Lot
Pat Caving był jednym z najlepszych pracowników The Group Of Builders, która zajmowała się budową zarówno małych domów, jak i potężnych wieżowców. Pat miał tam wysokie stanowisko, ponieważ był zastępcą prezesa. Bardzo szybko udało mu się zdobyć takie wysokie stanowisko, a miał zaledwie dwadzieścia cztery lata. Ludzie z rady szybko zrozumieli, że zasługuje na awans.
Jak co dzień wstał o szóstej, ubrał się, spakował teczkę i wyszedł z domu. Ruszył w kierunku wąskich uliczek, jednej z dzielnic Dublina. Dotarcie do firmy zajęło mu nie więcej, jak dziesięć minut. Przeszedł przez potężne drzwi, które same się otworzyły.
W środku było bardzo dużo ludzi, jedni stali prowadząc rozmowy, a drudzy siedzieli na krzesłach w milczeniu. Szczególnym miejscem był punkt informacyjny przy którym była bardzo długa kolejka. Pat przeszedł obok tłumu i podszedł do okienka:
— Cześć Maggie. Jakie tym razem mamy zlecenia? — zapytał sympatyczną sekretarkę.
— Pat, tym razem zaczniesz od wizyty u szefa. Prosił żebym ci przekazała jak przyjdziesz.- odpowiedziała, ale nie głosem, który wyrażałby jej serdeczność — Jest w swoim gabinecie.
— Dobrze. Dziękuję ci za wiadomość.
Od razu wiedział, że szef ma złe informacje, tylko nie wiedział jakie. Wszedł do windy, wcisnął guzik z numerem dziesięć. Winda ruszyła w górę, gdy się zatrzymała, Pat pośpiesznie wybiegł z niej i ruszył w kierunku drzwi na końcu korytarza, które były zrobione z dębu, a na środku widniała plakietka:
Warwic Flycut
Dyrektor naczelny
Trzykrotnie zapukał w drzwi „proszę wejść” usłyszał głos szefa. Niepewnie pchnął drzwi. Przy biurku siedział mężczyzna w średnim wieku z brodą i wąsami. Był w garniturze, wyglądał jak prawdziwy prezes.
— Ah! Witaj Pat. — przywitał go serdecznie i wstał.- Cieszę się, że przyszedłeś tak szybko.
Pat od razu zauważył, że jego uśmiech jest sztuczny.
— Otóż — ciągnął dalej — wezwałem cię tu w sprawie budowy Tower Of High na dzielnicy słonecznej. Właściciel zgłosił pewną usterkę w kanalizacji, która ty nadzorowałeś. Niestety był bardzo wściekły… Niestety Pat, ale… muszę cię zwolnić.
— Rozumiem.
— Przykro mi, byłeś dobrym pracownikiem. Zabierz swoje rzeczy.
— Tak zrobię. — Nie docierało do niego to co usłyszał.
W wolnym tempie wyszedł z gabinetu i ruszył w kierunki windy. Zawiozła go na dziewiąte piętro, gdzie mieścił się jego gabinet. Drzwi były otwarte.,, Pewnie pani Miriam sprzątała” — pomyślał, rzeczywiście w pokoju było czysto.
Zabrał wszystkie swoje rzeczy w kartonie. Spojrzał po raz ostatni na dorobek swojego życia i wyszedł. Bez słowa opuścił firmę. Zadzwonił po taksówkę, która bardzo szybko przyjechała pod bramę. Pat pośpiesznie otworzył drzwi pojazdu i wsiadł do środka.
— Do kawiarni „Café” na ulicy Zamkowej poproszę.
Po dziesięciu minutach dojechali na miejsce. Pat zapłacił i wysiadł z taksówki. Ruszył po schodach do drzwi kawiarni. W środku było tylko kilkoro klientów. Ściany były przesadnie różowe, a z zaplecza wydobywał się zapach parzonej kawy.
