OD AUTORA
Cztery lata temu, po opublikowaniu zbioru opowiadań pt. Wysłodki, zapewniałem czytelników, że nie przewiduję dalszego ciągu historyjek z lat dzieciństwa spędzonego w Gostyniu. Z czasem jednak wspomnienia zaczęły pojawiać się ponownie. W zasadzie każda wizyta w rodzinnym mieście przyczyniała się do powstawania nowych opowiadań. Czasem wystarczył widok znajomego budynku. Czasem spotkanie z dawno niewidzianym kolegą. Czasem zapach świeżego pieczywa z ulubionej piekarni. Historie zaczęły układać się w książkę, a ja postanowiłem po prostu im nie przeszkadzać.
Łukasz Konieczny
Mleczko w tubce
Mleczko w tubce, a właściwie Mleko zagęszczone słodzone gostyńskie, znane jest każdemu urodzonemu w latach 70-tych i to nie tylko gostyniakowi. Spośród smaków dzieciństwa, fali słodyczy wydobywającej się z dzióbka tubki lub wieczka puszki nie można do niczego porównać. Na przykład są cukierki miętowe, pomarańczowe, kwaśne, karmelowe, czekoladowe, toffi i jeszcze o setkach smaków, jakie tylko cukiernicy wymyślą. Cukierki się ssie, ciąka lub gryzie w całości, natomiast mleczko spożywa się w postaci płynnej. Najlepiej do ust prosto z tubki. Klasyczne, kojarzone z dzieciństwem to raj dla kubków smakowych. Podczas kosztowania, warto lekko przymknąć powieki.
Mleczko w tubce krzepi, jak cukier w znanym, międzywojennym haśle reklamowym autorstwa Melchiora Wańkowicza. Aksamitny krem składa się z odparowanego mleka, sacharozy i tłuszczu. Każdy dzień można zacząć od niewielkiej dawki mleczka dolanej na przykład do kawy. Dodane do ciast, deserów, lodów czy czekolady nadaje im jeszcze więcej słodkości. Nie wiem, czy spożywanie mleczka zawsze poprawia nastrój, ale na pewno go nie pogarsza. Oczywiście mleczko można przedawkować, jednak przedawkować można przecież wszystko.
Niektórym ludziom mleczko w tubce kojarzy się z Gostyniem. Są też i tacy, którym to Gostyń kojarzy się z mleczkiem w tubce. Dylemat, których ludzi jest więcej, niech pozostanie nierozstrzygnięty. Mleczko jest jednym z symboli miasta, takich jak średniowieczna Fara, Ratusz na rynku, czy klub piłkarski Kania Gostyń. Zastanawiając się nad ideałem lokalnego patrioty, wyobraziłem sobie urzędnika magistratu, który po niedzielnej sumie w Farze, kibicuje drużynie MKS Kania, a w przerwie meczu, zamiast po piwo idzie do stoiska po mleczko w tubce dla siebie, kolegów i syna.
To nie jest tak, że każdy gostyniak, już w kołysce ssie z uśmiechem na bezzębnych jeszcze dziąsłach, dzióbek tubki. To nie jest też tak, że każdy gostyniak ma w spiżarni przygotowany zapas mleczka na czarną godzinę. O mleczku nie myśli się na co dzień. Nikt, idąc do sklepu po zakupy, nie skrada się do półki z produktami gostyńskiej Kondensowni. Nikt też nie wkłada po cichu do koszyka kartonu tubek i nie puszcza tajemniczo oka do kasjerki przy płaceniu. Gdyby mleczka zabrakło, organizmy gostyniaków nie przestałyby normalnie funkcjonować. Bez mleczka można przez długi czas się obejść. Można bez niego w sumie i żyć. Nie chcę jednak wyobrażać sobie tego, jakie to musiałoby być życie.
Kiosk Ruchu
Istnieje coraz mniej stałych fragmentów krajobrazu, które mają po kilkadziesiąt lat. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle… Wystarczy czasem wyjść w środę po bułki, a sklep, w którym jeszcze do poniedziałku kupowaliśmy prawie codziennie pieczywo, może okazać się zamknięty na cztery spusty… W Gostyniu zjawiskiem, którego do niedawna nie imał się czas i miejscem, które działało nieprzerwanie od lat był zielono-żółty kiosk Ruchu przy ulicy Przemysława II. Ponad trzydzieści lat temu polowałem w nim na swe pierwsze komiksy z serii Kajko i Kokosz czy Antresolka profesorka Nerwosolka. To tu przychodziłem co sobotę z miedzianą pięciozłotówką w kieszeni, by kupić harcerski tygodnik dla nastolatków, czyli niezapomniany, i jak na tamte czasy, kolorowy Świat Młodych. W połowie lat 80-tych za szybami kiosku nie było prawie żadnej ze współczesnych gazet. Ówczesne kolorowe miesięczniki czy tygodniki pani kioskarka sprzedawała zazwyczaj w prenumeracie teczkowej, o której pewnie już dziś mało kto pamięta.
