E-book
24.99
drukowana A5
66.77
drukowana A5
Kolorowa
96.92
Wysoka Dziwność

Bezpłatny fragment - Wysoka Dziwność

Od folkloru po latające talerze


5
Objętość:
377 str.
ISBN:
978-83-8351-633-2
E-book
za 24.99
drukowana A5
za 66.77
drukowana A5
Kolorowa
za 96.92

Podziękowania

W tym miejscu chciałbym podziękować wszystkim osobom, które w większym lub mniejszym stopniu przyczyniły się do powstania książki.


Słowo ‘dziękuję’ należy się Joannie Baran — Sabik, która wykonała bardzo rzetelną pracę przy korekcie książki i musiała zmagać się z moim stylem pisarskim.


Serdecznie dziękuję badaczom i popularyzatorom nieznanego, w szczególności: Piotrowi Cielebiasiowi zastępcy redaktora naczelnego „Nieznanego Świata” za przedmowę, Damianowi Treli, Przemysławowi Więcławskiemu (dodatkowa korekta), Krzysztofowi Dreczkowskiemu, Markowi Sękowi z Radia Paranormalium, Albertowi Rosalase’owi, Jose Antonio Caravaca, dr. Simonowi Yungowi z Fairy Investigation Society.


Szczególne podziękowania za pracę należą się Michałowi Nabzdykowi za projekt i wykonanie okładki oraz pani Aleksandrze Kampie za rysunki, które idealnie wpisują się w tematykę książki.

Przedmowa

Przez lata, a właściwie dekady, rozmaici badacze i autorzy przekonywali, że zjawisko UFO — ciągle wymykające się poznaniu i zamknięciu w ścisłych ramach — stanowi największą zagadkę epoki. Jeżeli jednak sięgniemy głębiej, okaże się, że ufologia ma swoją wewnętrzną strefę cienia stanowiącą tabu, ale też przyciąga jak magnes pasjonatów anomalii. Chodzi o zdarzenia o tzw. wysokim współczynniku/stopniu dziwności, a więc — mówiąc najprościej — te, które z racji ciężaru gatunkowego trudno gdziekolwiek wpasować (są zbyt oryginalne dla ufologii, ale zbyt obce — np. dla parapsychologii). W najprostszym ujęciu chodzi o historie, w których obserwowane obiekty lub istoty — domniemani obcy astronauci, nie zachowywali się jak na gości z innej planety przystało albo towarzyszyły im zjawiska uchodzące za nadprzyrodzone. Zdaniem części badaczy to właśnie zdarzenia ze spektrum wysokiej dziwności zawierają klucz do zagadki fenomenu UFO, od kilku dekad nierozerwalnie kojarzonego z ingerencją Obcych. I choć niewykluczone, że kosmici raz na jakiś czas odwiedzają naszą planetę, a nawet pozostawiają na niej ślady swej obecności, śledząc ufologiczne kroniki nie unikniemy ważnych, acz niewygodnych dla niektórych pytań. Pierwsze — najważniejsze — dotyczy tego, czy tzw. ufologia przypadkiem nie zjada własnego ogona i to od samego początku?

Podsumowując kilkadziesiąt lat badań na tym polu wiemy tyle, że coś nam umknęło. Zamerykanizowana, popkulturowa ufologia dalej używa haseł typu: Roswell 1947, wielkie ujawnienie, rządy ukrywają prawdę, podczas gdy ta mniej krzykliwa metodycznie dokumentuje nieznaną twarz tego zjawiska, odmienną od przyjętych wyobrażeń. Kolejna rzecz, jaka uszła uwadze większości to fakt, że wspomniany fenomen ewoluował na naszych oczach: jeśli przyjrzymy się doniesieniom z lat 1970—90, zauważymy wyraźne zmiany nie tylko w formie, ale i częstotliwości zjawiska. Latające spodki ustąpiły pola nie mniej dziwnym trójkątom i bumerangom, zaś bliskie spotkania III stopnia stały się rzadkością. Kimkolwiek są ich bohaterowie, znowu weszli oni w sferę cienia, chociaż — biorąc pod uwagę falowy charakter zjawiska — niewykluczone, że kiedyś znowu stamtąd wyjdą.

Skoro UFO ewoluuje, czy możliwe jest, że ulegało wcześniejszym metamorfozom? Oczywiście. Jedynymi stałymi cechami tego zjawiska są niestabilność i ulotność. Inteligencja za nim stojąca nieustannie zwodzi ludzi, przybierając rozmaite, ale nigdy prawdziwe, formy. Może być tak, że jej obraz zależy od oczu, które ją obserwują, a te, jak wiadomo, podłączone są do mózgów. Nasz aparat poznawczy rejestruje więc spotkania z przybyszami z innych domen albo wymiarów bytu w sposób zgodny z naszym światopoglądem i zmysłami. A może wyjaśnienia wysokiej dziwności szukać należy w przejściowych usterkach w funkcjonowaniu rzeczywistości, pozwalających bytom z innych wymiarów na krótkie odwiedziny wśród ludzi?

Jakkolwiek jest, na tle nietypowych incydentów są również takie stanowiące crème de la crème wysokiej dziwności. Do określenia tych historii, które — jak wspomniałem — nie pasują do ufologii, parapsychologii ani kryptozoologii, kilka lat temu na potrzeby audycji w Radiu Paranormalium utworzyliśmy z autorem niniejszej książki termin żywy folklor (czym jest, niebawem się przekonacie).

Arek Miazga, jeden z nielicznych aktywnych ufologów z prawdziwego zdarzenia, od pewnego czasu nie ogranicza się do sporządzania suchych raportów o NL, DD czy CE. Chodzi mu o dotarcie do sedna sprawy i pozostawienie dla potomnych pewnego przyczółka pozwalającego lepiej zrozumieć sferę doznań z pogranicza, która bliska jest przecież tak wielu ludziom i absolutnie mieści się w granicach tzw. normalności. Wychodząc od klasycznej ufologii, której wyraz dał w książce pt. „UFO nad Podkarpaciem”, Arek dotarł do muru wyznaczającego granice poznania w tej dziedzinie. Dalszą uwagę skoncentrował na dokumentowaniu tych sfer, o których wielu badaczy mówić nie chciało, ponieważ burzyło to ich wizję omawianego zjawiska. Tymczasem prawda o jego genezie może być bardziej skomplikowana, wkraczając w sferę rzeczywistości niejawnej oraz mechanizmów niezrozumiałych dla nauki głównego nurtu. To jest właśnie obszar, na którym krzyżują się ufologia, parapsychologia i żywy folklor.

Obalając mity i zadając niewygodne pytania, Arek naraził się wielu osobom. Stał się też obiektem ataków, w których prezentowano go jako egzorcystę-demonologa, poszukującego w latających talerzach sił nieczystych, co było oczywistą bzdurą.

W rzeczywistości chodziło o podkreślenie pewnego kontinuum: magiczne, nadprzyrodzone istoty z dawnych legend wykazują te same cechy co współcześni ufonauci, także w sferze zacierania po sobie śladów i mieszania ludziom w głowach. Dodatkowo okazuje się, że scenariusze z owych legend rozgrywają się nadal.

Należy dodać, że od końca 2017 r. jesteśmy świadkami wielkich zmian w ufologii. Rewelacje Pentagonu czy Marynarki Wojennej USA pokazują, że tamtejsze agencje państwowe nieustannie interesują się dziwnymi obiektami, choć bardziej obawiają się chyba chińskich dronów, aniżeli inwazji z Kosmosu. Wciąż niedostateczną ilość uwagi poświęca się jednak najważniejszej moim zdaniem kwestii, jaką jest wpływ spotkań z UFO na percepcję i świadomość obserwatorów. Wyraża się w niej bowiem kolejny paradoks tej dziedziny: niezidentyfikowane obiekty z bliska oddziałują inaczej, niż gdy obserwuje się je z oddali. Czymkolwiek są, wydają się być osadzone w szerszym spektrum rzeczywistości, do którego ludzki umysł czasem zyskuje dostęp, ale którego zupełnie nie rozumie.

Pytanie, jak to wszystko zinterpretować i uporządkować? Wkraczamy bowiem w sfery, w których dochodzi do przemieszania się dyscyplin i wniosków badaczy, przytoczonych w dalszej części książki, która — jak jej poprzedniczka „Magiczna rzeczywistość”, stanowi wprowadzenie w zupełnie nowy sposób myślenia o Nieznanym.


Otwórzmy więc umysły i w drogę!

Piotr Cielebiaś

Nieznany Świat

Wstęp

W mojej poprzedniej książce pt. „Magiczna rzeczywistość” skupiłem się na nieznanych dotąd wątkach związanych z dawnym folklorem, w których występują nietuzinkowe relacje ze spotkań z magicznymi istotami, w które wierzyli nasi przodkowie, często przypisując im diabelskie lub anielskie atrybuty. Legendy i podania ludowe nosiły w sobie silny ładunek, który dziś możemy nazwać tzw. wysoką dziwnością, która w ostatnich latach wpisała się w literaturę nieznanego. Przekopując się przez gąszcz legend i podań ludowych możemy natrafić na arcyciekawe opisy, pochodzące z dawnych wieków, w których odnajdziemy analogiczne podobieństwa i zachowania do zjawisk, które współcześnie określa się mianem UFO lub związanych z demonologią czy parafizyką.

Po publikacji książki pt. „Magiczna rzeczywistość” napłynęły do mnie liczne relacje od Czytelników, którzy pragnęli podzielić się swoimi historiami. Niektóre są tak nietuzinkowe, iż swoją charakterystyką wpisują się finalnie w wysoką dziwność, niektóre zdarzenia ocierające się m.in. o dawny folklor chciałbym przedstawić Czytelnikom w niniejszej książce, jak również te, które są nieznane w kręgach osób zainteresowanych nieznanym: w szczególności relacje związane z upiornymi kobietami w czerni (WIB) i czarnookimi dziećmi (BEC). Da się bowiem zauważyć analogiczne podobieństwo do znanych już facetów w czerni — MIB.

Wielu z Was zapewne słusznie zastanawia się, czy tego typu historie to wymysły, przywidzenia — oczywiście do wszystkiego należy podchodzić bardzo krytycznie i racjonalnie. Jako osoba zajmująca się od lat tematem nieznanego, nie mogę pomijać tego typu zdarzeń tylko z tego powodu, że wydają się absurdalne lub są wyśmiewane przez grono akademickiej nauki, bo nie pasują do stosowanych ram poprawności. Czytelnicy śledzący moje prace doskonale wiedzą, że od wielu lat sceptycznym okiem spoglądam na koncepcję teorii pozaziemskiej wyjaśniającą problematykę zjawiska UFO. Niestety, współczesna kultura masowa utwierdziła nas w tym błędnym przekonaniu, dlatego wiele osób nie dopuszcza alternatywy, wskazującej na to, iż siła ukrywająca się za zjawiskiem UFO może mieć inne źródło.

Pamiętam słowa jednego z moich czytelników, który zapytał, o czym jest moja nowa książka i czy piszę o obcych. Zarysowałem tematykę książki, ale wspomniałem, że nie piszę o kosmitach — wręcz przeciwnie — twierdzę w niej, że UFO to wcale nie są kosmici. Wtedy usłyszałem od rozmówcy odpowiedź, iż nie zakupi jej, ponieważ on wierzy w kosmitów i nie chce burzyć swojego światopoglądu. Wiara jest czasami mocniejsza niż obiektywne poszukiwanie prawdy i otwieranie kolejnych drzwi w odkrywaniu nieznanego.

Dzięki moim poszukiwań mogłem odkryć zupełnie nowe obszary, które dotychczas były przez krajowych badaczy zapomniane lub odrzucane tylko z powodu dziwności, co cechowało niektóre zdarzenia. Osobiście jestem przekonany, że właśnie tego rodzaju historie związane z wysoką dziwnością otwierają przed nami zupełnie inny wymiar zjawisk i teoretycznych możliwości dowodzenia skąd pochodzą. Czynnik Oz, zmieniona rzeczywistość i przeróżne maszkary będą tematem niniejszej książki, której lektura pozwoli Czytelnikom spojrzeć na świat inaczej — niż go widzimy.

Wysoka dziwność — o co tu chodzi?

Termin wysokiej dziwności dotyczy nie tylko przypadków UFO, w których świadkowie twierdzą, że zauważyli tajemnicze światło lub nieznany obiekt, ale również relacjonowali, że w trakcie zdarzenia wydarzyło się coś więcej — cały zestaw niezwykłych anomalii związanych ze zjawiskami paranormalnymi, które tak naprawdę ukazują pełny wymiar tego, co ukrywa się za UFO.

W gąszczu literatury związanej z tematyką UFO nie znajdziemy zbyt wielu takich pozycji, które dotyczą wysokiej dziwności — poza pracami takich autorów jak: John Keel, Jacques Valleè czy Nick Redfern. Podobny stan rzeczy możemy zauważyć w programach Discovery, w których aspekt wysokiej dziwności w kontekście UFO jest zupełnie pomijany, jakby to nie miało żadnego związku. Generalnie ten oryginalny termin przywarł do zjawiska UFO, ale w zasadzie zjawisko UFO samo w sobie już jest dziwne i nieuchwytne — obserwacja nieznanego obiektu, istot czy interakcja na obserwatorów lub otoczenie są dziwne — zatem jak to zdefiniować?

Zacznę od tego, że tzw. wysoka dziwność nie dotyczy wyłącznie zdarzeń ocierających się o zjawisko UFO, ale również zdarzeń z istotami, które przybliżają nas do magicznych postaci z dawnego folkloru. Jeśli ktoś zauważył nieznany obiekt, a nawet jego załogę — jak to miało miejsce w czasie wielu bliskich spotkań — i nie doszło do pewnych anomalii, wówczas nie zakwalifikujemy takiego przypadku do zdarzeń o wysokiej dziwności. Ta zaś charakteryzuje się szeroką gamą zjawisk paranormalnych, w które wchodzą, m.in.: zmiana rzeczywistości, współczynnik Oz, znany z tego, że najbliższe otoczenie całkowicie się wycisza (zanika śpiew ptaków, ruch uliczny lub cichną inne dźwięki z otoczenia), anomalie i przeskoki czasowe, bilokacje, zmiennokształtność, wpływ na psychikę obserwatora, rozszerzona rzeczywistość, wizyty tajemniczych ludzi w czerni, poltergeisty, itp. Należy zaznaczyć, że każdy przypadek jest z reguły odmienny: w jednym mogą wystąpić paranormalne aspekty, w drugim już nie — co wprowadza pewien chaos w tego typu relacjach. Osobami, które pierwsze zwróciły na to uwagę byli: dziennikarz i ufolog John Keel, Jacques Valleè, Salvador Freixedo, którzy zwracając uwagę na ten aspekt, poszerzyli samą w sobie dziwność fenomenu UFO.

Z podobnymi zjawiskami wysokiej dziwności spotykała się ludzkość od niepamiętnych czasów: widmowe znaki, ogniste krzyże, iluzoryczne bitwy i zjawy na niebie przerażały ludzi, którzy tego typu fenomeny identyfikowali głównie w oparciu o wierzenia religijne, za którymi stały według stanu ówczesnej świadomości demony lub anioły. Podobnie było z mało znanym zjawiskiem tzw. spadających krzyży, które odnotowano w Europie w okresie średniowiecza i do dziś stanowi dylemat w oczach historyków — czym naprawdę było to zadziwiające zjawisko? Średniowieczne kroniki wielokrotnie donosiły o dziwach, które miały pojawiać się w tym mrocznym okresie. Ogniste znaki, kule i tarcze na niebie miały zazwyczaj zwiastować zły omen, podobnie było w przypadku innego tajemniczego zjawiska w postaci cudu pojawiających się krzyży, które miało miejsce na początku XVI w. głównie na obszarach niemieckojęzycznych, w tym również w Holandii oraz na terenach Dolnego Śląska w latach 1501—1503. Według zapisów kronikarskich znaki miały pojawiać się w różnych kolorach i kształtach na ubraniach i skórze ludzi, co powodowało ogromne obawy. Po wielu latach cud krzyży doczekał się kompleksowej pracy naukowej, która wyszła spod pióra Eberharda Gotheina w 1878 r. Jeśli wierzyć dawnym kronikom, naoczni świadkowie twierdzili, że krzyże miały spadać z nieba. Czy było to spowodowane tym, że tajemnicze krzyże w okresie średniowiecza również były widywane na niebie — tego oczywiście nie wiadomo, ale rzeczywiście zapisy kronikarskie z terenów Niemiec, Anglii i Polski mówią o widmowych krzyżach na niebie. Kościół starał się wyjaśnić pojawiające się krzyże w sposób iście demoniczny lub jako przesłanie Boże, wykorzystując wiernych w procesjach pokutnych. Fenomen krzyży próbowano interpretować pod kątem politycznym. Król Maksymilian I chciał wykorzystać znaki jako pretekst do wojny przeciwko Turkom, inni z kolei malowali na ciele dziwne znaki, dopuszczając się jawnych oszustw, aby osiągnąć korzyść pieniężną. Albrecht Durer — kronikarz — odnotował cud, który osobiście dostrzegł i narysował w swojej książce: krzyż, który spadł na lnianą koszulę pokojówki w 1503 r. Zapis w klasztorze benedyktynów w Niederaltaich z 1503 r. dość dobrze przedstawia istotę problemu:

„Symbole w kształcie krzyża spadły na ludzkie szaty, w kolorze cytryny, niektóre także w kolorze krwi; niektórzy ludzie również upadli na swoje nagie ciała. Spalono je, jakby na nagim ciele umieszczono świecący węgiel. Niektórzy również umarli z tego powodu. A ci, którzy czcili te znaki, nie otrzymali żadnej krzywdy, ale ci, którzy traktowali je bez czci, zostali ukarani. Były też znaki w kształcie węża na szyjach ludzi, a niektóre z tych znaków węża żyły w niektórych, a nawet potrzebowały jedzenia”.

Albrecht Durer wspomina również o znamiennym fakcie, iż większość krzyży spadała na dzieci, a nie na dorosłych. Co wiemy o tym przedziwnym fenomenie, o ile tak go można nazwać? Pierwsze wzmianki są datowane na 11 kwietnia 1501 r., ale istnieją informacje o występowaniu tego rodzaju znaków jesienią 1500 r. Warto dodać, że o podobnym fenomenie donoszono z terenów Świdnicy, Szczecina czy Wrocławia. Chciałoby się powiedzieć, że fenomen krzyży dotyczył stricte obszarów o pochodzeniu niemieckim. Wydaje się, że grupą najbardziej dotkniętą przez cud krzyży były — jak wspomina Durer — dzieci, ale w swojej pracy także wymienia duchownych. W liście biskupa Liège do króla Maksymiliana z 18 maja 1501 r. wspomniano, że czarno-czerwone krzyże pojawiały się częściej na nakryciach głowy kobiet i dziewcząt niż mężczyzn. Może było to spowodowane tym, że nakrycia głowy kobiet — wykonane z burgundowej kaputry — miały lepsze zdolności wchłaniania?

Mężczyźni w tym okresie zazwyczaj chodzili w ciemnych czapkach czy kapeluszach. Próbowano szukać wielu przyczyn, dlaczego pewne grupy społeczne miały więcej, a inne mniej znaków. Powszechne wyjaśnienie w tamtych czasach kierowało się w stronę złego omenu, czyli oznak śmierci, co w wielu przypadkach rzeczywiście odnotowano.

Heinrich Huga w kronice z Villingen opisał rytuał oczyszczenia, jeśli krzyż znalazł się na czyjejś koszuli: nie można było jej ściągać przez okres dziewięciu dni i nocy, a w tym czasie należało odmawiać modlitwę Pańską ku chwale Boga i świętego krzyża, co miało powstrzymać zły omen śmierci. Niektóre ofiary krzyżowego deszczu zetknęły się z przypadkami śmierci w swojej rodzinie:

„Kiedy byłem na służbie w Vogtareutg (Rosenheim), na rękawach mojej koszuli było kilka czarnych krzyży bez widocznych przyczyn; ciocia powiedziała z doświadczenia, że ktoś z naszej rodziny umrze w ciągu miesiąca. Rodzeństwo zmarło w ciągu 14 dni. Kilka lat później zobaczyliśmy 2 czarne krzyże o średnicy 3 cm na świeżo umytym obrusie w Aibiling, nie można było się ich pozbyć nawet po wielokrotnym praniu. Nastąpiła śmierć innych krewnych”.

W wielu przypadkach znaki były sprytnym oszustwem: Mathis Furtmuller z Biberach za swoje oszustwo i rzekome głosy, które miał słyszeć z nieba, przypłacił życiem — co w tamtych czasach automatycznie było przypisywane paktowi z diabłem. Furtmuller został spalony na stosie. Do dziś nie posiadamy żadnych empirycznych dowodów na to, czym tak naprawdę były tajemnicze znaki: histerią wywołaną dzięki wpływom Kościoła i brutalną polityką, która wówczas nim kierowała, czy rzeczywiście była to jakaś nadprzyrodzona manifestacja nieznanej siły, która po prostu obserwowała to, jak znak krzyża interpretują ludzie? Można dziś powiedzieć, że nie była to jednak jakaś iluzja w psychice ówczesnych osób, ponieważ znaki dotykano i widziano jak się pojawiają. Kronikarz z Augsburga Wilhelm Rem opisał jeden z takich przykładów w 1502 r., w którym krzyże spadały na koszule i welony kobiet. Kronikarz, który to widział, opisał, że: „Wyglądało to jak smalec lub kał”.

Do dnia dzisiejszego postawiono wiele hipotez, czym był cud krzyży, jednak żadna z nich nie wytłumaczyła wielu wiarygodnych przypadków odnotowanych przez kronikarzy.

Historyk medycyny J. Hacker stwierdził, że jest to efekt pleśni — miano to potwierdzić eksperymentalnie z tkaniną z tamtych czasów, jednak do dziś nie przeprowadzono tego eksperymentu, a który być może dałby jakiś przełomowy wniosek na ten temat. Znamiennym faktem jest to, że od 1504 r. tajemnicze krzyże nie pokazywały się, a fenomen zanikł. Zatem w mojej ocenie tłumaczenie zjawiska pleśnią lub w innych przypadkach kałem ćmy gąbkowej jest mało prawdopodobne, ponieważ ludzie cały czas używali tych samych materiałów i składników do szycia ubrań. Warto podkreślić, że fenomen pojawiających się krzyży w pewien sposób ewoluował: w średniowieczu widywano go na niebie i ubraniach, w następnych wiekach złowróżbne znaki w formie krzyży pojawiały się np. przed wybuchem II wojny światowej. Mieszkańcy Kresów wspominali o tego typu znakach przed apogeum ukraińskich mordów UPA na Polakach, we współczesnych nam czasach odnotowano także nieliczne zjawiska świetlne w kształcie krzyży, które tak samo pozostały niewyjaśnione — jak fenomen krzyży z okresu średniowiecza.

Kiedy w 1947 r. eksplodowała fala latających talerzy, w USA i Europie początkowo były to jedynie obserwacje dalekie, które z czasem przerodziły się w klasyczne bliskie spotkania. Szczególnie okazały się zaskakujące w czasie francuskiej fali w 1954 r. Dlaczego wówczas tak niewielu badaczy dostrzegło aspekt wysokiej dziwności, którą generowały te bliskie spotkania?

Uważam, że badacze i entuzjaści UFO nie chcieli tego zauważyć, ponieważ zupełnie nie pasowało do epoki, w której tego typu zdarzenia generalnie wiązano z istotami pozaziemskimi. Według ówczesnej koncepcji, za którą stali tylko i wyłącznie kosmici badający nasz rozwój, narracja wizyt pozaziemskich przyćmiła horyzonty wielu osobom parającym się zjawiskiem UFO, które jeśli zetknęły się z czymś odbiegającym od definicji — to zamiatały ten fakt pod dywan lub określały jako niewiarygodny. Sam pionier ufologii

A. Hynek na początku był zagorzałym zwolennikiem teorii pozaziemskiej i uznawał za wiarygodne tylko te zdarzenia, które dotyczyły dalekich obserwacji. Wszystkie bliskie spotkania III stopnia oraz przypadki o wyjątkowej dziwaczności uważał niewarte głębszej analizy. Jak się z czasem okazało, był w błędzie, a samo zjawisko obfitowało w bogaty bagaż paranormalnych atrybutów, w których możemy dostrzec takie konotacje, jak np.: okultyzm, demonologia. Do dziś przez wielu badaczy są one ignorowane, a osobom poruszającym tą problematykę (m.in. mnie) dorabia się kłamliwą narrację — o czym wspomniał w przedmowie Piotr Cielebiaś.

