E-book
4.73
drukowana A5
30.54
Wyśniłam życie

Bezpłatny fragment - Wyśniłam życie

Poezja współczesna

Objętość:
151 str.
ISBN:
978-83-8369-933-2
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 30.54

Świecą zbyt jasno

Udaję się na zasłużony spoczynek,

z twoim imieniem

na zbyt rozległych ustach.

Przyznaję się do bólu, co wypożyczył

sobie moją noc.


Nie piszę niczego pod dyktando

Boga, nie zdradzam pamięci,

przygniecionej wspomnieniem.

Zanim porównam się

do sumienia,

zanim polegnę na skraju rzeczywistości —

podaruj mi

kilka chciwych snów,

parę rzęsistych godzin.


Ślady godzą w chodnik

duszy, lecz wiem: spodziewam się

echa twoich kroków,

poszumu bezsennego serca.


Przyszłość, ogarnięta

twoim wzrokiem, nie koliduje już

z milczeniem, z pocieszeniem,

w które tak ciężko uwierzyć.


Uważaj, żeby nie pozostawić

na pastwę godzin

ostatniej rzeczywistości.


To tylko garść iskier,

gwiazd, co wciąż świecą zbyt jasno…

Stracone melancholie

Powracam z tej bolesnej pustelni,

w której zalęgła się

dawno temu moja odległość.

Odpowiadam na podstawowe pytanie,

zadane przez pamięć.


Nie ma w nas dość pragnień,

żeby pokonać marzenie,

pożyczyć gwiazdom trochę cienia.

Ukryta w ostrym kącie

księżycowego uśmiechu,

próbuję wskrzesić w sobie zmierzch,

pogardę dla tego, co przeminęło

zbyt nierozważnie.


Dotknij serdecznie myśli,

tak ubogich w ciepło,

wciąż spragnionych nieśmiertelności.

Czasem sen nie rymuje się

z szeptem godzin, ze światłem,

które wciąż brnie pod własny prąd.


Zjednoczeni pomimo wolności,

pragniemy ukołysać nadwrażliwy sens,

przyjrzeć się życiu

z odległości duszy.

Zakochana w bezpiecznej przystani,

szukam paru westchnień,

co wypełnią bezsens nocy,

obojętność straconych melancholii…

Nie śnijmy na siłę

Wybrzeże poczęte przypadkowo

w najwykwintniejszych snach.

Wzburzone morskie fale,

tak bliskie słowom,

które opuszczają twoje serce.


Jesteś tu, tuż obok marzeń,

poczęty z kryształu,

odrodzony z najpiękniejszych chwil.


Podejdź, zobacz,

jak wiele łez potrzeba,

aby ułaskawić duszę, przypodobać się

prawdzie.


Nie wiem, którymi drogami

chadzały twoje melancholie.

Nie wiem, skąd wziąłeś

dość światła, aby wskrzesić przyszłość.


Nie jestem tym samym

westchnieniem, jakie dotykało

wspomnień.

Zatrzaśnięta w bezludnym śnie,

chcę zrozumieć twój dotyk,

chcę pojąć życie, co znów

mi się przywidziało.


Lęk, choć od dawna pełen winy,

wzbiera w dłoniach, przypomina burzę,

co nie łasi się do ust,

nie współgra z samotnością.


Nie przerażajmy

posłusznych, wypożyczonych marzeń,

nie śnijmy na siłę.

Nie okłamujmy nieba

Lawirując między kolumnami,

wspierającymi niebo,

dostrzegam w twojej łzie odbicie życia,

skrawek jasności.


Bezsenność, co wdarła się

pod monotonię,

przyszpila do ziemi

bezkresne serca.


Nie jesteś tym samym Bogiem,

którego poznałam

w poprzednim dziesięcioleciu.

Nie przypominasz tego oddechu,

co wypełniał płuca, wdzierał się pod koc.


Pobudzona pragnieniem, zamykam

w sobie ten ostatni element

wszechświata, tę krztynę,

co ma odwagę kolidować

z teraźniejszością.


Oddalona od życia o lata świetlne,

kocham się w biciu twojego serca,

rozkoszuję poszumem duszy.

Rozebrana z ciała,

pielęgnuję w sobie tę balladę,

którą chciałam ustrzec przed innymi.


Nie okłamujmy nieba,

gwiazdy nie są dziś w modzie.

Konstelacje łez

Zanim podniosę z popiołu

straconą łzę,

zanim poczuję po dno serca

bliskość twojej tęsknoty — stań mi się

bezsenną opoką, bezpiecznym azylem,

w którym zostawiłam resztki

zetlałej samotności.


