Wysłodki na początek
W Gostyniu w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku funkcjonowały i do dzisiaj nieźle funkcjonują, trzy główne jak to się wtedy mówiło zakłady pracy: huta szkła, cukrownia i Kondensownia. Ojciec lub matka co drugiego mojego kolegi pracowali w którymś z tych przedsiębiorstw. W hucie szkła robiono słoiki i butelki, więc dla kogoś kto miał kilka lat, nie było w niej nic interesującego. Może oprócz ogromnych dziur w asfalcie, jakie na drodze do huty prowadzącej, robiły przyjeżdżające z surowcami i odjeżdżające ze szkłem ciężarówki.
Co innego Kondensownia. To tam produkowano skondensowane mleczko w tubkach. To mleczko było i jest do dziś najlepszym skondensowanym mleczkiem na świecie. Oczywiście w kondensowani wytwarzano też mleko, kefiry, śmietanę i masło. Jednak kogo to interesowało? Na pewno nie dzieciaki, które chodziły do podstawówki. I na pewno nie w czasach, gdy w sklepach często nie można było kupić słodyczy. Szalał przecież kryzys, a w telewizji non stop puszczali Gang Marcela, Lady Pank czy zespół Kombi. Niestety skondensowane mleczko również było towarem deficytowym, ponieważ eksportowano je na Zachód, a wtedy wszystko co kupował z Polski Zachód, było bezcenne, bo przynosiło krajowi dewizy. Gdy tylko rodzice przynieśli do domu tubkę lub dwie mleczka, wówczas świat stawał się słodszy i bardziej kolorowy. Z tubki wyciskało się płynną zawartość do samego końca. Zaginało się stopniowo metal, tak by nie zmarnować ani grama kleistej, białej, rozkosznej substancji. Czasem kroiło się tubkę nożyczkami i resztki mleczka wylizywało się z zagięć. Kondensowania była położona na uboczu, za miastem. Pierwszy raz zobaczyłem ten zakład po zjedzeniu sporej ilości tubek.
Cukrownia z kolei mieściła się prawie w centrum Gostynia. Przy drodze, którą każdy przejeżdżający przez miasto musiał się kierować. Cukrowania wszystkim gostyniakom i niegostyniakom kojarzyła się i kojarzy nadal z zapachem kampanii buraczanej. Przez trzy jesienne miesiące miejskie powietrze pachnie wysłodkami z buraków cukrowych. Pachnie nad ranem, w dzień i w nocy. Pachną wysłodkami stroje wystrojonych pań i eleganckich panów, ale także mundury policjantów i policjantek czających się z radarem na przykład przy ulicy Poznańskiej. Zapach wysłodków jest, był i będzie zawsze symbolem Gostynia.
Zapach wysłodków i smak mleczka skondensowanego przypomniały mi się niedawno, gdy robiłem porządki w piwnicy. Znalazłem wówczas kilka pustych słoików. Być może wyprodukowanych w gostyńskiej hucie szkła. Nastąpił ciąg skojarzeń. Słoik — huta szkła — Gostyń. Dzieciństwo — wysłodki — skondensowane mleczko. I natychmiast pobiegłem do spożywczaka.
Orzechy i kasztany
Dzieciństwo w moim rodzinnym Gostyniu kojarzy mi się z orzechami i kasztanami. Oczywiście też grałem w piłkę nożną z kolegami, też pstrykałem w kapsle na deskach piaskownicy, też bawiłem się w chowanego, też łapałem paletkami do babingtona chrabąszcze w maju i też puszczałem latawce jesienią. Jednak do dzisiaj, gdy czuję zapach świeżych orzechów i kasztanów, przypomina mi się podwórko między trzema blokami z lat pięćdziesiątych przy ulicy Mostowej w Gostyniu. Tam mieszkali moi dziadkowie. Podwórko u nich jest tym pierwszym podwórkiem, bo tam spędziłem najwięcej czasu i tam miałem starszych o dwa, trzy lata kolegów, którzy wówczas wiedzieli o świecie więcej niż ja ośmiolatek. Na tym podwórku rosły orzechy włoskie. Przez kilka miesięcy one tam po prostu były. Co prawda górowały nad trzepakiem, ławkami i piaskownicą, ale większego wrażenia na chłopakach nie robiły.
Dopiero we wrześniu ogarniało nas orzechowe szaleństwo. Mniej więcej z rozpoczęciem roku szkolnego orzechy zaczęły spadać z drzew, a my zaczynaliśmy je zbierać. Oczywiście często pomagaliśmy orzechom i wdrapywaliśmy się na gałęzie, by nimi szarpać. Po takiej akcji każdy z chłopaków z podwórka mógł do domu dumnie zanieść nylonową siatkę do połowy wypełnioną orzechami. Siatek plastikowych jeszcze wtedy, w połowie lat osiemdziesiątych nie było. Orzechów wcale nie chcieliśmy suszyć. Najpyszniejsze są świeże. Roztrzaskuje się skorupę, następnie wyciąga miąższ i delikatnie zdejmuje z niego cierpką i gorzką skórkę. Do ust po tej operacji wkłada się bielutkie orzechowe dobro. Ręce jednak z bielą nie mają wówczas nic wspólnego. Są brązowo-brudne i nie można ich domyć nawet pumeksem. Mamy i babcie po naszym powrocie z orzechową zdobyczą, nie wiedziały czy cieszyć się z pełnej siatki, czy płakać z powodu stanu naszych rąk.