W mojej książce pt. „Magiczna rzeczywistość” ukazałem, jak wiele tego typu aspektów można dostrzec w fenomenie UFO. Fala UFO, która przetoczyła się nad Francją w 1954 r., uzmysłowiła przynajmniej niektórym badaczom, że latające talerze są częścią czegoś większego niż maszyna złożona z nakrętek i śrubek. W czasie tej fali odnotowano wiele bliskich spotkań świetlistych obiektów, obok których pojawiały się pokraczne, często dziwne karłowate istoty. Do podobnej fali UFO doszło w tym samym okresie we Włoszech — tam nie tylko widywano kosmitów w kombinezonach ale także istoty, które bardziej pasowały do postaci z ludowego folkloru niż do przedstawicieli cywilizacji pozaziemskich z odległych planet. Zachowywały się absurdalnie i złośliwie — jak w legendarnym już zdarzeniu, do którego doszło 1 listopada 1954 r. w Ceninie — małej miejscowości we włoskiej prowincji Arezzo — które po dziś dzień zmusza do głębokiej refleksji i jest sztandarowym przykładem wysokiej dziwności w latach 50-tych XX wieku.

Czterdziestoletnia Rosa Lotti wczesnym rankiem udała się do Cennina, aby odwiedzić kościół oraz cmentarz. Zabrała ze sobą wiązkę goździków. W drodze do kościoła, dochodząc do małej polany, w okolicy której rosły krzewy i drzewa, zauważyła w pobliżu sosny niezwykły twór w kształcie wrzeciona, który wzbudził jej zainteresowanie. Obiekt miał ponad 2 m wysokości i około 1 m szerokości. Lotti miała wrażenie, że powierzchnia obiektu była wykonana z polerowanego metalu. Poniżej stożka znajdowały się drzwi wykonane ze szkła, które były otwarte. W środku pojazdu dostrzegła dwa małe krzesła. Kobieta zauważyła także dwie małe istoty, które miały około 1 m wzrostu. Ubrane były w szare, jednoczęściowe kombinezony. Posiadały jednoczęściowy rodzaj kostiumu, niczym z dawnych epok, z małymi guzikami i peleryną na plecach. Twarze zbliżone wyglądem do ludzkiej zakrywały hełmy, które wyglądały niczym wykonane ze skóry. W pewnym momencie istoty wyrwały jej z ręki wiązkę goździków oraz pończochy, które również trzymała w ręku, a które wcześniej ściągnęła, aby ich nie zniszczyć, wybierając się w podróż. Kobieta zdecydowanie zaprotestowała. Jedna z istot oddała jej część kwiatów, które zapakowała do pończochy, śmiejąc się, po czym resztę wrzuciła do obiektu. Kobieta postanowiła uciec. Kiedy odwróciła się po przebiegnięciu ok. 100 m, niczego już nie było. W czasie sprawdzania miejsca zdarzenia przez karabinierów odkryli oni ślady w ziemi w postaci dziury — dokładnie tam, gdzie kobieta miała widzieć obiekt.

Czy tak zachowują się przedstawiciele obcych cywilizacji? Czy poruszają się czymś, co hiszpański pisarz i ufolog Jose Antonio Caravaca określił jako piec do węgla drzewnego? Rzeczywiście — porównując tamto UFO i piec — istnieje duże podobieństwo.

Bywały i takie przypadki, które łączyły w sobie groteskę dawnego folkloru i zjawisko UFO. Do takiego znamiennego bliskiego spotkania III stopnia doszło w Koszkowie k/Gostynia Wielkopolskiego 9 września 2002 r., a które okazało się jednym z dziwaczniejszych spotkań, jakie miałem okazję dokumentować. Oddajmy głos świadkowi:

„To było na początku lat 2000-nych we wsi koło Gostynia Wielkopolskiego. Wtedy było u mnie kuzynostwo i mieliśmy biesiadowanie rodzinne, to była ładna jesień. W każdym razie ‘bractwo’ położyło się spać. W stronę ogrodu odchyliłam zasłonkę i oczom własnym nie wierzyłam, a jeszcze było to, że w domu sąsiada mama seniorka miała wyprawiane 80-lecie urodzin i myślę sobie, że na dworze jakieś hece wyprawiają. Normalnie ta postać to wyglądała jak krasnal i taki łuk z cięciwą — ale nie do przodu — jak się trzyma — tylko tak do tyłu. Dokładnie tą postać widziałam. To było coś niesamowitego i ona była w kolorze takiego pomarańczu, niesamowicie jasna, ale światło też było niesamowite na tym polu.

W dali — trudno mi to określić — ale daleko był taki krąg widoczny i on — jak to zobaczyłam — to stał w miejscu i tak jakby dwa ramiona były i po bokach były mniejsze kręgi. A ta postać, którą widziałam, to bez przerwy podskakiwała na nogach — jeszcze miała tak jak w średniowieczu ciżmy takie. Ja nie mogłam oka oderwać od tego widowiska, ale poprosiłam mojego przyjaciela, który był ze mną i mówię: „Zobacz, czy ty widzisz to samo, co ja?” On taki obudzony, bo to było gdzieś koło pierwszej w nocy — patrzy przez okno i mówi: „Boże, to samo widzę, co ty”. Potem się położył, a ja jeszcze na to długo patrzyłam. W pewnym momencie ten pojazd — ten krąg duży — zbliżał się do tej postaci. To był świetlisty krąg, zniżył się, ta postać odsunęła się z tego miejsca, bo ona w jednym miejscu podskakiwała i ona się pod ten krąg wsunęła do środka i ten pojazd oddalił się w tym samym kierunku, z którego przyleciał. Na drugi dzień wychodząc do ogrodu miałam pościnane gałęzie, bo tam rosły drzewa owocowe. Pod płotem sąsiada to były gałęzie przewrócone w odwrotnym kierunku — czyli siła tego pojazdu musiała być taka, że tą stertę gałęzi ściętych drzew przerzuciła w odwrotnym kierunku, a maliny, które były po przeciwnej stronie przy drodze — miały popalone liście. To była soczysta zieleń, a tam były takie rdzawe i brunatne — popalone po prostu — liście. Nic wtedy mnie nie ciągnęło, aby wyciągnąć aparat i robić zdjęcia.

W obrębie stodoły na drugi dzień słyszeliśmy dziwny dźwięk — jakby telefon dzwonił. To było bardzo dziwne. Sąsiadka tej samej nocy się przebudziła i mówiła, że jakiś wariat w nocy pole orał, bo było tak jasno. Wydawało mi się, że to była odległość jakieś 30 m od okna. To była bardzo wysoka postać, szczupła, ręce miała złożone do przodu, jakby ten łuk trzymała. Zarysu twarzy nie widziałam — to było takie świetliste. Czapka była taka jak u krasnali — taka z czubkiem wysokim Na stopach ciżmy z takim nosem ku górze, ale tak, żeby to jakiś konkretny ubiór był — powiedzmy to nie, powiedzmy, że to był kombinezon. Kiedy ten pojazd zbliżył się nad tą postać, ona wniknęła do niego i powoli oddalił się w kierunku, z którego przyleciał”.

Rysunek postaci wykonany przez świadka
Wizualizacja miejsca zdarzenia i wygląd postaci wg. relacji świadka (rys. A. Miazga). Po prawej zdjęcie miejsca zdarzenia wykonane po obserwacji UFO.

Następnego dnia w miejscu, w którym unosiło się UFO, odkryto ślady, które mogły wskazywać na jego fizyczne oddziaływanie. Gałęzie oparte o pobliski płot leżały przewrócone w odwrotnym kierunku, natomiast część malin nosiła ślady przypaleń, których dzień wcześniej nie było. Pani Joanna wykonała dwa zdjęcia obrazujące miejsce obserwacji oraz zauważalne fizyczne ślady obecności UFO. Zaskakujące było to, że w miejscu, w którym skakał krasnal, a było ono porośnięte trawą, nie odnaleziono żadnych śladów, co może sugerować niematerialność postaci, którą określono mianem szczupłej i wzrostu dorosłego człowieka. Niewątpliwie istota swoim wyglądem wpisuje się do grona istot ze świata bajek, w których opisywane są magiczne postacie z charakterystycznymi szpiczastymi czapkami, butami, z bujną brodą. W tym wypadku buty i czapka idealnie wpisują się w powyższą charakterystykę. Nie wiadomo, czym był element zauważony na plecach istoty, a przypominający skrzydła fairies. Postać emanowała intensywnym światłem, przez co były niewidoczne rysy twarzy. Dwa dni po obserwacji domownicy słyszeli w miejscu, w którym podskakiwał krasnal, dziwny odgłos — jakby dźwięk podobny do dzwonka telefonicznego, który po kilku godzinach zanikł. Oto kolejny element, który pasuje do wątków z dawnego folkloru, a wiąże się z dziwną muzyką i tańczącymi fairies.

To, co zauważono w Koszkowie, miało swój odpowiednik w Anglii w 1979 r., w której szanowne grono ufologów to ortodoksyjnymi zwolennicy hipotezy pozaziemskich odwiedzin, dlatego wspomniane zdarzenie zdecydowanie nie pasowało do powyższej teorii, tym bardziej, jeśli ktoś zauważa klasyczne fairies.

W zimowy poranek 4 stycznia 1979 r. w Rowley Regis niedaleko Birmingham 43-letnia Jean Hingley po siódmej rano pożegnała męża jadącego do pracy. Zauważyła przez okno swojego domu dziwne pomarańczowe światło, unoszące się nad ogrodem. Kobieta, chcąc zjawisko zobaczyć lepiej, otworzyła drzwi i zauważyła trzy świecące istoty ze skrzydłami. Emitowały one dziwny odgłos — podobny do „zee, zee, zee”. w tym samym momencie jej wilczur zaczął się dziwnie chwiać na boki, a jego sierść się zjeżyła. Niezwykłe było to, że kobieta nie mogła się poruszyć oraz wydobyć z siebie głosu — mimo przerażenia:

„Czułam się tak, jakby cała krew w moim ciele wypłynęła mi przez palce u stóp. Byłam sparaliżowana. Moje usta były szeroko otwarte. Nie mogłam się poruszyć, ani mówić”.

Potem nastąpiło coś, co można określić jako stan błogości, którego doświadczyła Jean:

„Po chwili strach mnie opuścił. Czułam się jakbym została podniesiona. Zastanawiałam się, co się ze mną dzieje. Czułam się, jakbym była inną osobą; jakbym była w niebie, chociaż wciąż byłam w domu. Wydawało mi się, że płynę do salonu. Trzymałam drzwi, ale moje stopy nie dotykały ziemi. Drzwi były szeroko otwarte i był bardzo zimno, ale czułam ciepło. Wszystkie światła na dole były włączone, ponieważ na zewnątrz było ciemno. Słyszałam drżenie sztucznej choinki, ale światło było tak jaskrawe, że musiałam zakryć oczy. Trzy „stworzenia” zdawały się czytać w moich myślach. To było jak światło lub promieniowanie rentgenowskie przenikające mój umysł”.

Istoty wleciały do kuchni, w której przebywała kobieta. Ich stopy nie dotykały podłogi, ale unosiły się około 30 cm nad nią. Interesowało je wszystko co było w pomieszczeniu: dotykały mebli, choinki, papierosów, płaszcza i innych rzeczy. Według relacji istoty były bardzo szczupłe, miały około 4 stóp wysokości, czarne oczy podobne do diamentów, cienkie usta, bez widocznego nosa, uszu i brwi, ich twarze były blade — woskowe. Na wierzchu miały srebrzysto-zielone tuniki i srebrne kamizelki z guzikami w tym samym kolorze. Ich dłonie i stopy również okrywał ten sam materiał. Każda z istot miała czapkę przypominjącą noszoną przez krasnali, na której znajdowała się świecąca lampka. Całość twarzy zakrywał przezroczysty hełm. Znamiennym szczegółem było, to, że wszystkie istoty miały skrzydła pokryte kropkami w kolorze tęczy, co dawało niezwykły efekt. Kiedy Jean odzyskała głos, zapytała co zamierzają zrobić. Wtedy wciskały sobie coś na piersiach, co sugerowało, że tłumaczyły jej zapytania. Odparły, że nikomu nie zamierzają zrobić krzywdy i że pochodzą z nieba, do którego trafią wszyscy ludzie. Kiedy Jean zwróciła się do nich, że skaczą po kanapie — z ich hełmów padły wiązki światła, które ją sparaliżowały. Istoty powiedziały kobiecie, że mają dużą wiedzę o Jezusie: „Jest tylko jeden Pan”. Jean zaproponowała im drinka, ale istoty poprosiły o wodę. Kiedy zdejmowały hełmy, ponownie oślepiły ją światłem. Poczęstowane ciastkami nie mogły ich włożyć do ust i ponownie zainteresowały się papierosami. Jean zademonstrowała, na czym polega palenie papierosów. Kiedy zapaliła zapałkę, istoty przeraziły się i uciekły tylnymi drzwiami. Trzymając ciastka, weszły do niewielkiego obiektu w kształcie owalnym, z dwoma okrągłymi światłami, który miał nie więcej jak dziesięć stóp wysokości. Obiekt zaświecił światłami i odleciał w kierunku Oldbury. Zdarzenie trwało około godziny. Historia była opisywana przez lokalne media, a po zdarzeniu Jean miała problemy z oczami i skarżyła się na ból szczęki. Odnotowała, że po wizycie istot jej radio, telewizor oraz zegar przestały działać, a kasety video, których dotknęły istoty, miały wymazane nagrania. Kobieta poinformowała zaraz po zdarzeniu swojego męża oraz sąsiadkę, która zasugerowała jej, aby zgłosiła to na policję. Jean zadzwoniła i opowiedziała o dziwnej wizycie. Policja pojawiła się na miejscu i powiedziała: „Wyglądasz blado, jakbyś doznała szoku”. Na miejsce przybyli też badacze z Biura Śledczego UFO w Birmingham: zmierzyli ślad na ziemi, który miał 2,4 x 1,2 m., pobrali również próbki gleby do analizy.

W Czechowicach-Dziedzicach około połowy 1995 r. doszło do bardzo groteskowego spotkania karłowatych istot z małym chłopcem, który tak opisał swoją historię Piotrowi Gadajowi, rejestrującemu poniższy przypadek:

„Wydarzyło się to ponad dwadzieścia lat temu. Ja jestem rocznik 83, więc pamiętam czasy telewizorów czarno-białych. Miałem wtedy 10—12 lat(…) Byłem u siebie w domu, patrzyłem przez okno w kuchni, a mama mówiła: „Nie patrz, bo przyjdą”. I w tym momencie drzwi otwarły się i zobaczyłem postacie. Gdybym miał to opisać trudno by było, ale pamiętam, że wyglądały jak dzieci w śmiesznych ubrankach. Chciały mnie złapać, ale się uwolniłem (dwie postacie: wzrost poniżej 50 cm — przyp. autora). Zacząłem uciekać. Biegnąc w stronę istniejącego jeszcze w tamtych czasach placu zabaw, widziałem pojazd — był taki czarny, matowy, o śmiesznym kształcie — przypominający żelazko. Gdy podbiegłem do niego (to dziwne, bo był czarny, matowy), byłem w stanie się w nim zobaczyć. Po chwili znów je dostrzegłem. Szły z czymś, co przypominało nosze, a na noszach leżał człowiek. Te nosze skojarzyły mi się z aluminium, bo były srebrne. Znowu zacząłem uciekać. Biegnąc, koło kościoła spotkałem bardzo wysoką parę o blond włosach i bardzo niesamowitych oczach — do tej pory w życiu nie spotkałem człowieka o takich oczach. Co było w tym najdziwniejsze, to to, że mówili do mnie bardzo wyraźnie, ale ich usta — z tego co pamiętam — poruszały się bardzo delikatnie. Powiedzieli, żebym się już nie bał, bo już mi nic nie grozi. Przy kościele widziałem kolejny pojazd — jak pamiętam przypominał filiżankę bez uszu, a na szczycie miał daszek, jakby talerzyk położony do góry nogami. I na tej filiżance było bardzo dużo małych okienek, w których migało światełko (w każdym okienku inny kolor światełka). W tamtej chwili widziałem jakby wszystko z góry i po chwili znowu usłyszałem głos: „Nie bój się, przyjdzie taki czas, kiedy spotkamy się jeszcze raz, przylecimy po ciebie”.

Świadek dodał jedynie, że istoty miały na sobie dziwne ubrania, nienaturalnie duże głowy, a w rękach trzymały coś podobnego do latarki. To bardzo mało znane i wręcz absurdalne bliskie spotkanie — jak się przekonacie — idealnie się wpisuje w teorię zniekształceń, o czym będzie mowa w dalszej części książki. Jeśli założyć, że świadek jest wiarygodny w tym, co mówi, obiekty i postacie powinny być dla każdego zauważalne, tym bardziej, że jeden z nich miał znajdować się blisko kościoła.

Prawdziwą perełką, która wpisuję się w charakterystykę wysokiej dziwności jest zdarzenie, do jakiego doszło w Łomży najprawdopodobniej w 1956 r.

Kiedy zapoznałem się z relacją wnuka, który opowiedział historię dla Radia Paranormalium w 24. odcinku pt. „Mówią świadkowie”, trudno było tak naprawdę sklasyfikować zdarzenie, z wyglądu przypominające bliskie spotkanie III stopnia, ale kiedy przyjrzymy się uważniej, niewątpliwie wymyka się to jakiejkolwiek klasyfikacji:

„Tego wieczoru było bardzo gorąco i okna od mieszkania mojej babci były wszystkie pootwierane na oścież. Dochodziła godz. 22:00 i babcia kładła się właśnie spać. W domu przebywała jeszcze moja prababcia, wujek, jej stryjek, moja mama i jej siostra. Być może był ktoś jeszcze, ale już tego nie pamiętam. W pewnym momencie babcia usłyszała najpierw taki szum, który po chwili przeobraził się w ogromny hałas, przypominający odgłos zrzucanego węgla z wozu. Ten dźwięk wywołał wielkie zdziwienie u babci, bo była późna pora i kto u licha wyrzuca węgiel z naczepy, w dodatku przed kamienicą, więc wyjrzała za okno. Od tej strony okna sypialni były skierowane na niewielkie zabudowania i działki ogrodowe. Znajdowały się one w odległości 10 m od ściany budynku. Na ich tle babcia ujrzała jakieś wyłaniające się światło. Dźwięk ustał, ale światło ją zaciekawiło. Było koloru żółtego, przechodzące w biel i pulsowało. Tzn. rozchodziło się na zewnątrz i chowało do środka, momentami też raziło w oczy. To coś zaczęło się unosić lekko do góry i przekształcać w coś większego. Po chwili przyjęło kształt „jaja położonego w poziomie”, przemieszczało się stożkowatą częścią do przodu, na górze było widać coś, co babcia określiła jako reflektor wytwarzający światło, które oświetlało temu czemuś drogę. W środku babcia dostrzegła kształt ludzkiej postaci. Była to normalnego wzrostu kobieta bez jednej nogi. Ubrana była normalnie, ale już nie pamiętam dokładnie w co. Zapamiętałem tylko szczegół, że miała na głowie chustkę, jak jakaś starsza pani, była lekko zgarbiona i sięgała ręką do swojego brzucha, po czym po chwili wyrzucała ze swoich wnętrzności trzewia i rozrzucała je na dno tego ‘jaja’. Wykonywała te ruchy z takim obrzydzeniem. W którymś momencie babcia krzyknęła do kogoś z domu, żeby przybiegł i to zobaczył. W tym momencie reflektor światła skierował się w stronę stojącej w oknie mojej babci i obiekt z kobietą w środku zaczął się kierować w stronę kamienicy. Wywiązał się nagle wielki rumor, chyba cała kamienica nagle stanęła na nogi. Zbiegli się pozostali domownicy, żeby to zobaczyć. Moja mama, jako 5-letnie dziecko, pamięta to przez mgłę. Kojarzy, że ktoś ją podsadził na parapet, żeby mogła na to spojrzeć i widziała to przez chwilę. Zapamiętała jakiś obiekt i postać w jego tle. Zaraz wszyscy się przestraszyli i pochowali po kątach. W międzyczasie obiekt zniknął”.

Niestety, nie wiadomo jak znikało zjawisko, ponieważ świadkowie pochowali się i najwyraźniej w tym czasie kula z postacią znikła. Znamiennym faktem był sam hałas, porównany z wysypywanym węglem z przyczepy. Interesujące było to, że babcia naszego rozmówcy opowiedziała całe zdarzenie księdzu, a ten stwierdził, że we wspomnianej kamienicy żyła w czasie wojny pewna kobieta, która miała jedną nogę i była do swojej śmierci bardzo złym człowiekiem. Zarówno świadek obserwacji jak i ksiądz stwierdzili, że była to najprawdopodobniej wspomniana kobieta — teraz jako dusza potępiona. Czy religijna narracja jest słuszna? Można mieć duże wątpliwości ze względu na zauważalne elementy ufologiczne, takie jak: kula światła oraz wyemitowany promień w stronę okna świadka. Pozostaję wobec tego zdarzenia zupełnie bezradny, tym bardziej, że trudno sobie wyobrazić aby kosmita bez jednej nogi, zawieszony w kuli, pojawił się po to, aby bawić się w chirurga

Rysunek wnuka wraz z odręcznym opisem sporządzony na podstawie relacji jego babci

W wielu zdarzeniach dotyczących UFO dziwne obiekty zauważalne są jedynie dla wybrańców, krótko mówiąc: kilka równocześnie przebywających osób w tym samym miejscu może zupełnie niczego nie dostrzegać, a osoba o pewnych predyspozycjach psychicznych (to klucz do zrozumienia, czym jest UFO) zauważy klasyczny latający talerz. Z takimi przypadkami miałem styczność m.in. w: Nowej Dębie, Herbach, Wyżne-Połomia czy Nockowej.

O takim właśnie zdarzeniu opowiedział mi pewien mieszkaniec Nowej Dęby (Podkarpacie), który w latach 80-tych XX wieku zauważył osobliwy obiekt wiszący — dosłownie — nad bawiącymi się dziećmi:

„W okresie letnim, najprawdopodobniej 1987 r. bądź 1988 r., tego nie jestem pewien, ok. godz. 18:00—19:00, siedziałem na podłodze tyłem do okna, oglądając mały podręczny kalendarzyk. Nagle, z niewiadomej dla mnie przyczyny, coś usłyszałem, czy poczułem — ciężko jest mi powiedzieć. Wstałem, podszedłem do otwartego okna i popatrzyłem w prawo. Musiałem się trochę wychylić. Na wysokości 3. piętra bloku, czyli tej samej, na której mieszkałem, w odległości ok. 150 m, zobaczyłem dość duży obiekt podłużnego kształtu. Zobaczyłem go w chwili, gdy wlatywał za krawędź bloku. Był podłużny, miał bardzo ciemny, grafitowy kolor. Po bokach były rozmieszczone wnęki — wydawało się, że to okna. Wysokości miał ok. 4,5 m, długości ok. 20 m. Mogłem to oszacować po płytach, z których są zbudowane bloki 4-piętrowe. Obiekt ten przesuwał się bardzo powoli, wlatując za krawędź bloku. Musiał się przemieszczać bardzo, ale to bardzo blisko bloku — miałem wrażenie, że ok. 1–2 m od okien wychodzących na tamtą stronę. Obserwacja trwała ok. 2 s. W oknie stałem dłuższą chwilę, ponieważ byłem pewien, że ów obiekt po chwili wyleci po drugiej stronie bloku (blok 4-klatkowy). Po chwili zorientowałem się, że nic takiego się nie dzieje, co było dla mnie kompletnie niezrozumiałe, więc wzrok z powrotem skierowałem na krawędź bloku, na poniżej znajdujące się podwórko, sądząc, że osoby, które się tam znajdowały, w tym dzieci, cokolwiek zauważą i podniosą choćby głowy do góry. Niestety, wyglądało to tak, jakby nikt niczego nie zauważył. Stojąc tam jeszcze przez dłuższą chwilę, zrozumiałem, że żadna z osób, które tam były, nic dziwnego nie widziała. Żadnych odgłosów wydawanych przez obiekt nie słyszałem. Pamiętam, że wróciłem do przeglądanego kalendarzyka i narysowałem coś na kształt autobusu bez kół, za to z oknami. Po chwili pobiegłem po mamę, wszystko jej opowiedziałem. Sama wyglądała przez okno, ale chyba nie przyjęła tego z dużą wiarą”.

Znamiennym faktem było to, że potężne UFO przemieszczało się kilka metrów nad ziemią obok okien pobliskiego bloku, a pod pojazdem znajdowali się ludzie: „Pod obiektem znajdowała się dwójka kilkulatków i trzecia osoba (ich mama?). Tak mi się wydaje. Ok. 30-letnia osoba”. Jak wspomniałem, kiedy jedna osoba może wejść w mentalny kontakt z paranormalną siłą, obojętne jak się jej ta objawi, postronne osoby mogą zupełnie niczego nie zauważyć, jak w przypadku pewnej kobiety, która wracając do domu autobusem, doświadczyła czegoś, czego nie mogła ogarnąć rozumem.