Do kiosku miałem blisko, bo nie więcej niż 500 metrów. Wychodziłem około ósmej rano z klatki schodowej, następnie szybkim krokiem po chodniku dochodziłem do przejścia dla pieszych. Mieściło się przy skrzyżowaniu obok budynku Spółdzielni Mieszkaniowej. W połowie lat 80-tych po tym skrzyżowaniu jeździło naprawdę niewiele samochodów. Przy okienku zazwyczaj ustawiała się krótka kolejka. Jakiś pan, wyglądający jakby się nie wyspał, kupował Extra Mocne lub Popularne. Jakaś pani, wyglądająca na koleżankę mojej babci, prosiła o znaczki na listy. Jakieś dziecko kupowało długopis, ołówek lub linijkę. Gdy w końcu dotarłem pod okienko i pani kioskarka wręczyła mi najnowszy numer Świata Młodych, mój dziesięcioletni umysł ogarniała bezgraniczna radość. Ten stan można współcześnie porównać chyba tylko do przejścia kolejnego etapu w grze komputerowej. Czeka się na niego równie niecierpliwie i jest nagrodą. Podobnie jak ja wtedy z wypiekami na twarzy czytałem najnowszy numer ukochanej gazety, obecnie młodociany gracz zabiera się do kolejnego poziomu, pełnego niespodzianek i zwrotów akcji. Gdy wróciłem z gazetą do domu, znikałem w pokoju i przez najbliższe pół godziny nigdzie nie wychodziłem.
W ciągu trzydziestu kilku lat w kiosku Ruchu zmieniło się w zasadzie wszystko, łącznie z konstrukcją: gazety, marki papierosów za szybką, sprzedawczyni, ceny oraz asortyment pozagazetowy. Nie zmieniła się jednak rzecz najważniejsza. Kiosk, choć już nieczynny, stoi w tym samym miejscu, jak wtedy, gdy pewnego wrześniowego poranka 1984 roku jako uczeń klasy 4A, mijałem go idąc sprężystym krokiem do szkoły.
Baza
Gdy miałem dziesięć lat, co wiosnę wspólnie z kolegami budowaliśmy bazy. W sumie mieliśmy ich trzy. Jedną pośrodku zboża na polu naprzeciwko osiedla; drugą na starej, rozłożystej wierzbie i trzecią, tę najważniejszą, skonstruowaną z desek, gałęzi i różnych niepotrzebnych nikomu, a nam bardzo przydatnych, materiałów. Mieściła się w krzakach przy trzepaku. Można powiedzieć, że trzepak był jej bramą. W dwóch pierwszych bazach bawiliśmy się wtedy, gdy na podwórku nie było nas wielu i nikt z innego osiedla nie sposobił się do ataku. Baza główna była natomiast naszym punktem dowodzenia i twierdzą, w której doskonaliliśmy umiejętności walki i przetrwania.
Gdy banda z innego osiedla chciała ją zdobyć, najpierw musiała odbić trzepak. Walka zazwyczaj trwała długo, ponieważ staliśmy na górnym poziomie trzepaka i przeciwnicy musieli nas ściągnąć za nogawki. Nie było to takie proste, gdyż trzymaliśmy się z kumplami razem i dzielnie odpieraliśmy ataki. Nie mieliśmy do dyspozycji gorącej smoły, ale nasz spryt w obronie bazy nie miał końca i przeciwnicy często musieli odejść nie pokonawszy nas.
Bazy nie tworzyliśmy po to, by w niej przesiadywać, ale po to, by jej bronić. W czasie pokoju łatało się dziury i udoskonalało fortyfikację. Znosiło się zewsząd materiały, takie jak stare dziurawe garnki, sznurki, kawałki grubej foli i obmyślało, jak ją rozbudować i wzmocnić. Gdy była gotowa nie spędzaliśmy już w niej czasu. Woleliśmy stać na trzepaku, z którego można było fortecę podziwiać i dostrzegać mankamenty do poprawy.
