Na przyszłość przyjdzie pora
I cóż, że świat mknie z prędkością światła.
Cóż, że życie kończy się
na samym początku.
Wszystko jest nicością — dla niej warto
oddać się ubóstwu, wzniecić
nietrafiony czas.
Kołysze się we mnie łza, zadana
przez przeszłość; przykrywam się tobą
niby bezkrwistym cieniem,
leciwym i przetartym
w paru miejscach.
Ukrywam w dłoni ziarenko —
kiedyś mogło stać się tobą.
Chowam przed sobą
ten bezmiar, tę kolejność złudzeń,
które nie znają poczucia winy.
Dzisiejszy poranek jest jak ból —
znalazł skrawek powietrza
w nieznanym świecie, odszukał błogosławieństwo,
za jakim wlecze się melancholia.
Nie potrafię kochać tak, żeby życie
odmawiało posłuszeństwa,
a ziemia zamierała w połowie drogi —
moja samotność staje się
twoją prośbą o jeszcze.
Dlatego też wierzę, że na przyszłość
przyjdzie jeszcze pora.
Ufam, że moje ciało dopasuje się
do twoich dłoni, a marzenia osiądą
na mieliźnie.
Nieparzysty wiek
Stałeś się człowiekiem, który nigdy
nie śpi, nigdy nie oddycha.
Twoje ciało, szyte na miarę,
zaczyna buntować się przeciwko
współodczuwaniu.
Wszystkie moje zmysły, posegregowane
w kolejności alfabetycznej, proszą o kęs
lubieżności, prostoty wykradzionej
pobliskiemu wieczorowi.
Schowałam gdzieś — nie wiadomo
dokładnie gdzie — garstkę westchnień,
krztynę czułości, aby miłość
została na dłużej.
Pękają we mnie kolejno słowa,
gorętsze od myśli. Życie — jak zwykle —
przechytrza przyszłość, koliduje
ze światłem, by przekonać słońce
do odwrotu, by ukarać księżyc,
tego recydywistę.
Pleni się we mnie gwiazda,
z jaką nie zgadza się tutejsza rzeka;
łakomie przegląda się w lustrze.
Na zakończenie stawiam płodną,
purpurową kropkę — niech obraca się
we mnie serce, niech dusi obłuda.
Chciałam zatrzymać dla ciebie oddech,
zachować jędrność myśli —
napisałeś kolejną autobiografię,
jeszcze jeden list otwarty.
Pod powiekami kwitną pierwsze
w tym roku łzy, przemija nieparzysty wiek.
Co za różnica?
Wybiegam na spotkanie twojemu ciału.
Opuszczam mój osobisty wszechświat,
aby poczuć łzy,
wyklęte i znieważone.
Każdy krok prowadzi mnie
ku łakomym myślom, jeszcze gorszym słowom.
Pod żebrem rozpleniła się
skarga na nicość, na szept zbyt sceniczny,
aby rozkładał przede mną czas,
czułość wystawioną na próbę.
Rodzi się we mnie przedawkowana przyszłość,
urojona przeszłość,
przelęknięta teraźniejszość.
Proszę, wstań, zanim zapłoną świece,
zanim niebo pochyli ku nam
swój popękany garb.
Niebo, otoczone kolczastym drutem,
to tylko ułamek płodnego powietrza,
najwyżej skrawek cienia,
wyjałowionego przez ciszę, przez bezsenność.
Twoje roznegliżowane wargi
proszą o jeden pocałunek,
muśnięcie w stronę słońca.
Dusza, odbita w lustrze z mgły,
kojarzy się z pretekstem do nieistnienia.
Moje ciało, twoje ciało — co za różnica?
Co za rozbieżność znaczeń,
kłamstwo przerwane w połowie?
Wszystko pozostanie zakalcem,
niewinną potrzebą, wyrafinowaną czeluścią…
Aby sen pozostał jawą
Domniemana prawda prawie zawsze
kończy się pojutrze.
Spazmatyczny oddech odnajduje
ujście w gwiazdach.
Mój patologiczny śnie, czy jesteś,
aby nieść lęk?