Z kasztanami było trochę inaczej. Drzewa kasztanowca nie rosły na podwórku, lecz zaraz niedaleko obok w parku i na placu zabaw. Owoców kasztanowca się nie jadło, tylko je zbierało po to, by można z nich oraz zapałek robić różnego rodzaju fantazyjne figurki. Drzewo kasztanowca miało tę samą zaletę co orzechowca. Można było się na nie wspiąć. Najodważniejsi wchodzili prawie na sam czubek i potrafili nie schodzić na ziemię bardzo długo. Często okazywało się, że nie schodzili nie dlatego, że chcieli popatrzeć na świat i resztę bandy z góry, lecz bali się schodzić, bo zawsze łatwiej jest wejść. Od tamtej pory wiem, jak ważną sprawą przy wspinaniu i schodzeniu z wysokości, ale także przy wielu codziennych czynnościach jest odpowiednia i bezpieczna asekuracja.
Spacer i kapsle
Pierwszy samodzielny spacer to była krótka wycieczka wzdłuż wałów ciągnących się przy Szkole Podstawowej Nr 3 w Gostyniu. Rodzice odprowadzili mnie w miejsce, gdzie zaczyna się chodnik. Na początek wzniesienia. Miałem przejść prosto z góry na dół, dwieście, może trzysta metrów do punktu, w którym czekali dziadkowie. Była późna wiosna, miałem pewnie nie więcej niż sześć lat. Miałem na sobie krótkie spodenki, bluzkę, sandały, a na głowie beret z antenką. Gdy babcia i dziadek wypatrywali na dole wzniesienia, pierwszą rzecz, jaką ujrzeli była antenka, dopiero po niej ukazał się wnuczek. Szedłem raźnie chodnikiem i nie patrzyłem się za siebie. Po prawej stronie mieścił się plac zabaw, na którym często bawiłem się z innymi dzieciakami. Gdy go minąłem, zobaczyłem babcię i dziadka. W ręku trzymali nagrodę. Był nią lizak. Czerwony, na drewnianym patyku, cały z cukru, owinięty w przezroczystą folię. Pewnie w kształcie serca. Pierwsza samotna wyprawa zakończyła się sukcesem. Co prawda była z górki, a nie pod górkę. Ale na wyprawy pod górkę miałem jeszcze trochę czasu.
Dziadkowie mieszkali na niewielkim osiedlu, składającym się z trzech pierwszych bloków, wybudowanych w mieście w latach pięćdziesiątych. Między trzypiętrowymi budynkami ze spadzistymi dachami mieściło się podwórko, wypełnione drzewami orzecha i wierzby, trzepakiem, dwiema piaskownicami, ścieżkami oraz ławkami. Podwórko było pełne życia. Panie siadały na ławce i prowadziły rozmowy o ty i owym. Panowie czyścili i oliwili rowery lub komarki. Co jakiś czas, ktoś szedł z koszem do śmietnika, którego żelazną bramę zamykało się na suwak. Raz na godzinę albo i rzadziej obok bywalców przejeżdżało auto.
My, chłopaki z okolicznych klatek schodowych graliśmy w kapsle. Graliśmy tylko na tej piaskownicy, która miała proste i niezniszczone deski. Na drugiej nie dało się fajnie pograć, bo kapsle zlatywały zaraz po pstryknięciu w piasek. Każdy z nas przynosił po kilka kapsli od oranżady, pepsi-coli czy innych mniej zidentyfikowanych napojów. Niektóre z nich wypełnialiśmy woskiem lub plasteliną, by nie były takie lekkie i by można było precyzyjniej kierować je do celu. Jeśli ktoś wcisnął do środka za dużo plasteliny, mógł to zaraz po pstryknięciu boleśnie odczuć w okolicy paznokcia. Na zakrętach piaskownicy, często tworzyliśmy bandy z gliny. Dzięki temu kapsle rzadziej wypadały z toru i zabawa trwała dłużej. Oczywiście graliśmy na wyścigi, w myśl zasady, że wygrywa ten, kto w najmniejszej liczbie pstryknięć pokona długość czterech desek otaczających piaskownicę. Raz się wygrywało, raz nie. Podczas zabaw z kapslami zrozumiałem, że nie zawsze wyścig wygrywa ten kto jest najszybszy, bo oprócz szybkości i siły, równie ważna jest precyzja.
Banany i sznurowadła
Gdy chodziłem do podstawówki, w Polsce za pieniądze zarobione w pracy na etacie niewiele można było kupić. Nawet gdy się miało pieniądze, nie zawsze można było zrobić zakupy, ponieważ półki sklepowe świeciły pustkami. Rodzice, gdy tylko mieli możliwość wyjeżdżali z kraju czasem na kilka tygodni, czasem na kilka miesięcy. Powrót rodzica był od razu widoczny.
Któregoś dnia jeden z kolegów wyciągnął na przerwie z tornistra banana. Patrzyliśmy na niego, to znaczy na banana, z rozdziawionymi buziami. Nigdy wcześniej nikt z nas tego owocu nie widział. W sklepach rodzice dwa razy do roku mogli kupić kwaśne, kubańskie pomarańcza, ale nie banany. Widzieliśmy je w telewizji, lub czytaliśmy o nich w książkach. Kolega miał niestety tylko jednego, a nas, którzy go obstąpiliśmy było siedmiu. Każdy chciał spróbować tego żółtego tropikalnego owocu. Był dla nas tak egzotyczny i tajemniczy, jak tylko mógł być banan w roku ‘86 czy ‘87. Nie wiedzieliśmy jak może smakować. Czy był słodki? Czy może raczej kwaśny? Dopiero gdy kolega zjadł go na naszych oczach, potwierdził, że raczej jest słodki. Ten banan to było śniadanie kolegi na cały dzień. Nie dostał od rodziców nic innego. Zresztą na pewno nic innego po bananie by nie zjadł. Tym bardziej, że jego ojciec tych bananów pewnie przywiózł maksymalnie dwa kilogramy. I jeszcze podzielił się z rodziną, a przynajmniej dał spróbować, bo z rodziną, by nie było kwasów należy się dzielić.