Niepowtarzalne sny,

zadane milczącym sercem,

omijają niebo, sprzeciwiają się

powietrzu.

To kolejna pomyłka

w życiorysie — ostatni fragment

nadaje się do przeszłości.


Czy powracasz, by oswoić pragnienia?

Czy jesteś, żeby wyśnić

teraźniejszość, do jakiej wstyd

się przyznać?

Zrywam dzisiejsze gwiazdy,

próbuję oszukać przeszłość,

aby napisała ciąg dalszy.


Nie szukaj mnie na próbę — ciało jest

zbyt serdeczne,

aby wyrzec się ukojenia.

Łzy, konstelacje łez — czy to dość,

aby ułaskawić milczenie?


Znikome są poranki, kiedy dłoń

węszy za zakazanym owocem.

Nie pomogą pobliskie historie, bajki,

w których gram podrzędną rolę.

Ciało, którego nie rozumiem

Czułość podrzędnych granic.

Serdeczność, do której nie umiem

się zwrócić.

Czekam na tę jedną godzinę,

co przyniesie wiatr

zamiast nadziei.


Płynę zawzięcie z prądem

tej czarnej rzeki, szukam słów,

które określiłyby stan mojej tęsknoty.

Zjawiłeś się w porę,

niosąc naręcze

świeżo zebranych myśli,

trudnych odpowiedzi z jeszcze

trudniejszymi pytaniami.


Poczułam na nadgarstkach ciszę,

nie przekrzyczy jej

najdonośniejszy sen, samotność

bez prawa wstępu.


Minęła kolejna dekada, przekwitły

konstelacje — jesteś wzruszeniem

dla lęku, dla swobody,

która nigdy mi się nie należała.


Niegdysiejsze marzenia,

zakamuflowane pod balastem nieba,

sprzedane po znajomości — to wszystko

jest tylko piętnem

na policzku nocy, skazą,

która zdobi każdy twój poranek.


Modlę się o twoją niepewność,

o ciało, którego nie rozumiem.

Garść uśmiechu

Niestworzone drogi, wiodące

stale pod wiatr.

Nieprzebyte łąki, gdzie zakwitły

moje zeszłoroczne marzenia.

Jesteś proroctwem,

dla jakiego zrozumiem

każde niedopowiedziane słowo,

każdą skazę, niweczącą

przyszłość serca.


Podaj mi garść uśmiechu,

światło, w którym zalśni

kryształ przyszłości.

Nie widziałam dotąd takiego nieba,

które nie kochałoby

własnych gwiazd.


Moja pamięć, przygnieciona

grzbietem najwyższego ze szczytów,

prowadzi ku niedoszłym pocałunkom,

zdradzonym muśnięciom łzy.

Wciąż się rozglądasz,

szukając natchnienia,

co pocznie najnowszą autobiografię.


Ja jestem tu, żeby zrozumieć,

jak wiele kosztowała mnie ballada,

jak wiele obietnic wdarło się

pod powierzchnię skóry.


Litując się nad teraźniejszością,

poznając nowe pobocza — krzyczę,

aby wyśnić twój czas,

twoją zakazaną bezsenność.

Rozbolał mnie uśmiech

Biegnę, choć serce nie nadąża

za moimi długimi krokami.

Biegnę, choć w płucach

pozostała tylko krztyna oddechu.


To nie jest ten czas, kiedy smutek

staje się mantrą.

To epoka, w której ukrywam

moje zniszczone łzy, pogrążam się

jak w ulubionym kłamstwie.


We łzę godzi łza, nie wystarcza

melancholii.

Rozbolał mnie uśmiech, który nadałam

sobie nieznanym sercem.

Po śmierci zostało kilka

wypożyczonych melancholii,

parę dróg, które wymykają się

rachitycznym objęciom anioła.


Słońce, zbyt ciężkie, aby je podnieść,

wyrywa się z mojej piersi,

szuka kształtu, który określi

imię opatrzności.


Poskładana z naiwnych wzruszeń,

zespojona z biciem serca — krzyczę

pod prąd gwiazd,

wzywam wieczność,

aby była dla mnie wspomnieniem.


Moje spojrzenie, boleśnie martwe,

sprzeciwia się smutkom,

przywdziewa zepsute skrzydła.

Zbyt jaskrawe serce

Mroczny Mesjaszu, czy czujesz

bliskość moich snów

na cienkim, popielatym naskórku serca?

Czy wiesz, skąd płynie światło,

skoro twój cień zagarnia ziemię

padającą mi do stóp?