Krzykliwa ciszo, poczęta pośród słów,
zrodzona na początku —
czy wystarczy światła, aby zasklepić
ubytki we łzach, wskrzesić
poszukiwaną przyszłość?
Ciało za ciałem, podążają ku sobie
brakujące elementy —
niektóre kolidują, inne czekają na sposobność.
Przeklęte, do bólu wyklęte
są poranki, kiedy słońce wstaje
po niewłaściwej stronie nieba,
a moja dusza obraca się w pretekst
do istnienia.
Idź, podążaj za własnym poczuciem winy.
Odnajdziesz strzeliste pagórki,
zasępione doliny — ucieleśnioną głuszę,
dla jakiej można podarować wszechświat,
wskrzesić potęgę.
Nie, nie mogę kochać tak, aby sen
pozostał jawą, żeby skruszały fundamenty.
Od lat śni mi się ta sama przyszłość.
Od lat marzę, żeby twoje myśli
były również moje.
Miłość? Nie rozśmieszaj mnie
I cóż, że gwiazdy obwieszczają donośnie
swoją obecność, a poranek
rozbiera się do naga?
Cóż, że karmisz mnie swoją wolnością,
skoro każde słowo wymierza cios
prosto w twarz?
Nie jesteś
tym samym wybiórczym czasem,
za jakim podążają wysublimowane emocje,
myśli tak niedostateczne,
że obawiam się zakończenia.
Sprawdzam punktualność słońca — niebo
wymyka się przez usta, chmury
osiadają na mieliźnie.
Usiłowałam wskrzesić w sobie
krztynę obojętności — mój senny koszmar
na to zasłużył.
Moje serce przekroczyło przerywaną
granicę między ciałem a łzami —
składam w twoje ramiona przeżyty wieczór,
podnoszę z podłogi paciorek jutra.
Sporo mam tych paciorków — pora,
aby spleść własny różaniec.
Miłość? Nie rozśmieszaj mnie.
To tylko kolejna doba do kolekcji.
To nic więcej niż przywidzenie,
dla jakiego zasnę w nieznane.
Jesteś tym krzyżem, na którym zawiśnie
opustoszałe ciało.
Jesteś przepaścią, w której się pogrążam.
Publiczna apokalipsa
Niewiele mnie obchodzi, co sądzi
na ten temat nadzieja.
Niedużo interesuje, mało intryguje,
co ma do przekazania wszechświat.
A jednak brnę, pokonuję
kolejne granice —
jestem, zupełnie przed czasem.
Gwiazdo, co stoisz w bramie,
czy słyszysz poszum bezpańskich minut?
Iskierko, która zabłąkałaś się
w moich dłoniach, czy rodzisz się ze światła,
które nada ci imię?
Moja myśl utknęła gdzieś na poboczu,
gdy szukała wejścia
do świeżo wyremontowanego raju,
gdy brakowało jej milczenia,
aby przeobrazić się w krzyk.
Sercem namaluję ci na ścianie
publiczną apokalipsę.
Co z tego, że śnił mi się Bóg, skoro życie
nie zbacza z naiwnej trajektorii?
Dziś nie scałowuję soli
z twoich warg. Obcy jest mi krzyk,
który zdobi twoje ciało.
Porzucam sposób, w jakim obchodzi się
ze mną przyszłość.
Wyzbywam się tego, co pozostało
po wczorajszej uczcie gwiazd.
Widzę przed sobą drogę — prostą,
łatwowierną, bez ani jednej zmarszczki.
Rysa na świetle pozostanie.
Skaza wyschnie wraz z końcową łzą.
Znów nie dokończę listu pożegnalnego.
Ten jedyny raz
Nie obchodzą mnie sny, kojarzące się
z rzeczywistością. Nie mieszam się
między słowa, które wypadły
ci z serca.
Legł w gruzach mój ostatni domek z kart,
w popiół obróciło życie,
które nie zasłużyło na śmierć.
Serce ruszy odrębną granicą, napotka tam
ciszę i chaos,
uwięzione w niewłaściwych ciałach,
przesadnie uszczęśliwione.
Łzy…
Czy ktoś tu mówi o łzach?