59-letnia pani Maria 28 lipca 2006 r. w upalny dzień wracała autobusem relacji Rzeszów-Sanok, który był pełen osób. W pewnej chwili jej uwagę zwróciła pionowa świetlista kreska, która zmieniała kształt w duży owal, poruszający się jedynie około 100 m od jadącego autobusu. Zjawisko po raz kolejny zmieniło potem kształt z owalu na poszarpaną pionową świetlistą linię, na górze której tkwił metalicznie błyszczący okrągły przedmiot.

W tej fazie obserwacji zjawisko, już znacznie dalej od autobusu, znikło jak wyłączona żarówka. Widoczne było przez ok. 10 min. Zastanawiające — skoro tak niezwykłe zjawisko było tuż obok, powinno wzbudzić zainteresowanie innych osób, w tym samego kierowcy:

„W autobusie była cisza. Nikt nie rozmawiał, patrząc w dal, tylko ja wierciłam się, rozglądałam, czy ktoś coś widzi, ale wszyscy byli spokojni. Oprócz mnie nikt nie zwrócił na to uwagi. Ciekawe, czy uległam złudzeniu, czy też był to jakiś obiekt?”.

Z podobną sytuacją zetknęła się młoda kobieta we wrześniu 2012 r. w Herbach /okolice Częstochowy/, podróżująca ze swoim mężem leśną drogą. Zauważyła ona twór, którego w tej samej chwili nie dostrzegł obok siedzący mąż:

„Mój mąż wtedy prowadził, a ja sobie patrzałam ponad szosę, ponad drzewa. Jechaliśmy akurat przez las (więc rejon zdecydowanie zadrzewiony, nie był to teren zabudowany) i na wprost, powyżej drzew, zobaczyłam, jak przelatuje ogromny obiekt w kształcie elipsoidalnym, koloru (dla mnie) czarnego, a ze środka (ale nie centralnie, tylko przez całość, z góry do dołu, jakby drzwi — powiedzmy — były otwarte, czyli taki pasek światła) biło jasne światło, odcień zimny. Światło było bardzo jasne, ale nie oślepiające i jak próbuję sobie przypomnieć, co widziałam, to wydaje mi się, że to światło było takie „żywe”, jakby ruchome, ruchliwe nieznacznie, nie wiem, jak to opisać. Obiekt leciał jednostajnie z prawej na lewą stronę, przeleciał nad drogą, którą jechaliśmy. W tym momencie byłam tak jakoś zmieszana, że po pierwsze myślałam, że mój mąż też to przed chwilą widział i zaraz coś powie, jednocześnie miałam myśli, że jak mu powiem, to pomyśli, że jestem nienormalna.

W każdym bądź razie, w momencie jak to widziałam, to czułam jakiś strach, żeby obejrzeć się za tym, żeby się nawet przyjrzeć dłużej, nie mówiąc już, żeby zdążyć to nagrać telefonem, zrobić zdjęcie. Nie było szans na reakcję, trochę mnie zmroziło. Dziwiłam się tylko, że mój mąż nic nie mówi i po chwili spytałam się go, czy to widział. Ale nie, skupiał się na drodze. No tak, nie rozglądał się jak ja po niebie. Obiekt leciał z prawej strony, przelatywał nad szosą tuż nad koronami drzew i na lewo, w linii prostej ruchem jednostajnym, dość wolno, przyrównałabym do prędkości helikoptera obserwowanego w tym miejscu (w szpalerze drzew), więc trwało to kilka sekund. Kiedy obiekt przelatywał, był na tyle wysoko, że kierowca musiałby podnieść wzrok — myślę — żeby to zauważyć, takie są moje odczucia z czasu, gdy jeszcze na świeżo analizowałam sytuację oraz to, jak to jest możliwe, że mój mąż tego nie widział, choć było tak ogromne. Podejrzewałam początkowo, że nie mówi mi prawdy i się ze mną droczy. Zaobserwowałam, jakby ze środka obiektu wydobywało się bardzo jasne światło, wręcz białe, takie ‘żywe’, mieniące się, ale nie oślepiające wcale. Aż mnie zamurowało, bo od razu wiedziałam, że to co widzę, nie może być ziemskie, choćby ze względu na rozmiar i to niezwykłe światło. Od razu pomyślałam, że widzę najprawdziwsze UFO i nawet bałam się zareagować jakoś gwałtownie. W środku czułam taką niemoc, że bałam się dać znać mężowi siedzącemu obok, że coś niesamowitego właśnie widzę, zupełnie tak, jakbym chciała ukryć ten fakt. Obiektem w końcu był tak blisko, a my tacy mali, bezbronni”.

Analiza wykazała, że obiekt mógł mieć około 40 m szerokości, co jest wręcz nieprawdopodobne, aby kierowca niczego nie dostrzegł. Znamiennym faktem jest to, że kobieta nic nie wspominała o cieniu, który powinien być zauważony, kiedy obiekt przelatywał nad drogą. W obawie przed ośmieszeniem pani Anna opowiedziała po pewnym czasie swoją historię tylko mężowi, który był niezwykle zdziwiony, ponieważ niczego wtedy nie widział.

Analogiczna sytuacja miała również miejsce 10 września 2017 r. w okolicy Nowego Sącza: dwie koleżanki przebywające na popołudniowym pikniku zauważyły, a raczej jedna z nich, klasyczne UFO, które pojawiło się około 100 m dalej:

„Nagle znikąd, jakieś kilkadziesiąt metrów niedaleko przede mną, zauważyłam dziwny, czarny obiekt. Podniosłam się z koca i zaczęłam się przyglądać. Nie wierzyłam w to, co widzę. Był to czarny spodek, taki z podstawą i jakby kopułą na tym. Stał przez chwilę w miejscu (parę sekund) i zabrzmi to dziwnie — miałam wrażenie, że mnie obserwuje. Obiekt dziwnie obrócił się w miejscu, jakby bardziej przechylając ‘talerz’ i bardziej ujawniając tą kopułę nad nim i jakby czarny, maskujący się panel, umieszczony w dolnej części tej kopuły, gdzie łączy się ona z tą podstawką, ‘talerzem’. Taki jakby z przyciskami, czy czymś na nim. Wspomnę jeszcze, że obiekt był wielkości koła od roweru. Kiedy tylko otrząsnęłam się z szoku, od razu zawołałam przyjaciółkę. Obiekt zaczął się oddalać w szybkim tempie, ale był jeszcze widoczny. Z racji, że koleżanka bez okularów nie zobaczyłaby meteorytu wielkości planety spadającego na ziemię, to jej reakcją na moje coś w stylu: „Co u licha? Patrz!”, było: „Gdzie, gdzie?”. Nic nie widziała, mimo że usilnie wskazywałam jej palcem obiekt.

Na szczęście przyjaciółka od razu mi uwierzyła — znamy się nie od dziś. Jak można było się domyślać, rodzina i reszta przyjaciół jak zdecydowałam się to opowiedzieć, wyśmiali mnie”.

Zmiennokształtność to jedna z niezwykłych cech zjawiska UFO, która także konotuje z relacjami dawnego folkloru, dlatego definiowanie w XXI w. UFO jako niezidentyfikowany obiekt latający w mojej ocenie straciło zupełnie sens, ponieważ obojętnie czym jest ten obiekt, niewiele ma wspólnego z klasycznym lotem. UFO — jak wskazywał m.in. John Keel — potrafiło zmieniać się w samoloty, samochody, a ja dodam, że nawet motory — tak, to nie żart.

14 sierpnia 1994 r. w Celestynowie córka z matką zauważyły coś, co na początku było kulą jasnego światła, która później przemieniła się w motocykl:

„Późnym wieczorem wraz z mamą zobaczyłyśmy błyski nad lasem nad jeziorkiem Celestyn. W powietrzu nad nim pokazały się kolorowe, wirujące jakby wokoło siebie, iskry. Było ich dużo. Mama wyszła za ogrodzenie posesji i chciała podejść bliżej lasu, by przyjrzeć się lepiej. Wtedy jedna z iskier przeleciała w jej stronę i upadła ok. 2 m od niej. Zrozumiałyśmy, że to miało ją zniechęcić do zbliżania się. Wtedy kolorowe iskry zniknęły, a pojawiły się rude, które ułożyły się w trójkąt. Następnie znad lasu spłynęło światło, oświetlające całą okolicę — w tym też momencie zginął trójkąt. Światło zaświeciło w dół, potem w lewo, znów w dół i zaczęło przemieszczać się w lewo. Następnie zza drzew wyłoniła się pomarańczowa kula wielkości Księżyca w pełni. Po chwili zeszła pionowo w dół — na wysokość połowy drzew — nad dróżką prowadzącą przy torach i zaczęła wolno lecieć w lewo — jak wcześniej promień. Kiedy kula wleciała za krzewy, za nich zamiast jej wyjechał motor. Przez lornetkę widzieliśmy cień motoru z dwiema postaciami na nim. Dziwne było to, że jechał on płynnie, choć dróżka jest wyboista pełna korzeni, a ponadto bardzo długie światło puścił reflektor tego motoru. Światło też było proste — nie drgało. I dźwięk: jednostajne burczenie. Po paru metrach motor znów zmienił się w kulę, która odleciała w lewo wzdłuż torów”.

Zdarzenia z UFO cechują się często wysokim współczynnikiem dziwności, w których pojawia się syndrom utraty czasu. Jednym z ciekawszych aspektów tego zjawiska są występujące anomalie czasowe w związku z pojawieniem się UFO. Generalnie chodzi o stwierdzenie przez świadków luki czasowej, w której po obserwacji UFO nie mogą odnaleźć jakiegoś wycinka czasu, co jest analogicznie podobne do spotkań z fairies, po których również występowały luki czasowe.

W Toruniu w 1995 r. młoda kobieta idąca wieczorem na spacer z psem, zauważyła trzy kuliste światła, które zbliżyły się w jej kierunku i utworzyły kształt trójkąta. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, ale jak się niebawem okazało — kobieta stwierdziła, że znikło z jej życia około trzech godzin, a później zaczęły się trwające do dziś poważne problemy zdrowotne. Oddajmy głos pani Joannie, która podzieliła się swoją historią:

„W roku 1995 mieszkałam wówczas w Toruniu, w listopadowy wieczór — jak co dzień — o godz. 19:30 wyszłam z psem na spacer. Było zimno, przymrozek, choć nie było jeszcze śniegu. Pies nie był mój tylko mojej cioci, która mieszkała obok w bloku. Miałam swoja stałą wyznaczoną trasę spaceru, mijałam między innymi cmentarz przy dość ruchliwej głównej ulicy. W pewnym momencie, gdy szłam z psem, coś kazało mi spojrzeć w niebo — niebo było czyste, gwiaździste. Zobaczyłam dziwną gwiazdę, dość sporą w porównaniu z innymi, przykuła moją uwagę, bo różniła się kolorem od innych, była ciemnopomarańczowa i poruszała się… Pomyślałam, że to pewnie jakiś samolot, ale samoloty mają migające światełka. Nagle ta gwiazda/samolot zmieniła raptownie kierunek i zaczęła lecieć z ogromną prędkością w moją stronę. W pierwszym momencie nie wiedziałam, co się dzieje, bo z tej jednej gwiazdy — jak się zbliżała w ułamkach sekund do mnie — zauważyłam, że jakby wytworzyły się 3 kolorowe światła, tworzące trójkątny symetryczny kształt. Światła były takie: jedno w kolorze pomarańczowym, drugie zielonym i trzecie czerwonym. Dla mnie w pierwszym momencie wyglądało to tak, jakby z tej jednej pomarańczowej kuli wyszły 2 następne...To coś zawisło nad blokiem 4-piętrowym, który znajduje się na pagórku przy chodniku, przy którym szłam. Część tego obiektu wystawała poza budynek. Nagle zostałam oślepiona jasnym białym światłem, stałam tak patrząc się na to, zastanawiając się, co to jest. Nie wydawało to z siebie żadnego odgłosu, nastała grobowa cisza, jakby świat się zatrzymał… Pomyślałam najpierw, że może to helikopter policyjny, ale nie wydawało to żadnego dźwięku, a helikopter — jak wiemy — robi dużo hałasu i zawirowania powietrza.

W moim odczuciu trwało to kilkanaście sekund, po czym zobaczyłam już jak ten obiekt unosi się w pionie do góry. Nie było widać już żadnych świateł i ten obiekt pod kątem z wielką prędkością odlatuje, z tym, że w momencie tej obserwacji stałam troszkę w innym miejscu. Dokończyłam spacer z psem jak zawsze i wróciłam do domu cioci, by przyprowadzić jej psa. Gdy weszłam do jej domu, byłam troszkę zaskoczona, bo już wszyscy szykowali się do snu...Gdy spojrzałam na zegarek, dochodziła 23:00, spacer zazwyczaj zajmował mi 30 do 45 min., a wychodziłam przecież o 19:30. Wtedy jednak nie zastanawiałam się nad tym brakującym czasem, byłam zbyt przejęta spotkaniem z dziwnym obiektem. Nie powiedziałam wtedy nikomu w domu o tym, bo kto by mi uwierzył w takie rzeczy. Przed tym wydarzeniem nie interesowałam się tematem zwanym UFO. Byłam wówczas osobą bardzo wierzącą i nie mieściło się to w ramach mojej doktryny wiary...nie interesowały mnie takie tematy jak UFO czy duchy, bałam się takich dziwnych zjawisk, zwłaszcza duchów… W tamtym okresie byłam zafascynowana bioenergoterapią, ziołolecznictwem, medycyną niekonwencjonalną.

W momencie zakończenia tego zjawiska historia nie skończyła się dla mnie w temacie zjawisk UFO… Dwa dni później zaczęły się moje problemy, które trwają do dzisiaj… Dwa dni po tym doświadczeniu zaczęłam mieć dziwne problemy zdrowotne. Problemy z błędnikiem, zaburzenia równowagi, arytmię, problemy z uchem środkowym. Lekarze mimo upływu tylu lat nie potrafią do dzisiaj znaleźć fizycznej przyczyny tych dolegliwości, które destabilizują mi życie, pracę, itd. Do roku 2006 nie interesowałam się nadal zjawiskiem UFO, ale któregoś dnia natrafiłam chyba w miesięczniku „Nieznany Świat” na artykuł o UFO i zagubionym czasie. Powiem szczerze — nie podeszłam do tego tematu poważnie — zwłaszcza po przeczytaniu w tym artykule historii o uprowadzeniu, pobieraniu narządów, tkanek, testów medycznych, itd. Uważałam to za niedorzeczne i nonsens, bo co innego — owszem — obserwować takie NOL-e, a co innego — uprowadzenia. Jednak mimo mojej ignorancji zaciekawił mnie wątek zagubionego czasu, gdyż też tego doświadczyłam. Nie dawało mi to spokoju i czasem zastanawiałam się nad tym, czego doświadczyłam — zwłaszcza, gdy nasilały się moje problemy zdrowotne, a lekarze byli bezradni. Wiedziałam, czułam, że coś się wtedy wydarzyło, co wpłynęło na moje zdrowie, ale nie potrafiłam tego udowodnić, było to moje tylko podejrzenia”.

Niewątpliwie historia ta jest jednym z ciekawszych zdarzeń z Polski, jeśli chodzi o missing time, chociaż słowo ciekawe jest tu drugorzędne, ponieważ najwyraźniej bliskie spotkanie z UFO spowodowało negatywne symptomy zdrowotne u kobiety. Jeśli weźmiemy pod uwagę obserwację świateł, wyemitowanie jasnego promienia w kierunku Joanny, martwą ciszę — czyli klasyczny czynnik Oz, możemy założyć, że nie był to zwykły samolot, który spowodował zauważalne problemy zdrowotne. Trudno powiedzieć, co działo się z kobietą przez niemal trzy godziny i gdzie w tym czasie przebywała wraz z psem? Co istotne — świadek pamięta odlot obiektu, jakby cały czas tam stała, ale było to kilka metrów dalej na chodniku. Warto podkreślić, że kolejny już raz występuje motyw cmentarza — to właśnie wcześniej nad nim pojawiła się świetlista kula, z której utworzyły się dwie kolejne. Nie był to jeden masywny obiekt UFO, lecz trzy świetliste kule, które zawisając nad blokiem na wysokości około 50 m, powinny być również widoczne dla innych świadków, którzy tego wieczora (godz.19:30) znajdowali się w okolicy. Jeśli nie doszło do uprowadzenia, być może utrata czasu wiązała się z jakąś anomalią czasu, która odnosiła się do zjawiska. W tym wypadku można jedynie spekulować, chociaż nagłe pogorszenie się zdrowia, które po dziś dzień dokucza pani Joannie, każe się zastanowić, gdzie w tym czasie przebywała kobieta. Analizując aspekt siły, za którą ukrywa się UFO, można odnieść wrażenie, że siła ta posiada gigantyczną możliwość manipulowania ludzką psychiką, jak na przykładzie pewnego zdarzenia ze Zduńskiej Woli, które dokumentował legnicki badacz Damian Trela, a które charakteryzowało się wysoką dziwnością.

14 października 2004 r. pięciu nastoletnich chłopców w Dzień Nauczyciela wybrało się na wagary. Ta data zmieniła ich dotychczasowe życia za sprawą dziwnych małpich istot i obiektów, które zauważyli na łące. Kiedy chłopcy znajdowali się na otwartej przestrzeni, zauważyli z pobliskiego lasku dochodzące błyski świetlne. W tej samej chwili wszyscy odczuli silny impuls udania się w to miejsce, od którego dzieliła ich odległość około 50 m i — tutaj rzecz zaskakująca — oddajmy głos świadkowi:

„Mieliśmy wrażenie, że szliśmy w tamto miejsce bardzo długo, nie wiem — jakieś kilka minut, a przecież później okazało się, że stanęliśmy od tego w odległości może 30 m, a więc pokonaliśmy krótki odcinek zaledwie 20 m w kilka minut. Poza tym po drodze minęliśmy jakieś dziwne, zielone oczko wodne o średnicy 3m, którego tam fizycznie później nie było. Zobaczyłem najpierw obiekt, choć trudno to nazwać „obiektem”. Wyglądało to jak dwa łyse drzewa grubości może 1 m, połączone w 2/3 wysokości poziomym, cieńszym słupem. Przypominało to trochę bramkę do gry w rugby. Obiekt był częściowo zakryty przez rosnące krzaki. Słupy miały może 4—5 m wysokości. 40 m za laskiem jeździł po polu rolnik ciągnikiem i sprawiał wrażenie, że niczego nie widzi. Za to my zobaczyliśmy, jak z krzaków, z lewej na prawą przechodzą istoty, dla mnie wyglądające jak szare małpy. Widać było, że się spieszą i bardzo krzątają, były czymś zajęte”.

Drugi ze świadków, z którym rozmawiał D. Trela widział to nieco inaczej: wg niego obiekt był w kształcie pionowego prostokąta w barwie czerwieni — takiej samej jak istoty, które miały długie, nieproporcjonalne ręce i głowy. Istoty nie posiadały żadnego kombinezonu lub ubrania. Ich wysokość wynosiła około 1 m wzrostu. Mariusz zauważył znamienną rzecz, kiedy istoty zaczęły się wpatrywać w chłopców:

„W pewnym momencie się zatrzymały i zaczęły patrzeć w naszą stronę. Nagle trawa zaczęła się ruszać. Rosła tam wysoka na 70 cm trawa i widać było, że suną w naszą stronę 2 lub 3 istoty. Zerwaliśmy się na nogi i zaczęliśmy uciekać”.

Świadkowie — co zastanawiające — nie pamiętali, jak dotarli do domu, a w następnych dniach odczuwali ogromny strach. Jak się okazało, jeden z nich w trakcie ucieczki miał się posikać w spodnie ze strachu. Inny z chłopców, który brał udział w zdarzeniu, w następnych dniach oddał Krzysztofowi wszystkie książki dotyczące UFO, ponieważ nie chciał mieć z tym nic wspólnego. Śledztwo D. Treli ujawniło ważny szczegół, który dotyczył dwóch uczestników zdarzenia. Jeden doświadczył wcześniej paraliżu sennego oraz zauważył ciemną zakapturzoną postać, która unosiła się nad nim, szepcąc mu coś do ucha. Prócz tego obserwował też UFO w swojej okolicy. Natomiast jego kolega Krzysztof słyszał z opowieści rodziców dziwną historię z nim związaną, która mówiła o zniknięciu raczkującego Krzysztofa. Znikł z pokoju na pierwszym piętrze i znalazł się na dworze w piaskownicy. Oprócz tego widział w pokoju ciemną postać w kapeluszu na głowie. Przypadek ten niewątpliwie cechuje się szczegółami, które wiążą się z paranormalnym charakterem zjawiska, w którym występuje czynnik zmienionej świadomości i szerokiego spektrum oddziaływania psychicznego na świadków.

Zapewne wielu z Was słysząc o zjawach czy duchach, utożsamia je m.in. z przenikaniem przez obiekty stałe, które nie stanowią dla nich żadnego problemu. Najwyraźniej fenomen UFO dysponuje podobną aurą przenikalności, o czym pisał w swojej książce pt. „Tajemnice Dolnego Śląska. UFO i niewyjaśnione zjawiska” Damian Trela.

W niewielkiej miejscowości Pobiedna u podnóża Gór Izerskich miały miejsce w 2002 r. dwa takie zdarzenia, w których UFO na oczach przerażonych świadków przenikało stojące na drodze lotu drzewa, które po pewnym czasie uschły i zostały wycięte. O podobnym zjawisku pisałem w książce pt. „Magiczna rzeczywistość”: mała dziewczynka przed II wojną we wsi Burledka zauważyła lecącą beczkę, która przenikała drzewa i wpadła do niewielkiego strumyka, znikając w nim niczym klasyczny duch. Wiele bliskich kontaktów z UFO kończy się dla całkowicie zaskoczonego człowieka szokiem, niebezpieczeństwem lub nawet śmiercią. Zdarzenia tej rangi są w ufologii niezbyt chętnie wyciągane na światło dzienne.

W Brazylii dochodziło do agresywnych incydentów, w którym UFO spowodowało ciężkie obrażenia, a nawet śmierć. W 1988 r. Jacques Valleè dotarł do przerażających świadectw ataków UFO na mieszkańców Brazylii. W okolicy Parnaramy doszło w krótkim czasie do około 500 obserwacji związanych z UFO. Jednak przypadki, w których ludzie stracili życie, były przerażające. Z rozmów okazywało się, iż UFO zwyczajnie raniło lub powodowało śmierć przez promienie świetlne, które były kierowane w stronę ludzi. Kilku myśliwych w 1981 r. zginęło po tym, jak UFO wyemitowało w ich kierunku promień światła. Miejscowi nazywali te dziwne niewielkie obiekty chupa chupas. Jeden z takich przypadków miał miejsce w okolicy miejscowości Jaboticatubas.

Cecilio wraz z dwoma sąsiadami wracał wieczorem do domu. W pewnym momencie na polnej drodze pojawiło się jasne światło, które spowodowało ucieczkę pozostałych osób. Został tylko Cecilio, ponieważ podczas ucieczki zgubił but i nie mógł biec po ostrych kamieniach. W tym samy czasie dziwne światło zbliżyło się do niego i oświetliło otoczenie. Cecilio krzyczał, chciał uciekać, ale został sparaliżowany i odczuwał przenikliwe zimno. Kilka minut po obserwacji zaczął wymiotować i poczuł wyczerpanie fizyczne, które trwało dwa miesiące aż do jego śmierci. Takich przypadków z północnej części Brazylii było znacznie więcej. Badania Valleègo i innych brazylijskich badaczy skłoniły do twierdzeń, iż tego typu śmiercionośne spotkania z UFO występowały również wcześniej.

W 1946 roku w małej brazylijskiej wiosce Aracariguama doszło do przerażającego zdarzenia. Pewien mieszkaniec wracając z połowów ryb nocą, zapomniał kluczy i próbował wejść do domu przez okno. W tym samym czasie został trafiony dziwnym promieniem świetlnym. Prestes był tak przerażony, iż pobiegł do domu swojej siostry, prosząc o ratunek. Jak wynika z relacji świadków jego skóra na twarzy zaczęła ulegać zmianom: pojawiły się ogromne pęcherze, następnie skóra zaczęła odpadać od twarzy, wargi, gałki oczne wypadły z oczodołów — wyglądało tak, jakby człowiek się roztapiał. Nieszczęśnik skonał po przewiezieniu do szpitala, a w tym samym czasie mieszkańcy odnotowali obecność dziwnych świateł na niebie.

Wielokrotnie siła stojąca za UFO powodowała liczna obrażenia, kiedy świadek zbliżył się do zjawiska. Pojawiały się oparzenia, utrata sił fizycznych, anemia i różnego rodzaju alergie. Niektóre zdarzenia związane z UFO są groteskowe, ale samo spotkanie może przebiegać w niezbyt pozytywny sposób dla świadka.