Ten sam kolega, któregoś dnia przyszedł do szkoły w pięknych białych adidasach. I same te adidasy nie robiły wrażenia. Wrażenie robiły dopiero i to niesamowite ich jaskrawe, seledynowe sznurowadła. My mieliśmy na nogach zwykłe trampki. Szarobure trampki z szaroburymi z wynoszenia sznurowadłami. A tu nagle seledyn uderzył wszystkich po oczach. Niektórzy się z kolegi i tych sznurowadeł śmiali. Ale większość mu zazdrościła. Zazdrościła, bo miał coś kolorowego. Te, zajebiście seledynowe sznurowadła były zupełnie inne od rzeczywistości, którą znaliśmy. Te sznurowadła widać było z kilometra i nie można było ich przegapić. One wydawały się większe od butów, które związywały. Nawet większe od naszego kolegi.
Po kilku dniach przywykliśmy do ich widoku. Sznurowadła z czasem nabrały brudu i poszarzały. Już tak nie raziły. Pewnego deszczowego dnia, kolega przyszedł do szkoły w zupełnie przemoczonych adidasach. Ściągnął je z nóg. Przez dziurki w butach wysunął mokre sznurowadła i rozwiesił na grzejniku. Na tym grzejniku nikogo już nie zachwycały. Nie miały koloru. Tego błysku. Były po prostu sznurowadłami, nadal nie pospolitymi, ale jednak tylko sznurowadłami. Od tej pory wiem, że łatwo jest zabłysnąć w towarzystwie, trudniej jednak sprawić, by ten błysk nie był jednorazowy.
Niedziela
W niedzielę chodziło się do kościoła. Trzeba było przejść prawie całe miasto. Moja trasa zaczynała się od Gostyńskich Gór, aż po Rynek, za którym stała gotycka Fara. Nigdzie nie musiałem skręcać. Musiałem tylko ponad kilometr iść przed siebie. W wyprawie do kościoła nie msza była najważniejsza. Oczywiście był ksiądz, który mówił o Bogu i organista, który uczył nas pieśni. Było żegnanie się znakiem krzyża i zapach kadzidła. Ale to tylko elementy niedzielnej przygody. Po drodze oglądało się wystawy sklepowe przy 1 Maja. Większość była szaro-bura, jak to w czasach kryzysu lat osiemdziesiątych. Większość, ale nie wszystkie.
Wyjątki były dwa. Po prawej stronie ulicy mieścił się sklep spożywczy, w którym można było kupić towary gdzie indziej niedostępne. Ta wystawa różniła się kolorami, puszkami, srebrnymi i złotymi opakowaniami, bananami i gumami balonowymi. Sklep miał tylko jedną wadę — obowiązywały tam ceny rynkowe, a rodzice nie otrzymywali rynkowych pensji w swych państwowych zakładach pracy. Po lewej stronie ulicy, mniej więcej na tej samej wysokości przechodziło się obok drugiego sklepu. Na wystawie nie widniało nic do jedzenia, picia czy żucia. Za to oczy cieszyły koszulki i badziolki z zespołami popularnymi dzięki telewizyjnej Wideotece. Obok muzycznych gadżetów stały srebrne i miedziane puchary, w sumie nie wiadomo do czego. W przezroczystych kielichach i szklankach poustawiano długopisy z Papieżem. Oczywiście nie mogło zabraknąć również modeli samochodów i samolotów. Obie wystawy robiły zawsze nieziemskie wrażenie, choć oglądaliśmy je co tydzień, jak w zegarku, przed mszą o tej samej niedzielnej południowej porze.
Po kościele razem z kolegami z podstawówki i kolegami z osiedla oraz z kolegami, których znałem z innych miejsc, bo Gostyń to w końcu było i jest nadal niewielkie, dwudziestotysięczne miasteczko, chodziliśmy na pole za Farę palić saletrę. Pole torfowe idealnie nadawało się do zabawy z saletrą, gdyż było pełne krecich kopców. Cienką, metrową stróżkę saletry doprowadzało się do kopca, a do jego środka wsypywało resztę białego proszku. Ten kto miał zapałki, zapalał saletrę i wszyscy brali nogi za pas. Kreci kopiec po kilkunastu sekundach przypominał mikroskopijny wulkan. W tym właśnie momencie był to dla nas najpiękniejszy widok na świecie. Gdy wychodziłem w niedzielę z domu, rodzice wiedzieli dokąd idę i co mniej więcej będę robił. Nie kontrolowali każdego mojego ruchu. Wtedy nie było 333 stacji telewizyjnych, wi-fi, GPS-u i wszechobecnych telefonów komórkowych… Czy to było takie złe?
