Świecą zbyt jasno
Udaję się na zasłużony spoczynek,
z twoim imieniem
na zbyt rozległych ustach.
Przyznaję się do bólu, co wypożyczył
sobie moją noc.
Nie piszę niczego pod dyktando
Boga, nie zdradzam pamięci,
przygniecionej wspomnieniem.
Zanim porównam się
do sumienia,
zanim polegnę na skraju rzeczywistości —
podaruj mi
kilka chciwych snów,
parę rzęsistych godzin.
Ślady godzą w chodnik
duszy, lecz wiem: spodziewam się
echa twoich kroków,
poszumu bezsennego serca.
Przyszłość, ogarnięta
twoim wzrokiem, nie koliduje już
z milczeniem, z pocieszeniem,
w które tak ciężko uwierzyć.
Uważaj, żeby nie pozostawić
na pastwę godzin
ostatniej rzeczywistości.
To tylko garść iskier,
gwiazd, co wciąż świecą zbyt jasno…
Stracone melancholie
Powracam z tej bolesnej pustelni,
w której zalęgła się
dawno temu moja odległość.
Odpowiadam na podstawowe pytanie,
zadane przez pamięć.
Nie ma w nas dość pragnień,
żeby pokonać marzenie,
pożyczyć gwiazdom trochę cienia.
Ukryta w ostrym kącie
księżycowego uśmiechu,
próbuję wskrzesić w sobie zmierzch,
pogardę dla tego, co przeminęło
zbyt nierozważnie.
Dotknij serdecznie myśli,
tak ubogich w ciepło,
wciąż spragnionych nieśmiertelności.
Czasem sen nie rymuje się
z szeptem godzin, ze światłem,
które wciąż brnie pod własny prąd.
Zjednoczeni pomimo wolności,
pragniemy ukołysać nadwrażliwy sens,
przyjrzeć się życiu
z odległości duszy.
Zakochana w bezpiecznej przystani,
szukam paru westchnień,
co wypełnią bezsens nocy,
obojętność straconych melancholii…
Nie śnijmy na siłę
Wybrzeże poczęte przypadkowo
w najwykwintniejszych snach.
Wzburzone morskie fale,
tak bliskie słowom,
które opuszczają twoje serce.
Jesteś tu, tuż obok marzeń,
poczęty z kryształu,
odrodzony z najpiękniejszych chwil.
Podejdź, zobacz,
jak wiele łez potrzeba,
aby ułaskawić duszę, przypodobać się
prawdzie.
Nie wiem, którymi drogami
chadzały twoje melancholie.
Nie wiem, skąd wziąłeś
dość światła, aby wskrzesić przyszłość.
Nie jestem tym samym
westchnieniem, jakie dotykało
wspomnień.
Zatrzaśnięta w bezludnym śnie,
chcę zrozumieć twój dotyk,
chcę pojąć życie, co znów
mi się przywidziało.
Lęk, choć od dawna pełen winy,
wzbiera w dłoniach, przypomina burzę,
co nie łasi się do ust,
nie współgra z samotnością.
Nie przerażajmy
posłusznych, wypożyczonych marzeń,
nie śnijmy na siłę.
Nie okłamujmy nieba
Lawirując między kolumnami,
wspierającymi niebo,
dostrzegam w twojej łzie odbicie życia,
skrawek jasności.
Bezsenność, co wdarła się
pod monotonię,
przyszpila do ziemi
bezkresne serca.
Nie jesteś tym samym Bogiem,
którego poznałam
w poprzednim dziesięcioleciu.
Nie przypominasz tego oddechu,
co wypełniał płuca, wdzierał się pod koc.
Pobudzona pragnieniem, zamykam
w sobie ten ostatni element
wszechświata, tę krztynę,
co ma odwagę kolidować
z teraźniejszością.
Oddalona od życia o lata świetlne,
kocham się w biciu twojego serca,
rozkoszuję poszumem duszy.
Rozebrana z ciała,
pielęgnuję w sobie tę balladę,
którą chciałam ustrzec przed innymi.
Nie okłamujmy nieba,
gwiazdy nie są dziś w modzie.
Konstelacje łez
Zanim podniosę z popiołu
straconą łzę,
zanim poczuję po dno serca
bliskość twojej tęsknoty — stań mi się
bezsenną opoką, bezpiecznym azylem,
w którym zostawiłam resztki
zetlałej samotności.
Niepowtarzalne sny,
zadane milczącym sercem,
omijają niebo, sprzeciwiają się
powietrzu.