Łzy są tylko po to, abyś odnajdywał drogę
powrotną do piekła.
Smutek… Ach, jakie nosi dzisiaj imię?
Twoje, moje czy wspomnienia?
Nieważne…
Jaki kolor ma twoje serce?
Które lustrzane odbicie twojej duszy
jest prawdziwe?
Nie wiem.
Obracam w palcach bezsenną gwiazdę,
przypatruję się nadziei, która nie ma pojęcia,
co powiedzieć.
Znów umieram, na wymyśloną
przez siebie śmierć.
Odchodzę, choć wołają światła, choć do stóp
rzucają się cienie. Ronię po kolei łzy —
czy któraś z nich zasłużyła
na odrobinę radości?
Uśmiechnij się do moich myśli, ten jedyny raz…
Ten jedyny raz zrozum, ile snu
potrzeba, aby spisać własne epitafium…
Po tej stronie cienia
Czy to życie wymyka się spod stóp?
Czy to nadzieja szepce mi na ucho
same modlitwy?
A może… może to czas pomylił się
w obliczeniach?
Skąd mam wiedzieć, skoro faluje we mnie
świat, a przyszłość odprawia
tajemnicze rytuały?
Nic nie jest jasne po tej stronie cienia.
Niepewne są chodniki,
które kończą się
wiecznością;
księżyc, nieprzyzwyczajony do poranka,
rozkłada bezwiednie sumienie,
kojarzy się z namiętnością,
której się nie spodziewałam.
Jesienne sny wstają zawsze
w twoich łzach, podnoszą się z klęczek,
gdy od nieba odrywa się ostatni guzik.
Mokną moje myśli, wilgotnieją słowa —
cóż począć, gdy ciało
łasi się do serca?
Półpłynne są tereny, gdzie osiadły
moje pragnienia, gdzie rozpanoszyły się
skargi na ten nieudany życiorys.
Z czystą duszą zaczynam
tutejszy dzień;
czy bezczas jest po to, aby zrozumieć,
ile umiera w tobie smutku?
A może po to, aby oswoić lęk,
stawić czoła pamięci?
Proszę… Proszę, nie mów, że daleko stąd
do spełnionych marzeń. Nie kłam,
że życie zostawi sobie mnie na pamiątkę.
To tylko kilka
leciwych oddechów, kilka złudzeń,
z którymi mi do twarzy,
o jakich boję się zapomnieć…
Przyłbica
pacierze cisnące się na serce
honorowa salwa
która nie ma racji bytu
nie tutaj
wiesz odkładam dzisiaj skrzydła
dostatecznie za daleko
nie będą przydatne
choć obawiam się samotności
miłość nosi przyłbicę
źle skrojoną maskę
wszystko jest sztuczne
przynależy do jutrzejszych wahań
stopniowo
deseń za deseniem
moja cisza usiłuje przemóc
twój krzyk wyrzeźbiony
zbyt nieuważnie na ścianie raju
oto kolejny haust
mleka prosto od matki
jeszcze jeden spalony most
staję na palcach
próbuję wywęszyć kroplę oddechu
nadaremno
wszystko stracone
rzekł ktoś zbyt pobieżnie
oto twój wiekuisty obraz
szyty na miarę
i bezboleśnie splagiatowany
jaki kolor ma tegoroczne niebo
dlaczego tak daleko stąd
do utraconych lat
wyobrażeń zaniechanych
w połowie konającego pragnienia
Niewygodne ciało
przepłynęły wszystkie słowa
tej nieznanej krainy
na falach
wydobytych z pokładów człowieczeństwa
kołysze się słońce
spóźnione na legendarny powrót
jesteśmy
każde kocha siebie na swój sposób
krajobrazy wykradzione
z piwnicy
są wyłącznie grzechem
proszę pana
czy opłaca się tutaj żyć
nie mogę czekać aż wiek
obróci się przeciwko
to sterta łez rumianych i czerstwych
niby pamięć po tobie
nie umiem wybrać decydującej ścieżki
głośnej i bez ani jednej zmarszczki
ginę
pokrywam się samotnością
niby mrzonką dla której mogę