Muzyka i ping-pong
W podstawówce miałem dwóch najlepszych kumpli, też Łukaszów. Jeden Łukasz był wysoki, ja byłem średni, a trzeci niski. Super wyglądaliśmy, stojąc obok siebie na apelu szkolnym, lub prężąc dumnie pierś przy odliczaniu na weufie. Oprócz tego, że się bardzo kolegowaliśmy, razem słuchaliśmy muzyki. Ojciec jednego z nas był melomanem. Przez jakiś czas pracował za granicą i kupił za dolary — jak na tamte czasy, czyli końcówkę lat osiemdziesiątych — kosmiczny sprzęt grający: wzmacniacz i CD firmy Technics. Gdy mieliśmy lekcje na południową zmianę, przychodziliśmy do mieszkania kolegi, słuchaliśmy razem muzyki i oczywiście się wygłupialiśmy, jak to chłopaki z podstawówki.
Tata kolegi miał pokaźną kolekcję płyt analogowych, ale również przywiózł zza oceanu kilkadziesiąt płyt kompaktowych. Nie słuchał punka, jednak to z jego płyt pierwszy raz usłyszałem The Police czy The Talking Heads. Płyty analogowe, ostrożnie wyciągaliśmy z okładek oraz folii i bardzo ale to bardzo delikatnie kładliśmy na talerz gramofonu, po czym wciskaliśmy guzik i muzyka grała. Nie pamiętam, które płyty nam się wtedy najbardziej podobały, ale to nie było najważniejsze. Najważniejsze było to, że spędzaliśmy razem czas i że mamy pewnie do dziś wspólne muzyczne DNA.
Oprócz muzyki łączyło nas coś jeszcze. Tym czymś był ping-pong. W połowie podstawówki dwa razy w tygodniu nasza trójka i jeszcze jeden kolega, graliśmy w tę grę w niewielkiej salce w budynku spółdzielni mieszkaniowej na tak zwanych Górach. Kolega był potrzebny do debla, bo przy deblu jest największa frajda. Można robić niesamowite ścinki i posyłać podkręcone piłeczki na kanty stołu. Przed meczami kupowaliśmy w spożywcza ku wodę grodziską w szklanych butelkach. W salce nie otwieraliśmy okien, a podczas gry pić bardzo się chciało.
Każdy miał inną rakietkę, więc by było sprawiedliwe często się nimi wymienialiśmy. Gdy skończyła się podstawówka, skończył się też ping-pong. Zaczęły się dziewczyny. Ale to już była zupełnie inna gra.
Łukasz Mniejszy
Z dwóch moich najlepszych kumpli Łukaszy z podstawówki, Łukasz Mniejszy zawsze chciał być i najczęściej był we wszystkim pierwszy. Pierwszy pojawiał się w szkole, choć miał do niej najdalej z wszystkich nas. Pierwszy miał wieżę stereo marki Schneider z osobnymi głośnikami. Zestaw posiadał dwie szuflady, więc mógł przegrywać muzykę z kasety na kasetę, co było bezcenną wartością. Pierwszy chciał grać w tenis ziemny i zaraził do tej gry innych. Pierwszy też miał prawdziwe adidasy, a także frotkę na rękę i czoło z prawdziwej froty. Pierwszy dostał od rodziców gitarę akustyczną i pod koniec podstawówki grał już na niej kawałki Tiltu i Sztywnego Pala Azji zarówno szybkie, jak i te wolniejsze.
Chyba jako pierwszy z nas miał też dziewczynę, ale tu mogę się mylić, bo w podstawówce one nas jakoś tak za bardzo nie interesowały. Za to na pewno jako pierwszy widział nagą dziewczynę i opowiedział kilku wtajemniczonym kumplom wszystkie szczegóły i zakamarki, jakie zdołał ujrzeć przez kilka krótkich, lecz dla niego jakże długich chwil. Wysłuchaliśmy przeżyć z rozdziawionymi buziami, bo do tej pory widzieliśmy dziewczyny tylko i wyłącznie w ubraniach. Nigdy się nie pokłóciliśmy z Łukaszem o dziewczyny, choć znamy się od prawie czterdziestu lat. Zawsze podobały nam się inne i chyba podobało nam się w dziewczynach coś innego. Nie wiem dokładnie co, ale może na tym właśnie polega tajemnica, która sprawia, że się z jakąś dziewczyną zaczyna chodzić, a z inną nie.
Łukasz zawsze pierwszy z nas wszystkich miał nienaganną, lekką brązową opaleniznę, dodającą błysku. Gdy tylko w kwietniowy weekend słońce zaczynało trochę mocniej grzać, w poniedziałek w szkole pojawiał się z uśmiechem na opalonej twarzy. To był jego znak rozpoznawczy. Łukasz Mniejszy zrobił jeszcze jedną rzecz jako pierwszy. Kilka lat po studiach wyleciał do Australii i osiadł tam na stałe. Jest pierwszym i chyba jedynym gostyniakiem, który ma jednocześnie polskie i australijskie obywatelstwo. W Australii cokolwiek by nie robił i z kimkolwiek by tam żył, wiem, że słońca mu nie zabraknie i nie musi martwić się o opaleniznę.
Łukasz Większy
Drugim moim najlepszym kumplem w podstawówce był Łukasz Większy. Znaliśmy się w zasadzie od urodzenia. Gdy mieliśmy po niecałym roku, nasi rodzice zamieszkali na tym samym osiedlu, w blokach położonych naprzeciw siebie, oddzielonych jedynie piaskownicą, ławkami, trzepakiem, sznurami na bieliznę i śmietnikiem. Gdy skończyliśmy dziesięć lat rodzice przeprowadzili się wspólnie na inne osiedle do większych, bo trzypokojowych mieszkań. I tym razem bloki były położone obok siebie, choć już nie naprzeciw i znów piaskownicę i trzepak mieliśmy wspólny. Nie dość, że chodziliśmy do tej samej szkoły podstawowej, nasi rodzice się znali, to jeszcze mieliśmy rodzeństwo w tym samym wieku. Z tym, że ja miałem o rok młodszą siostrę, a kolega o rok młodszego brata. Wiele nas łączyło, jednak było coś, co nas różniło. Tym czymś było masło, którego ja nie znosiłem. On mógł za to zjeść na moich oczach pół kostki samego masła i nie zwymiotować.