To kolejna pomyłka
w życiorysie — ostatni fragment
nadaje się do przeszłości.
Czy powracasz, by oswoić pragnienia?
Czy jesteś, żeby wyśnić
teraźniejszość, do jakiej wstyd
się przyznać?
Zrywam dzisiejsze gwiazdy,
próbuję oszukać przeszłość,
aby napisała ciąg dalszy.
Nie szukaj mnie na próbę — ciało jest
zbyt serdeczne,
aby wyrzec się ukojenia.
Łzy, konstelacje łez — czy to dość,
aby ułaskawić milczenie?
Znikome są poranki, kiedy dłoń
węszy za zakazanym owocem.
Nie pomogą pobliskie historie, bajki,
w których gram podrzędną rolę.
Ciało, którego nie rozumiem
Czułość podrzędnych granic.
Serdeczność, do której nie umiem
się zwrócić.
Czekam na tę jedną godzinę,
co przyniesie wiatr
zamiast nadziei.
Płynę zawzięcie z prądem
tej czarnej rzeki, szukam słów,
które określiłyby stan mojej tęsknoty.
Zjawiłeś się w porę,
niosąc naręcze
świeżo zebranych myśli,
trudnych odpowiedzi z jeszcze
trudniejszymi pytaniami.
Poczułam na nadgarstkach ciszę,
nie przekrzyczy jej
najdonośniejszy sen, samotność
bez prawa wstępu.
Minęła kolejna dekada, przekwitły
konstelacje — jesteś wzruszeniem
dla lęku, dla swobody,
która nigdy mi się nie należała.
Niegdysiejsze marzenia,
zakamuflowane pod balastem nieba,
sprzedane po znajomości — to wszystko
jest tylko piętnem
na policzku nocy, skazą,
która zdobi każdy twój poranek.
Modlę się o twoją niepewność,
o ciało, którego nie rozumiem.
Garść uśmiechu
Niestworzone drogi, wiodące
stale pod wiatr.
Nieprzebyte łąki, gdzie zakwitły
moje zeszłoroczne marzenia.
Jesteś proroctwem,
dla jakiego zrozumiem
każde niedopowiedziane słowo,
każdą skazę, niweczącą
przyszłość serca.
Podaj mi garść uśmiechu,
światło, w którym zalśni
kryształ przyszłości.
Nie widziałam dotąd takiego nieba,
które nie kochałoby
własnych gwiazd.
Moja pamięć, przygnieciona
grzbietem najwyższego ze szczytów,
prowadzi ku niedoszłym pocałunkom,
zdradzonym muśnięciom łzy.
Wciąż się rozglądasz,
szukając natchnienia,
co pocznie najnowszą autobiografię.
Ja jestem tu, żeby zrozumieć,
jak wiele kosztowała mnie ballada,
jak wiele obietnic wdarło się
pod powierzchnię skóry.
Litując się nad teraźniejszością,
poznając nowe pobocza — krzyczę,
aby wyśnić twój czas,
twoją zakazaną bezsenność.
Rozbolał mnie uśmiech
Biegnę, choć serce nie nadąża
za moimi długimi krokami.
Biegnę, choć w płucach
pozostała tylko krztyna oddechu.
To nie jest ten czas, kiedy smutek
staje się mantrą.
To epoka, w której ukrywam
moje zniszczone łzy, pogrążam się
jak w ulubionym kłamstwie.
We łzę godzi łza, nie wystarcza
melancholii.
Rozbolał mnie uśmiech, który nadałam
sobie nieznanym sercem.
Po śmierci zostało kilka
wypożyczonych melancholii,
parę dróg, które wymykają się
rachitycznym objęciom anioła.
Słońce, zbyt ciężkie, aby je podnieść,
wyrywa się z mojej piersi,
szuka kształtu, który określi
imię opatrzności.
Poskładana z naiwnych wzruszeń,
zespojona z biciem serca — krzyczę
pod prąd gwiazd,
wzywam wieczność,
aby była dla mnie wspomnieniem.
Moje spojrzenie, boleśnie martwe,
sprzeciwia się smutkom,
przywdziewa zepsute skrzydła.
Zbyt jaskrawe serce
Mroczny Mesjaszu, czy czujesz
bliskość moich snów
na cienkim, popielatym naskórku serca?
Czy wiesz, skąd płynie światło,
skoro twój cień zagarnia ziemię
padającą mi do stóp?
Powracasz. Znów potrafię oddychać,
oddalona o lata świetlne
od przyszłości, skazana na dożywotnie
wołanie łez.