spokojnie oddychać
nie słyszę serca
jego modlitwy donikąd
zazdrosnego stukotu
i choć wyczerpało się niebo
ziemia zacisnęła w zwartą pięść
twój blask nie podda się cieniom
kłębiącym się na wycieraczce
szukającym gwiazd
warto wyśnić więcej
wydostać się
z ciasnego niewygodnego ciała
Ubogie królestwo
nie zgadzam się
nie mogę pozwolić aby doskwierała ci
moja ciężkostrawna obecność
choć anioły wyrywają sobie pióra
choć sypie się pierze
nie mogę oderwać się
od nieba
wyrzec gwiazd które mi zaufały
upływają wieki
przyszłość chyli się
ku zakorzenionym zalążkom ciepła
moim sennym koszmarom
wciąż na tobie zależy
mimo że nie potrafię udźwignąć
czasu zaprzeszłego
wciąż walczę o niewydarzone jutro
wieczność bez pokrycia
cóż byś uczynił
gdyby moja droga umilkła
w połowie
czy zerwiesz dla mnie zakazany owoc
a może udowodnisz
że modlitwa kojarzy się z lękiem
zaprzyjaźnione mury
maski skrojone na miarę
czy to tylko atłasy
w których zanurzam się niby w kłamstwie
moja dusza szwenda się
po sąsiedztwie
czy ustąpi miejsca Bogu
czy wznieci Jego ubogie królestwo
Zasłużyć na miłość
płynę wciąż pod ten sam prąd
który przyprowadził mnie
aż tutaj
odnajduję królestwo
w przeludnionych krainach
nieznanych życiu
twoje wilgotne serce
przebite na wylot
językiem
nie szuka drogi ewakuacyjnej
nie podąża w kierunku ciemności
jesteśmy by zachwycić czas
obrócić wniwecz ciało
któremu nie są obce pragnienia
jakie woła o jeden
przestępny sen
nie spoglądaj
zbyt wewnętrznie
w odmętach godzin czai się myśl
wciąż głaszczę pod włos
nie jesteś wadliwym produktem
ubocznym
nie stanowisz jutra
bez zalążka tajemnicy
moje zmysły domagają się wieczora
kiedy wyjdą na jaw
bezsenność i trwoga bezbolesne witraże
dla nich mogę odnaleźć ciszę
zasłużyć na miłość
bo miłość jest bezbożnym szeptaniem
tylko przekrzyczanym
uwolnionym z piersi anioła
tkwię w emocjonalnym ubóstwie
czekając na powrót jesieni
w niej zaklęte jest twoje oblicze
w niej rodzą się
najcięższe wspomnienia
Pierwszy przymrozek
I cóż, że ten świat bezszelestnie przemija,
skoro nie miał racji bytu?
I cóż, że życie — poczęte nie w porę —
gasi bogobojne pragnienie?
Który kraniec ziemi
trzeba zrozumieć, aby odzyskać samotność?
Nie wiem, jaką drogę zadedykować
niechętnym łzom.
Ciało, ograbione ze zmysłów,
nie jest już takie ciekawskie
i samodzielne, jak na wstępie.
Nie liczy się godzina, wypowiedziana
wystarczająco pochopnie.
Nie kojarzysz się z pokorą
spełnienia, nie odgradzasz od gwiazd.
Czy to moja dusza próbuje
wydostać się przez szparę w skorupie?
Tak, nieudana jest tegoroczna maska.
Nie są idealne słowa,
narodzone z poszarpanych myśli.
Znów myli mi się obojętność
z niedokończonym portretem jutra.
Kochaj, kochaj tak, aby zabrakło
bólu, żeby zmarnował się raj.
Nie chcę tonąć
z pierwszym w tym wieku przymrozkiem.
Nie chcę przypominać obłudy, od której
odgradza mnie głuchoniema ściana.
Przysięgłam ci wolność, taką nie do rymu,
bez twarzy. Subtelny krzyk rozgościł się
u progu zmierzchu.
Śnić na błędach
Czy będzie mi kiedykolwiek dane
uśmiechnąć się
tak zamaszyście, jakby wszystkie nieba
stanęły nagle u progu?