Pat usiadł przy najbliższym stoliku. Kelner przyszedł po zamówienie, ale Pat odmówił. Miał za dużo spraw do przemyślenia, by pić spokojnie kawę. Teraz był bez pracy. Pieniądze, które zarobił kiedyś się skończą.
Pomyślał, że dawno nie był na wakacjach. Już dawno chciał odwiedzić Edynburg, ale nie miał na to czasu. „Tak teraz pójdę kupić bilet i polecę do Edynburgu” — pomyślał.
Biuro podróży było zaledwie trzy metry od kawiarni, więc wstał i wyszedł. Na zewnątrz robiło się coraz cieplej, ale nadal było chłodno. Budynek, w którym było biuro podróży wyglądało dość nowocześnie. Już z zewnątrz można było dostrzec rzędy komputerów, przy których siedzieli pracownicy. Pat wybrał najbliższe wolne biurko. Kobieta, która za nim siedziała, wyglądała na osobę o niskim stopniu inteligencji.
— Dzień dobry! — powiedział.
Lecz kobieta była zbyt zajęta przeglądaniem papierów.
— Chciałem zarezerwować bilet na najbliższy lot do Edynburga. — ciągnął dalej.
Lecz pulchna kobieta nadal nie spojrzała na niego.
— A jaki termin by pana interesował? — niespodziewanie zapytała swoim piskliwym głosem.
— Jak najbliższy! — „Przecież powiedziałem!”. Miał wrażenie, że kobieta go ignoruje.
— Dobrze. — podniosła wzrok i spojrzała na stary komputer. — Najbliższy lot jest dopiero jutro. Pasuje panu?
— Tak
Kobieta wydrukowała bilet i podała mu. Pat zapłacił i podziękował. Z wielkim szczęściem opuścił biuro podróży. Lot miał jutro o dziesiątej, więc zdąży spakować walizkę.
Zadzwonił po taksówkę na szczęście przyjechała bardzo szybko.
Nie wiadomo kiedy był już pod drzwiami swojego mieszkania. Portfel położył na stole w kuchni. Teraz myślał tylko o locie. Zostało tylko kilka godzin do nocy. Bez wahania poszedł do sypialni. Głęboko w szafie znalazł swoją walizkę podróżną. W myślach ułożył już sobie plan rzeczy, które powinien zabrać. Zaczął od ubrań. Nie brał ich dużo, ponieważ walizka nie była aż taka wielka. Następnie spakował szczoteczkę do zębów, pastę itp., książkę, aparat itd.
Wbrew pozorom spakował walizkę bardzo szybko. Było już ciemno, czerwcowe niebo pokrył mrok. Pat zmęczony mocą wrażeń położył się i zasnął.
Budzik obudził go punktualnie o siódmej. Promienie słoneczne wdzierały się do sypialni. Pat szybko wstał i ubrał się. Na śniadanie zjadł jajka na bekonie, a następnie sprawdził czy wszystko na pewno spakował, po czym wziął walizkę, spojrzał jeszcze raz na swoje mieszkanie i wyszedł. Zadzwonił po taksówkę, która przyjechała bardzo szybko.
Dwadzieścia minut później był pod dublińskim lotniskiem. Jego samolot miał odlot za dziesięć minut. Pobiegł do punktu informacji, aby dowiedzieć się czy nastąpiły jakieś zmiany. Jak się okazało samolot będzie punktualnie. Pat ruszył pośpiesznie w kierunku odprawy. Walizkę zostawił przy odprawie bagaży.
Schody były już podstawione pod wejście samolotu, który był cały biały z wyjątkiem dziwnego niebieskiego rysunku, którego nie dało się zrozumieć.
Pat wkroczył na pokład, usiadł na swoim miejscu. Obok usiadła kobieta w średnim wieku, która od razu poszła spać. Ogólna atmosfera była dość spokojna. Wszyscy milczeli, tylko co jakiś czas pojawiały się szepty pasażerów.