Łukasz Większy kojarzy mi się i zawsze będzie się kojarzył z Kanadą i muzyką. Tata Łukasza raz na jakiś czas wylatywał w latach osiemdziesiątych do Kanady zarabiać kanadyjskie dolary, które w kraju realnego socjalizmu pozwalały na wyższy standard życia. Z Kanadą związana jest też muzyka, bo to właśnie stamtąd ojciec kolegi, który był melomanem, przywiózł pierwsze płyty kompaktowe, jakie w życiu widziałem i słyszałem na rewelacyjnym, jak na ówczesne czasy sprzęcie stereo marki Technics. To również w mieszkaniu kolegi wypatrzyliśmy, gdzieś ukradkiem schowaną pod pufą, kolorową gazetę o nazwie Playboy. Nie pamiętam co prawda czy na posterze w środku swe wdzięki prezentowała wówczas blondynka czy brunetka, bo to nie było takie ważne. Gdy przeglądaliśmy z wypiekami na twarzy kredowe kartki Playboya na pewno na czymś innym skupialiśmy uwagę.
Pewnego razu na boisku szkolnym podczas jakiejś gonitwy biegłem co sił i Łukasz Większy podstawił mi nogę. Upadłem jak długi i zaorałem zębami w asfaltową nawierzchnię. Lewa, górna jedynka pękła na pół. Wstałem i na wpół nieświadom nadchodzącego bólu krzyknąłem, dlaczego to zrobił? Łukasz spytał wówczas, że niby skąd mógł wiedzieć, iż się przewrócę i wypadnie mi połowa zęba? No właśnie skąd mógł wiedzieć, że jego czyn będzie miał niemiłe dla mnie następstwa. My mieliśmy niewiele ponad dziesięć lat i byliśmy tylko niesfornymi dzieciakami. Za to zarówno wtedy, jak i dziś są dorośli, zachowujący się tak, jakby nie wiedzieli, że ich działania mogą spowodować w przyszłości konsekwencje nie tylko pozytywne, ale też i negatywne.
Ciuchcia
Gdy chodziłem do podstawówki nie było tak jak teraz, że w zasadzie dziecko może mieć każdą zabawkę, jaką tylko wypatrzy na wystawie sklepowej lub witrynie internetowej. Teraz tak jest przynajmniej teoretycznie. Jedynym ograniczeniem są pieniądze. Gdy miałem siedem lat w sklepach rzadko kiedy można było zabawki zobaczyć, a jeśli już się pojawiły, nie robiły szału w głowie kilkulatka. Te zwykłe, szare i niezbyt fajne zabawki produkowane w krajach realnego socjalizmu, nawet jeśli rodzicom udało się kupić nie zachwycały. Szał robiły zabawki z Pewexu, ale na nie trzeba było mieć dolary, a tych nie było za wiele lub nie było wcale.
Nie pamiętam większości zabawek, jakimi bawiłem się w dzieciństwie. Widocznie nie utkwiły w głowie, bo nie były specjalnie odlotowe. Na pewno miałem konika na biegunach, którego najprawdopodobniej w jakiejś części zrobiła moja babcia, pracująca w Gostyńskiej Spółdzielni Pracy Pallas. Na pewno posiadałem kolekcję samochodzików czy innych pojazdów, no bo każdy kilkuletni chłopak musi je bez dyskusji posiadać. Reszta zabawek nie wyróżniała się niczym szczególnym. Nie były ani kolorowe, ani wyjątkowe. Ot zapewne drewniane klocki czy plastikowe figurki. Jednak jednej zabawki nie zapomnę do końca życia, może właśnie dlatego, że kiedy ją dostałem nie wiedziałem, że takie zabawki w ogóle realnie istnieją na świecie.
Miałem nie więcej niż 7 lat, gdy poszliśmy z rodzicami i siostrą do dziadków na Święta Bożego Narodzenia. Panie zajmowały się podawaniem wcześniej przygotowanych potraw na wigilijny stół. Panowie pomagali paniom, ale też rozmawiali jak to panowie, o sporcie, polityce i ogólnej sytuacji gospodarczej w kraju. Nas z siostrą najbardziej interesowała choinka, a w zasadzie to, co mieściło się w paczkach pod nią umiejscowionych. W końcu przyszedł ten czas i można było rozpakować prezenty. Mój miał kształt wąskiego, długiego prostokąta. Z wrażenia nie mogłem go przez dłuższą chwilę uwolnić z opakowania. Ręce nieporadnie starały się rozerwać pudełko, ale karton trzymał mocno. Dziadek musiał pomóc. Gdy w końcu ujrzałem prezent, oniemiałem z wrażenia. Była to półmetrowa ciuchcia. Ale nie zwykła ciuchcia. Ona świeciła, poruszała się dookoła osi, wydawała dźwięki i buchała parą z komina. Nie mogłem dostać nic lepszego. Prezent trafiony w dziesiątkę. Zajął w mojej głowie wszystko, co było do zajęcia. Cieszył oczy, nos i uszy. Nigdy wcześniej nie otrzymałem nic piękniejszego.