W 1996 r. w Australii doszło do przedziwnego zdarzenia, w którym UFO najwyraźniej chciało zabawić się życiem kierowcy. 4 kwietnia 1966 r. pewien bizmesmen Roy Sullivan przejeżdżając nocą w okolicy Bourkes, zauważył w dali światło, które z początku wziął za traktor pracujący w polu. Szybko zmienił zdanie, kiedy promienie reflektorów jego samochodu zaczęły się dziwne zachowywać. Promienie nagle się ugięły i połączyły z wiązką, która dochodziła od strony obiektu na środek pola. Oba promienie się połączyły, a samochód był ściągany przez tajemniczą moc prosto na pobocze, kierując się na wielkie drzewo. Auto wpadło do rowu, a zdezorientowany Roy wyszedł na zewnątrz, obserwując przedziwne zjawisko świetlne na polu. Dwa dni później w tym samym miejscu zginął 19-letni kierowca Gary Taylor, który rozbił się o drzewo — to samo, na które był prowadzony przez UFO Roy.

W miejscu zjawiska znajdującego się na polu znaleziono około 3-metrowej średnicy wgłębienie. Kierowca, który jechał nieco dalej za Taylorem, powiedział, że jego samochód bez żadnych powodów nagle zjechał na pobocze wprost na drzewo. Być może śmierć kierowcy było właśnie spowodowane wpływem UFO?

Na terenie Polski znane są również miejsca, w których dochodziło do wypadków samochodowych. Zginęli ludzie, a jak się potem okazało, w tych miejscach dochodziło wcześniej do obserwacji UFO i zdarzeń, które wiązane są z folklorem pod nazwą błędu.

W 1964 r. w Kalifornii dwóch myśliwych wybrało się na polowanie z łukiem. Ich wyprawa z czasem zamieniła się w walkę o przetrwanie. W czasie wyprawy jeden z myśliwych się zgubił i noc musiał spędzić sam:

„Nocą zobaczył jasne światło zbliżające się zygzakiem na małej wysokości. Sądząc, że to jest helikopter, zeskoczył z gałęzi i zapalił latarkę, aby przyciągnąć uwagę pilota. Dziwacznie wyglądający obiekt tak go przeraził, że wskoczył powrotem na drzewo. Po chwili zaczęły się ku niemu zbliżać dwie istoty humanoidalne i trzecia przypominająca robota. Rozpoczął się stan oblężenia — obcy próbowali strącić go na ziemię”.

Richard Hall tak opisał historię dwóch myśliwych, którzy będąc na drzewie i rzucając w stronę obcych zapałkami i strzelając do nich z łuku, próbowali przetrwać atak groteskowych kreatur. Jak się potem okazało, jego kolega w innym miejscu również był atakowany przez podobne istoty. Kiedy się rozwidniło, UFO odleciało, pozostawiając myśliwych w przerażeniu. UFO wielokrotnie było powodem śmierci pilotów, którzy próbowali się zbliżyć lub przechwycić tego typu obiekty. Tak było w przypadku próby przechwycenia UFO w listopadzie 1953 r. — wówczas znikło dwóch pilotów nad Kalifornią. Polecieli oni na rozpoznanie w okolice Wielkich Jezior, nigdy z akcji nie powrócili.

Najbardziej znanym tragicznym tego typu przypadkiem było zniknięcie australijskiego pilota Frederica Valenticha, który w 1978 r. zbliżył się do UFO, po czym stracono z nim kontakt. Ciała nigdy nie odnaleziono, a sprawę utajniono. UFO przy bliskich kontaktach z ludźmi jest niebezpieczne, ale z punktu widzenia zagrożenia narodowego zdaje się nie stanowić niebezpieczeństwa, o czym mówią różne projekty prowadzone przez służby wojskowe w wielu krajach. Niektóre zdarzenia mogą wskazywać, że za tajemniczą siłą może stać coś złowieszczego, coś, co gardzi nawet Bogiem.

Latem 1953 r. 12-letni Gerry Armstrong został uprowadzony w lesie w drodze do szkoły Pod hipnozą Armstrong ujawnił padające w las światło, a za nim dwie niskie, szare postacie o dużych oczach. Jakiś tajemniczy głos w jego głowie zachęcał go, aby się nie bał. Istoty wprowadziły chłopca do pojazdu, w którym zauważył wiele małych dzieci. Kiedy do Armstronga podeszła kobieta ubrana na czerwono, zdarła mu krzyżyk zawieszony na szyi, mówiąc: „Nie warto czcić”.

Tematem marginalizowanym w sferach badaczy jest niewątpliwie sprawa okaleczeń ludzi przez UFO. Wg J. Keela najprawdopodobniej tego typu przypadki występują podobnie jak w przypadku okaleczeń zwierząt, ale są ukrywane przed opinią publiczną, a pewne fakty mogą wskazywać na drastyczne postępowanie — jak w przypadku okaleczeń bydła, które znamy z USA.

W 1956 r. na terenie bazy wojskowej w White Sands odkryto zwłoki sierżanta Jonathana P. Louotte’a. Ciało miało zostać odnalezione trzy dni po jego uprowadzeniu przez dziwny obiekt. Ciało sierżanta było potwornie okaleczone — w podobny sposób jak krowy w USA.

Najbardziej drastycznym przykładem okaleczenia człowieka przez nieznanych sprawców była sprawa z Sao Paulo w Brazylii z 29 września1994 r. W zbiorniku wodnym odnaleziono ciało młodego mężczyzny, które zostało brutalnie potraktowane. Ofiara — jak wykazały to badania — była odsysana z organów wewnętrznych, kiedy jeszcze żyła. Człowiek ten nie posiadał na ciele żadnych śladów walki. Było ono pozbawione krwi, mięśni, oczu, płatów skórnych na twarzy. W Pensylwanii w hrabstwie Northumblin 6 sierpnia 2002 r. zaginął 39-letni Tod Sees, który rano wybrał się na polowanie na jelenie. W czasie akcji poszukiwania znaleziono jego but na drzewie na wysokości 20 m. Dwa dni później w pobliżu domu odkryto ciało Toda. Jest to o tyle dziwne, iż ten teren przeszukiwano z psami kilka razy, aby dojść do ciała musiano wycinać krzaki. Ofiara — w samej bieliźnie — miała przerażoną twarz, oparzenie na skroni i zabalsamowana. Ciało pozwolono obejrzeć rodzinie dopiero po 7 tygodniach. Zeznania świadków dowiodły, iż w okolicy mieli oni zauważyć duży obiekt, który przyciągał coś z ziemi promieniem? Amerykański badacz polskiego pochodzenia Butch Witkowski — były policjant — od lat zajmuje się mrocznym tematem okaleczeń ludzi przez nieznaną siłę, która wskazuje na związek z UFO. Uważna analiza okaleczeń nie tylko zwierząt prowadzi nas o tysiące lat wstecz, kiedy to w Wedach możemy znaleźć fragmenty, które są związane z okaleczeniami i śmiercią ludzi, dokonywanymi przez nieludzkie istoty. Jak podaje w swojej znakomitej pracy Richard L. Thompson pt. „Tożsamość Obcych”, Indra (król Devów), pokonał grupę Vrtrasurę, która mściła się i terroryzowała ludzi na ziemi, mając swoje tymczasowe siedziby w oceanach:

„Ludzie znajdowali rankiem pustelników wychudłych od postu, którzy leżeli na ziemi w ciałach bez życia. Powierzchnię ziemi wszędzie pokrywały odarte z mięsa, pozbawione krwi i szpiku kostnego, wypatroszone i rozczłonkowane zwłoki(…)”.

Nietrudno zauważyć wyraźne konotacje powyższego opisu z współczesnymi okaleczeniami zwierząt i ludzi. Zwłoki poddawane są precyzyjnym cięciom, wysysaniu wnętrzności i pozbawiane krwi. Celtycki folklor także podaje pewien fakt dręczenia ludzi i zwierząt przez magiczne fairies, które miały dla zabawy strzelać w nich ostrymi strzałami:

„Wykorzystują czary, aby owładnąć ludźmi, potrafią u nich wywołać paraliż, podkradają rolnikom plony i znęcają się nad bydłem, rzucając w nie zaostrzonymi strzałkami, a widząc, że ktoś się spieszy, podcinają mu nogi. Ich pojawienie się może przynieść pecha lub nawet zwiastować śmierć”.

Szukając analogii w polskim folklorze można natrafić na szalenie interesujące aspekty, związane z istotami lub innymi stworzeniami znanymi z demonologii ludowej, które miały dokuczać ludziom, a także pozbawiać ich życia. Tego typu informacje można znaleźć w pracach Kazimierza Władysława Wóycickiego (1807—1879), który m.in. opisuje upiorną istotę zwaną kanią, która czarnym prętem porażała i zabijała dzieci lub porywała je do ciemnej chmury. Konglomerat dawnego folkloru i podań ludowych jest w dużej mierze zbieżny z niektórymi zdarzeniami związanymi z UFO.

J. Randles w książce pt. „Alien Contakt” pisze, że pewien przedsiębiorca, pragnący zachować anonimowość, widział w dzień 1958 r. lądowanie UFO, obok którego zauważył dwie około 90 cm istoty. Następnego dnia odkryto, iż znikli dwaj chłopcy, bawiący się wówczas na skałkach. Jednego z nich znaleziono martwego z usuniętymi wprost z chirurgiczną precyzją narządami wewnętrznymi, drugi chłopiec co prawda żył, ale znajdował się w niezwykłym transie i po pięciu dniach zmarł.

W średniowieczu wielokrotnie donoszono o dziwnych obserwacjach, które są zbieżne z współczesnymi UFO. Wówczas twierdzono, iż takie zdarzenia niosą ze sobą zły omen. Jak widzimy na powyższych przykładach wysoka dziwność dotyczy nie tylko samego zdarzenia, ale wyglądu istot, obiektu, czegoś, co możemy nazwać rozszerzoną prywatną rzeczywistością. Autorytet ufologii J. Valleè napisał w 1969 r. przełomową dla ufologii książkę pt. „Passport to Magonia: From Folklore to Flying Saucers”, w której wskazał na informacje zawarte w legendach i podaniach ludowych. Wskazał na gobliny, skrzaty i inne kreatury, które zachowują się identycznie jak współcześni załoganci z UFO. J. Valleè w czasie analizy materiału zauważył, że ówczesne opisy magicznych istot są kalką wielu zdarzeń nie tylko z udziałem UFO, ale również ze spotkań postaci, którym przypisywano paranormalne atrybuty i wysoką dziwność. Zatem nie tylko dany obiekt, który z pozoru wygląda na fizyczny, ale również pojawiające się magiczne istoty generują cały wachlarz wysokiej dziwności, który czasami jest magią — o czym przekonamy się w dalszej części książki. Pojawia się pytanie: Czy te wszystkie zjawiska pochodzą z jakiegoś miejsca lub są generowane z naszej nieświadomości? Pisał o tym Carl Gustav Jung w swojej książce pt. „Nowoczesny mit. O rzeczach widywanych na niebie”.

Moje zainteresowanie zjawiskiem UFO w 2012 roku zwróciło się w kierunku dawnego folkloru, w którym podobnie jak J. Valleè zauważyłem podobieństwo opisów ze zjawiskiem UFO. W ciągu kilku lat otrzymałem ponad 60 zgłoszeń z raportami postaci wpisującymi się w charakterystykę dawnego folkloru. Część z nich opisałem w książce pt. „Magiczna rzeczywistość” (2018 r.) Ten unikatowy zbiór ukazuje nam cały wachlarz zdarzeń, roztaczanych przed nami przez egzotyczną siłę, o której nie mamy pojęcia.

Kiedy mówimy o definicji wysokiej dziwności należy wspomnieć, że najprawdopodobniej pierwszym badaczem, który zauważył ten problem był Charles Fort (ur. 6 sierpnia 1874 r., zm. 3 maja 1932 r.) amerykański badacz i pisarz, który sukcesywnie zgłębiał zjawiska paranormalne, opisując je w książce pt. „Księga rzeczy wyklętych”.

Na przełomie wielu lat zajmowania się ufologią miałem okazję zapoznać się z przypadkami, które czasami było ciężko sklasyfikować. Z takimi zdarzeniami spotkałem się w miejscowościach Glinik czy Nockowa na Podkarpaciu, gdzie nie tylko obserwowano świetliste kule, ale latające humanoidy, iluzoryczne psy, anomalie czasowe, tańczące postacie i inne zjawiska. O części z nich przeczytacie Państwo w niniejszej książce.

Selekcjonowanie wybrańców

Siła, która ukrywa swoje oblicze za wieloma maskami, jest niezwykła — nie tylko manifestuje swoją obecność, ale również posługuje się i wybiera osoby, które nazywane są kontaktowcami. Osobiście nie lubię tego terminu, bo często przykleja się takim ludziom łatkę powiązań z rzekomymi kosmitami, którzy mają przekazywać im całe potoki informacji, wyjątkowo absurdalnych i infantylnych.

Czy jest to współczesny mit spowodowany masową kulturą i wiarą w kosmiczne cywilizacje? Jeśli tak — to aspekt ten jest znacznie starszy, niż nam się wydaje, a nawet sięga czasów proroków, którzy stworzyli kulty religijne. Istnieje całe mnóstwo legend i opowiadań związanych z fairies, które nie tylko uprowadzały swoje ofiary — niczym współcześni kosmici — ale także wybierały sobie ludzi, którzy mieli spełniać jakieś określone prace. Dokładną charakterystykę i syntezę uprowadzeń przez starożytne fairies oraz porównań ze współczesnymi uprowadzeniami przez kosmitów opisał w 2018 r. Joshua Cutchin w książce pt.: „THIEVES IN THE NIGHT: A Brief History of Supernatural Child Abductions”. Książka jest syntezą dawnych uprowadzeń przez nadprzyrodzone istoty związane z folklorem, które w szczególności były zainteresowane dziećmi oraz dziwnych uprowadzeń przez Sasquatcha oraz zaginięć w parkach narodowych. Książka ta powinna obowiązkowo znaleźć się w naszej domowej biblioteczce z nieznanym. W historiach związanych z fairies wielokrotnie pojawia się wymowny motyw związany z pomocą ziemskich kobiet w narodzinach dzieci wróżek.

Edwin Sidney Hartland w książce pt.: „The Science of Fairy Tales: An Inquiry into Fairy Mythology” (1891 r.) opisuje pewne zdarzenie, do którego doszło w 1660 r. w Szwecji, a które zostało publicznie poświadczone jako prawdziwe dnia 12 kwietnia 1671 r. przez męża (wynika, że był duchownym) kobiety — akuszerki. Została ona zabrana do baśniowej krainy jako asystentka przy porodzie żony trola:

„Peter Rahm z żoną znajdowali się w ich gospodarstwie rolnym. Pewnego późnego wieczoru przyszedł mały mężczyzna o śniadej twarzy oraz odziany na szaro, który błagał żonę zeznającego, aby poszła i pomogła jego żonie, która wówczas rodziła. Deklarujący widząc, że mają do czynienia z trolem, pomodlił się o żonę, pobłogosławił ją i zaproponował, aby w imieniu Boga poszła z obcym. Ona wydawała się być przenoszona przez wiatr”.

Następnego dnia żona duchownego z mężem znaleźli w salonie na półce stos starych srebrników, które jak przypuszczali, były podziękowaniem od trola. W wielu podaniach z Anglii czy Szkocji wróżki, które były często złośliwe wobec ludzi, sprawiały, że ludzie w pewnych okolicznościach zostali obdarowywani lub zabierani do ich świata — jak w przypadku kobiety, która swoją pierś oddała dziecku, pochodzącemu ze świata wróżek:

„W Nithsdale wróżka wynagrodziła dobroć młodej matki, której ona przekazała dziecko żeby ssało jej pierś, zabierając ją na wizytę do Baśniowej Krainy. Na zielonym stoku otworzyły się drzwi ujawniające ganek, do którego weszli pielęgniarka i jej przewodniczka. Tam pani upuściła trzy krople drogocennej rosy na lewą powiekę pielęgniarki i zostały one wpuszczone do pięknej nawodnionej ziemi z wijącymi się strumieniami oraz żółtej od zboża, w której drzewa się uginały od owoców upuszczających miód. Tutaj pielęgniarka została obdarowana magicznymi prezentami, a kiedy zielona rosa ochrzciła jej prawe oko, dostała ona możliwość obserwacji dalszych cudów. Po powrocie wróżka przesunęła ręką ponad okiem kobiety i przywróciła jej naturalne zdolności”.

Fairies miały również korzystać z pomocy osób, które były uzdrowicielami. Spotkało to niejaką Dame Aliset, która została poproszona o wyleczenie dziecka wróżki:

„Wyjęła uzdrawiającą wodę ze studni i wykorzystała ją do leczenia dziecka, a w zamian wróżki ofiarowały jej wspaniałe prezenty, których odmówiła i poprosiła tylko, aby nagrodziły ją przyjaźnią. Dały jej jednak dodatkowe moce do uzdrawiania i mówi się, że każdy, kto się wodą ze studni myje, może odzyskać swoją młodość, jeśli tylko tego zechce”.

Polskie podania ludowe opowiadają o historiach czartów, którzy mieli w pewnych okolicznościach obdarowywać ludzi złotem, co jest zbieżne z folklorem celtyckim.

W niektórych przypadkach złoto miało zamienić się w węgiel, dzięki temu diabeł miał oszukać ludzi za ich uczynki. Podobne historie można znaleźć m.in. w chińskim folklorze, w którym magiczne istoty wypełniły fartuch kobiety drogimi kamieniami, wydając jej polecenie, że nie powinna na nie spoglądać zanim nie dotrze do domu. Kiedy w czasie drogi ciekawość okazała się silniejsza, kobieta stwierdziła, że niesie węgiel, którego szybko się pozbyła, zatrzymując jedynie dwa węgle jako dowód swojej historii. Kiedy wróciła do domu ze zdziwieniem stwierdziła, że owe węgle zamieniły się znów w drogie kamienie. Kiedy powróciła, by odszukać porzucony na drodze węgiel, stwierdziła, że wszystko znikło.

Na Roztoczu — magicznym zakątku w południowo-wschodniej Polsce leży urocze miejsce zapomniane przez cywilizację. Ukrywa się pod tajemniczą nazwą Czartowe Pole. Ma iście diabelską legendę, którą warto przytoczyć, ponieważ występuje w niej ten sam motyw obdarowywania przed diabły:

„W głębokiej puszczy przy brodzie na Sopocie stała karczma, którą arendował stary Icek. Prowadziła tędy dogodna droga z Zamchu do miasteczka Józefów. Karczma tętniła życiem w każdą niedzielę wieczorem. To okoliczni włościanie jadąc na poniedziałkowy targ do Józefowa od popołudnia w niedzielę gościli się, obiecując zapłatę Żydowi w poniedziałek po udanym handlu. Wracając do domu oddawali dług i do żon wracali z pustą kiesą. Niebiosa wysłuchały próśb stroskanych żon. Pewnego razu w czasie hucznej zabawy w karczmę wypełnioną biesiadnikami strzelił piorun, ziemia zatrzęsła się i karczma wraz z wieśniakami zapadła się. Od tego czasu okoliczni mieszkańcy z daleka omijali to przeklęte miejsce. Ciemną nocą wracał z wesela skrzypek. Kiedy dotarł w okolicę karczmiska, ujrzał palące się ognisko i mnóstwo tajemniczych postaci. Myślał, że bawią się zbóje, bo któż na tym odludziu, w puszczy mógł przebywać. Chciał niepostrzeżenie przejść obok, ale został zauważony i zaproszony do ogniska. W świetle ogniska widać było ogony, kopyta i rogi — na pewno były to diabły, a właściwie czarty. Zjawy kazały grać do tańca skrzypkowi. Ten przestraszony początkowo wzbraniał się, wymawiając się zmęczeniem i jeszcze daleką wędrówką. Jeden z czartów obiecał skrzypkowi zapłatę. Nie było innej już możliwości, więc zaczął grać i zabawa ta trwała do świtu. Kiedy zapiał kur, czarty zaczęły rozpływać się w porannej mgle, tylko ostatni czart wziął z ogniska garść żarzących się węgli i wrzucił do skrzypiec, mówiąc: „Masz zapłatę” i znikł. Przestraszony skrzypek myślał, że spalą się skrzypce — ale coś zabrzęczało — w skrzypcach zamiast węgli były dukaty. Tak czarty zapłaciły skrzypkowi za wspaniałą zabawę”.

Czartowe Pole znane jest okolicznej ludności od setek lat jako miejsce diabelskich harców. Będąc tam w sierpniu 2020 r. nie spotkałem żadnego diabła. Urocza rzeczka Sopot nadaje niepowtarzalnej magii temu miejscu, ale legendy związane z jego dziwnością po dziś dzień są utrwalane:

„Ludzie opowiadają, że w Hamerni, w lesie nad rzeką Sopot znajduje się polana, na której nic nie rośnie. Według legendy w tym miejscu było kiedyś pole. Ludzie chcieli je uprawiać, ale się to im nie udawało. Gdy posiali zboże, to gdy wzeszło, to zaraz zostało zniszczone. Posadzili ziemniaki, też zostały podeptane. Nocą słychać było stamtąd krzyki i piski. Chłopi zmuszeni byli przestać uprawiać to pole. Mówią, że nocą zbierały się tam diabły i czarty i bawiły się do samego rana, niszcząc wszystko kopytami. Stąd też nazwano to miejsce „Czartowym Polem”. Starsi mawiają, że w tym miejscu dawniej „jeno czarci hasali”. Podobno do dziś na skraju rezerwatu stoi sosna, wygięta na kształt krzesła, na której ponoć sam diabeł siadał. Opowiadają, że przed wejściem na ten teren lepiej jest usiąść na tej sośnie, aby diabli nie straszyli”.

Podobnie było z pewnym mężczyzną w Gliniku, który idąc w nocy polną drogą spostrzegł ogromne ognisko, usłyszał muzykę i ujrzał tajemnicze cienie tańczących nad lasem postaci. Kiedy podszedł bliżej — wszystko znikło, prócz żaru z ogniska, który zupełnie nie parzył w dłonie — kiedy powracał nad ranem nie było żadnego śladu po ognisku na drodze. Współcześnie także znamy raporty, w których rzekomi kosmici mieli pozostawiać swoim wybrańcom jakąś pamiątkę, na dowód kontaktu z tajemniczymi istotami.

Jedną z takich historii znam osobiście. Przeżył to pewien człowiek — osoba sensytywna — w połowie lat 80-tych XX w. w Warszawie, który idąc jesienną porą w parku, spotkał przed sobą śniadego, szczupłego, ubranego na czarno mężczyznę, który wcisnął mu w dłoń jakiś kryształ. Tajemniczy gość również znikł w niewyjaśnionych okolicznościach. Jak się wkrótce okazało, był to niewielki, powstały w naturalny sposób, czysty kryształ kwarcu.

W środku kryształu widać było uformowaną symetryczną strukturę w formie małego prostopadłościanu o szerokości 1 cm i kilkumilimetrowej wysokości. Zdaniem fizyków Grażyny Fosar i Franza Bludorfa, którzy oglądali ów kryształ, wyglądał on na stworzony sztucznie, ale kto i jak wykonał strukturę wewnątrz kwarcu — pozostaje tajemnicą, którą powinni zbadać naukowcy. Badania kryształu zostały przeprowadzone rzekomo na Uniwersytecie Warszawskim, a tam z całą pewnością stwierdzili, że jest to naturalny kryształ, ale naukowcy nie mieli pojęcia — jak umieszczono prostopadłościan w środku? Pod mikroskopem elektronowym zauważono, że w obrębie prostopadłościanu w sztuczny sposób zmieniono strukturę krystaliczną siatki, co obecnie nie jest możliwe, nie mówiąc o latach 80-tych XX w. Zdaniem niemieckich fizyków w środku może znajdować się miniaturowy układ scalony. Czyżby nieznajomy w czerni wręczył koronny dowód pozaziemskiego artefaktu? Osobiście wątpię, ale w obecnych czasach nauka nie zna takich możliwości, które zastosowano by w tym krysztale.