Lgną do mnie skrupuły, do jakich
nie warto zmierzać,
z którymi nie opłaca się dzielić
nadziei.
Mroczny Mesjaszu, podyktuj mi
dalszy ciąg jutrzejszego przywidzenia.
Chciałabym wręczyć ci fotografię,
na której uciekam przed słońcem.
Czy zrozumiesz, jak długo czekałam,
aby pomóc ci nieść serce,
od dawna bezludne, od dawna
zbyt jaskrawe?
Nikt nie czeka końca
Mój Mroczny Mesjaszu,
wręczam ci duszę,
abyś zawsze znał drogę powrotną.
Przynoszę niewykrzyczane smutki,
wśród których wciąż szukasz
porozumienia.
Jesteś, żebym miała siłę,
by śnić dalej.
Rozkoszuję się twoimi myślami,
których posiadasz pod dostatkiem.
Słowa, skazane na niską samoocenę,
to tylko garść łez,
o których nikt już nie marzy,
nikt nie czeka końca.
Mroczny Mesjaszu,
twoje rozgrzane dłonie wymierzają drogę
do piekła, pobocze, które znów
pobudzi nas do radości.
Wtulam się w twą pierś,
tę bezpieczną przystań, by delektować się
poszumem cienia serca,
by kochać cię tak,
jakby ktoś wytrącił mi z dłoni
obosieczne pragnienie.
Ta jedyna moc
Mroczny Mesjaszu, przyglądam się
ukradkiem twoim koralowym łzom.
Widzę w nich bezmiar smutku,
który dręczy cię
przy każdym uderzeniu serca,
z każdym krokiem.
Ja bym chciała te łzy
dobrze zapamiętać; niech lśnią
w mojej bezbożnej pamięci,
ukrywają się pośród skarlałych sumień.
Mroczny Mesjaszu, zapamiętaj
to bluźnierstwo, które padło z ust
ostatniego człowieka.
Pogódź się z jednością słów,
co wtargnęły między wspomnienia,
między bezsenne ścieżki.
Mogę ci podarować jedynie ciszę,
z którą nie sposób iść dalej,
poddać się nadziei.
Mój Mroczny Mesjaszu, wskrześ
pożegnalny dotyk, przez który nie spałam
od dwóch dekad.
Proszę, nie każ mi walczyć,
kiedy kładę się do snu.
Unikajmy zamierzonych zdarzeń,
które mają tę jedyną moc.
A moje myśli kwitną
Jestem tu, aby wskrzesić
w tobie żar,
pozwolić poczuć piętno fascynacji.
Pojawiam się, żebyś przeciwstawił się
gwiazdom, odkrył drogę
wiodącą poza rejony
zwątpienia.
Spotykam cię, bezsennego
i zdanego na łaskę powietrza;
powierzonego ciemnościom,
ukrytego pośród zeschłych łez.
Zanim dotrze do ciebie
słoneczny promień,
a pustka ujawni obojętność — rozpadną się
antypody, pożegnają się
ostatecznie
niedopasowane życzenia.
Uwierzyłam w nicość
gnieżdżącą się
w okolicach mostka, powierzyłam lęk,
jakiego nie mogę sobie odmówić.
Dziś, kiedy nie dokucza mi
senność,
idę dalej, a moje myśli kwitną.
Słowa stają się pretekstem
do przyszłości.
Rozpościeram ramiona, mój szept
staje się
skrzepniętym wołaniem o prawo
do własnej autobiografii.
Nadchodzi kres, z jakim spieram się
o moment zwątpienia.
Łasi się spełnienie — walczę z nim na noże.
Pomimo wiary
Przepełniona bezsennością,
wydana zbyt pochopnie
na pastwę
współczesnego mitu, kocham się
w ciele,
co skradło blask twojego dotyku.
Wzdęte łzy
wciąż się sprzeczają.
I choć próbuję pokochać
ich skrytą puentę,
nie nadejdzie spokój, który ujarzmi
naleciałości po fałszywym świetle,
po bólu, jakiego stale
mi brak.
Sumienie, poczęte
z podwójnym dnem,
wciąż pragnie rozrachunku, walczy
z nadmiarem wszechświata.
Po twoich oczach pozostały
tylko dwie smutne gwiazdy,
gotowe do pożegnania,
stracone na wstępie.
Rodzi się we mnie
groźna pokuta,
na którą nikt z tutejszych
nie zasłużył.
Błagalne bicie serca, ponury oddech —
jest wszystkim, czego się spodziewałam,
na co liczyłam.