Bawiłem się ciuchcią tego wigilijnego wieczoru tak długo, aż wyczerpałem baterie. Nie miałem zapasowych, więc bawiłem się nią nadal, ale już bez efektów dźwiękowych i świetlnych. Oglądałem ją ze wszystkich stron, by nacieszyć oczy niebiesko-srebrną zabawką. Liczyłem kilka razy wszystkie okna, koła i kominy. Potrafiłem już czytać i pod spodem ciuchci, obok kół znalazłem napis Made in China. Nie wiedziałem wtedy co znaczy, za to teraz wiem, że już w latach osiemdziesiątych Chińczycy produkowali wszystko, co tylko można wyprodukować, z tą różnicą, że w ówczesnej Polsce, nawet ich wyroby były czymś wyjątkowym.
Delfin z innej bajki
Pewnego razu odwiedziłem kolegę, z którym chodziłem do tej samej klasy podstawowej. Mieszkaliśmy razem na osiedlu, z tym że mój blok mieścił się na początku ulicy, a jego na samym końcu. Spotykaliśmy się codziennie mniej więcej w tym samym miejscu i o tej samej porze idąc rano do Szkoły Podstawowej nr 3 w Gostyniu. Podążaliśmy na lekcje razem, opowiadając z przejęciem o kolejnych przygodach Załogi G czy Delfina Um. Oczywiście oglądaliśmy też Bolka i Lolka i Reksia, ale te bajki były na co dzień. Załogę G i Delfina Um mogliśmy oglądać raz w tygodniu i tylko po jednym odcinku, jaki puszczała w latach osiemdziesiątych w swych dwóch programach telewizja.
W Załodze G było sporo strzelaniny z laserów i kosmicznych potworów. Z kolei Delfin Um przenosił nas w świat oceanu. Oba światy, zarówno ten fantastyczny, jak i ten podwodny fascynowały nas. Każdy z nich był równie daleki i egzotyczny. Kosmos kojarzył nam się z pierwszym i jedynym jak dotąd polskim kosmonautą Mirosławem Hermaszewskim. Z kolei największy zbiornik wody z jakim mogliśmy mieć do czynienia to był Bałtyk, którego woda w niczym nie przypominała toni, w której pływał delfin Um. A delfin pływał w wodzie wręcz przezroczystej.
Kolegę odwiedziłem nie po to, by oglądać któryś z seriali animowanych dla dzieci, bo w latach osiemdziesiątych nie było ani dividi ani pendrajwów, ani tym bardziej jutuba i te seriale telewizja transmitowała tylko i wyłącznie w ściśle określonych godzinach. Mieliśmy razem odrabiać lekcje z geografii i przygotować się do sprawdzianu z matematyki. Tak się jednak złożyło, że przez większość czasu przeznaczonego na naukę opowiadaliśmy sobie o najnowszych przygodach francuskiego delfina. On co prawda nie mówił po francusku, ale wydawał z siebie niesamowity dźwięk, który próbowaliśmy raz z większym raz z mniejszym powodzeniem naśladować.
Próbowaliśmy też razem lub każdy na swój sposób śpiewać lub nucić tytułową, serialową piosenkę. Żaden z nas nie znał języka francuskiego, więc kaleczyliśmy strasznie wymowę poszczególnych słów śpiewanych z pamięci. Ten ssak morski był dla nas z zupełnie innej bajki. Może nie lepszej niż Bolek i Lolek, ale na pewno bardziej pożądanej. Bo wszystko, co rzadziej dawkowane jest szczególnie pożądane. Tym bardziej, jeśli jest do tego pełne kolorów i fantastycznych obrazków.
Szachy i brydż
Pierwsze były szachy. Raz na dwa, trzy tygodnie do rodziców przychodziło zaprzyjaźnione małżeństwo. Panie rozmawiały przy kawie na tematy różne. Panowie, zaraz po przywitaniu, układali szachowe figury na drewnianej planszy. Po wybraniu koloru, zaczynała się misterna, strategiczna gra. Gra nie o pieniądze, nie o honor, nawet nie o przysłowiowe piwo, tym bardziej, że dobrego piwa wtedy w Polsce nie było. Rozpoczynała się gra dla przyjemności. Gra, która powodowała, że jest po co się spotykać, mimo lat znajomości i przyjaźni.
Tata i jego kolega siedzieli naprzeciw siebie. Każdy miał po swojej prawej stronie popielniczkę, bo palili przy szachach niesamowite ilości papierosów. Najpierw pili kawę. Po mniej więcej godzinie na stole pojawiała się butelka i dwa kieliszki. Gra, grą, ale umysł trzeba było pobudzić do gry, by mieć jasny. Panowie, nigdy butelki do końca nie wypijali. Mogłem grę obserwować. Wieża, król, królowa, pion, goniec i koń. Szach. Szach-mat. Zbijam. Uciekam. Roszada. Szachy wydawały mi się czymś bardzo tajemniczym i zarazem dorosłym. Słowa, które panowie wypowiadali podczas gry, przez jakiś czas nic mi nie mówiły. Dopiero po kilku spotkaniach, ojciec wytłumaczył zasady. Szachy przestały być tak tajemnicze, ale za to stały się interesujące.