Kilka osób, które miałem przyjemność poznać doświadczało niemal od dziecka przeróżnych zjawisk, które konotowały z aspektem współczynnika wysokiej dziwności. Tak się złożyło, że praktycznie w tym samym czasie poznałem dwie młode kobiety, które nie znały się wzajemnie, a które doświadczały analogicznych zdarzeń: jedną z Rzeszowa, drugą spod Warszawy. Jedna z moich informatorek, którą osobiście poznałem w Rzeszowie, podzieliła się ze mną historiami ze swojego życia, w którym od dziecka doświadczała zjawisk z pogranicza UFO i innych zjawisk paranormalnych. Znamiennym faktem jest to, że w okresie dziecięcym u niektórych ludzi rozwija się silny czynnik związany z postrzeganiem zjawisk paranormalnych, który może mieć związek z częstotliwościami fal mózgowych. Jak wynika z badań naukowych dzieci do lat dwóch posiadają fale delta, natomiast dzieci w wieku pomiędzy 2—6 rokiem życia — fale theta, natomiast od 6 roku życia dzieci generują fale alfa o częstotliwości 7,5—13 Hz, które odpowiadają osobom znajdującym się w różnych stanach medytacji lub w transie hipnotycznym. Być może wówczas fale mózgowe dostrajają się do częstotliwości, które generuje jakiś zewnętrzny czynnik i przejmuje świadomość wybrańca, dzięki czemu może on doświadczać zarówno fizycznych doznań, jak i leżących na pograniczu snu i zmienionej świadomości. O tym aspekcie będziemy mówić w dalszej części książki, co przybliży nas do wyjaśnienia pewnych zjawisk. Być może niektóre dzieci mogą przez wiele lat, aż — jako osoby dorosłe — do później starości doświadczać wszelkiego rodzaju doznań i zjawisk nadprzyrodzonych — jak w przypadku mojej informatorki z Rzeszowa, doświadczającej zarówno pozytywnych jak i negatywnych skutków interakcji z egzotyczną siłą. 30-letnia Monika swoje historie doskonale przywołuje z pamięci. W wieku około 4—5 lat w swoim pokoju miała zauważyć niewielkie istoty, które swoim wyglądem i zachowaniem przypominały bajkowe postacie. Oto jak zapamiętała zdarzenie, które rozegrało się w Rzeszowie w 1995 r.:

„Te postacie, które mnie zabawiały w nocy koło lady, były małe...pamiętam, że wizualnie mogły być mojego wzrostu, może ciut wyższe. Nie bałam się ich ze względu na mały wzrost. Ciężko mi sobie je przypomnieć dokładnie, ale kojarzyłam je zawsze z bajkami, ponieważ nie wyglądały jak ludzie. Stąd była moja sympatia do nich, bo nie miały ludzkich proporcji, ale jakby karykaturalne. Nie chciałabym skłamać, ponieważ ich rysy pamiętam ledwo przez mgłę. Przemieszczały przedmioty, które miały pod ręką, które znajdywały się na ladzie. Często w ciągu dnia nie widziałam nikogo, ale w mojej obecności otwierały się szafki i szuflady. Włączały się same przedmioty — tj.: radio, telewizory, światła. Przeważnie — jak byłam sama w domu. Zdarzało się, że byłam pod opieką babci — a ona często wychodziła na chwilę do sąsiadki na kawę. Wtenczas działy się te rzeczy. Nie widziałam, KTO to robił, do dziś nie wiem. Zdarzyło mi się, że radio włączało się w pokoju i „nastawiało” na stację, która mówiła o dziwnych zjawiskach, odwiedzinach...Bałam się podejść, aby wyłączyć radio, byłam w szkolnym wieku. To ogromnie dziwny przypadek, że akurat się włączyło i nastawiło na „taką audycję”. Przedmioty? Czasem były przestawiane moje prywatne rzeczy, myślę, że bez głębszego znaczenia. Kiedyś w gimnazjum nosiłam moją ulubioną spinkę grawerowaną. Była ona prezentem od rodziny, więc była mi bliska. Pewnej nocy (usypiając w warkoczu i ze spinką) przyśnił mi się sen, że wylądowałam w innym świecie. Tamtejsi ludzie byli mili, mieli jasne włosy, przeważnie z przedziałkiem na środku. Uczesali mnie tak samo, schowali moją spinkę, pytając, czy mogą ją zachować. Odparłam, że oczywiście — byłam świadoma, że to sen...Nie spodziewałam się, że jak się obudzę — to będę miała ładnie uczesane włosy z równym przedziałkiem na środku, a gumki leżały na komodzie obok. Wystraszyłam się, ale stwierdziłam, że to przypadek. Nie mogłam natomiast doszukać się mojej ulubionej spinki. Mijały dnie, tygodnie. Spinki ani śladu. Zaczęłam wierzyć, że naprawdę coś się wydarzyło i oni mi ją wzięli. Kiedy byłam sama w domu, stojąc w przedpokoju, zaczęłam z desperacji sama do siebie mówić — a raczej kierować słowa do „nich”, aby oddali mi spinkę, ponieważ jest dla mnie cenną pamiątka rodzinną...Nie wiem, Arku, jak to możliwe — ale spinka spadła z góry, uderzyła o moją głowę i odbiła się na dywan. Niemożliwe, żeby się zmaterializowała z sufitu, nie umiem tego wytłumaczyć. Jak ujrzałam ją — zamarzłam w przerażeniu na parę minut. Gdyby nie fakt, że od momentu „zabrania” mojej spinki minęło parę tygodni — nie uwierzyłabym w to. Oni mnie odwiedzali w snach bardzo rzadko, ale sny były prawdziwe… zanim pojawiłam się u nich, wpadałam w taki tunel, gdzie wszystko wirowało. Przyprawiało mnie to o lekkie nudności. Potem pojawiałam się nagle „u nich”. Mieli bardzo ludzkie rysy. Wtenczas nie wiedziałam, kim są, ale prosili mnie, abym nigdy o nich nie zapomniała i abym zawsze pamiętała, że moje prawdziwe imię brzmi inaczej. Zawsze podchodziłam do tego z nutką sceptycyzmu, choć widziałam, że to wpływa na moje otoczenie. Potrafiły znikać moje obrazy z pokoju, szkice które dla „nich” szkicowałam. Dnia następnego znikały ze stolika. Miałam notatnik ze wszystkimi opisami ich, który zawsze leżał koło łóżka. Były tam szkice postaci i opisy wizyt. Niestety — podczas ostatniej ich wizyty — zeszyt zniknął. Zapadł się pod ziemię. Do dziś go nie odnalazłam, a zniknął rano, po moim przebudzeniu. Wszystkie te zdarzenia mają związek z postaciami, które były wysokie, jasnowłose (mężczyźni nosili długie włosy). Może to być przypadek, ale równie dziwny, ponieważ łączył się z moim życiem rzeczywistym, znikały moje przedmioty i pojawiały się znikąd na moich oczach”.

Kiedy czytacie Państwo historię Moniki, możecie się uśmiechać pod nosem i niedowierzać, ale analogiczny przypadek miałem okazję poznać od innej kobiety spod Warszawy, która nie znała Moniki i jej przeżyć, a która doświadczała identycznych historii w swoim życiu. Podobnie jak Monika osoba ta miała spotkania we śnie z tajemniczymi blondynami, które skrupulatnie notowała w swoich pamiętnikach, ilustrując wygląd postaci oraz inne szczegóły, jakie zapamiętała. I tutaj ciekawostka — podobnie jak u Moniki, Ewie również znikły w niewyjaśnionych okolicznościach notatki i szkice, z których jeden odnalazł się w iście dziwaczny sposób:

„Niestety, wszystko co mi mówili i miałam spisane, zniknęło, ale wiesz, oni zostawili też zapisy na szybie w podobny sposób to wyglądało jak w Józefowie. Tylko ci nie zostawili łap jak tamci, a literki i znaki. Noc wcześniej śniło mi się realnie, że siedli ze mną na łóżku — jeden z nich, ale nie pamiętam który i ten podobny do „Wielkiej Stopy”. Pokazali mi jakby hologram swojej planety i coś mówili, ale po przebudzeniu już nie pamiętałam. Spisałam to dokładnie tak jak było na kartkę i na kilka lat kartka mi znikła wraz z rysunkiem. Aż pewnego razu znalazłam ją nieoczekiwanie na ławce przed domem”.

Istnieje cała masa dziwnych zbiegów okoliczności, w których dana rzecz znika i nie odnajduje się nigdy. Nie chodzi mi tutaj o jakieś przedmioty, które pozostawiliśmy w innym miejscu i chwilowo nie potrafimy ich znaleźć. Johannes Fiebag — nieżyjący już badacz dawnego folkloru i UFO — w latach 90-tych XX w. poznał w Dolnej Saksonii rodzinę Kellermanów, którzy posiadali w swoich zbiorach prowadzoną od lat księgę z zapisanymi legendami i podaniami ludowymi w większości związanymi z działalnością małych, tajemniczych ludzi, którzy m.in. mieli być zauważeni w mieście Einbeck w kościele oraz na wieży kościelnej. Kiedy J. Fiebag w listopadzie 1993 r. po rozmowie z jednym z członków rodziny postanowił odwiedzić ją w celu zapoznania się z tajemniczą księgą, stała się dziwna rzecz. Jak się okazało księga znikła, pomimo iż Michael położył ją na biurku w swoim pokoju. Księgi szukali wszyscy, łącznie z badaczem Johanesem Fiebagiem, który w międzyczasie przyjechał do Kellermanów. Dosłownie przeszukali cały dom. Niestety, księga znikła bezpowrotnie.

Jak widać istoty, które wchodzą z ludźmi w interakcje, czasami mają dziwne maniery: jedne kradną róże i pończochy — jak w Ceninie, inne — zapinki do włosów i notatki. Można powiedzieć, że zachowują się podobnie jak my. Monika doświadczała również takich zdarzeń, które przyprawiają o dreszcze. Kiedy mieszkała przez pewien czas we Florencji, doznała iście demonicznych ataków ciemnej zakapturzonej istoty, która co jakiś czas nocą wywierała na nią negatywny wpływ. W czasie jednego z takich ataków pojawił się fizyczny dowód w postaci krwi — tak, to nie żarty. Zapoznajmy się z relacją Moniki:

„Wiesz, co do krwi to był naprawdę dziwny zbieg okoliczności ponieważ tej samej nocy ta postać o negatywnych wibracjach złościła się, jak używałam imienia Jezus lub jak się modliłam we śnie… Powiedziała, że jak nie przestanę, to coś się komuś stanie złego, po czym dodała, abym lepiej uważała na Roberta. Ja mimo pogróżek nadal się modliłam we śnie i mimo silnej negatywnej energii, którą wyczuwałam od tego bytu, starałam się dominować, nie dawać zastraszyć i odganiać od siebie niskie wibracje. Rankiem, tuż po tej nocy dookoła łóżka (co najciekawsze, jedynie od strony Roberta) była rozpryskana krew, na jego połówce był „uśmieszek” i to w tym rogu, w który ta postać stała we śnie… i potem tylko Roberta ręcznik był cały zakrwawiony (mimo że wisiał tuż obok mojego). To był niesamowicie dziwny zbieg okoliczności, który mnie nakłaniał do jeszcze intensywniejszego oczyszczania duchowo miejsca i mojego otoczenia. Temu bytowi się to nie podobało — nie wiem, czy to była dusza, czy inny byt. Ale po dłuższym czasie udało mi się pozbyć go z życia. Jeśli chodzi o krew, to żałuję dziś, że nie zachowałam tego. Mogę Ci opowiedzieć, jak się zachowywała, ponieważ ją „testowałam”. Nigdy nie rozlałam dużo krwi na parkiet, więc nie wiem, jak się krew zachowuje, gdy wyschnie. Tamta przypominała mi czerwony wosk. Jak podważałam wyschnięte krople, to się kruszyły niczym wosk. Rozpuściłam ją w wodzie, aby zrozumieć, co to za substancja i ona się nie rozpuściła do końca, nadała czerwony kolor wodzie w szklance, ale pływały w niej jakby „włókna” malutkie. Ciężko mi było stwierdzić cokolwiek, bo nigdy nie widziałam tyle rozpryskanej i wyschniętej krwi. A buźka na pościeli troszeczkę mnie przeraziła, bo poczułam w tym niefajną energię. Z prześcieradła krew nie puściła się — prałam kilkukrotnie — pozostał jasnokawowy uśmieszek. Wyrzuciłam ją”.

Zarówno Monika i Ewa doświadczyły czegoś, co w ufologicznej kulturze zostało nazwane facetami w czerni (MIB). W przypadku Ewy dziwny facet pojawił się po tym, jak zauważyła kilka razy UFO, natomiast w przypadku Moniki z Rzeszowa — coś pasującego do charakterystyki MIB pojawiło się, kiedy Monika miała kilka lat i bawiła się w pokoju:

„Co do człowieka w czerni — to było w Rzeszowie. Nie był to człowiek chyba, bo do domu nikt nie wchodził. Był wieczór, bawiłam się w sypialni rodziców na dywanie. Drzwi były otwarte. Mama oglądała TV i nagle poczułam, że ktoś stoi w przedpokoju. Podniosłam głowę i ujrzałam wysokiego mężczyznę. Miał czarny płaszcz, kapelusz i czarną aktówkę. Stał w bezruchu. W głowie powiedziałam do niego, aby się rozgościł, jeśli jest samotny i dołączył do mnie. Jakoś miałam ubzdurane jako dziecko, że powinnam „przygarniać” wszystkich zagubionych. Więc tak i jego potraktowałam. On na moją „myśl” odłożył aktówkę na podłogę, jakby chciał się rozgościć i zniknął, rozpłynął się. Nie odpowiedział, nie zrobił nic, co by mnie wystraszyło. Odłożył tylko aktówkę u swych stóp — i zniknął”.

Monika zarówno w Rzeszowie, jak i w Budziwoju, była świadkiem licznych obserwacji w postaci kul światła, które zazwyczaj pojawiały się nad lasem jako nieruchome lub poruszające się nad drzewami. Tego typu światła regularnie były obserwowane od sierpnia 2017 r. i w miarę możliwości rejestrowane aparatem. W czasie jednej z obserwacji w 2017 r. Monika doświadczyła charakterystycznego czynnika Oz, który był związany z widocznym zjawiskiem świetlnym:

„Podczas obserwacji obiektu zauważyłam, że świerszcze zamilkły. Zapadła dziwna cisza, choć słyszałam razem z siostrą dziwne buczenie. Była to bardzo niska wibracja w niczym nieprzypominająca aut, motorów, grzmotów, itd. Była zresztą noc. Kiedy buczenie ustało i kula znikła — nagle świerszcze rozpoczęły śpiewać na nowo i wszystko wydawało się normalne”.

Kobieta wykonała wówczas 3 zdjęcia telefonem: ukazują świetlisty obiekt, w dość dobrej jakości, który jak udało się ustalić — znajdował się około 1800 m w linii prostej.

W sierpniu 2017 r. w czasie jednej z kolejnych obserwacji światła nad lasem Monika z kuzynką obserwowały tajemniczą kulę pomiędzy drzewami, tuż przed zachodem słońca. Kiedy kula znikła, Monika zauważyła coś, co do dziś wywołuje u niej nieprzyjemne wspomnienia. Oddajmy jej głos:

„Podczas obserwacji kuli pojawiła się znikąd pewna istota. Przez długi czas zmagałam się z racjonalizowaniem istoty. Często można zaobserwować na polach sarny, ale to nie była sarna — gdyż poruszała się na dwóch kończynach. To była istota czarna, bardzo chuda (wizualnie mogę oszacować, iż była podobnego wzrostu do ludzi, możliwie miała ok. 160 cm, wysokość słupków).Posturę miała lekko zgarbioną ku przodowi. Przebiegła ok. 15—20 metrów przede mną i znikła w powietrzu po przebiegnięciu przez pole traw. Działo się to tuż przed zachodem słońca, zatem widoczność była wyśmienita, postać wyraźnie wyróżniała się na tle jasnej trawy. Jej bieg był bardzo szybki, zwinny. Trwało to parę sekund. Mimo iż byłam wtenczas z kuzynką — ona w tym czasie była odwrócona i nie zaobserwowała istoty. Istota biegła bezszelestnie, więc nie byłam w stanie ocenić, czym naprawdę była. Przez długie tygodnie o tym myślałam. Kuzynka ze względu na to iż nie widziała postaci, wmawiałam mi, że to musiała być po prostu sarna. Chciałam w to wierzyć długi czas. Wmawiałam sobie, że to są zwidy. To był wieczór, ale tuż przed zachodem. Za plecami słońce zachodziło, lekko przysłonięte chmurami na horyzoncie, więc nie oświetlało promieniami wprost — ale było jeszcze jasno. Ciężko było zauważyć szczegóły, ponieważ biegła niesamowicie szybko, to znaczy jej kroki były jakby większe — mimo niewielkiego wzrostu. Biegła z prędkością rowerzysty, który jedzie sobie uliczką z przeciętną prędkością. Człowiek zapewne musiałby się namachać, aby rozpędzić się do takiej prędkości. Ona się rozpłynęła podczas biegu. Nie wiem, czy to istotne — ale jak się poruszała, to rozmazywała się w pewnym sensie. Jakby jej ruch kończyn tworzył efekt rozmazania w ruchu. Podobny efekt jest często używany w filmach i animacjach — nazywamy go „smear effect”. W takim ruchu ciężko o zauważenie szczegółów, ale zapadły mi w oczy jej zwinność i szczupłość”.

Można rzec, że siła manifestująca się Monice niejako przyczepiła się do niej, nie tylko tam gdzie mieszkała, ale również towarzyszyła jej, kiedy przebywała poza granicami kraju — tak było we Włoszech i Anglii. W ostatnim przypadku świadek doświadczyła czegoś, co można scharakteryzować jako projekcję psychiczną w postaci ogromnego, trójkątnego obiektu.

Cofnijmy się do lipca 2013 r., kiedy Monika przebywała ze swoim partnerem w Londynie. Doszło tam wówczas do bardzo nietypowego zdarzenia, nie tylko związanego z obserwacją ogromnego trójkątnego UFO, ale doświadczenia przekazów obrazowych odebranych bezpośrednio przez podświadomość Moniki. Niektóre z nich kojarzą się z symboliką iluminatów. Późnym wieczorem, kiedy Monika rozmawiała ze swoim partnerem w pokoju, odczuła bardzo dziwny stan, w którym skierowała się w stronę okna. Zanim dotarła do niego, w jej umyśle wyświetliły się dziwne geometryczne symbole i obrazy, których Monika niestety nie zapamiętała — przynajmniej nie wszystkie, niektóre obrazy wiązały się ze starożytnością, a inne symboliką oka w trójkącie, co nasuwa automatycznie skojarzenia z symbolem iluminatów, którzy ostatnio często pojawiają się w różnych teoriach spiskowych w kontekście okultyzmu, a nawet ciemnych sił związanych z satanizmem. Nie będę wgłębiał się w znaczenie tego symbolu, chociaż z biegiem czasu moja wiedza uległa pewnemu przewartościowaniu i dziś zaczynam dostrzegać pewne związki iluminatów ze współczesnym światem, w którym żyjemy. Oddajmy głos Monice:

„Te wibracje były intensywne, poczułam silne wołanie w stronę nieba. Zanim spojrzałam do góry, widziałam w głowie jakby symbol trójkąta z okiem. W momencie, kiedy spojrzałam w niebo i ujrzałam ten olbrzymi statek, widziałam parę obrazków jakby ze starożytności. Szczerze — podchodzę z lekkim dystansem do tego, co widziałam, zanim podeszłam do okna i jak już stałam w oknie. Obrazy, które nakładały się, jak widziałam kręcący się wokół osi statek — były przeszywające. Nie były to same obrazy (to można jeszcze „strawić”), ale poczucie, jakby czas się wokół mnie zatrzymał, jakby nic nie istniało dookoła — tylko ten statek i obrazy, nakładające się w mojej głowie. Czułam jakby dziwne mrowienie w ciele — nie było ani negatywne, ani pozytywne. Mój chłopak podbiegł do mnie, bo się wystraszył, ponieważ mówił, że dziwnie ‘zastygłam’ — dopiero jak odleciał statek, poczułam, jakby włączała mi się opcja „otoczenie”. Pamiętam, że polały mi się ciurkiem łzy i chłopak kazał mi położyć się, bo byłam blada jak ściana i przez chwilę nie mogłam wydusić słowa, na temat tego, co widziałam i co czułam. Możliwe, że to wszystko z emocji. Pamiętam to jako bardzo intensywne przeżycie duchowe i emocjonalne. Ten statek był przezroczysty, jakby rozmył się jego kontur, ale światła w jego rogach się świeciły. Na oko — powierzchnia statku pokrywała parę sąsiednich bloków. Był ogromnych rozmiarów albo — leciał bardzo nisko. Dźwięków nie było słychać. Chyba sama widziałam ten statek w Londynie — ponieważ wybiegłam do okna i nikogo nie widziałam w oknach czy na balkonach. Potem uparcie szukałam wiadomości w Internecie od innych osób, które mogły go widzieć — ale nic nie znalazłam z tamtego dnia. Byłam przekonana, że tak ogromny pojazd musieli zauważyć inni — to nie było światełko na niebie tylko duży statek trójkątny — jednak ku mojemu zaskoczeniu Internet milczał”.

Dodatkową niezwykłością tego zdarzenia było całkowite odizolowanie Moniki od otoczenia i odczucie zatrzymania czasu znane jako czynnik Oz. Przypomina mi to klasyczne chwile ekstazy w czasie objawień maryjnych, w których wizjonerzy nie dość, że znajdują się w bliskiej odległości od wiernych, to są jakby odizolowani mentalnie i psychicznie od otaczającej rzeczywistości i wówczas doznają różnych wizji, które są dostrzegalne jedynie dla wybranych. Tutaj jest widoczna analogia — tylko zamiast NMP pojawiły się obiekt i przekazy w formie obrazów. Czy możemy powiedzieć, że w trakcie tego typu zdarzeń jakaś siła oddziela nasze ciało od umysłu, przejmując jednocześnie nad nim kontrolę? Wiele analogicznych raportów potwierdza taki wniosek. To nie wszystkie historie z udziałem Moniki. Niektóre z nich rozgrywały się na pewnym planie rozszerzonej rzeczywistości — jak w przypadku spotkania z tajemniczymi blondynami, do którego doszło 15 lutego 2018 r. w jej domu w pokoju:

„Wydarzyło się to 15-go lutego, popołudniu. Zanim pojawił się ekran, czułam w sercu intensywną miłość, przerwało to moją prace przy komputerze. Chwilę analizowałam, skąd to ciepło dochodzi...czułam to w czakrze serca i gardła. Bardzo silne uczucie, nad którym nie mogłam zapanować. Po krótkiej chwili ujrzałam przed oczyma ekran. Był on świetlisty, duży ale nakładał się na obraz. Przez przezroczysty ekran widziałam też, co było za nim. W ekranie pojawiły się istoty bardzo podobne do ludzi. Jedna stała z przodu, reszta tuż za nią. Było ich kilkoro — widziałam piątkę, ale możliwe, że za nimi ktoś stał, ale przez światło nie dostrzegłam. Istoty były ubrane na biało, miały długie i proste włosy. Biel ich ubioru była bardzo jasna, wręcz świetlista — jak ten ekran. Zwróciłam uwagę na istotę na przodzie. Patrzyła na mnie, mrugnęła oczyma i podniosła lekko kąciki ust, i kiwnęła minimalnie głową. To wszystko było bardzo delikatne i subtelne — pełne wdzięku. Wyglądało to na powitanie. Nie odezwałam się, nie pytałam — postanowiłam tylko obserwować całe zajście. Doświadczenie było poniekąd pozytywne, istoty nie wystraszyły mnie, ani nie zrobiły nic, co by mnie mogło wystraszyć.

W momencie jak je zobaczyłam, zaczęłam telepatycznie czuć ich emocje, myśli. Nie porozumiewały się głosem. Czułam silną miłość, taką która wprawiała mnie w błogostan, poczucie bezpieczeństwa. Jakiekolwiek pytanie mi przyświeciło w głowie — od razu pojawiała się odpowiedź. Nie musiałam zadawać pytań. Pierwsza moja myśl była taka — jakim cudem tu pojawiły się istoty? Odpowiedź ukazała się od razu w mojej głowie — to jest tylko połączenie ze mną, nawiązanie kontaktu (fizycznie nikogo tu nie ma, to tylko obraz przekazywany). Wyparłam tą myśl — pomyślałam, że przecież nie mogę dać się zwariować, potem poczułam odpowiedź, że ten kontakt nie jest zobowiązujący i abym się nie martwiła. To jest tylko próba kontaktu — nikt nic mi nie każe robić w związku z tym, jestem wolną istotą. Nic mi się nie stanie… Wiesz, Arku, to było dość dziwne, bo te myśli nie były moje. Za każdą moją myślą — przychodziła czyjaś odpowiedź. Widziałam je krótką chwilę i zaraz zaczęły zanikać, ekran stawał się coraz dalszy, choć uczucie miłości pozostało. Chwilę po tym jak ekran znikł, znikło uczucie miłości i tego ciepła. Przez długi czas wątpiłam, czy w ogóle warto o tym mówić — w mojej głowie ta opowieść brzmi jak szaleństwo. Istoty były bardzo podobne do ludzi, miały podobne proporcje tylko troszkę bardziej wydłużone, wyglądały schludnie, czysto. Włosy ich były proste i jasne. Oczy jasne i duże. Z oczu tej istoty, co stała na przodzie, płynęła miłość. W ogóle się ich nie bałam — czułam ich troskę i ostrożność wobec mnie. Nie były nachalne. Czułam, że uważały, jakby nie chciały mnie wystraszyć. Ich ruchy były bardzo wolne, delikatne, subtelne. Nie ruszały się gwałtownie. Bił od nich spokój. Zauważyłam też drugą rzecz — mimo że ekran był na wprost mnie — miałam poczucie, że oni patrzą na mnie z innej perspektywy. Ciut bardziej z góry. Tak, jakby ktoś zadzwonił przez skype’a- i kamerkę miał niżej ustawioną”.