— Dzień dobry! — powiedział głos, który sprawił, że część pasażerów podskoczyła. — Proszę o zapięcie pasów! Nazywam się Amelia Jones, jestem państwa pilotem. Podróż do Edynburgu będzie trwała około godziny. W razie pytań proszę zwracać się do naszych stewardess. Życzę udanego lotu!
Gdy pani pilot skończyła, na pokładzie pojawiły się stewardessy, które zaczęły podchodzić do pasażerów pytając czy czegoś potrzebują.
Drzwi samolotu zostały zamknięte. Samolot zaczął jechać do przodu coraz szybciej, aż wzbił się w powietrze. Widok Dublina z góry był bardzo nadzwyczajny. Wszystkie budynki stawały się co raz mniejsze i mniejsze… Samolot był już na wysokości chmur. Pasażerowie przestali milczeć i zaczęli rozmawiać. „To tylko godzina” — pomyślał Pat.
Przez ten czas patrzył przez okno, podziwiając krajobrazy Irlandii, aż do czasu gdy lecieli nad morzem., które dzieliło Szkocję i Irlandię. Niespodziewanie usłyszał głos pilota:
— Drodzy państwo! Proszę o uwagę! Wystąpiła pewna usterka w silniku. Samolot zaczyna spadać… — zakończyła smutnym głosem.
Przerażenie pasażerów było ogromne. Jedni zaczęli krzyczeć, a drudzy zaniemówili. Faktycznie samolot zaczynał się zniżać. Na horyzoncie zaczęła pojawiać się wyspa. „Może są jakieś szanse, że wylądujemy na tej wyspie?!” zastanawiał się Pat, lecz maszyna zachowywała się jakby odmawiała posłuszeństwa. Z coraz większą prędkością samolot nurkował w kierunku potężnej wyspy.
Z wielką siłą uderzył w ziemię. Przez jakiś czas sunął po piasku aż do momentu kiedy się zatrzymał. Samolot wyglądał jak zmiażdżony orzech. Płonął… Ogień był wszędzie. Dym i żar z którego było kogoś widać. To człowiek, a raczej dwóch. Kobieta i mężczyzna. Przeżyli. Mieli dość siły by odejść jak najdalej od ognia. Doszli do polany kokosowej po czym upadli. Byli ranni. Przeżycia tej katastrofy, sprawiły, że stracili przytomność. Czy jest jakaś nadzieja, że przeżyją?
Z gąszczu drzew zaczęli wychodzić ludzie w dziwnych strojach o dziwnym wyglądzie. Zmierzali w kierunku płonącego samolotu.
Ocaleni i uwięzieni
Byli ubrani w dziwne stroje. Zamiast spodni mieli coś co przypominało spódnicę, natomiast nie mieli żadnych t-shirtów. Na twarzach mieli maski w dziwnych wzorach. Oprócz niezwykłego stroju, mieli także dzidy i nosze (jakby byli przygotowani).
Samolot płonął dalej. Pasażerowie, którzy przeżyli nadal byli nieprzytomni. Tubylcy zabrali ich na nosze i ruszyli w kierunku miejsca z którego przyszli.
Pat obudził się. Poczuł, że siedzi oparty o coś. Był w dziwnym miejscu, które było ogarnięte przez pustkę. Mógł stwierdzić, że ten domek został zbudowany z trzcin. Próbował wstać, ale nie mógł. Ręce miał związane. Zaczął szarpać.
— To nic nie da. — powiedział kobiecy głos. — Ktoś nas uwięził.
Pat nie wiedział skąd pochodzi głos, aż w końcu zorientował się, że kobieta jest przywiązana tuż za nim.
— A tak przy okazji jestem Anne. A ty?
— Pat. Jestem Pat.
— Ciekawe co się stało z innymi?
— Nie wiem.
— Masz pomysł jak możemy się uwolnić?