Do świata dorosłych należał też, a nawet jeszcze bardziej należał brydż. Raz w miesiącu, wieczorem, pojawiało się u nas w mieszkaniu trzech panów, by razem z tatą pograć w brydża. To nie była stała trójka. Czasem ta trójka zmieniała się w czwórkę. Panowie rozsiadali się przy stole. Każdy z nich palił coś innego. Były i papierosy, i cygaro, i fajka. Po godzinie brydża, atmosfera w dużym pokoju gęstniała i robiło się duszno. Naprawdę duszno. Jednak duszno było tylko obserwatorom. Graczom dym w ogóle nie przeszkadzał. Dla nich pojęcie otwartego okna i świeżego powietrza mogłoby nie istnieć. Czasem któryś z nich wstawał, by partnerowi spojrzeć w karty. Czasem ktoś coś głośno rzekł. Rzekł tak, jakby chciał powiedzieć: Coś ty zrobił baranie?! Ale nie mówił tego w ten sposób, bo byłoby to niekulturalne. Wszyscy jednak wiedzieli, że partner postąpił jak baran.
W brydżu, jak w szachach gra nie była najważniejsza. Najważniejszy były wspólnie spędzone godziny. To były święte godziny. Raz w tygodniu. W każdym tygodniu u kogoś innego. To były najdłuższe godziny w życiu każdego z graczy. Podczas których, nic innego ich nie interesowało, tylko brydż. Telewizor był wyłączony. Nie grała żadna muzyka. Ciszę zakłócało jedynie tykanie zegara z meblościanki oraz zaciąganie się tytoniem pod różnymi postaciami. Podczas brydża nikt z graczy nie był prawnikiem, lekarzem, nauczycielem czy księgowym. Był graczem. Inne sprawy nie miały tam prawa wstępu, bo wówczas to nie byłaby prawdziwa gra.
Wszy
W latach osiemdziesiątych w szkołach dbano o higienę. Mieliśmy cykliczne fluorowanie zębów. Pani higienistka, z białym czepkiem na głowie z czarną kreską pośrodku, co jakiś czas sprawdzała stan czystości naszych ciał. Szczególnie interesowały ją włosy. Dość długo nie wiedzieliśmy dlaczego akurat one. Pobieżnie przyglądała się naszym dłoniom czy szyi. Za to głowa i to co z niej wyrasta sprawdzała bardzo dokładnie. Centymetr po centymetrze. A czasem i milimetr po milimetrze.
I w końcu przyszedł ten dzień, w którym w zasadzie każdy z nas dowiedział się, dlaczego pani higienistka tak sprawdzała te włosy. Jedni dowiedzieli się wcześniej, inni trochę później. Ale nikogo ta wiedza nie ominęła, bo wszy, jeśli się już pojawią na czyjejś głowie, wówczas atakują znienacka i nie mają litości. Nie rozróżniają czy to dzieci, czy dorośli. Gnieżdżą się wszędzie, bez względu na płeć czy wyznanie. Najpierw trochę swędzi czubek głowy i w sumie nie wiadomo za bardzo dlaczego, więc człowiek się drapie. Później drapie się coraz bardziej. A gdy drapanie nie pomaga, wtedy wiadomo, że nie ma ucieczki. Wszy zaatakowały i półśrodki nie pomogą.
Pomóc za to mogą dwie rzeczy. Niebieski śmierdzący płyn, którym cała rodzina musi nasmarować głowę oraz worek, którym tę głowę z tym płynem trzeba było nakryć na kilka godzin, a najlepiej na całą noc. Nie pamiętam czy nocą wszy się broniły. Pamiętam, że na drugi dzień rano mama umyła mi głowę i poszedłem do szkoły niewyspany. Na pierwszej lekcji zauważyłem, że nie tylko ja mam klejące się powieki i gdzieniegdzie zadrapania widniejące między włosami. W tym właśnie momencie chcieliśmy znaleźć panią higienistkę i spytać, po co nam przetrząsała włosy co tydzień, skoro i tak nas dopadły. Być może zastanawialiśmy się też po co ona nosi czepek. Czyżby chronił ją przed tym, co my jeszcze niedawno mieliśmy we włosach.
Tego się jednak nigdy nie dowiedzieliśmy. I to nie dlatego, że pani higienistka nie chciała nam odpowiedzieć. Ona by nam pewnie wyjaśniła, ale miała większe zmartwienie na głowie niż wszy. Tym zmartwieniem było coś co dorośli określali mianem Czarnobyl. My nie wiedzieliśmy z czym się to je. Zdaliśmy sobie jednak sprawę z tego, że nawet jeśli kogoś bardzo boli głowa z powodu wszy, za jakiś czas dorośli wymyślą inne niebezpieczeństwo. Może nie będzie bolało od razu, ale gdy dopadnie po latach, nie będzie zmiłuj.
Rękawice bramkarskie
W 1982 roku reprezentacja Polski zdobyła trzecie miejsce na Mundialu w Hiszpanii. Cały kraj, jak jeden mąż siedział przed, w większości czarno-białymi telewizorami i oglądał mecze biało-czerwonych. Nie liczyło się wykształcenie, zawód, wiek, status materialny, podział na płeć i to czy ktoś był w partii czy nie. Nosy w ekranie mieli wszyscy. Niektórzy nawet w telewizorach marki Rubin produkcji radzieckiej, które znane były nie ze swoich pięknych kolorów, a bardziej z tego, że raz na jakiś czas wybuchały. Gdy telewizja transmitowała mecze, dwudziestotysięczne miasteczko, jakim jest Gostyń, wymierało. W latach osiemdziesiątych były dwa programy telewizyjne: Jedynka i Dwójka. Można się jednak założyć, że w czasie Mistrzostw Świata, programu, w którym akurat nie leciał mecz, nikt nie oglądał. Może oprócz kilku głęboko zakonspirowanych opozycjonistów, wychodzących z założenia, że nawet dopingowanie piłkarzy jest jakąś formą kolaboracji z systemem realnego socjalizmu.