Jak wynika z opisu kobiety, zdarzenie nie rozgrywało się na płaszczyźnie fizycznej, ale najwyraźniej było czymś w rodzaju projekcji w jej umyśle:

„Było to bardzo dziwne zdarzenie i mam wrażenie, że nie do końca było ono takie, jak sobie ludzie wyobrażają — że pojawia się przed nami ekran i możemy w niego wejść. Poczułam wtenczas, że to jest projekcja, połączenie, ale w rzeczywistości naprzeciwko mnie nikt nie stoi. Jak próbowałam się potem poruszyć, wraz ze mną ekran przed oczyma się poruszał, zachowując tę samą odległość. Zrozumiałam, że faktycznie to jest jak swego rodzaju projekcja”.

Monika — jak wcześniej zasygnalizowałem — miała w dzieciństwie liczne spotkania na planie astralnym (OBE) z blondynami, od których otrzymywała tajemnicze przekazy. Nie są to przekazy, które wielokrotnie słyszeliśmy z ust kontaktowców: o nadchodzącej hekatombie, przemianach — czyli w klasycznym języku New Age — którym operują istoty określane mianem kosmitów. W tym wypadku istoty — w mojej ocenie — są zupełnie inne od klasycznych nordyków-blondynów, bo nie podają infantylnych informacji związanych ze swoimi planetami, technologiami i zbawieniem ludzkości. Kontaktowcy mogą je traktować niczym religijny pewnik. Wg mnie tego typu osoby są często sprytnie kształtowane i oszukiwane, wiele z nich dosłownie fiksuje, zamykając się w sobie i izolując od codziennego życia. Wierzą nie własnemu rozumowi tylko komuś, kto z premedytacją kłamie i bawi się ich umysłem. Stykałem się z takimi osobami wielokrotnie: były tak ślepo zafascynowane kontaktami z innymi, że nie przekonywał ich żaden inny argument, że mogą paść ofiarą kosmicznego kłamstwa przez siłę, która sprytnie oszukuje. W trakcie pisania niniejszego rozdziału, odezwał się do mnie pewien 37-latek, utrzymujący, że rzekomo od wielu lat otrzymuje przekazy i posiada kontakt. Kiedy zapytałem, co jest zdumiewającego w tych przekazach, napisał, że rzekomi kosmici powiedzieli mu, że nie mogą się z ludźmi skontaktować, ponieważ bardzo się ich obawiamy. A może jest odwrotnie:

„Podczas pierwszego kontaktu z tymi istotami wyjaśniły mi, a raczej „ukazały mi”, że powodem, dla którego nie mogą się z nami skontaktować tak bezpośrednio jest to, że jest w nas ogromny strach przed nimi. I szczerze powiem, że o mały włos byłbym przypłacił kontakt z nimi swoim życiem. Ale teraz po latach wiem, że nie ma się czego obawiać, bo są to istoty wysoko moralne. Muchy by nie skrzywdziły. Ukazali mi również, że powodem, dla którego się z nami kontaktują jest to, że chcą nam przekazać wiedzę na temat — jak żyć w zdrowiu i szczęściu. Chcą nam pomóc — ale się ich boimy. I póki nie poradzimy sobie ze strachem przed nimi, to oni się z nami nie skontaktują”.

Moje 25-letnie badania wskazują na coś zupełnie innego niż złotą myśl kosmitów, którzy wlewają potok bzdurnych informacji do głów ludziom, ślepo wierzącym w ich zbawcze informacje i technologiczne zabawki. Wtedy takie osoby stają się psychicznymi zakładnikami. A co do ICH moralności — można mieć wiele zastrzeżeń — o czym szeroko pisałem w mojej książce pt. „Magiczna rzeczywistość”. Są jednak pewne wyjątki — i w mojej analizie spotkań Moniki ze świetlistymi istotami — sądzę, że są to byty, które trudno zdefiniować jako kosmitów. Nie wiadomo, czy ich wizualny obraz jest prawdziwy, czy tylko adekwatnie dobrany do formy kontaktu. Kobieta do ich obecności i przesłań podchodzi racjonalnie i sceptycznie, nie traktuje tego — jak w przypadku innych kontaktowców — jako daru z nieba. Chciałbym, aby wszyscy kontaktowcy mieli taki dystans do swoich przeżyć, jaki ma Monika. W dzieciństwie, kiedy miała z nimi kontakt, przemieszczała się we śnie jakby wirującym tunelem. Potem wpadała do docelowego miejsca i ów blondyn informował ją o aspektach duchowych:

„Opowiadał, że dusze są nieśmiertelne, ale mogą one trafić w różne miejsca wymiarowe i czasem bez względu na to, czy były dobre, czy złe za życia — mogą zostać „przechwycone” przez inne byty. Nie podobało mi się to, co mówił, bo gruntownie przewracało to moją wizję „pośmiertnego życia”. Uspokajał mnie, cały czas powtarzając, że nie wszystko muszę od razu rozumieć, że na wszystko przyjdzie czas”.

Reasumując, Monika otrzymała informację, że byty o niskich wibracjach mogą kraść dusze dla własnych potrzeb i — jak wspomniał blondyn — zapętlają je. Dodatkowo ostrzegał Monikę, że w naszym świecie istnieje bardzo wiele złych bytów, które uwielbiają podszywać się pod dobre. Dlatego uprzedził ją, aby zachowała czujność i trzymała się wiary w Boga, co jest nowością przy tego typu kontaktach, ponieważ z reguły kosmici nie powołują się nigdy na Boga.

To tylko niewielka próbka tego, czego doświadczała i nadal doświadcza Monika — i co ciekawe — wg niej świetlne zjawiska w postaci kul, widywane nad lasem i bliskiej okolicy domu, nie mają związku z żadnymi kosmitami, owszem można je scharakteryzować jako UAP (nieznane zjawisko powietrzne), ale to co odczuła Monika, było jakby żywymi istotami, które reagowały na jej myśli i najwyraźniej w jakimś sensie wywarły wpływ na moją osobę. Tak, to prawda. Po jednej z naszych telefonicznych rozmów z Moniką, kule pokazały się ponownie w jej okolicy. W nocy 30 stycznia 2018 r. intensywnie rozmyślałem o nich — czym są — i może się to wydać śmieszne, poprosiłem w myślach o ich manifestację. Następnego dnia 31 stycznia wróciłem po godz. 15:00 do domu, po kilkunastu minutach o godz. 15:38 w warunkach dziennych, przy zachmurzeniu ale bardzo dobrej widoczności, zauważyłem, podchodząc do okna, stacjonarne jasne światło w kierunku wschodnim. Z początku wziąłem je za światło samolotu lecącego w moim kierunku, ale przez myśl przeszło mi szybko to, że jest za jasne jak na światła samolotu, a po chwili zauważyłem, że punkt świetlny szybko migoce. Wiedziałem, że jest to coś nietypowego. Na półce leżała lustrzanka, sięgnąłem szybko, wycelowałem w kierunku nadal nieruchomego światła i wykonałem jedno jedyne zdjęcie. Kiedy chciałem wykonać drugie, światło bardzo szybko zaczęło się kurczyć — jakby zapadało się w sobie i znikło. Po około 10 s. miałem także w ręku lornetkę 7x35. W miejscu światła nie było zupełnie NIC — żadnego samolotu, który nie byłby w stanie tak szybko się oddalić, żebym w lornetce go nie dostrzegł. Aby być pewnym sprawdziłem portal FR24 — o tej godzinie nie było w tym kierunku żadnego lecącego samolotu pasażerskiego. W mojej ocenie światło tkwiło około 2,5 km w linii prostej w okolicy cmentarza w Witkowicach. Jakie było moje zdziwienie, kiedy zauważyłem, że na zdjęciu nie ma żadnego światła, które w momencie wykonywania jeszcze widziałem. Jak to możliwe? Jestem pewien, że to, co widziałem nie miało nic wspólnego ze światłami samolotu. Czułem, że ma to wyraźny związek ze sprawą Moniki, a moje myśli najwyraźniej się zmaterializowały. Dlaczego nieznana siła czy czynnik zewnętrzny wybiera sobie pewne osoby, które zazwyczaj są osobami od dziecka mocno sensytywnymi, czego od nich oczekuje — skoro ich relacje tak naprawdę w oczach innych mogą wywołać kpinę i narazić ich na ośmieszenie?

Wielu moich kolegów i badaczy, których poznałem w życiu zazwyczaj twierdziło, że siła stojąca za UFO oraz innymi zjawiskami paranormalnymi jest w pewien sposób twórcza. Zmienia ludzi, ich światopogląd, rozwija nowe duchowe umiejętności. Tak, to prawda, spotkałem wiele osób, które po swoich doświadczeniach z UFO i innych zjawiskach parapsychicznych zauważyły subiektywne zmiany zachodzące w ich życiu. Niektóre nabyły pewne predyspozycje PSI, inne rozwinęły swoje zainteresowania w kierunku rysowania, pisania wierszy, ochrony przyrody, itp. Nie zawsze dotyczy to osób, które miały kontakt z innymi sferami. John Keel wyraźnie mówił i ostrzegał, że zajmowanie się UFO lub okultyzmem jest bardzo niebezpieczne i należy być ostrożnym. Jego słowa zdają się potwierdzać to, czego sam doświadczyłem, kiedy zajmowałem się od 2012 r. zdarzeniami w Słocinie, w których matka z córką doświadczały bliskich spotkań i innych zjawisk parafizycznych. Sprawa nie dawała mi spokoju i sukcesywnie poznawałem nowe szczegóły spotkań, które w wielu przypadkach miały aurę wysokiej dziwności. Czytelników zainteresowanych tymi zdarzeniami odsyłam do mojej książki pt. „UFO nad Podkarpaciem”.

Podczas kolejnego spotkania z egzotyczną energią, młoda kobieta otrzymała telepatyczny, dość złowróżbny przekaz, aby nie udzielać mi więcej informacji i abym przestał się tym zajmować — dla mojego dobra. Brzmiało to niczym ostrzeżenie, a kobieta z dnia na dzień traciła ze mną kontakt, jak gdyby wyczuwając potencjalne poważne zagrożenie. Kolejne ostrzeżenie otrzymałem od zaprzyjaźnionej kobiety-medium, która również podkreślała, że grozi mi niebezpieczeństwo i że powinienem trzymać się z dala od Słociny. Tydzień później miałem koszmarny wypadek samochodowy. Bóg dał, że wyszedłem z niego bez szwanku. Co ciekawe, zacząłem miewać dziwne doznania — przez krótki czas mój umysł otworzył się jakby na sny prekognicyjne i inne doznania PSI, a jedna osoba w mojej obecności miała zobaczyć mężczyznę do połowy ubranego na czarno. Po jakimś czasie wszystko ustąpiło, a do Słociny nigdy już nie pojechałem. Pytanie, czy był to cień siły/inteligencji manifestującej się w Słocinie, której tożsamość próbowałem ustalić? Na to pytanie nie potrafię udzielić jednoznacznej odpowiedzi, choć to wszystko byłoby zbyt wielkim zbiegiem okoliczności, nieprawdaż? Zabawy z okultyzmem również są tak niebezpieczne jak wyjazd w miejsce bliskiego spotkania, ponieważ nie wiadomo, co może się nas uczepić, dlatego należy do tych spraw podchodzić ze szczególną ostrożnością. Niestety, czasami oglądam na Facebooku jak młode osoby na siłę bawią się tabliczką ouija tylko po to, aby przekonać się, czy ona działa. Niektórzy są rozgoryczeni, że niczego nie doświadczyli. Okultyści zajmujący się tą problematyką doskonale wiedzą, że nie są to żarty, a tym bardziej nie można dla zabawy otwierać kanału. Na tym samym portalu były i takie posty, w których inni prosili o pomoc ponieważ nie dość, że zabawa tabliczką ouija spowodowała obecność innych bytów, to w ich głowach pojawiały się czyjeś słowa, sugerujące, aby zabili swoich rodziców.

Pewna kobieta, która mieszkała w Hajnówce, przekonała się o tym, jak niebezpieczne jest zajmowanie się okultyzmem. Jako młoda dziewczyna zauważyła, że jej rodzice — w szczególności matka — zajmowali się okultyzmem, wywoływaniem duchów, itp. Co jakiś czas urządzano domu seanse spirytystyczne, co z czasem doprowadziło do tego, iż dom stał się areną działania sił, które dręczyły domowników. Jakby tego było mało, ich wówczas 12-letnia córka doznała pod wpływem zjawisk silnej nerwicy, co spowodowało, że znalazła się w specjalnym ośrodku w Józefowie. Ta młoda dziewczyna — przebywając tam dłuższy czas — doświadczyła przedziwnych obserwacji UFO, których świadkami były jej koleżanki z pokoju. UFO na ich oczach potrafiło się zmienić w samochód, a na szybach pokazały się czteropalczaste ślady łap z pazurami, których resztki dokumentował śp. Kazimierz Bzowski. Sprawa zdarzeń i innych bliskich spotkań z Józefowa jest pewnie znana Czytelnikom, dlatego pominę ten temat. W tej rodzinie okultyzm praktykowano od wielu lat: babcia mojej rozmówczyni próbowała pomóc w nawiedzonym domu, w którym zamieszkało kilka bytów. Kobieta miała dar jasnowidztwa, była osobą bardzo wierzącą i praktykującą, ale bywało i tak, że coś przejmowało nad nią kontrolę. Mama Ewy w jej dzieciństwie zrobiła coś niemądrego — kiedy ta była niemowlęciem — jakaś miejscowa Cyganka miała ofiarować Ewę duchom pod opiekę. Skończyło się na tym, że po dziś dzień towarzyszą jej w życiu. Można pomyśleć, że matka Ewy była wiedźmą, zwracającą się w stronę magii i nieopatrznie otworzyła kanał w kierunku nieznanych bytów, które czyniły potem więcej złego niż dobrego:

„W międzyczasie były seanse spirytystyczne oraz praktykowanie magii tarota, itp. Mama nawet raz robiła laleczkę wudu z ciasta na pierogi, żeby było śmieszniej. Nie wiem, czy zadziałała i na kogo była. Pamiętam, że mnie zainteresowała, bo była nabita igłami, ale mama bardzo się zdenerwowała, kiedy ją dotknęłam i nie chciała mi powiedzieć, czemu i po co ją zrobiła. Miała też wysuszona kurzą łapkę w szafie”  wspomina Ewa.

Rodzina bardzo często doświadczała widmowych fantomów domowników, których widziano wchodzące w obejście domu:

„Często też zdarzało się nam wszystkim widzieć, np. idącego do domu ojca, brata.

Na przykład widziałam przez okno z mamą, jak otwiera furtkę, upuszcza teczkę, po czym ją podnosi. Wtedy mama szybko idzie do kuchni, by przygrzać obiad, czeka, ale tata się nie pojawia. Wygląda na dwór, ale go nie ma. Za jakiś czas on idzie i zachowuje się dokładnie tak, jak widziałyśmy wcześniej: upuszcza teczkę, itp., tylko teraz już jest naprawdę. Tata też często widywał w podobnej sytuacji mamę i innych domowników”.

W obejściu pojawiały się tajemnicze koty, z których jeden dosłownie przeszedł przez ścianę domu, lub inne zagadkowe cienie na ścianach i sufitach w postaci ludzi, ptaków lub zjaw z zapaloną gromnicą. Notoryczne były różne dźwięki, kroki i nieprzyjemne zapachy. Ojciec rodziny miewał agresywne ataki, rzucał wszystkim, wyzywał Boga. Jego agresja przybrała na sile tak, że rodzina musiała wyprowadzić się z domu do innej miejscowości. Ewa, mieszkając już w Hajnówce przeżyła prawdziwą traumę, która wpisuje się w hollywoodzki film grozy:

„W Hajnówce w lustrze zobaczyłam dziwną białą maskę ze skośnymi szparami na oczy i kolorowymi malowidłami na policzkach, brodzie i czole. Takie paski i kropki — jak u Indian. Maska mówiła coś, ale bez dźwięku. Odwróciłam się — w jej miejscu, gdzie była przez chwilkę, pozostała mgiełka, dym? — nie wiem. Wtedy dopiero ogarnął mnie lęk. Czułam czyjąś obecność, coś jakby wpływało mi na myśli i jakby zamknęło mój umysł pod niewidzialna kopułą. Niby ok, ale wszystko odbierałam inaczej i miałam świadomość tego, że coś się dzieje złego. Bałam się, że wariuję, że będę chora jak babcia. To wpływało na zmysły, np. dźwięki były nagle za głośne, światło za jasne. Siedziałam często przy lampce i to, co najgorsze — na realność jakby nakładały się emocje ze snów jednocześnie. Często płakałam z lęku i bezsilności. Chciałam wyjść na dwór, a tu np. słońce sprawiało, że czułam się źle, nienaturalnie — jakbym miała zwariować. Miałam zaledwie 10 lat. Później zaczęły pokazywać mi się w ciemnych miejscach kłębiące się, jakby z dymu, twarze Niestety, kiedy byłam w szpitalu, brat przyniósł mi jakiś rysunek i kazał schować pod poduszkę, mówiąc, że mi to pomoże odzyskać siły. Fakt — zaczęłam odzyskiwać siły, ale okazało się jednak potem, że był to jakiś amulet z czarnej magii. Niedługo potem trafiłam do pewnego człowieka, który stwierdził, że miałam przy sobie 3 demony. Przyłożył mi jakąś piramidkę do czubka głowy i poczułam silne prądy idące z wnętrza mnie ku górze. Poczułam nagle, że ten klosz nad moim umysłem zniknął. To było cudowne uczucie. Przestałam mieć lęki, twarze z mgły też już się nie pojawiały”.

Żywy folklor: gobliny, chochliki, gargulce i inne maszkary

Od zarania ludzkości na wielu kontynentach przekazywano sobie z pokolenia na pokolenie historie związane z małymi istotami, które przenikały do naszego świata, często zachowując się jak współcześni ufonauci. Czy historie z nimi związane są jedynie mitem, czy stanowią źródło do poznania i wyciągnięcia wniosków, które mogą okazać się bardzo istotne w sferze nieznanego? Folklor związany z magicznymi istotami od zawsze fascynował ludzi, bo miały one posiadać nadnaturalne moce i dominację nad człowiekiem. Niektóre istoty miały być życzliwe, a inne psotliwe i negatywnie nastawione do człowieka. Mowa o różnego rodzaju gnomach, elfach, chochlikach, fairies — wróżkach, znanych głównie z obszaru Anglii, Irlandii czy Szkocji, które miały być widywane tańczące w kręgu i porywające ludzi do swojego świata. Tematyka istot dawnego folkloru została szczegółowo przeanalizowana przez francuskiego badacza dra Jacquesa Valleégo, który w swojej książce pt. „Paszport to Magonii. On UFOs, folklore, and parallel worlds”, przestawił syntezę istot dawnego folkloru i na tej podstawie wysunął wnioski, które entuzjastów wizyt z kosmosu mogą przyprawić o ból głowy.

Większość historyków i badaczy zajmujących się etnologią lub antropologią kulturową związaną z istotami dawnego folkloru osadzają tego typu historie jedynie na kanwie legend, nie traktując ich w żaden sposób jako wiarygodne źródło. Żaden z nich nie przyjrzał się, czy jakaś ich część mogła rzeczywiście być faktem, chociaż są i takie, które mają rzetelne materiały źródłowe pochodzące w szczególności z Anglii. Z podobną poprawnością zachowują się obecnie różnej maści naukowcy i popularyzatorzy, którzy negują nieznane zjawiska, w tym UFO, często w kłamliwy sposób przedstawiając jego problematykę. Czy takie podejście nauki jest właściwe? Oczywiście, że nie i niestety dowodzi tego, że naukowcy są bardzo hermetycznym i poprawnym środowiskiem, grającym w takt fałszywej muzyki. W swoim archiwum posiadam ponad sześćdziesiąt relacji dotyczących spotkań z żywym folklorem, które pochodzą m.in.: z XX i XXI wieku. Te ostatnie to prawdziwe novum. Dużą część relacji opisałem w mojej książce pt. „Magiczna rzeczywistość”, dlatego w niniejszym rozdziale wspomnę o tych, które napłynęły do mnie po ukazaniu się poprzedniej książki.

Czym jest żywy folklor? To kolejna definicja, która w zasadzie nie tak dawno pojawiła się wśród osób zajmujących się tematyką nieznanego. Nazwałem go tak z innymi badaczami w trakcie zbierania relacji na temat, w których pojawiały się postacie z dawnego folkloru ludowego czy demonologii ludowej. Szkopuł w tym, że owe legendy i opisy pochodziły często sprzed wielu wieków, a my zajmujemy się tym samym aspektem we współczesnych nam czasach, w których już nie powinny pojawiać się tańczące skrzaty, gargulce czy inne chochlikowate istoty funkcjonujące w archetypicznej świadomości odległych wieków. Dlaczego obecnie nadal widuje się małych ludzi? Raporty, które publikuje dr Simon Young z FIS wyraźnie wskazują na to, iż co jakiś czas ludzie obserwują magiczne istoty, które są bardzo skomplikowaną tajemnicą do wyjaśnienia. Zbiór relacji, które opiszę poniżej, sam w sobie jest niezwykły i u wielu osób może budzić duży sceptycyzm. Oczywiście skłaniam się do opinii: Niech każdy sam wyrobi sobie zdanie na ten temat. Na początek przenieśmy się kilka wieków wstecz, a dokładnie do roku 1544, w którym mieszkańcy Krakowa mieli zauważyć demoniczną postać napastującą kobiety.

Pomiot szatana — Kraków 1544 r.

Prof. Michał Rożek wybitny historyk-krakowianista w książce pt. „Mistyczny Kraków” (1991 r.), powołując się na dzieło pt. „Historia naturalis curiosa Regni Poloniae” Gabriela Rzączyńskiego (1721 r.) podaje zdumiewający fakt pojawienia się jakiegoś potwora w 1544 roku w Krakowie:

„Onego roku w dzień święta nawrócenia św. Pawła, pojawił się w Krakowie na 6 godzin „pomiot szatana”, opisany następująco: „Z płomiennymi oczami, słoniową trąbą, byczymi nozdrzami, grzbietem obrośniętym psią sierścią, małpim pyskiem na piersi, kocimi ślepiami na podbrzuszu, łbami psimi na łokciach i stopach, łabędzimi nogami i podwiniętym ku górze ogonem półłokciowym”.

Według źródła stwór miał mówić po łacinie i napastować kobiety. Ciekawostką jest to, że zdarzenie cytował inny uczony amerykański, w tekście o renesansowym okultyzmie, wydanym w USA w 1972 roku.

Goblin — Miasteczko Śląskie 1942 r.

Historię, którą poniżej opiszę, otrzymałem od czytelnika mojego bloga, a świadkiem zdarzenia był jego ojciec, który wraz z kolegami w czasie II wojny światowej natknął się w lesie na dziwną istotę, przypominającą klasycznego goblina. Historię opisał mi syn, który wielokrotnie słyszał z ust ojca o tej niezwykłej przygodzie w lesie:

„Mój ojciec jako chłopak z innymi kumplami bawili się w 1942 roku w lesie koło Miasteczka Śląskiego. Jakieś dwa miesiące potem ekipa wróciła znowu na teren szopy. Dokładnie ją pooglądali. Jeden sprawdził dach — był wykonany z drewnianych klepek. Szopa stała jakieś 200 m od leśnej drogi. Kiedy stwierdzili, iż nic tam nie ma, skierowali się, idąc przez las, do leśnej drogi. A tu sytuacja taka: w odległości może 100—150 m na skraju dróżki stoi istotka — może metrowa — cała czarna, z uszami w szpic. Kiedy chłopcy zauważyli skrzata (tak określa go mój ojciec) stwór ruszył się i przeszedł przez drogę, patrząc na nich. Po chwili znikł w zaroślach. Ojciec podkreślał: „czarny, mały skrzat”. I jak tu nie wierzyć w te sprawy”.

Świecący człowieczek — zdarzenie w Daleszycach 1944 r.