Dziś w nocy
objawia się w tobie skrucha,
we krwi tańczy świt,
wszystko jest takie samo,
jak przed nawrotem istnienia.
Zanim na dnie
zalęgnie się litość,
pobudzisz siebie do tej bajki,
z której nic nie pozostało
pomimo wiary.
Idylla
Pozostawiam ci
nieczułe wrażenie sprawiedliwości.
Ofiaruję niezdolność do snu,
pukanie do otwartego okna.
Dziś nie przypominasz
moich myśli — zalęgły się w tobie
obopólne słowa,
niezrozumiałe westchnienia snu.
Moja pamięć, poskładana
z niewybrednych złudzeń,
rozpościera nade mną płową noc,
bezlitosne spojrzenia w głąb
Drogi Mlecznej.
Już nigdy nikt nie uwierzy
w obojętność roztrzaskanych łez,
w miłość, która czasem pragnie
odpocząć.
I choć stoję na torach
z opuszczonym szlabanem,
a niebo sypie się na głowę —
nie pożegnam się z twoim złudzeniem,
z prawdą, której już
nie potrzebuję.
Kojarzysz się ze snem,
dla jakiego pokonałam tę ciszę,
ten fundament, na jakim wzniosę
prywatny raj.
Idyllę, w objęciach której
potulnie odejdę.
I nie zastąpi mnie noc,
nie zastąpi łza, tak boleśnie czerstwa.
Nacieszyć się oddechem
Skrzydlate słowa, ukryte we łzach.
Myśli, jakie ugrzęzły
w połowie zdania.
Czy jesteś wciąż taki sam,
jak sprzed odległych wzruszeń?
Czy cisza promienieje w tobie,
niosąc przypadek i drogę do piekieł?
Znów czuję dobitnie
łaskawy, nostalgiczny zmierzch,
który zastępuje mi powietrze,
prowadzi do zbawienia.
Jesteś osamotnionym życzeniem,
skrajnością oddzielającą życie
od litości.
Wciąż nie możesz
nacieszyć się oddechem, poczętym
przez wiarę w nieznane.
Rozpal pod mostkiem garść iskier,
zapoznaj się z wiecznością,
co nie pasuje do tych rozmów.
Znów bawię się gładkim sumieniem
nieba, zrywam róże,
raniące moje jasnozielone palce.
Zostało stracone królestwo,
moja bajka, w której śnię
o teraźniejszości.
Dedykuję ci pierwsze uderzenie serca,
moją subtelność,
która pozbawi niebo cielesności.
Przynosisz blask niebu
To tylko bezpłodny, odroczony sen,
wzniesiony niczym toast
na przeludnionej wyspie.
To haust iskier odbierających mowę,
pozbawiających oddechu,
dominujących pośród cieni.
Wiem, jesteś
tymczasowym wędrowcem,
skazanym na dożywotnią przyszłość.
Twoje łzy są takie same
jak sprzed epoki.
Nikt nie umie powstrzymać szeptu,
co rozdziera skórę,
wkrada się pod cień, koliduje
z nadejściem samotności.
Boleśnie martwa jest noc,
jeszcze gorszy poranek,
którym otulam się niczym tajemnicą —
w niej dostrzegam piętno
mojego strachu.
Łza podąża za łzą,
niszcząc bezsenny świt,
niwecząc emocjonalny rozkład.
Znów ukrywasz się w cieniu
własnego sumienia, przynosisz blask
niebu, które nie chce odejść.
Jesteś zbyt samotny, aby dostrzec
sedno wszechświata.
Pogrążony w ciele, powierzony zmysłom —
witasz mnie na próbę,
żegnasz tak, że gwiazdy
zrzucają cienie, chwieje się piedestał.
Najbardziej samotni
Nie pozwalasz własnym łzom
wedrzeć się za barykady światła.
Nie zgadzasz się, by ich skromne cienie
stanowiły pożywkę
dla aniołów.
Nie jesteś tym samym snem,
w którym przeglądam się
niczym w szklistej powłoce nieba.
Pamięć, przeklęta
i posłusznie egoistyczna, usiłuje
zakochać się w teraźniejszości,
pokazać ziemi drogę,
którą pokonali najbardziej samotni.
Nie chcę, żeby twoje myśli,
omijające serce,
przywdziewały nieznany oddech,
przeludnioną pustkę, gdzie roi się
od uderzeń serc; w źródle
skrywa się bezdzietna dusza.