Każdy chciał być szefem bazy. Takim domorosłym, nieletnim generałem, który pozostałym wydaje rozkazy. Szef bazy szczycił się największym własnoręcznie wykonanym z kija i sznurka łukiem. Musiał mieć też najlepsze na osiedlu oko. Nie strzelaliśmy do tarcz, lecz do klap od koszy na śmieci. Co jakiś czas, gdy strzała trafiała do celu, na podwórku słychać było blaszany huk. Nieraz słownie oberwało nam się od sąsiadek i sąsiadów za harce i wrzaski. Żaden z dorosłych na nikogo z nas smarkaczy nigdy nie podniósł ręki, ponieważ na osiedlach wszyscy się znali. Moi rodzice znali rodziców kolegów z bazy, a rodzice kolegów z bazy znali rodziców kolegów z bandy z innego osiedla, którzy mieli również swoją bazę. Wszyscy wiedzieli, że nasza baza, to nie była tylko i wyłącznie zabawa, bowiem zdawali sobie sprawę z tego, że dobra baza to podstawa każdej poważnej osiedlowej załogi.
Chrabąszcze i nietoperze
Moi osiedlowi rówieśnicy najbardziej lubili początek maja. Rano powietrze było rześkie, a dookoła unosił się intensywny zapach świeżo skoszonej trawy. Wieczorami było ciepło i coraz później zapadał zmrok. Rodzice pozwalali na dłuższe zabawy na powietrzu. Wszyscy bardzo lubili spędzać wolny czas na dworze. Na boisku między blokami przy ul. Nowotki graliśmy z kolegami i koleżankami w piłkę nożną. Bawiliśmy się w głuchy telefon na trzepaku czy chowanego. Broniliśmy bazy.
Pewnego majowego wieczoru, kiedy graliśmy w badmintona wzdłuż chodnika przy ulicy Leszczyńskiej, zauważyliśmy szary, przemieszczający się od drzewa do drzewa obłok. Po chwili, ktoś stwierdził, że to chmara chrabąszczy. Zaciekawieni, przerwaliśmy grę. Wytężyliśmy słuch i unieśliśmy w górę głowy, by móc przypatrywać się niecodziennemu widokowi. Bzyczenie chrabąszczy coraz głośniej dobiegało do naszych uszu. Owady leciały coraz niżej. Jeden z kolegów uniósł jak najwyżej mógł paletkę do badmintona i z całych sił uderzył w kilka chrabąszczy, które znajdowały się w jego zasięgu. Podbite na odległość przynajmniej kilku metrów, pewnie nie przeżyły zderzenia z napiętą w ramie żyłką.
Tego dnia chrabąszcze miały pecha, bo zabawa spodobała się reszcie dzieciaków. Naraz każdy zamiast odbijać lotki, zapragnął celować paletką w małe, latające owady. Nastąpiła rzeź Bogu ducha winnych chrabąszczy. Tym bardziej, że nagle na horyzoncie pojawiły się ni stąd ni zowąd nietoperze. Wieczorem wyszły, a raczej wyleciały na łowy. Po chwili podziwialiśmy, jak tańczą w powietrzu, łapiąc przy okazji chrabąszcze, które nie miały już żadnych złudzeń, co do tego, że dożyją poranka.
Po pojawieniu się nietoperzy zabawa zaczęła się dla nas na dobre, a dla chrabąszczy na naprawdę bardzo złe. Specjalnie uderzało się paletką w owada tak, by podbić jak najwyżej. Gdy zaczynał opadać zjawiał się przy nim nietoperz i chwytał w locie. Tego wieczoru nic nie wzbudzało w nas tylu emocji, co polowanie na chrabąszcze. Nikt nie traktował owadów z pobłażliwością i nie litował się nad nimi. Liczyło się tylko i wyłącznie trafienie paletką w chrabąszcza. Do tego należało uderzyć z taką siłą, by nietoperz zainteresował się ofiarą i zanurkował za nią w dół, co samo w sobie stanowiło wspaniały widok.
Po polowaniu na chrabąszcze, jakby nigdy nic, wróciliśmy do domów. Grzecznie zjedliśmy kolację. Bez mrugnięcia okiem wyszorowaliśmy zęby. Rodzicom powiedzieliśmy Dobranoc i usnęliśmy zadowoleni. Nic tak nie rozczula dorosłego człowieka, jak widok bawiących się dzieci. Czasem jednak niewinna zabawa potrafi zmienić się w okrutny rytuał i najważniejsze, by tego momentu nie przegapić.