Niniejsza historia związana z miniaturowym człowieczkiem jest o tyle interesująca, że pochodzi od osoby, która jest magistrem inżynierem i publicznie po latach opisała nietuzinkową historię, która przydarzyła się jej w wieku 10 lat. Opis zdarzenia ukazał się w „Nieznanym Świecie” nr 9/1995, a osoba podpisała się pełnym imieniem i nazwiskiem:

„Była późna jesień 1944 roku. Byłem wówczas prawie dziesięcioletnim chłopcem i mieszkałem w Daleszycach koło Kielc. Większa część tej miejscowości została spalona w odwecie za działania partyzanckie. W pozostałych domach i stodołach mieszkało po kilka rodzin. Ja z ciotkami i stryjem trafiliśmy do bardzo dobrej i sympatycznej rodziny Krasków na Wójtostwie. Spaliśmy w małej komórce — spichlerzu, do której wchodziło się z sieni. Było bardzo ciasno i nocami chodziły po nas szczury, ale najważniejsze, że mieliśmy dach nad głową. Pamiętam, że tamtej nocy było bardzo zimno i wiał silny wiatr. Obudziłem się, bo musiałem iść ‘za potrzebą’. Wyszedłem z sieni przed dom. Stanąłem obok drabiny opartej o dach. Oglądałem ciemne chmury, które gonił wiatr. Co chwilę między chmurami ukazywał się silne świecący Księżyc w pełni. Było nieprzyjemnie. W pewnej chwili stwierdziłem, że światło dochodzi również z lewej strony, od strony drabiny. Zwróciłem w tym kierunku głowę i … zamarłem ze strachu, zaskoczony dziwnym zjawiskiem. Na drabinie, na wysokości około 30 cm nad moją głową, stał miniaturowy człowiek, wysokości około 25 do 30 cm. Ubrany był w jednolity i gładki kombinezon. Patrzył na mnie swoją miniaturową buzią i uśmiechał się serdecznie. Jego oczy i twarzyczka wyrażały dobroć i sympatię. Cała postać świeciła bladozielono-niebieskim, fosforyzującym światłem. Stałem jak skamieniały, nie mogąc oderwać oczu od dziwnego zjawiska. Dopiero, gdy dostrzegłem ruch ręki „zjawy”, odskoczyłem jak poparzony i uciekłem do domu. Schowałem się pod pierzynę i długo nie mogłem zasnąć. Rano nikomu nie mówiłem o tym zdarzeniu, bojąc się, że zostanę wyśmiany. Na zamieszczonym rysunku starałem się chociaż w przybliżeniu przedstawić to, co wówczas widziałem”.

Zdjęcie istoty źródło „Nieznany Świat”

Z opisu wynika, że mały człowieczek miał typowy wygląd ludzki — poza światłem, które emitował. Rysunek wykonany przez pana Bogusława dodatkowo zwraca uwagę na okrycie głowy, co przypomina kombinezony istot, które widział Jan Wolski w Emilcinie w 1978 r.

Z czym zetknął się 10-letni chłopiec w 1944 r.? — tego już, niestety, się nie dowiemy, chociaż zdarzenie doskonale wpisuje się nie tylko w klimat dawnego folkloru, ale też późniejszych spotkań z UFO.

Krasnale tańczące na stole — Wesoła 1957 r.

Jak wcześniej wspominałem, w okresie dzieciństwa możemy dostrzec znacznie szersze spektrum rzeczywistości niż jako dorośli. To właśnie wtedy niektóre z naszych pociech mogą zauważyć niezwykłe zjawiska, postacie, które dla dorosłych jedynie są dziecięcą fantazją. Co jednak można powiedzieć, gdy dwoje dzieci równocześnie widzi istoty, które wyglądem przypominają krasnale i w dodatku tańczą one na stole?

Taka historia zdarzyła się pod Warszawą w Wesołej. Znamiennym faktem było to, że w domu tym odbywały się wcześniej seanse okultystyczne w celu przywoływania duchów. Jak wiadomo z literatury okultystycznej takie praktyki są szalenie niebezpieczne, ponieważ otwierają kanał dla niekoniecznie pozytywnych bytów, które potrafią nasze życie przeobrazić w koszmar.

Historia dotyczyła dwojga dzieci w wieku ok. 8 lat. Relację spisał syn świadka, który przekazał mi tą rodzinną historię, zahaczającą o wysoką dziwność:

„Tym razem wszystko stało się w nocy w rodzinnym domu w Wesołej, kiedy byli dziećmi. Czy owe zjawiska były materialne? Nie wiem. Mama twierdzi, że tak. Jak mówiłem, mama wspominała enigmatycznie o tym wszystkim, lecz niemniej bardzo poważnie. Jedno najciekawsze doniesienie, o którym wspominała mama, to tańczące na stole w ich pokoju małe — dwudziestocentymetrowe istoty. Krótko mówiąc — krasnale. Nie mówiła, jak wyglądały. Ciekawym jest to, że to zjawisko widział też wujek. Kiedyś, pamiętam, rozmawiali o tym przy zupełnie innej okazji. Wujek mówił, że nie wierzy w żadne nadprzyrodzone zjawiska, a mama się irytowała z tego powodu i w końcu przypomniała mu o tych krasnalach, a wujek wtedy zbył to niepokojącym milczeniem. Nie był w stanie obrócić słów mamy w żart lub zaprzeczyć. Dlatego też wnioskuję, że to zjawisko odbiło się głęboko na ich psychice. Mama wspominała, że innym razem jako dziecko widziała w nocy przykucnięte dziecko turlające piłkę. Zjawisko było bezgłośne. Ciekawym aspektem jest to, że kiedy ich babcia modliła się przed snem, zjawisk nie było. Mama twierdzi, że te zdarzenia pojawiały się z powodu seansów spirytystycznych ich mamy. Mimo iż babcia należała do PZPR, zwoływała znajomych na seanse. To był taki czas, że medium odszukiwały dusze zmarłych. Wiadomo, czasy powojenne sprzyjały temu. Mama chyba przez te doświadczenia zaczęła później szukać innego Kościoła — niż katolicki. Chciała zrozumieć, czego doświadczyła. Wujka doświadczenia te doprowadziły do ateizmu. Co do szczegółów tych istot, to z pewnością nie były materialne. Dostrzegło je dwoje dzieci (mama i wujek). Istoty nie wchodziły w interakcję z przedmiotami, nie hałasowały. Poruszały się dość szybko — zdawały się coś robić. Coś jakby przenosiły. Wcześniej mama mówiła, że tańczyły na stole. „Krasnale” nie miały nic na głowach. Dowiedziałem się też, że oprócz faktu, iż moja babcia w tych latach zapraszała zaprzyjaźnionych spirytystów do swojego domu w celu odbycia seansu, wcześniej ten dom był wynajmowany przez tego typu ludzi jeszcze przed wojną. Mama i wujek bali się tych istot. Starali się nie patrzeć w ich kierunku”.

Znamiennym faktem w tym zdarzeniu jest kolejna reguła, w której istoty coś przenoszą. W poprzedniej swojej książce opisywałem dwa zdarzenia z udziałem małych istot, które także przenosiły jakieś pudła. Osoba parająca się okultyzmem mówiła, iż zjawiska są spowodowane doświadczeniami okultystycznymi. Nie wiadomo, czy dzieci widziały krasnale w obecności innych osób, ale ostatecznie mama mojego informatora stwierdziła, że nie były one materialne. Pozostając jeszcze w tej okolicy, warto wspomnieć o drugim zdarzeniu, które tym razem przytrafiło się innej kobiecie z tej samej rodziny:

„Mama przypomniała o pewnym incydencie, który zdarzył się mojej babci. Mówiła, że nigdy o tym nie wspominała, bo to było już bardzo osobliwe. Wydarzenie miało miejsce za dnia, w lesie, w drodze z Wesołej do Groszówki (obecnie to tereny Warszawy). Moja babcia szła przez las do swojej siostry. Droga była krótka, babcia chadzała tą trasą często.

W pewnym momencie coś czmychnęło zza krzaków z jednej strony ścieżki na drugą. To coś było bardzo blisko. Babcia ponoć wyraźnie poczuła uścisk dłoni tego czegoś na swojej nodze. Spojrzała instynktownie w dół, dostrzegając wyraźnie na ułamki sekund małą, humanoidalną, włochatą postać. Kiedy babcia wróciła do domu, była roztrzęsiona. Opowiedziała wszystko, próbując znaleźć racjonalne wyjaśnienie. Zastanawiała się, czy nie mogło to być jakieś przebrane dziecko, ale postać była stanowczo za mała (miała około 40—50 cm wysokości i posiadała w pełni rozwiniętą ludzką anatomię). Podobno też nie była to jakaś małpka — to coś nie miało ogona. Podobno ostatecznie powiedziała: „No, nie wiem. Chyba diabeł mnie za nogę chwycił”. Zdarzenie to miało miejsce w czasie podobnym, co wcześniejsze”.


Krzysztof Dreczkowski, polski badacz m.in. dawnego folkloru, przekazał mi ze swojego archiwum opis pewnego zdarzenia, które podobne jest do historii z Wesołej, a w którym również pojawia się aspekt małych, tańczących postaci. Niestety, nie udało się ustalić, w jakiej miejscowości i roku doszło do tego przedziwnego zdarzenia:

„Młoda kobieta jako dziecko widziała coś w szopie, no i jak zaczęła o tym opowiadać, to jej mama też sobie przypomniała, że faktycznie kiedyś też coś widziała, ale uznała, że to musiały być promienie, które przenikały pomiędzy deskami. W szopie był węgiel, a w zamykanych zagródkach drewno w klockach i porąbane na cienkie kawałki w osobnym miejscu. Dziewczynka poszła po drewno, no i tam nad węglem pojawiły się dziwne postacie, które wirowały dookoła własnej osi i przesuwały się w stronę tej części z drewnem. Postać była mała — wielkości kciuka, bardzo chuda, cała złota, a w chwili, gdy wirowała, były cienkie złote smugi. Nie było efektu dźwiękowego, te postacie wyglądały na giętkie, a jednocześnie odpowiednio usztywnione, co zapewniało stabilny lot. Postaci było dużo, ok. 8—11. One przelatywały pomiędzy szczebelkami tej zagródki, gdzie było już narąbane drewno i znikały. Dziewczynka otworzyła tą zagrodę, ale tych postaci już tam nie było. One kształtem przypominały baletnicę z pozytywki. Jednak miały normalne twarze z zaznaczonymi ustami, oczami, nosem, palce u dłoni miały razem, a stopy miały palce złączone, tak jakby te postacie stały w powietrzu na palcach. Każda postać miała ruchome skrzydła, które się nie poruszały, gdy postać wirowała dookoła”.

Krasnal z fajką — 1966 r.

Kujawy to folklorystyczne Eldorado w których możemy znaleźć wiele interesujących podań ludowych dotyczących koboldów — krasnali, oraz innych chochlikowatych, psotnych istot, które miały niegdyś przyprawiać o dreszcze tamtejszych mieszkańców. Jeden z moich czytelników przekazał mi rodzinną informację, pochodzącą z Kujaw z 1966 r. Niestety, nie wiadomo z jakiej dokładnie miejscowości, w której pojawia się obraz bajkowego krasnala. Świadek zdarzenia — w wieku około 20 lat — wracała wówczas dobrze znaną drogą, zapadał wczesny zimowy zmierzch, a ulicę prowadzącą między domami oświetlało kilka latarni:

„Idąc środkiem drogi w pewnym momencie pani W. zauważyła dym lub mgłę unoszącą się w okolicy jednej z ulicznych lamp. Minęła ją, odczuwając lekki niepokój, ale również zaciekawienie, które popchnęło ją do tego, by się cofnąć i przyjrzeć się bliżej temu miejscu.

Pod latarnią znajdowała się nienaturalnie małych rozmiarów postać, wyglądająca jak z bajek — krasnal palący fajkę. Również fajka miała bajkowy wygląd. Baśniową postać widziała z profilu, nie nawiązali z sobą kontaktu wzrokowego, panowała cisza. Wywarło to na niej bardzo silne wrażenie i wzbudziło strach do tego stopnia, że oddaliła się stamtąd czym prędzej. Później pani W. korzystała z tej drogi wielokrotnie w podobnych porach, jednak do ponownego spotkania nigdy nie doszło. Opowiedziała o tym zdarzeniu rodzinie, jednak większość reagowała rozbawieniem”.

Rekonstrukcja wyglądu krasnala wg. Aleksandry Kampa

Oko w oko z demoniczną kreaturą — Sochaczew 1974 r.

Poniższa historia jest jedną z tych, w które ciężko uwierzyć — nawet takiej osobie jak ja. Mimo wszystko postanowiłem, że powinna znaleźć się w niniejszej książce ze względu na wysoką dziwność, jaką ukazuje zdarzenie, w tym wystąpienie tzw. czynnika Oz:

„Był rok 1974, chodziłem do 4 klasy szkoły podstawowej w Sochaczewie. Pewnego dnia po lekcjach poszedłem z kolegami z klasy (6—8 osób) „na jabłka” do sadu na przedmieściach miasta. Wracając po „dzierżawie”, (było widno) między blokami przy obecnie ul. Senatorskiej i Żeromskiego, wystąpiło następujące zjawisko: Kolega idący z przodu (10 m) krzyknął: „O, diabeł!” i uciekł. Z zaciekawieniem podeszliśmy do miejsca, w którym znajdowała się owa istota (przy śmietniku), dlatego jej wcześniej nie widzieliśmy. Oczywiście — po zauważeniu jej — wszyscy uciekliśmy z tamtego miejsca. Po jakimś czasie dotarło do nas, że gdy ukazała się ta istota, to zrobiło się nagle cicho (przestały śpiewać ptaki, nie było słychać szumu ulicy, samochodów, ludzi, itp.) Jak wglądał diabeł? Wysoki, ok. 2,0—2,3 m. Owłosienie czarne, dość długie na kończynach dolnych, ok. 5—10 cm. Nogi podobne do końskich, zakończone kopytami. Źrenice czarne, ale zamiast białka — czerwień. Na głowie 2 symetryczne, zakrzywione lekko rogi, ok. 20 cm długości. Uśmiechał się lekko do nas, lub śmiał się z nas, że się przestraszyliśmy, nie ruszał się. Na tułowiu miał kamizelkę z łusek wielkości ok. 5 x 3 cm, koloru ciemnego fioletu, bardzo odbijającą światło. Tyle zapamiętałem. Oczywiście nikt obcy nam nie uwierzył w to spotkanie. Uważali, że wymyśliliśmy wszystko. Odtąd już nie chodziłem więcej „na jabłka”.

Jeśli założyć, że historia zdarzyła się rzeczywiście, istota, którą napotkali chłopcy, przypominała z wyglądu opisy starożytnych bogów pod nazwą faunów i satyrów, które posiadały nogi zakończone kopytami i rogate głowy. Ówczesna wiedza 10-latków sprawiła, że stwierdzili, iż coś, co miało rogatą głowę i kopyta to klasyczny diabeł. Z czym tak naprawdę zetknęli się świadkowie: z istotą z krwi i kości, czy czymś, co jedynie zaprojektowało się w ich psychice? Nadmienię, że osoba, która przekazała mi swoją historię, ma tytuł doktora i zajmuje się bardzo odpowiedzialną pracą.

Demoniczna istota wg.artystycznej wizji Aleksandry Kampa

Czerwone skrzaty na górze Miłek — 1974 r.

Tereny Dolnego Śląska owiane są licznymi, często mrocznymi legendami, w których występują opisy małych ludzi. Oprócz tego obszar ten jest areną wielu zdarzeń związanych z UFO, które należycie udokumentował i opisał Damian Trela, legnicki badacz i popularyzator nieznanego w książce pt. „Tajemnice Dolnego Śląska. UFO i niewyjaśnione zjawiska”. Jedno z takich niezwykłych miejsc, do których dotarł autor książki, to okolice góry Połom i góry Miłek — właśnie tam dochodziło do wielu obserwacji UFO, w tym miniaturowych ekranów, które widywane były przez okolicznych pracowników pobliskiej kopalni nawet przed drugą wojną światową. To, co mnie zainteresowało, to niezwykła historia, która wpisuje się w temat żywego folkloru, mająca miejsce jesienią 1974 r. na szczycie góry Miłek. Oddajmy głos świadkowi:

„To było jesienią 1974 r. Chodziłem za grzybami, będąc prawie na szczycie Miłek. Wiedzie tam taka droga — aleja, można nią dojść do dwóch takich dużych, wyrośniętych dębów. Byłem sam i gdy już dochodziłem do tych drzew, moją uwagę zwrócił jakiś ruch. Myślałem, że to wiewiórki skaczą po drzewach, ale gdy się zbliżyłem, zobaczyłem, że to byli ludzie. Takie małe postacie — jak dzieci. Były ubrane w czerwone kostiumy, przypominające stroje sportowe do pływania, a na głowie kaptur — to przypominało trochę skrzaty. Miały około 1 m wzrostu i było ich z pięć. Widać było, że się krzątają i nagle zaczęły wchodzić na drzewo. Szły jeden za drugim po grubym pniu do góry, jakby miały klej na butach. Dochodziły do końca gałęzi i zaraz głową w dół schodziły na ziemię. Robiły to szybko — jeden wszedł i zaraz schodził, po czym następny wchodził zaraz po nim. Minęła chwila i się wszystkie pochowały w krzakach i już nie wyszły. Nie odważyłem się podejść bliżej. Zaraz wziąłem kosz z grzybami i uciekłem szybko do domu”.

Jeśli znacie Państwo moją książkę pt. „Magiczna rzeczywistość” to polecam odszukanie w niej opisu zdarzenia z Rybienka Leśnego, w którym również zauważono osobliwe, szybko poruszające się karły, chodzące po drzewach z tajemniczymi pudłami i wnikające w pień.

Kiedy opisałem niniejsze zdarzenie, otrzymałem długo wyczekiwaną książkę legnickiego badacza UFO Damiana Treli pt. „Tajemnice Dolnego Śląska. UFO i niewyjaśnione zjawiska”, w której znalazłem kopię zdarzenia, związanego z czerwonymi skrzatami, które baraszkowały po drzewie w miejscowości Barcinek. Świadkiem tego był wówczas 30-letni Henryk Matczak, mieszkaniec Wrzeszczyna, który jesienią 1948 r. udał się na grzyby do lasu, spotykając po drodze coś, co można jedynie znaleźć w bajkach dla dzieci. Przenieśmy się na chwilę do roku 1948:

„Zobaczyłem w odległości może 30 m grupkę dzieci ubranych na zielono, może było ich dziesięcioro. Z początku myślałem, że to harcerze, bo byli ubrani na zielono. Choć ten ubiór, po dokładniejszym przyjrzeniu się, nie był mundurem harcerskim, bo był dość obcisły i bardziej przypominał jakiś ubiór pływaka sportowego. Ubranie dość ściśle przylegało do ciała, a na głowie „harcerze” mieli kaptury, trochę odstające ponad głowę. Konturów twarzy nie widziałem. Każde wyglądało tak samo i miało około 1 m wzrostu, postura takiego ośmioletniego chłopca. Myślałem, że to harcerze, bo niedaleko w tych poniemieckich magazynach organizowano już w lesie pierwsze zjazdy harcerskie ZHP. Ale było coś nie tak. Te osobniki poruszały się szybko, raz się schylały, wstawały, coś sobie podawały. Zdębiałem, jak zobaczyłem, że zaczęły wchodzić na stojący nieopodal wielki buk, który miał rozchodzące się szeroko po bokach duże gałęzie. „Harcerze” zaczęli wchodzić na drzewo, jakby mieli klej na butach i w ogóle nie dotyczyła ich grawitacja. Jeden wlazł aż do samej gałęzi i zniknął mi w liściach, zaraz za nim następny. Może trzeci wlazł do końca i zaraz cofnął się, schodząc głową w dół. To się stało, zanim zdecydowałem się podejść bliżej, żeby do nich zwyczajnie zagadać i zapytać, co robią tutaj w lesie. Wtedy tych — powiedzmy — pięciu, co stało na ziemi, spojrzało na mnie i zaczęło mi się bacznie przyglądać. Zaraz odwróciłem się i zacząłem uciekać, bo już nie wiedziałem, z czym mam do czynienia”.

Pech chciał, że pan Henryk rozpowiadał o swojej historii sąsiadom, a jednym z nich okazał się funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa, co automatycznie zakończyło się wezwaniem świadka na przesłuchanie — bowiem jak przypuszczano — mogli to być amerykańscy szpiedzy, których młoda władza ludowa szukała na każdym kroku. Pan Henryk miał szczęście, ponieważ przesłuchujący go UB-ek stwierdził, że skoro świadek widział małe skrzaty, to musiał się upić. Zdarzenia z Barcinka i Miłek są bardzo wymowne, ponieważ dwóch niezależnych świadków w różnych przedziałach czasowych relacjonuje identyczne spotkania z małymi ludźmi, których wygląd i sposób wchodzenia na drzewo wpisuje się w kanony opowiadań związanych z istotami z dawnego folkloru.

Ilustracja wykonana przez Michała Nabzdyka przedstawiająca „czerwone skrzaty”.

Diabeł na polnej drodze — Małki 1975 r.

Poniższą historię posiadam z drugiej ręki, ponieważ wszyscy jej świadkowie już zmarli. Pozostała ona w pamięci innego członka rodziny, który opisał przebieg tego zdarzenia:

„Było to około 1975 r. we wsi Małki w kujawsko-pomorskiem, zapamiętałem, że w czerwcu, bo dziadek mówił, że wtedy nieśli po pracy w PGR zakupiony po drodze spirytus na jego urodziny. Dziadek, babcia, ciotka, wuj mieli 3 km do domu i gdzieś w połowie drogi (wtedy polnej) z pola rzepaku jakieś 60 m przed nimi wyszło coś, co nazwali potem „diabłem”. Miał mieć przygarbione ciało, całe pokryte gęstym brązowym futrem — prócz dłoni, twarzy i uszu, które były podobno czarne jak smoła. Podobno nie dało się dojrzeć nosa ani oczu, choć stało to nieruchomo i ewidentnie się patrzyło na nich, tak samo jak oni — zszokowani — na niego. Trwało to z minutę i przelazł wolno na ugiętych nogach na drugą stronę drogi w następne pole rzepaku. Miało to około metra wzrostu i kiedy wszedł na pole, nie było go widać z kwitnącego rzepaku. Jeszcze wspominali, że więcej nigdy go nie widzieli, ale wtedy przez kilka lat ludziom ginęło dużo kur, kaczek, gęsi — zrzucano to oczywiście na lisy, ale po takim przeżyciu dziadkowie mieli inne zdanie. Wszystkie wakacje za dzieciaka tam spędzaliśmy z bratem i włóczyliśmy się po lesie, zagajnikach, polach, żeby zobaczyć „diabła”, ale nic z tego”.

Tańczące dzieci na drodze — 1979 r.

Poniższa historia miała miejsce w 1979 roku pomiędzy dwiema miejscowościami na Podkarpaciu: Golcami i Maziarnią. Jesienią mieszkaniec jednej z okolicznych miejscowości wracał z drugiej zmiany. Była to wczesna jesień, bardzo ciepła. Kiedy przechodził drogą, usłyszał w lesie niezwykły szum — jakby liści — pomimo, że nie było najmniejszego wiatru. To, co zobaczył potem, na długo zapadło mu w pamięć. Kiedy pan Roman opowiadał mi swoją historię w 2019 r., jeszcze czuć było w jego rozmowie wielkie poruszenie:

„To był gdzieś 1979 rok, wracałem z pracy nocą po drugiej zmianie. Do domu miałem 2 km. Tamtym razem było tak spokojnie. Było to gdzieś ok. 23:30. Pogoda taka spokojna, nawet nie było wiaterku. Idę, a po lewej stronie drogi w lesie coś chrapie. Przystanąłem, miałem taką tuleję do ciągnika ze sobą. Postałem chwilę i z prawej strony nagle szumią liście, a nie ma kompletnie wiatru. Po chwili wylatuje troje ludzi. Te dzieci to tak szybko latały. Były wzrostu może do 1,50 cm i taka kobieta z nimi. To była jesienna pora, ale ciepło było, a te dzieci ubrane były w takie długie czapki z takimi długimi osłonami na uszy. Podeszła ta kobieta do mnie, bokiem się tak patrzyła i nic się nie odezwała. Te dzieci podskoczyły pode mnie, ale to tak szybko, roześmiały się i wszystko ucichło. Nie było tak ciemno bardzo, ale twarzy dzieci poza czapkami nie widziałem. One tak się dziwnie roześmiały i tak szybko latały, że to się stało niemal w jednej sekundzie. Osoba starsza przyglądała się mi w oczy, jakby chciały mnie zajść. Takich tam ludzi nie było o tej porze. Nikt tam z dziećmi nie chodził. Wszyscy byli ubrani grubo, niestosownie do pory roku”.

Całe zdarzenie można sprowadzić do racjonalnego wyjaśnienia w postaci dzieci i być może kobiety pochodzącej z innej miejscowości. Nawet jeśli to prawda, to nie wyjaśnia zupełnie absurdalnego zachowania dwójki skaczących dzieci, szumu w lesie oraz kobiety, która im towarzyszyła i była tak samo grubo ubrana jak figlarne dzieciaki w czapkach. To, co najbardziej zdziwiło świadka, to niezwykle szybkie poruszanie się wokół niego istot oraz dziwny wzrok starszej kobiety, który dosłownie wlepiła w jego twarz. Zachowanie dziwnych dzieci idealnie wpisuje się w charakterystykę dawnych fairies, które miały maniery straszenia lub zwodzenia ludzi. A może tajemnicze postacie były tym, o czym pisał Nicolas Redfern w książce pt. „Women in Black: The Creepy Companions of the Mysterious M.I.B”? Czy tak było w tym przypadku — tego już nie uda się ustalić.