Powracasz. Znów potrafię oddychać,

oddalona o lata świetlne

od przyszłości, skazana na dożywotnie

wołanie łez.


Lgną do mnie skrupuły, do jakich

nie warto zmierzać,

z którymi nie opłaca się dzielić

nadziei.


Mroczny Mesjaszu, podyktuj mi

dalszy ciąg jutrzejszego przywidzenia.

Chciałabym wręczyć ci fotografię,

na której uciekam przed słońcem.


Czy zrozumiesz, jak długo czekałam,

aby pomóc ci nieść serce,

od dawna bezludne, od dawna

zbyt jaskrawe?

Nikt nie czeka końca

Mój Mroczny Mesjaszu,

wręczam ci duszę,

abyś zawsze znał drogę powrotną.

Przynoszę niewykrzyczane smutki,

wśród których wciąż szukasz

porozumienia.


Jesteś, żebym miała siłę,

by śnić dalej.

Rozkoszuję się twoimi myślami,

których posiadasz pod dostatkiem.

Słowa, skazane na niską samoocenę,

to tylko garść łez,

o których nikt już nie marzy,

nikt nie czeka końca.


Mroczny Mesjaszu,

twoje rozgrzane dłonie wymierzają drogę

do piekła, pobocze, które znów

pobudzi nas do radości.


Wtulam się w twą pierś,

tę bezpieczną przystań, by delektować się

poszumem cienia serca,

by kochać cię tak,

jakby ktoś wytrącił mi z dłoni

obosieczne pragnienie.

Ta jedyna moc

Mroczny Mesjaszu, przyglądam się

ukradkiem twoim koralowym łzom.

Widzę w nich bezmiar smutku,

który dręczy cię

przy każdym uderzeniu serca,

z każdym krokiem.


Ja bym chciała te łzy

dobrze zapamiętać; niech lśnią

w mojej bezbożnej pamięci,

ukrywają się pośród skarlałych sumień.


Mroczny Mesjaszu, zapamiętaj

to bluźnierstwo, które padło z ust

ostatniego człowieka.

Pogódź się z jednością słów,

co wtargnęły między wspomnienia,

między bezsenne ścieżki.


Mogę ci podarować jedynie ciszę,

z którą nie sposób iść dalej,

poddać się nadziei.

Mój Mroczny Mesjaszu, wskrześ

pożegnalny dotyk, przez który nie spałam

od dwóch dekad.


Proszę, nie każ mi walczyć,

kiedy kładę się do snu.

Unikajmy zamierzonych zdarzeń,

które mają tę jedyną moc.

A moje myśli kwitną

Jestem tu, aby wskrzesić

w tobie żar,

pozwolić poczuć piętno fascynacji.

Pojawiam się, żebyś przeciwstawił się

gwiazdom, odkrył drogę

wiodącą poza rejony

zwątpienia.


Spotykam cię, bezsennego

i zdanego na łaskę powietrza;

powierzonego ciemnościom,

ukrytego pośród zeschłych łez.

Zanim dotrze do ciebie

słoneczny promień,

a pustka ujawni obojętność — rozpadną się

antypody, pożegnają się

ostatecznie

niedopasowane życzenia.


Uwierzyłam w nicość

gnieżdżącą się

w okolicach mostka, powierzyłam lęk,

jakiego nie mogę sobie odmówić.

Dziś, kiedy nie dokucza mi

senność,

idę dalej, a moje myśli kwitną.


Słowa stają się pretekstem

do przyszłości.

Rozpościeram ramiona, mój szept

staje się

skrzepniętym wołaniem o prawo

do własnej autobiografii.


Nadchodzi kres, z jakim spieram się

o moment zwątpienia.

Łasi się spełnienie — walczę z nim na noże.

Pomimo wiary

Przepełniona bezsennością,

wydana zbyt pochopnie

na pastwę

współczesnego mitu, kocham się

w ciele,

co skradło blask twojego dotyku.


Wzdęte łzy

wciąż się sprzeczają.

I choć próbuję pokochać

ich skrytą puentę,

nie nadejdzie spokój, który ujarzmi

naleciałości po fałszywym świetle,

po bólu, jakiego stale

mi brak.


Sumienie, poczęte

z podwójnym dnem,

wciąż pragnie rozrachunku, walczy

z nadmiarem wszechświata.

Po twoich oczach pozostały

tylko dwie smutne gwiazdy,

gotowe do pożegnania,

stracone na wstępie.


Rodzi się we mnie

groźna pokuta,

na którą nikt z tutejszych

nie zasłużył.