Wplatam kwitnące palce
w pocałunki, usiłuję tęsknić tak,
żebym miała u stóp
własny cień, żeby z bliskością
zmierzał się zmrok.
Przemierzając odległe połacie łąk,
udowadniając, jak ważna jest skrucha —
zaciskam pięść serca,
rozkoszuję się
pierwszym słonecznym urodzajem.
Nie czekaj w pokorze
na bezskrzydłe anioły; to tylko świat,
pocałunek wiatru.
Ostateczne uderzenie serca
Kolejna równonoc złudzeń.
Dosadnie przykre wieczory, niemające nic
do zaoferowania.
Ukryta w piątym kącie umysłu, szukam
wykwintnych tęsknot,
zdartych pocałunków prosto
w niebo.
Ukrywasz serce pod grubą warstwą
słów, poszukujesz pamiątki,
co odkryje twoją duszę.
Moja przyszłość, uprzednio
dokładnie wyśniona,
kończy się ślepą uliczką, pretekstem,
by pobożnie odejść.
Nienasycona dystansem, dzielę się
oddaleniem,
pozbywam twoją ciszę lśnienia.
Nie, to nie czas, aby pożegnać
nieobecność myśli.
To wynaturzenie, w którym szukam
zbawienia.
Nie dotykaj zbyt bojaźliwie łez; są,
aby twój sen odnalazł zamęt i chaos.
Zanim ból stanie na baczność,
a wiatr pocznie się
z niewłaściwego krzyku — poczujemy sobą
bezsens, odwiedzimy sad,
w którym rodzą się
zakazane owoce.
Pozostanie mi po tobie ostateczne
uderzenie serca, melancholia,
którą się otulam, błagam o litość.
Z niedoboru jawy
Żałośnie nieprzydatne są
moje współczesne myśli.
Nie rozumiem prawd,
które wypełniają stracone obawy,
serca bez prawa wstępu.
Jesteśmy tu, aby zabić
w sobie ten lęk, wiodący poprzez
nieznane pobocza, między łzami,
które ktoś tu po sobie
pozostawił.
Przyzwyczajona
do kolidujących wzgórz, czekająca
uparcie na nawrót pomyślności —
oddaję się przeszłości,
tak groźnie odległej, sprzedanej
na pierwszym lepszym rynku.
Moje imię, spisane
twoim sercem, to tylko garść
liter, niewłaściwie ze sobą połączonych.
Moja samotność, wykluczona
z kolejki, objawia się
niby bezsenna ballada — jej słów
nikt nie zna.
Kolejny zmierzch zbliża się
niby nieprzepłakana modlitwa;
skarga, która poszukuje
własnego źródła.
Odejdź, dopóki wrze we mnie
krew, dopóki sen umiera
z niedoboru jawy.
Dlaczego wciąż nie rozpoznajesz
mojej ufności?
Dlaczego lśnisz, choć spisałam
kolejne epitafium?
Brakuje ciszy
Zbyt wiele pomyślności mieści się
w żalu bez wstępu czy końca.
Zbyt wiele smutku wypełnia obojętność,
żeby odrodziła się
ze zbyt odległych wspomnień,
z samotności, co zginęła
bezpowrotnie
po drugiej stronie barykady.
Twój język stanowi świadectwo,
że to, co zbyt ulotne, równie łatwo
daje się obłaskawić czułą myślą,
przegranym zwątpieniem.
Owocowy smak kojarzy się
z chwilą, jaka zapomniała,
że czasami człowiekowi brakuje ciszy.
Mój lęk, moja obawa o nicość — wszystko
jest jednym przykrym pretekstem
do dalszego ciągu.
Nie pozwalam odejść tęsknocie,
niech pocałunek zalęgnie mi się w krwi.
Zdziwiona przyszłością, scałowuję
krzyk z ust, pozbawiam ciała,
w które tak usilnie wierzę.
Ostatnia kropla snu znaczy drogę
melancholii, objawia się niczym
mdlący płomyk wytchnienia.
Zaopiekuj się moją przeszłością.
Podaruj gniew, na jaki czekam,
jakiemu dożywotnio, bezrozumnie ufam.
Porzuci ciało
Wznoszę się, wzlatuję nieuchronnie
pod sam sufit; szukam
tam paru chwil, które podarują mi
ciepło i bezmiar powietrza.
Rozpościeram ramiona,
wypatruję bezlitosnej pamięci,
co porzuci ciało,
a wypełni po brzegi niezależność.
Fantazje, sklecone
z paru kropel
dziecinnego snu, dopasowują się