Pepsi cola
Lekcje w podstawówce najczęściej zaczynały się o ósmej. Pobudka o siódmej rano zazwyczaj przerywała brutalnie jakiś piękny sen, którego niestety zakończenia nie było dane poznać. Wstawanie z łóżka nie należało do najprzyjemniejszych czynności na świecie. Rodzice wychodzili do pracy, a na talerzu na stole czekało przygotowane przez mamę śniadanie, którego nie chciało się jeść o tak wczesnej porze dnia. W dodatku trzeba było jeszcze wyszorować zęby pastą Colodent i uładzić stojące na wszystkie strony świata włosy.
Do szkoły szło się niespiesznie. Trójka była i jest nadal największą szkołą podstawową w Gostyniu, więc co chwila spotykało się po drodze kolegów lub koleżanki, którzy pomagali opóźnić moment przekroczenia progu budy. W szkole młody człowiek ma się uczyć, jednak sęk w tym, że często najmniejszą ochotę na naukę ma się właśnie tam. W końcu, jest masa innych ważnych spraw, którymi trzeba się bezzwłocznie zająć. Tym bardziej, że od mniej więcej połowy każdej z lekcji uczeń czeka w zasadzie tylko na jedno: Na… przerwę!
Najważniejsza była, jest i będzie duża przerwa, która w Trójce trwała 20 minut. Zaczynała się o godzinie 12.30 i kończyła o godzinie 12.50. Podczas niej można było zrobić mnóstwo rzeczy. I tych potrzebnych i tych najzupełniej zbędnych. Oczywiście pod koniec długiej przerwy okazywało się, że i tak jest ona za krótka i że tak naprawdę powinna trwać przynajmniej dwa razy dłużej.
Zawsze jednak starczało czasu na jedną z dwóch rzeczy. Wiosną, obok szkoły otwierano lodziarnię z włoskimi lodami. Podczas dużej przerwy, tłum uczniów w niebieskich mundurkach z tarczami ustawiał się w kolejce po lody. Pani lodziarka podawała z okienka lody śmietankowe, czekoladowe lub mieszane. Kosztowały niewiele i wszystkich było na nie stać.
Ważniejszą sprawą była wyprawa do sklepu przemysłowo-spożywczego położonego poniżej szkoły, do którego w latach 80-tych raz w tygodniu dostarczano Pepsi colę. W sprzedaży nasz ulubiony napój serwowano w ćwierćlitrowych lub litrowych szklanych butelkach. Rzadko kiedy oba litraże można było kupić w tym samym dniu. Na Pepsi colę czekało się cały tydzień. Wpadaliśmy z kolegami do środka i kupowaliśmy każdy po małej bez kaucji albo na spółkę dużą też bez kaucji. W jednej chwili przykładaliśmy usta do szyjki i z zamkniętymi oczami piliśmy słodki brązowawy napój.
Należało uważać i nie przechylać zbyt gwałtownie głowy do tyłu, ponieważ Pepsi była niemiłosiernie nagazowana. Nieraz bąbelki uciekały nosem, co groziło zakrztuszeniem. Pepsi wypijana podczas dużej przerwy nie była zwykłym napojem. Smakowała wolnością, oderwaniem od nauki i tym nieuchwytnym czymś. Obecnie można bez problemu kupić tyle Pepsi lub Coca coli, ile tylko dusza zapragnie. Raz na jakiś czas kupuję butelkę Pepsi, jednak do dziś w żadnej z nich nie znalazłem tego czegoś z lat 80-tych.
Pokój nauczycielski
Moja mama była nauczycielką. Uczyła języka polskiego w Szkole Podstawowej nr 2 im. Tadeusza Kutrzeby w Gostyniu. Była na tyle rozsądna i kochana, że mnie i siostrę posłała do Szkoły Podstawowej nr 3 im. Przemysława II, tak zwanej gostyńskiej Trójki. Oszczędziła nam łatki nauczycielskich dzieci, ale także tego, że nigdy nie widzieliśmy, jak zachowuje się w pracy. Zawsze była dla nas tylko i wyłącznie mamą. Sami chodziliśmy do szkoły. Sami z niej też wracaliśmy do domu.
Raz na jakiś czas musiałem jednak odwiedzać mamę w pracy. Najczęściej szedłem do niej, gdy przed domowymi drzwiami stwierdziłem, że tasiemka zawieszona na szyi powiewa samotnie, a klucze gdzieś się zapodziały. To był sygnał, że muszę udać się w kierunku gostyńskiej szkoły, zwanej potocznie Dwójką i przekroczyć próg pokoju nauczycielskiego. W latach 80-tych papierosy palili po prostu wszyscy. Nauczyciele nie byli wyjątkami od reguły, a palili i to wcale nie najmniej, także wuefiści.