Błagalne bicie serca, ponury oddech —

jest wszystkim, czego się spodziewałam,

na co liczyłam.


Dziś w nocy

objawia się w tobie skrucha,

we krwi tańczy świt,

wszystko jest takie samo,

jak przed nawrotem istnienia.

Zanim na dnie

zalęgnie się litość,

pobudzisz siebie do tej bajki,

z której nic nie pozostało

pomimo wiary.

Idylla

Pozostawiam ci

nieczułe wrażenie sprawiedliwości.

Ofiaruję niezdolność do snu,

pukanie do otwartego okna.


Dziś nie przypominasz

moich myśli — zalęgły się w tobie

obopólne słowa,

niezrozumiałe westchnienia snu.


Moja pamięć, poskładana

z niewybrednych złudzeń,

rozpościera nade mną płową noc,

bezlitosne spojrzenia w głąb

Drogi Mlecznej.


Już nigdy nikt nie uwierzy

w obojętność roztrzaskanych łez,

w miłość, która czasem pragnie

odpocząć.

I choć stoję na torach

z opuszczonym szlabanem,

a niebo sypie się na głowę —

nie pożegnam się z twoim złudzeniem,

z prawdą, której już

nie potrzebuję.


Kojarzysz się ze snem,

dla jakiego pokonałam tę ciszę,

ten fundament, na jakim wzniosę

prywatny raj.

Idyllę, w objęciach której

potulnie odejdę.


I nie zastąpi mnie noc,

nie zastąpi łza, tak boleśnie czerstwa.

Nacieszyć się oddechem

Skrzydlate słowa, ukryte we łzach.

Myśli, jakie ugrzęzły

w połowie zdania.

Czy jesteś wciąż taki sam,

jak sprzed odległych wzruszeń?

Czy cisza promienieje w tobie,

niosąc przypadek i drogę do piekieł?


Znów czuję dobitnie

łaskawy, nostalgiczny zmierzch,

który zastępuje mi powietrze,

prowadzi do zbawienia.

Jesteś osamotnionym życzeniem,

skrajnością oddzielającą życie

od litości.


Wciąż nie możesz

nacieszyć się oddechem, poczętym

przez wiarę w nieznane.

Rozpal pod mostkiem garść iskier,

zapoznaj się z wiecznością,

co nie pasuje do tych rozmów.


Znów bawię się gładkim sumieniem

nieba, zrywam róże,

raniące moje jasnozielone palce.

Zostało stracone królestwo,

moja bajka, w której śnię

o teraźniejszości.


Dedykuję ci pierwsze uderzenie serca,

moją subtelność,

która pozbawi niebo cielesności.

Przynosisz blask niebu

To tylko bezpłodny, odroczony sen,

wzniesiony niczym toast

na przeludnionej wyspie.

To haust iskier odbierających mowę,

pozbawiających oddechu,

dominujących pośród cieni.


Wiem, jesteś

tymczasowym wędrowcem,

skazanym na dożywotnią przyszłość.

Twoje łzy są takie same

jak sprzed epoki.


Nikt nie umie powstrzymać szeptu,

co rozdziera skórę,

wkrada się pod cień, koliduje

z nadejściem samotności.


Boleśnie martwa jest noc,

jeszcze gorszy poranek,

którym otulam się niczym tajemnicą —

w niej dostrzegam piętno

mojego strachu.


Łza podąża za łzą,

niszcząc bezsenny świt,

niwecząc emocjonalny rozkład.

Znów ukrywasz się w cieniu

własnego sumienia, przynosisz blask

niebu, które nie chce odejść.


Jesteś zbyt samotny, aby dostrzec

sedno wszechświata.

Pogrążony w ciele, powierzony zmysłom —

witasz mnie na próbę,

żegnasz tak, że gwiazdy

zrzucają cienie, chwieje się piedestał.

Najbardziej samotni

Nie pozwalasz własnym łzom

wedrzeć się za barykady światła.

Nie zgadzasz się, by ich skromne cienie

stanowiły pożywkę

dla aniołów.


Nie jesteś tym samym snem,

w którym przeglądam się

niczym w szklistej powłoce nieba.

Pamięć, przeklęta

i posłusznie egoistyczna, usiłuje

zakochać się w teraźniejszości,

pokazać ziemi drogę,

którą pokonali najbardziej samotni.


Nie chcę, żeby twoje myśli,

omijające serce,

przywdziewały nieznany oddech,

przeludnioną pustkę, gdzie roi się

od uderzeń serc; w źródle

skrywa się bezdzietna dusza.