Nie zdążył odpowiedzieć, bo do środka weszło dwóch mężczyzn.
— Eiczseran! — powiedział jeden z nich w niezrozumiałym języku.
— Jutogyzrp Łoicok! — rozkazał drugiemu, po czym wyszli.
— Oni chyba chcą nas zjeść! — stwierdził Pat.
— Musimy się uwolnić!
— Ale jak?
Dziewczyna podniosła wzrok do góry. Zobaczyła hak.
— Mam pomysł. — oznajmiła. — Spróbujmy wstać.
Nie było to takie proste, ale w końcu się im udało.
Anne pocierała sznurem o hak aż do momentu, kiedy sznur się poluzował. Była wolna. Rozwiązała Pata i pobiegli w stronę tylnego wyjścia.
Robiło się już ciemno. Za nimi było słychać tańce i śpiewy. Bez zastanowienia ruszyli w głąb dżungli. Biegli prosto przed siebie, lecz nogi odmówiły im posłuszeństwa.
— Myślę, że jesteśmy tak daleko, że nas nie znajdą. — wysapał Pat.
Blask księżyca oświetlił ich, zobaczyli coś co przypominało wejście do jaskini. Bez chwili wahania weszli do niej. Wbrew pozorom nie była taka duża. Miała małe i ciasne wnętrze, lecz Anne i Pat byli zmęczeni, żeby myśleć o twardych kamieniach. Położyli się na ziemi, która była zimna i niewygodna, ale nie mieli wyjścia. Zmęczeni swoimi przygodami zasnęli.
Pat obudził się. Było strasznie cicho jak na wielką puszczę. Spojrzał na Annie, która jeszcze spała. Postanowił jej nie budzić i po cichu wyszedł z jaskini. Jego oczom ukazał się piękny widok. Wysokie kolorowe rośliny, które przykuły jego uwagę. Rzeczywiście było bardzo cicho. Nie było widać nawet najmniejszego stworzenia. Nie wiedział nawet, która jest godzina. Słońce wskazywało, że jest poranek.
Anne wyszła z jaskini, bez słowa usiadła na pobliskim głazie.
— Musimy coś zjeść. — stwierdził Pat.
Anne kiwnęła potwierdzając głową.
Znalezienie owoców nie było takie trudne, bo kilka metrów dalej były drzewa mango, awokado i innych egzotycznych owoców. Bez problemu zerwali te pyszności. Ostrym kamieniem przekroili owoce i je zjedli. Lecz to było zbyt mało dla organizmu dorosłego człowieka, ale nie mogli nic na to poradzić.
Przez cały dzień rozmawiali nie ruszając się z miejsca, gdy zaczęło się robić ciemno, Annie zebrała trochę gałęzi i rozpaliła ognisko. Pat był pod wrażeniem. Takie rzeczy widział tylko w telewizji. Gdy słońce całkiem zniknęło usiedli przy ognisku.
— Opowiedz coś o sobie. — zachęciła Pata do rozmowy.
— Więc tak… Pracowałem w dużej firmie, ale dzień przed wylotem straciłem posadę. Teraz chciałem lecieć na wakacje do Edynburga, ale sama wiesz jak wyszło.
— Ja leciałam do mojej matki, bo właśnie rozstałam się z moim narzeczonym Erickiem.
Pat nic nie odpowiedział. Sam pragnął mieć kogoś kogo pokocha, ale pracując od rana do nocy nie miał czasu na romanse.
Kilka kolejnych dni spędzili wędrując w poszukiwaniu jakichkolwiek oznak życia ludzkiego. Niestety bezskutecznie. Byli głodni i zmęczeni.
