powiek. Za każdym razem pojawiało się bowiem coś nowego. Kiedy już miał nadzieję, że limit ofiar na dany miesiąc został wyczerpany, wiadomość o kolejnej, niespodziewanej śmierci w Embarcadero Fernando Celada docierała do niego niemalże natychmiast. Tak samo było i tym razem. Kiedy kilkuosobowa grupa turystów z południowych Indii dobiła do brzegu po wielogodzinnym rejsie, dwóch jej uczestników nagle poczuło się źle. Ostra biegunka i wymioty wyraźnie wskazywały na zatrucie pokarmowe, lecz po przetransportowaniu turystów do szpitala i udzieleniu im pomocy, okazało się, że nie było już dla nich ratunku. Obaj zmarli natychmiast. Przyczyna śmierci do tej pory nie została ustalona, jednak komendant Ríos miał własną teorię na ten temat. Teorię, która przez kilka ostatnich nocy spędzała mu sen z powiek.