Wplatam kwitnące palce

w pocałunki, usiłuję tęsknić tak,

żebym miała u stóp

własny cień, żeby z bliskością

zmierzał się zmrok.


Przemierzając odległe połacie łąk,

udowadniając, jak ważna jest skrucha —

zaciskam pięść serca,

rozkoszuję się

pierwszym słonecznym urodzajem.


Nie czekaj w pokorze

na bezskrzydłe anioły; to tylko świat,

pocałunek wiatru.

Ostateczne uderzenie serca

Kolejna równonoc złudzeń.

Dosadnie przykre wieczory, niemające nic

do zaoferowania.

Ukryta w piątym kącie umysłu, szukam

wykwintnych tęsknot,

zdartych pocałunków prosto

w niebo.

Ukrywasz serce pod grubą warstwą

słów, poszukujesz pamiątki,

co odkryje twoją duszę.

Moja przyszłość, uprzednio

dokładnie wyśniona,

kończy się ślepą uliczką, pretekstem,

by pobożnie odejść.


Nienasycona dystansem, dzielę się

oddaleniem,

pozbywam twoją ciszę lśnienia.

Nie, to nie czas, aby pożegnać

nieobecność myśli.

To wynaturzenie, w którym szukam

zbawienia.

Nie dotykaj zbyt bojaźliwie łez; są,

aby twój sen odnalazł zamęt i chaos.

Zanim ból stanie na baczność,

a wiatr pocznie się

z niewłaściwego krzyku — poczujemy sobą

bezsens, odwiedzimy sad,

w którym rodzą się

zakazane owoce.


Pozostanie mi po tobie ostateczne

uderzenie serca, melancholia,

którą się otulam, błagam o litość.

Z niedoboru jawy

Żałośnie nieprzydatne są

moje współczesne myśli.

Nie rozumiem prawd,

które wypełniają stracone obawy,

serca bez prawa wstępu.


Jesteśmy tu, aby zabić

w sobie ten lęk, wiodący poprzez

nieznane pobocza, między łzami,

które ktoś tu po sobie

pozostawił.


Przyzwyczajona

do kolidujących wzgórz, czekająca

uparcie na nawrót pomyślności —

oddaję się przeszłości,

tak groźnie odległej, sprzedanej

na pierwszym lepszym rynku.


Moje imię, spisane

twoim sercem, to tylko garść

liter, niewłaściwie ze sobą połączonych.

Moja samotność, wykluczona

z kolejki, objawia się

niby bezsenna ballada — jej słów

nikt nie zna.


Kolejny zmierzch zbliża się

niby nieprzepłakana modlitwa;

skarga, która poszukuje

własnego źródła.

Odejdź, dopóki wrze we mnie

krew, dopóki sen umiera

z niedoboru jawy.


Dlaczego wciąż nie rozpoznajesz

mojej ufności?

Dlaczego lśnisz, choć spisałam

kolejne epitafium?

Brakuje ciszy

Zbyt wiele pomyślności mieści się

w żalu bez wstępu czy końca.

Zbyt wiele smutku wypełnia obojętność,

żeby odrodziła się

ze zbyt odległych wspomnień,

z samotności, co zginęła

bezpowrotnie

po drugiej stronie barykady.


Twój język stanowi świadectwo,

że to, co zbyt ulotne, równie łatwo

daje się obłaskawić czułą myślą,

przegranym zwątpieniem.

Owocowy smak kojarzy się

z chwilą, jaka zapomniała,

że czasami człowiekowi brakuje ciszy.


Mój lęk, moja obawa o nicość — wszystko

jest jednym przykrym pretekstem

do dalszego ciągu.

Nie pozwalam odejść tęsknocie,

niech pocałunek zalęgnie mi się w krwi.


Zdziwiona przyszłością, scałowuję

krzyk z ust, pozbawiam ciała,

w które tak usilnie wierzę.

Ostatnia kropla snu znaczy drogę

melancholii, objawia się niczym

mdlący płomyk wytchnienia.


Zaopiekuj się moją przeszłością.

Podaruj gniew, na jaki czekam,

jakiemu dożywotnio, bezrozumnie ufam.

Porzuci ciało

Wznoszę się, wzlatuję nieuchronnie

pod sam sufit; szukam

tam paru chwil, które podarują mi

ciepło i bezmiar powietrza.

Rozpościeram ramiona,

wypatruję bezlitosnej pamięci,

co porzuci ciało,

a wypełni po brzegi niezależność.


Fantazje, sklecone

z paru kropel

dziecinnego snu, dopasowują się

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 30.54