Pewnego wieczora gdy siedzieli przy ognisku, usłyszeli szmery w pobliskich krzewach. Pojawiła się para wielkich zielonych oczu, które były coraz bliżej i bliżej. Było dość ciemno, żeby rozpoznać to zwierzę. Nie wiadomo kiedy bestia rzuciła się na Anne. Pat odskoczył, ale potknął się i wpadł w krzaki. Wydarzyła się dziwna rzecz. Z daleka przybiegł jakiś mężczyzna, który jednym zwinnym ruchem powalił panterę, która chwilę później uciekła. Mężczyzna wziął ranną Anne na ręce. Wiadome było tylko jedno. Ten mężczyzna nie miał złych zamiarów. Pat podniósł się i otrzepał z liści.
Opowieść profesora
Pat stał bez ruchu i patrzył jak tajemniczy mężczyzna z Anne na rękach powoli się oddala. Bez chwili wahania ruszył za nimi, lecz nie chciał podchodzić zbyt blisko nieznajomego. „A może to jeden z tych ludojadów?” — pomyślał. Było bardzo ciemno. Pat co chwilę potykał się o korzenie. Natomiast tubylec szedł bez żadnych potknięć, ponieważ (prawdopodobnie) zna ten teren na pamięć.
Cały czas szli prosto. Trwało to dość długo, ale w końcu przed nimi zaczęło robić się jaśniej. Gdy wyszli z dżungli, ich oczom ukazało się coś co przypominało osadę. Wielki drewniany mur otaczał wioskę. Jedynym wejściem i wyjściem były ogromne wrota. Nic więcej nie było widać z wyjątkiem unoszących się dymów z ognisk.
Nieznajomy ruszył w kierunku gigantycznych drzwi, gdy był już przy nich podał hasło (Co dziwne Pat zrozumiał to słowo — „Budyń”. ) Drzwi otworzyły się. Ruszyli w głąb „miasteczka”. Osada była potężna, kilkadziesiąt domków było rozmieszczonych w różnych częściach, poza tym było wiele innych rzeczy, które wykorzystuje się w codziennym życiu jak np.: paleniska czy sznurki na pranie.
Ruszyli w kierunku najbliższego domku. W progu stał mężczyzna, który wyglądał „dość normalnie”. Pat podszedł bliżej. Nikt nie zwracał na niego uwagi.
— Wróciłem ojcze. Nie było mnie przez kilka dni, ale mi się udało ich odnaleźć. — powiedział chłopak, który przyniósł Anne.
— Znakomicie Chris. Tylko dwóch przeżyło? A co się stało tej dziewczynie? Jest ranna? Szybko zanieś ją do środka. Wszyscy weszli do domku.
Gdyby Pat nie wiedział, że są na wyspie to pomyślałby, że są na letnim obozie. W chatce było łóżko, stół, regały i krzesła.
Chris delikatnie położył półprzytomną Anne na łóżku. Ojciec Chrisa wziął apteczkę.
— Nazywam się Jim. Jestem profesorem, to znaczy… Byłem. Kiedyś z żoną i synem przyleciałem na tę wyspę podobnie jak wy. A żeby było ciekawie również się rozbiliśmy. Minęło już dwanaście lat od tego wydarzenia, przez ten czas stworzyłem osadę. Okazało się, że jest tutaj jeszcze więcej rozbitków. Tak wspólnymi siłami stworzyliśmy nasze miasto.
Podczas swojej opowieści opatrzył ranną nogę dziewczyny i ją zabandażował.
— Posmarowałem ją maścią. Musisz poleżeć zanim wszystko wróci do normy. Tymczasem my. — Spojrzał na Pata i Chrisa. — Chodźmy stąd.
I tak też zrobili. Profesor poprowadził ich do sąsiedniego domu, który wyglądał identycznie.
— Na pewno jesteś zmęczony? Idź i wyśpij się. — powiedział profesor patrząc na Pata.
— Dziękuję. — odpowiedział Pat i usiadł, a następnie położył się na łóżku. Zasnął bardzo szybko, przecież przez długi czas spał w różnych, niewygodnych częściach dżungli. Nie dbał o to, że jest wśród nieznajomych. Zasnął natychmiast.