Między blokami, w których mieszkałem ja i moi koledzy z podstawówki, wysiana była trawa. Sypaliśmy na niej linie z piasku i wbijaliśmy w ziemię drewniane tyczki. Takim sposobem wyznaczaliśmy boisko, gdzie mogły grać drużyny składające się maksymalnie z sześciu, siedmiu zawodników. Wszyscy niesieni sukcesami naszej reprezentacji pragnęli zostać piłkarzami. Kolejność idoli zmieniała się co mecz. Raz był to Szarmach, raz Boniek, raz Smolarek. Każdy chciał strzelać gole w ich stylu. Każdy chciał też mieć koszulkę z numerami najlepszych piłkarzy, ale takich koszulek nie można było wówczas w sklepach kupić. Na naszym osiedlowym, koślawym boisku, pełnym wybojów, nierówno posianej trawy i dziur, chcieliśmy dorównać gwiazdom futbolu. Dochodziło do dryblingów, rzutów karnych i pięknych solowych akcji od połowy boiska czy bramek strzelonych głową. Chwile radości ze zdobytego gola mieszały się ze smutkiem po jego stracie. Grały również dziewczyny, bo nawet one zapominały na te trzy tygodnie o gumie do skakania i kręceniu hola hopem.
Podczas większości międzyblokowych meczów stałem na bramce. Nie dlatego, że nie lubiłem kiwać, czy strzelać goli. Ja chciałem być bramkarzem. Dla mnie podczas tych mistrzostw tak naprawdę liczyło się tylko jedno nazwisko — Józef Młynarczyk. On był moim bohaterem. Piłkarzy ganiających za piłką było na boisku dziesięciu. Na polu bramkowym między słupkami stał tylko jeden zawodnik. Od jego formy, zwinności i przeczucia w dużej mierze zależał wynik meczu. Bramkarz wspaniałymi paradami mógł uratować mecz, mógł też popełnić kiks i zaprzepaścić szansę na wygraną. W medalowej jedenastce Antoniego Piechniczka, prawie każdy z piłkarzy miał wąsy. Krótsze lub dłuższe; ciemne lub jasne; gęste lub rzadkie; starannie przycięte lub nie — nieważne jakie, wąsy były wówczas obowiązkowym elementem owłosienia mężczyzny. Młynarczyk również je posiadał, ale te wąsy Młynarczyka, były jakieś takie dostojne, jak u rycerzy z czasów Bolesława Chrobrego. Gdy kamera pokazywała bramkarza Polski, emanowały od niego spokój i pewność. Ten spokój i ta pewność udzielały się pozostałym zawodnikom. Wiedzieli, że z Młynarczykiem w bramce, mogą atakować pole karne rywali, bo w razie czego on zatrzyma kontratak.
Podczas Mundialu nie marzyłem więc o prawdziwych korkach, ale o prawdziwych rękawicach bramkarskich. Takich, które amortyzowały silne uderzenia piłki i takich, z których piłka się nie wyślizgiwała. Józef Młynarczyk takie miał. Ja nie. Ojciec za to przyniósł z zakładu pracy rękawice robocze. To niby były zwykłe rękawice ochronne, ale ja w nich na bramce czułem się prawie jak Józef Młynarczyk. Łapałem piłki i kozłowałem, wybijałem kostkami, rzucałem pod pole przeciwnika i paradowałem jak tylko umiałem. Sprzęt który mieliśmy do dyspozycji podczas naszej zabawy w piłkę nożną nie był dla nas najważniejszy. Rzadko kto miał korko-trampki. Piłkę mieliśmy starą i wytartą do granic możliwości. Murawa boiska często nie nadawała się do gry. Nikt się tym jednak nie przejmował. Chcieliśmy grać i graliśmy jak tylko mogliśmy najlepiej. Tak jakby każdy z nas właśnie grał w meczu o trzecie miejsce na Mistrzostwach Świata w Piłce Nożnej w Hiszpanii.
Wanda i banda
Pewnego razu w sobotę wieczorem tata powiedział, że idziemy na koncert. Miałem wtedy 10 lat i bardzo się ucieszyłem. Nie liczyło się, kto będzie występował na scenie, bo wyjście na koncert do domu kultury w połowie lat osiemdziesiątych w małym miasteczku było wydarzeniem samym w sobie. Porównywalnym jedynie do tego, jakbym dzisiaj poleciał na ekskluzywny koncert Jack’a White’a w jakimś fajnym klubie w San Francisko. Do tej pory muzyków, grających rocka widziałem jedynie w telewizji. A i tak tylko wtedy, gdy rodzice pozwolili oglądać półgodziny programu typu Wideoteka. Miałem co prawda okazję uczestniczyć w występie na żywo na weselu, ale muzyka, którą grała kapela składająca się z organisto-wokalisty, gitarzysty i perkusisty nie przypadła mi do gustu.
Sobotni szoł, na który wziął mnie tata, był zupełnie z innej bajki. To była jedna z najważniejszych chwil, jakie miałem w dotychczasowym życiu dziesięcioletniego ucznia szkoły podstawowej. Ten koncert można porównać jedynie do pierwszego pocałunku. Z tym, że pierwszy pocałunek jest nieśmiały i niewinny. Po koncercie tę nieśmiałość i niewinność można było raczej stracić.