Już kilka metrów przed pokojem nauczycielskim unosił się intensywny zapach dymu. Wydostawał się spod drzwi i rozprzestrzeniał na szkolny korytarz. Do pokoju nauczycielskiego podczas przerwy należało zapukać. Po chwili ktoś z wewnątrz uchylał drzwi, bacznie przyglądając się intruzowi. Byłem rozpoznawalny, a wśród pań nauczycielek miałem sporo cioć, więc bez problemu wpuszczano mnie do środka. Po przekroczeniu progu wszystko i wszystkich widziałem jak za mgłą. Atmosfera była tak gęsta, że można było w mieszance dymu, zapachu kanapek z wątrobianką, urodzinowych ciast i aromacie kawy po turecku zawiesić przysłowiową siekierę. Często nie mogłem od razu mamy rozpoznać. Siedziała za stołem z przyjaciółkami, otoczona kłębami dymu, przysłaniającymi twarze. Czasem przez dym łzawiły mi oczy. Rozpoznawałem więc mamę po głosie. Zrywała się z krzesła, gdy tylko któraś z cioć krzyknęła: — Łukaszek przyszedł! Gasiła szybko Carmena w wypełnionej po brzegi niedopałkami dużej szklanej popielniczce i już była przy mnie.
Nie wiem jak to robiła, ale w jednym momencie zapominałem o wszechogarniającym gwarze i papierosowym dymie, przez który miałem łzy w oczach. Wyciągała z uśmiechem klucze z torebki i dając całusa na drogę mówiła:
— Wracaj synku i uważaj szczególnie na przejściach dla pieszych.
Po drodze do domu przed każdymi pasami rozglądałem się ostrożnie raz w lewo, raz w prawo i jeszcze raz w lewo czy nie jedzie samochód. Mijałem lekkim krokiem przechodniów, a na wydzierganym przez babcię pulowerku w serek, znów beztrosko dyndał komplet kluczy zawieszony na tasiemce.
Pani intendentka
W szóstej, siódmej i ósmej klasie chodziłem na obiady do szkolnej stołówki. Dania w jadłospisie nie należały do wykwintnych, ale mój kilkunastoletni organizm domagał się stałego zastrzyku energii. Na dużej przerwie zjawialiśmy się z kolegami w szkolnej jadłodajni i z tackami czekaliśmy posłusznie na swoją kolej. Przy okienku trzeba było oddać pani kucharce kartonowy, szary kwadracik uprawniający do odbioru dania głównego, zupy i kompotu. Przebojami były rzadko pojawiające się udka z kurczaka oraz często serwowana zupa pomidorowa z makaronem. Mało kto lubił za to ziemniaki z gziką i wodnistą zupę owocową. Gdy ktoś był naprawdę głodny i nie najadł się jednym obiadem, mógł liczyć na koleżanki, które zazwyczaj zostawiały na talerzu połowę jedzenia.
Stołówkowe obiady miały swój urok. Gdy tylko wybrzmiał dzwonek na długą przerwę, rwaliśmy co sił w nogach do stołówki, by zająć jedno z pierwszych miejsc w kolejce. Im szybciej zjadło się obiad, tym więcej czasu zostawało na zabawę. Gdy miało się ostatnie miejsce w kolejce, obiad kończyło się jeść zaraz przed dzwonkiem na kolejną lekcję, czego za wszelką cenę należało unikać. Z kolegami urządzaliśmy zawody w jak najszybszym jedzeniu nielubianych przez nikogo kotletów mielonych. Piliśmy kompot na czas, do mierzenia, którego służyły elektroniczne zegarki marki Montana posiadające funkcje stopera i melodyjek.
Szkolną polityką obiadową zawiadywała pani intendentka. Raz w miesiącu trzeba było do niej pójść i opłacić obiady za miesiąc z góry. Raz w miesiącu polonistka wpadała też w szał, słysząc jak pani intendentka mówi kojącym głosem przez szkolny radiowęzeł:
— PROSZĘ UCZNI, KTÓRZY NIE ZAPŁACILI JESZCZE ZA OBIADY O UREGULOWANIE NALEŻNOŚCI!
Pomieszczenie, w którym między innymi opracowywała jadłospisy było usytuowane przy stołówce. Miało osobne wejście, a na drzwiach tabliczkę z napisem INTENDENTKA. W jej królestwie krążył w powietrzu zapach obiadów, które zaserwowano uczniom i kadrze nauczycielskiej. Ona sama siedziała zazwyczaj przy biurku, pilnie licząc kalorie poszczególnych posiłków oraz dostawy warzyw, mięs, jaj czy mleka.