Co dziwne następnego dnia obudził go śpiew ptaków, czego nie słyszał od bardzo dawna. Wstał i wyjrzał przez drzwi. Tak jak się spodziewał na zewnątrz panował gwar towarzyszący ludziom. Niedaleko niego stał długi stół, przy którym siedzieli wszyscy mieszkańcy wioski, a było ich około trzydziestu. Pat dostrzegł tam Chrisa, profesora i… Anne! Obok nich było jedno wolne miejsce. Pat domyślił się, że to dla niego.
Gdy podszedł do stołu, profesor wstał i zaciągnął go do wolnego miejsca na ławce.
— Witaj. Wyspałeś się? To znakomicie! Jak widzisz Anne już wyzdrowiała. Po ranie ani śladu.
— To znakomicie. — odpowiedział.
Spojrzał na dziwne naczynia, w których było wiele dziwnych potraw między innymi: smażone mięso z guźca i aligatora, poza tym było wiele różnych owoców. Pat wziął jakąś miskę z mięsem i nałożył je na gliniany talerz. Po lewej stronie był widelec z drewna, a po prawej nóż także z drewna. Był tam również kubek drewniany z wodą.
W ciszy zjedli śniadanie i poszli wykonywać swoje codzienne prace. Został tylko Pat, Chris, Anne i profesor.
— I jak? Najedzeni? To wspaniale!
Przez resztę dnia profesor pokazywał przybyszom każdy zakątek wioski (dosłownie) ze szczegółowym opisem. Gdy nadszedł wieczór rozpalił ognisko. We czwórkę usiedli wokół płonącego drewna. Gdy wszyscy byli już cicho profesor zaczął:
— Opowiem wam legendę o tej wyspie. Ile jest w niej prawdy? Ile kłamstw? Tego nikt nie wie, ale jedno jest pewne… Ta historia mogła się zdarzyć. Cofnijmy się do wieku osiemnastego, kiedy w Anglii wybuchła wojna. Planowano wtedy zamach na rodzinę królewską. Gdy się o tym dowiedziała, król zarządził przygotowanie okrętu, w którym jego żona miała uciec do Irlandii. Królowa była w ciąży. Statek się rozbił przy samej wyspie. Ocalała jedynie ciężarna królowa, która resztkami się dotarła do wulkanu, którego wnętrze jest puste i można normalnie do niego wejść jak przez drzwi. Po urodzeniu syna zmarła, a chłopcem zajęła się czarownica. Ciała królowej nigdy nie odnaleziono. Co się stało później tego nikt nie wie. Słyszałem również, że od tamtej nocy co dwa lata ktoś się rozbija na tej wyspie. I to jest prawda. Dlatego wiedzieliśmy, że przybędziecie. Co dwa lata jedynie dwie osoby przeżywają katastrofę. Pełnia księżyca zawsze temu towarzyszy. Jeśli chodzi o wulkan, to również jest w nim coś dziwnego. Próbowałem go odnaleźć, ale bezskutecznie. Przez te 12 wyruszyłem kilkadziesiąt razy i nic nie znalazłem.
Wszyscy patrzyli na niego z zaciekawieniem, aż profesor kazał im wszystkim iść do domków.
— Jest już bardzo późno. Czas spać!
Niechętnie poszli.
— Myślicie, że to się wydarzyło naprawdę? — spytała Anne.
— Możliwe. — zaczął Pat. — Po tym co się tu wydarzyło, to we wszystko jestem w stanie uwierzyć.
Pat położył się na łóżku rozmyślając o opowieści profesora. „Czy to była prawda? Jeżeli tak to co się stało z synem królowej?”. Takie pytania krążyły po jego głowie do późna, aż w końcu zasnął.