Chochlik na cmentarzu — Rzeszów 1982 r.

W ciągu wielu lat mojej pracy związanej ze zjawiskiem UFO stykałem się z relacjami, w których UFO pojawiało się wprost nad cmentarzami. Uważam, że nie jest to przypadek i ten aspekt należałoby od nowa rozpracować. Kilka opisów takich zdarzeń posiadam w swoim archiwum, w tym historię dotyczącą małej postaci, która 1982 r. pojawiała się na jednym z cmentarzy w Rzeszowie (Pobitno). Istota wg świadków zachowywała się figlarnie, co przywodzi na myśl złośliwego chochlika z dawnego folkloru:

Rzeszowski chochlik, rysunek Aleksandra Kampa

„Rosną tam wysokie, stare drzewa — po tych drzewach skakała jakaś mała postać. Mały człowieczek, który schodził z tych drzew i na nie uciekał i wydawał jakieś dźwięki. Moja babcia twierdziła, że widziała to kilka razy i mama też, ale najczęściej one same wtedy stamtąd uciekały. To też podobno skakało po grobach. Tam są takie stare, z wysokimi pomnikami, co wiele zasłaniają. Mój tata twierdził wówczas, że on tam pójdzie i dorwie tego kogoś, co bezcześci groby, skacząc po nich. Niestety, nikogo nie spotkał. Jako dziecko też tam chodziłam, bo chciałam to zobaczyć. Oczywiście, nie sama. Nie zobaczyłam nigdy nic. A babcia wracała z cmentarza i twierdziła, że to znowu uciekało na drzewa. Moja babcia nie była zwariowana. Nie wierzyła w zabobony, była wierząca i praktykująca. Podobnie ciotka, która takich rzeczy się nie bała. Pamiętam, że raz o tej postaci mówił wujek, bo w tym grobie leżał jego dziadek, więc on też tam chodził. Ale tata zakazał opowiadań o duchach, zjawach i dziwach w domu”.

Złośliwy krasnal w Dęblinie — lata 80-te XX w.

Magiczne istoty, które opisywał znany amerykański badacz i folklorysta Walter Evanz Wentz, nigdy nie były do końca przyjazne względem człowieka. Bywały często kapryśne i dokuczliwe. Być może z taką agresywną istotą zetknął się w Dęblinie pewien mężczyzna /koniec lat 80-tych XX w./, a jego kolega spotkanie z krasnalem przypłacił życiem? Relację otrzymałem z drugiej ręki, która została przekazana przez ojca mojemu informatorowi:

„Tata pracuje w Dęblinie jako maszynista pociągów towarowych. Pewnego dnia dostał służbę jako pomocnik maszynisty w jednym składzie z maszynistą Ryśkiem. Ruszyli razem w trasę, no i żeby się nie nudzić, nawiązali rozmowę. Najpierw o rzeczach nieważnych, pogodzie, w końcu przeszli na politykę, Boga, itp. Tata jest bardzo oczytanym człowiekiem /zwłaszcza w Piśmie Świętym/ i nieraz twierdził w domu, że Bóg na pewno istnieje, ale ci bogowie starotestamentowi to raczej byli kosmitami lub członkami jakieś zaawansowanej starożytnej cywilizacji, do której my — pierwotni — modliliśmy się, bo nie mogliśmy ogarnąć ich mocy — technologii. Ten widząc, że tata wierzy w takie rzeczy i nie będzie się z niego śmiał, zaczął ‘delikatnie’ opowiadać historię, która przytrafiła mu się pewnego razu. I tu się zaczyna właściwa relacja opowiadana przez Ryśka. Pewnego dnia Rysiek i Stasiek dostali wspólną służbę na składzie towarowym. Gdy ją kończyli, oddali pociąg, który prowadzili dla swoich zmienników w Puławach (21 km w stronę Lublina od Dęblina). Był jakoś wieczór, pora roku nieznana. Obaj panowie, oczekując na pociąg powrotny do Dęblina, postanowili umilić sobie czas oczekiwania, wypijając pokątnie 0,5 litra wódki. Obaj w stanie średniego upojenia doczekali się wreszcie pociągu do Dęblina. Gdy tam dojechali, wesoło się pożegnali i rozeszli do domu. Rysiek mieszkał w pobliskiej kamienicy przy dworcu PKP-Dęblin, a Stasiek na osiedlu domków jednorodzinnych „Rycice” przy ul. Starej. Rysiek, dochodząc do swojej kamienicy, robiąc kilka kroków po schodach prowadzących do drzwi wejściowych, zadziwił się, stwierdzając fakt, iż drzwi są zamknięte. Posiadały one „jakiś tam zamek”, ale nigdy nikt drzwi wejściowych na klatkę schodową nie zamykał. Przydusił kilka razy klamkę i pchnął mocniej. Drzwi ustąpiły. Okazało się, że drzwi były przytrzymywane przez jakiegoś osobnika, który po rozchyleniu drzwi zastąpił Ryśkowi drogę na górę i śmiał się z niego szyderczo.

Wtedy Rysiek zauważył, że nie jest to normalne dziecko, tylko tak jakby dorosły człowiek proporcjonalnie zmniejszony do wzrostu 100—120 cm. Patrzył temu osobnikowi w oczy i coraz bardziej ogarniał go strach. Postanowił go minąć, raz z jednej, raz z drugiej strony, ale ten cały czas zastępował mu drogę i śmiał się. W panice postanowił odepchnąć tego małego człowieczka i wbiegł szybko na górę do mieszkania, gdzie czekała na niego żona. Zamknął zamek od środka, ale słyszał cały czas śmiech tego liliputa i pukanie do drzwi. Gdy żona podeszła do drzwi, poczuł przerażenie. Powiedział jej, że chyba widział krasnoludka. Ta w żartach otworzyła drzwi wejściowe do mieszkania, ale nikogo tam już nie było. Dzień, czy dwa później, gdy zgłosił się na kolejną służbę do pracy, dowiedział się, że Stasiek zmarł na zawał tego samego wieczora, gdy wracali razem z Puław, po spożyciu alkoholu. Dziwnie kojarząc fakty, zaczął dowiadywać się u rodziny zmarłego, jak to się stało i kiedy tamten zmarł. Uzyskał odpowiedź, że Stasiek zmarł na zawał serca przed furtką na własną posesję. Nie byłoby nic w tym dziwnego, gdyby nie fakt, że sąsiedzi podobno zeznali policji, iż ten przed furtką wydzierał się: „Wpuść mnie!”.

Z tatą doszliśmy do wniosku, że musiało się obu panom przydarzyć coś podobnego z tym, że jeden wpadł w panikę, a drugi zmarł na zawał serca. Dalsza nasza analiza doprowadziła nas do takiego stwierdzenia, że może człowiek po spożyciu pewnej — bliżej nieokreślonej ilości alkoholu w połączeniu z (może?) warunkami atmosferycznymi oraz samopoczuciem — dostrzega inne światy, których normalnie się nie widuje. Idąc dalej, doszliśmy do wniosku, że te wszystkie wizje, których doświadczają pijacy — czyli widywanie diabłów i innych białych myszek — może nie jest wcale halucynacją pijacką, a jedynie szerszym postrzeganiem rzeczywistości”.

Warto nadmienić iż osoby, które nadużywają alkoholu, narkotyków, mogą znaleźć się w odmiennym stanie świadomości, czyli częstotliwość fal w ich mózgu zmienia się i może dostrajać do pewnych zjawisk. O tym samym mówią, m.in. niektóre kontakty ze zmarłymi. Być może wówczas w niektórych przypadkach otwiera się w ich podświadomości okno do innej rzeczywistości, w których mogą doświadczać różnych stanów.

Pewna kobieta opisała historię swojego ojca z Sosnowca z lat 1970—75. Ojciec był notorycznym alkoholikiem. Kiedy mężczyzna wyszedł wieczorem z baru i skierował się w stronę domu, coś kazało mu skręcić w stronę pobliskich stawów. Mężczyzna szedł niczym w transie i kiedy stanął nad wodą, coś podpowiadało mu, żeby wejść do niej i popełnić samobójstwo — ocknął się i czym prędzej pobiegł w kierunku swojego miejsca zamieszkania. Jednak — jak mówił potem rodzinie — cały czas coś podążało za nim i miało kopyta, które udało mu się dostrzec. Mężczyzna do końca życia twierdził, że spotkał w swoim mniemaniu diabła. Zdarzenie tak odmieniło jego życie, że całkowicie porzucił nałóg alkoholowy.

Medium i świecka egzorcystka Wanda Prątnicka w jednej ze swoich książek pt. „Opętani przez duchy” stwierdziła, że negatywne byty wykorzystują ludzi, którzy są uzależnieni od w/w nałogów i mogą doprowadzić ich do skrajności oraz samobójstw. W. Prątnicka jednak uważała, że nie ma to nic wspólnego z demonami, ale złymi duchami, które niegdyś za życia również były nałogowymi alkoholikami.

Wracając do zdarzenia z Dęblina — niestety, nie znam dokładnego wyglądu małego człowieka, niemniej zdarzenie jest niezwykle intrygujące, a moje ustalenia wykazały, że faktycznie istnieje w Dęblinie ulica Stara, a tuż przy dworcu PKP znajdują się trzy niewielkie kamienice, które mogą odpowiadać opisowi świadka (kilka schodów do drzwi wejściowych).

Badacze zgłębiający zagadnienia z magicznymi istotami stwierdzili na podstawie wielu raportów, iż zjawisko agresywnych fairies nasiliło się współcześnie.

W 2014 r. Faery Investigation Society przeanalizowało ponad 450 współczesnych spotkań z fairies i doszło do wniosku, że mają one obecnie bardziej złowieszczy charakter niż w przypadku dawnych spotkań. Dr Simon Young z International Studies Institute we Florencji oraz badacz folkloru powiedział:

„Nie wierzę we wróżki, skrzydła i blask, ale z pewnością wierzę moim świadkom. Nie ma wątpliwości, że coś się stało z tymi ludźmi. Pytanie brzmi: co? Zmieniło się wyobrażenie ludzi o wróżkach, ale to dziwne, jak wielu doniosło o widzeniu rzeczy przypominających wielowiekowe legendy. Jeśli cofniesz się o 500 lub 600 lat, wróżki powodują, że ludzie widzą ich jako przerażające i potencjalnie niebezpieczne istoty. To z pewnością wróciło. Wygląda na to, że wróżki się zmieniły (…)”.

Kiwający się „bałwan” — lata 50-te XX w.

W podwrocławskim Rogowie Sobóckim miało miejsce tajemnicze zdarzenie, którego świadkiem był wówczas kilkuletni chłopiec. Kiedy jego babcia wieczorem odmawiała razem z nim pacierz, zauważył coś, co przypominało miniaturowego odwróconego bałwana kilkunastocentymetrowej wysokości, który kiwał się na boki wahadłowym ruchem:

„Tata leżał już w łóżku i był zwrócony twarzą do drugiej izby, gdzie przebywała ta istota; kiedy krzyknął do babci: „Mamo, patrz!” i wskazał palcem. Istota ta w ułamku sekundy przemieściła się pod jego łóżko, a tato stracił przytomność; kiedy się ocknął, spłakana babcia odmawiała nad nim różaniec”.

Chłopiec w późniejszym czasie uczestniczył w wydarzeniach, w których coś pukało do okna. Kiedy podszedł bliżej, okazało się, że na zewnątrz stały dwie postacie o dużych głowach i małych oczach. W kolejnych latach intensywność tajemniczej siły zwiększyła się, kiedy świadek przeprowadził się do Rzeszowa — pojawiały się wizyty nocnych gości w czarnych pelerynach. Niektóre zdarzenia były bardzo negatywne, dlatego świadek zwrócił się o pomoc do duchownego egzorcysty z Tyczyna k/Rzeszowa, który w jego domu przeprowadził dość skuteczny egzorcyzm, po którym dziwne istoty oraz występujące zjawiska zanikły.

Iluzoryczny krasnal — lata 80-te XX wieku

Co prawda relacja ta jest bardzo lakoniczna, ale przytaczam ją z uwagi na temat książki. Niestety, nie mogę wiele o niej powiedzieć, tym bardziej — czy jest prawdziwa, ponieważ autor opisu nie napisał, gdzie to było, ani nie odpowiedział na moje zapytanie. Podaję to wyłącznie jako ciekawostkę:

„W połowie lat 80-tych zmieniłem szkołę podstawową. Tam poznałem nowych kolegów, z którymi się dobrze rozumieliśmy. Pewnego razu jeden z nich opowiedział mi taką historię z wakacji: Był letni wieczór, powoli się ściemniało. Kilku chłopaków biegało jeszcze po drodze w centrum wsi, aż tu nagle w pewnym momencie „krasnoludek” (mała postać poniżej 1m wysokości) wyszedł z bocznej drogi przy murze kościoła na drogę. Postać ta wydawała się zaskoczona tym spotkaniem, zaczęła uciekać, po czym przewróciła się na drodze. Wtedy zaiskrzyło się i „krasnoludek” zniknął. Wydarzenie to miało miejsce w pierwszej połowie lat 80-tych XX w., widzieć je miało co najmniej 3 osoby (w różnym wieku w przedziale 8—10 lat).

Gnom w sypialni — 1984/85 r.

Każdy, kto pamięta film pt. „Critters” z lat 80-tych XX w., doskonale wie, o jakie istoty chodzi. Właśnie coś podobnego miał zauważyć pewien mężczyzna, który w wieku około 6 lat zetknął się z czymś dziwnym, co idealnie pasuje do wspomnianego filmu:

„Widziałem takiego stwora 2 metry od siebie w roku 1984/85, miałem wtedy z 5—6 lat i działo się to wszystko w środku dnia. Stworek nieduży, niski, kosmaty, kolor futra brązowy i trochę czerwieni — usta były czerwone i japkę miał bardzo dużą. Stworek mnie całkowicie sparaliżował i odebrał głos — nie mogłem zawołać nikogo i nic nie mogłem zrobić, tylko patrzeć się na niego — jedyne, co mogłem, to zamknąć powieki, ale nie chciałem tego robić, bo chciałem patrzeć na niego i na to, co będzie robił! Stworek po latach właśnie przypominał mi trochę postać z „Gremlinów”, ale w tych latach to jeszcze nikt nawet o tym filmie nie słyszał, a pewnie jeszcze tego filmu nawet nie było. Druga rzecz, że w tamtym czasie to w domu był jeden telewizor — czarnobiały Neptun 156 — jak dobrze pamiętam, więc skąd bym wiedział o kolorze futra brązowym i ustach czerwonych? Rączek i nóg nie widziałem jakoś — nie mogłem się dopatrzeć. Cały stworek miał z 35—40 cm wysokości i nie wiem, czy to był cały, czy jego reszta wtapiała się w podłogę, itd. Możliwe, że reszta miałaby być poniżej poziomu podłogi — (nie wiem tego i już). Stworek powodował dziwną przypadłość — raz mnie straszył, pokazując swoje zębiska prawie od ucha do ucha, bo miał dużą, szeroką buzię, a po chwili — dosłownie paru sekundach — mnie rozśmieszał i tak, jak to trwało, to raz mi ze strachu leciały łzy mocno, a po chwili jak mnie rozśmieszał, to strach momentalnie mijał i byłem już wesoły — nieśmiało się nawet uśmiechałem do stworka. Zrobił mi tak na zmianę strach/śmiech/strach/śmiech kilka razy po kilka sekund, a później — nie wiem, jak i kiedy znikł — nie pamiętam tego momentu — jakby mi wyłączono mózg i po chwili przywrócono, ale już bez stworka. Teraz mam 30 lat, a nadal to wszystko pamiętam, jakby to się stało kilka dni temu. To wszystko wywarło na mnie ogromne wrażenie”.

Noc świętojańska i świetlne zjawisko w lesie — 1984 r.

Czytelnicy, którzy zapoznali się z moją książką pt. „Magiczna rzeczywistość” zauważyli wiele analogii, które dotyczyły różnorakich zjawisk zauważonych w magiczną noc z 23 na 24 czerwca (wigilia św. Jana). To właśnie wtedy wg legend miano poszukiwać kwiatu paproci w noc świętojańską. Czy to tylko zwykła legenda, czy jest w tym coś więcej? Nie ulega wątpliwości, że dawny folklor kipi od różnych doniesień o magicznych światłach, kwiatach paproci, a nawet istotach widywanych w tą magiczną noc.

Stanisław Urbanik, emerytowany leśnik, opisał dla Nowiny24.pl. zdarzenie, które przeżył w 1984 r. w okolicach Rudnika nad Sanem na Podkarpaciu. Jeśli wierzyć temu człowiekowi, to, co opisał, może dowodzić, że był świadkiem czegoś, co niegdyś nazywano kwiatem paproci. Świetlne zjawisko było na tyle egzotyczne, że świadek zidentyfikował je jako kwiat paproci tym bardziej, że miało to miejsce w noc świętojańską. Czy jednak rzeczywiście chodziło o legendarny kwiat paproci? Osobiście w to wątpię, i sądzę, że leśnik zauważył rzeczywiście coś niezwykłego, co wymyka się naszemu pojmowaniu rzeczywistości, w której żyjemy. Warto dodać, że inni leśnicy — zdaniem pana Stanisława — również mieli w lasach widywać nieznane światła. Może analogicznie podobne zjawiska były obserwowane przez naszych przodków i stąd narodziła się legenda o magicznej paproci?

Poniższy fragment interesującej nas rozmowy pochodzi z portalu http://www.nowiny24.pl /reportaze/art/6010865, widzialem-kwiat-paproci,id,t.html:

„(…) Było gorące lato… Czy właśnie tak wyjątkowe szczęście miał emerytowany pracownik leśny z Rudnika nad Sanem?

29 lat przepracowałem w lasach i tylko raz widziałem coś takiego” — mówi Stanisław Urbanik.

„Wcześniej byłem przekonany, że to tylko legenda. Od tamtego lata wiem jednak, że to prawda. Kwiat paproci rzeczywiście istnieje”.

Urbanik ujrzał baśniowe zjawisko trzydzieści pięć lat temu. Był młodym pracownikiem rudnickiego leśnictwa. Przełożeni posłali go do lasu na nocny patrol przeciwpożarowy. Przy okazji miał otworzyć domek myśliwski, bo jacyś ważni goście przyjeżdżali z Warszawy. Tak się złożyło, że była to akurat noc świętojańska.

„Lato wtedy było bardzo suche” wspomina leśnik.

„W lesie ogłoszony był najwyższy stopień zagrożenia pożarowego. Ciągle patrolowaliśmy nasze tereny. W nocy z 23 na 24 czerwca sprawdzałem lasy za domkiem myśliwskim. Było już dobrze po godz. 23:00, gdy przechodziłem obok zabagnionej łąki. Zobaczyłem, że nagle rozbłysło światełko. Stawało się coraz jaśniejsze, dookoła zrobiło się widno — jak w dzień”.

To był kwiat paproci. Nieznane zjawisko zaskoczyło młodego strażnika. Stał jak wryty i patrzył na tajemniczy blask. Nie mógł uwierzyć własnym oczom.

„Byłem oddalony zaledwie o trzy metry od tego jaśniejącego punktu” — opowiada.

„Wyglądało to tak, jakby słupki kielicha kwiatu otoczył welon srebrnej, świetlistej pajęczyny. Poświata rozrastała się na kształt tulipana. Wszystko mieniło się w niesamowity sposób, pulsowało jakimś tajemniczym życiem. Nie da się tego opisać słowami”.

Jaśniejąca kula rozrosła się do rozmiarów pięści dorosłego mężczyzny. Była bardzo delikatna, krucha i nieziemska. Ale świeciła bardzo mocnym, srebrzystym światłem. I po kilku minutach zaczęła nagle przygasać. Stawała się coraz mniejsza i mniejsza, aż zupełnie znikła. Została garstka popiołu. Młody leśnik nie zerwał kwitnącej paproci. Był zbyt zaskoczony tym, co zobaczył. Nie zdążył nawet dotknąć tajemniczego kwiatu. Nie spełnił więc bajkowego warunku zdobycia szczęścia.

„Po wszystkim podszedłem do tego miejsca, gdzie jaśniała kula” — mówi Urbanik. „Pod rozłożystą paprocią pozostała garstka jasnoszarego popiołu. Na szczycie rośliny wyrastała taka dziwna miotełka. To właśnie ona przed minutą błyszczała kwiatem paproci. Zdaniem naszego rozmówcy, o podobnych zjawiskach opowiadali niektórzy leśnicy. Mówili o jaśniejących czasem w lesie łunach, od których robi się widno jak w dzień. Natrafiali na nie w czasie upalnego lata w miejscach wilgotnych”.

Jednak żaden z nich nie był nigdy tak blisko tego tajemniczego zjawiska jak Stanisław Urbanik. Choć wielu próbowało.

„Opowiedziałem ludziom, co widziałem” — mówi leśnik. „Jedni wierzyli, inni nie. Ale paru poszło do lasu szukać kwiatu paproci. Nawet w takie stroje pszczelarzy się poubierali, bo komary strasznie nocą w lesie tną. Ale nikt nie przyniósł kwitnącej paproci. Nie słyszałem, żeby nawet ktoś ją zobaczył”.

Grające krasnale — Hajnówka 1986 r.

Jedna z sensytywnych kobiet, z którymi nawiązałem kontakt, niekiedy wspominała o istotach, którym bliżej było do świata baśni, niż do wizyt z głębokiego kosmosu. Sylwia mieszkała w Hajnówce, w domu, w którym jej rodzina zajmowała się okultyzmem, co spowodowało, iż działy się w tym miejscu dziwne, czasami wręcz traumatyczne historie. Kiedy Sylwia miała około 6 lat, zauważyła pod swoim łóżkiem grupę krasnali, którzy grali na jakiś instrumentach:

„Kiedy byłam dzieckiem, tak mniej więcej około 6 lat, mieszkałyśmy w tym nawiedzonym domu i którejś nocy obudziła mnie cicha muzyka, dobiegająca spod łóżka. Zajrzałam pod nie, a tam było około pięciu krasnali: w takiej żółtawej poświacie siedzieli i grali na instrumentach. Najbardziej zapamiętałam tego przy perkusji — miał bęben i talerze. Grali i uśmiechali się. Byli mali bardzo, a ja z czasem zaczęłam to zdarzenie interpretować w taki sposób, że to była halucynacja, bo miałam wtedy temperaturę, ale już sama nie wiem. Co do krasnali — byli kolorowo ubrani, mieli brody i czapki — takie typowe, a gorączkę wtedy miałam przez noc. Wiem, że opowiedziałam mamie, a ona stwierdziła, że to przez gorączkę”.

Jak pamiętacie, Państwo — w mojej poprzedniej książce — pewna 6-letnia dziewczynka — mieszkająca w okolicy Warszawy, również opowiedziała swojej mamie o małych ludziach, których się bardzo przeraziła. Było to w 2013 r. Matka kazała, by córka narysowała istoty, które wówczas miały pojawić się w jej pokoju. Istoty miały rozmawiać w nieznanym języku, przyniosły wielkie pudło i baraszkowały po szafie. Mali ludzie posiadali buty z długimi noskami i szpiczaste czapki. Zdaniem mamy jej córka ma dar widzenia wielu zjawisk paranormalnych i co ciekawe — w takich chwilach ma bardzo podwyższoną temperaturę. Tak zdarzyło się w przypadku Sylwii, która zetknęła się z grającymi krasnalami. Czy powyższe zdarzenia były rzeczywiście wynikiem podwyższonej temperatury — trudno powiedzieć. Sam jako dziecko często chorowałem na anginę i miałem bardzo wysoką gorączkę, sięgającą nawet do 40 stopni, ale nigdy nie doświadczyłem jakichkolwiek halucynacji.

Latające istoty na parkingu — Wrocław 1992 r.

Zdarzenie, o którym chcę wspomnieć, znam jedynie z materiałów prasowych, chociaż — jak wynika z artykułów, przypadek był dokumentowany na miejscu zdarzenia przez ówczesny Wrocławski Klub Popularyzacji i Badań UFO.

Niestety, bardzo ciężko uzyskać jakiekolwiek informacje od osoby, która piastowała wówczas funkcję szefa tej organizacji. Swoją drogą nie rozumiem takiego zamykania archiwów przed zainteresowanymi, tym bardziej, że warto tego typu przypadki ponownie przywołać na światło dzienne z uwagi na to, iż zdarzenie było całkowicie pominięte w polskiej ufologii. Jak przypuszczam — za brak charakterystycznych elementów, które można powiązać z teorią pozaziemską. Zatem tak kontrowersyjny przypadek został po prostu pominięty.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 24.99
drukowana A5
za 66.77
drukowana A5
Kolorowa
za 96.92