Wyprawa
Wszyscy długo dyskutowali o niezwykłej opowieści profesora. Anne i Chris byli za tym, żeby wyruszyć na poszukiwanie wulkanu. Natomiast Pat uważał, że jest to bezcelowe, skoro profesor tam nie dotarł przez te wszystkie lata. Po burzliwej dyskusji ustalili, że wyruszą w podróż. W końcu nic innego nie mają do zrobienia. Wyruszyć mieli następnego dnia, gdy tylko spakują potrzebne rzeczy. Profesorowi powiedzieli o swoim planie, jednak on jedynie się zaśmiał i powiedział, że „To bez sensu! Ale dobrze. Idźcie sobie połazić po wyspie, tylko uważajcie.”
Pogoda była dość ładna w sam raz na wyprawę. Chris, Annie i Pat spotkali się na środku placu. Na plecach mieli torby z różnymi przyrządami np. kompas, kilof i scyzoryk. Zabrali oczywiście żywność i picie. (Przedmioty te pochodzą z rozbitych samolotów i statków.)
Gdy opuścili osadę, Chris zaproponował, żeby udali się na północ i tak też zrobili. Przez połowę dnia nic się nie działo (może z wyjątkiem tego, że robiło się pochmurno). Było cicho i spokojnie aż do momentu, w którym trafili do opuszczonego miasta.
Budynki wyglądały jakby pochodziły ze średniowiecza (w rzeczywistości mogło tak być). Domyślili się, że był tu także jakiś pałac, które teraz był ruiną. Byli już bardzo zmęczeni tą podróżą, poza tym zaczął padać deszcz. Postanowili znaleźć schronienie. Pośpiesznie ruszyli i gdy w końcu znaleźli pomieszczenie (które się nie zawaliło), Chris zaproponował, żeby tu przenocować.
Byli już daleko od wioski, dlatego mieli nadzieję, że wulkan może być blisko.
Gdy obudzili się rano spotkało ich wielkie rozczarowanie. Nadal było pochmurno i wciąż padało. Wiedzieli, że wyruszenie w dalszą podróż jest bez sensu, ale nie mieli wyjścia. Musieli iść dalej.
Starali się iść pod drzewami, by uniknąć padających kropel deszczu. Niestety, ale nic to nie dało. Po kilku minutach byli całkiem przemoczeni.
Przez najbliższe 3 dni pogoda się nie poprawiała, ciągle padało. Zastanawiali się, dlaczego jeszcze nie znaleźli wulkanu, przecież idą już tyle dni. Zaczęło im już brakować jedzenia, a wodę pili z czystego strumyka. Teraz sprawą priorytetową było znalezienie czegoś do jedzenia, a nie odnalezienie wulkanu.
Po krótkim czasie trafili do pewnej chatki, która była zadbana. Domyślili się, że ktoś w niej mieszka. Chris zapukał.
— Nie! Co ty robisz?! — szepnęła Anne.
— Spokojnie. Chyba wiem kto tu mieszka.
— Chyba?!
Po chwili w drzwiach ukazał się stary mężczyzna z długimi włosami i brodą. Miał na sobie dziwne ubranie, które wyglądało jak toga. Z uśmiechem spojrzał na przemoczonych wędrowców i powiedział:
— Proszę wejdźcie.
Zdziwieni zaproszeniem starca weszli do jego chatki. Mieli nadzieję, że ma coś do jedzenia.
Anioł stróż
Wbrew pozorom chatka była dość duża, bo miała kilka pomieszczeń. Starzec poprowadził ich do pomieszczenia, w którym było wiele suszonych roślin. Najdziwniejszy był kociołek, którego zawartość bulgotała nad złotym ogniem.
Chris, Anne i Pat pomyśleli o tym samym, że ten starzec jest albo czarodziejem albo znachorem.
— Myślałem, że już do mnie nie traficie. Spodziewałem się już was od dawna. Mój kruk obserwował was od dawna i na bieżąco informował mnie o waszych postępach. Wiem czego szukacie. Może usiądziemy? A przy okazji. Nazywam się Amos Sensible.
Po czym machnął ręką i na środku pokoju pojawił się potężny dębowy stół z wieloma różnymi przysmakami. Dookoła wyrosły także krzesła.
— Zapraszam. Jedzmy póki gorące.
Przemęczeni i głodni usiedli, by zaspokoić pragnienie.
Kolacja przebiegała bez słowa. Każdy był zajęty jedzeniem. Gdy już zjedli, czarodziej machnął ponownie ręką, a krzesła i stół przemieniły się w kanapę i dwa fotele.
— No teraz lepiej. — powiedział Sensible. — Teraz możemy przejść do konkretów. Dlaczego tak bardzo chcecie poznać tajemnicę wulkanu?
— Usłyszeliśmy pewną legendę, która jest powiązana z wulkanem i z rozbiciem naszej trójki na tej wyspie. — wyjaśniła Anne.
— No tak, ale czy zastanawialiście się czy, aby na pewno dobrze idziecie? Nie macie pojęcia dokąd iść. To jest głównym problemem. Iontas jest potężna, więc potrzeba trzech tygodni, aby przemierzyć ją całą. Sam od lat poszukuję tego wulkanu i nie udało mi się go znaleźć. Rozsądnie byłoby gdybyście wrócili do domu. Wasze starania są bezcelowe. Nawet gdybyście poznali jego położenie, to niby w jaki sposób byście się od niego czegoś dowiedzieli?
— Proszę pana. To co pan mówi ma sens, ale widzi pan my zawsze staramy się zrealizować nasze cele. — powiedziała Anne.
— Tak właśnie jest, Anne. Wy tego nie zrozumiecie. Może zmienimy temat. — zaproponował czarodziej. — Ta dyskusja do niczego nie prowadzi.
— Ma pan rację, ale zaszliśmy tak daleko, że nie warto zawracać.
Anne nadal nie odpuszczała.
— Trudno. Zrobicie co chcecie. Teraz chodźmy spać. Tam są wasze pokoje. — wskazał palcem.
— Dobranoc. — odpowiedzieli jednocześnie i poszli do wskazanego pomieszczenia.
Sypialnia również była pełna magii np. na ścianach były ruchome obrazy przedstawiające sceny przyrody. Głównymi przedmiotami w tym pomieszczeniu były trzy łóżka.
Pat zamknął drzwi.
— Myślicie, że można mu ufać? — zapytał przyjaciół.
— Jasne! — krzyknął Chris. — Mój ojciec go zna. Opowiadał mi o nim. To dobry człowiek.
— Okay. W takim razie kładźmy się spać, bo jutro rano wyruszamy dalej.
Chłopcy posłusznie wykonali polecenie Anne.
Ich plan opuszczenia domu czarodzieja o świcie nie wypalił. Byli zmuszeni zostać u niego przez dwa dni, ponieważ pogoda się pogorszyła jeszcze bardziej i na dworze wariował huragan. Starzec był zadowolony, że ma współtowarzyszy. Zawsze żył w samotności.
Anne, Chris i Pat nie nudzili się, bo Sensible cały czas pokazywał im przeróżne magiczne urządzenia. Szklaną kulę czy kostkę życzeń, która sprawiała, że pojawiały się rzeczy, o które poprosił jej właściciel.
Trudno było im rozstać się z człowiekiem, który tak wiele im powiedział i pokazał, ale nie mieli wyjścia. Musieli wyruszyć dalej.
Chatkę opuścili gdy wzeszło słońce i deszcz zniknął. Sensible podarował im kostkę życzeń, która miała zastąpić ciężkie plecaki. Dzięki kostce mogli wyczarować wszystko co mieli w plecakach. Również nie musieli się martwić o żywność. Podziękowali czarodziejowi i pomachali mu na pożegnanie.
— Pilnuj ich przez cały czas. — odrzekł Sensible do swojego kruka, który poleciał za nimi.
Strażnik gór