Czy będę mogła zrozumieć, ile gwiazd
potrzeba, aby wskrzesić oddech,
pobudzić bicie czasu?
Smutek, rozpacz, przelane na ślepo łzy —
czy wszystko faktycznie zaczyna się
od środka?
A może to bezcielesność tęsknoty
sprawia, że uczę się śnić
na błędach?
Płoną rozległe zmarszczki
po świeżo zadanej melancholii.
W sercu rodzi się pokuta,
że to, co pozornie błahe,
stanowi wstęp
do dłuższej, nieprzegadanej autobiografii.
Nie wykreślam godzin, nie wyrzucam
na śmietnik takich samych dni —
ufność i zrozumienie każą zostać
i czekać płochliwie, aż słońce
wskaże właściwy kierunek,
aż księżyc zwróci wykradzioną jasność.
Powiedz, proszę, jaka jest odmienność
między życiem a śmiercią?
Czy przyszłość skazała nas na dożywocie?
Kojarzyć się z człowiekiem
Powróciła noc, która — zamiast wspomnień —
ukrywa w objęciach
nienarodzone chwile.
Odnalazł się taki dzień — do twarzy mu
z wykradzionym uśmiechem.
Wiele dekad minęło
od tego jedynego słowa, poczętego
o nieustalonej porze,
między chmurami,
pośród świeżych pocałunków.
Poległam, kiedy usiłowałam zrozumieć,
skąd się biorą najpiękniejsze myśli.
Zostałam sam na sam z wiarą,
że to, co ludzkie, zawsze musi
kojarzyć się z człowiekiem.
Przebyłam drogę, stanowczo zbyt krótką
dla moich stóp — czy pozostajesz
tym samym ciałem,
które kiedyś wyśniło dla mnie
piękniejszy dotyk?
Czy stale stanowisz bezkresny świt,
wpleciony we mgły, kiedy to rodzą się
najśmielsze marzenia?
Woń zwilgotniałych dusz
Z każdym kolejnym przekleństwem,
z każdym wyjałowionym spojrzeniem —
przełykasz pigułki ze światła,
sycisz się powietrzem,
którego ostatnio tak ci brakowało.
Dławię się każdym gestem,
przepełnia mnie bezbarwne poczucie winy,
że wszystko, na co czekałam,
od dawna jest zadedykowane
innym poematom, innym krajobrazom,
którym tak blisko stąd
do katedry.
Tam rozdrapuje się modlitwy,
pod sklepienie unosi się słodka woń
zwilgotniałych dusz.
Przemijam konsekwentnie, bez zwątpienia,
dla przykładu; tak, żeby cały bezsens
objawił się w ramach pokuty,
żeby wewnętrzna siła pokonała
zewnętrzną twarz.
Może to noc, może dzień czai się
między archipelagami?
Jesteś tak bliski stwierdzeniu, że przedsmak,
co się nigdy nie kończy, zwielokrotnia
nieznane drogi, ścieżki zbyt delikatne,
by prowadziły między serca.
Biel słów
Wszystkie gwiazdy tego świata
noszą twoje oczy.
Cienie rzucane przez łzy
kolidują ze światłością, która odbija się
w sercu.
Nie jesteś, aby marzyć zbyt rozrzutnie.
Pora wykaraskać się ze snu,
który pęta niewierne myśli,
kojarzy się z lękiem, jakiego nikt
nie jest tutaj wart.
Biel słów, srebrzysta, przerywana linia
życia — nie jesteś tym skarbem,
którego każdy po omacku szuka.
Przez warstwy martwych chmur
przebija się echo serca,
roztrzaskanego u stóp rozsądku,
pomieszanego niby twoje zmysły.
Moja śmierć, twoja duma — senność
przybywa o stałej porze,
gdy milkną dzwony, ziemia
obraca się w nicość.
Rumieni się we mnie pocałunek,
zadany przez ciebie.
Scałowuję upojny ból z krzywych warg.
Z uśmiechem pod pachą
Tysiące łez, przelanych nadaremno,
wbrew pokusie.
Miliardy gwiazd, których cienie
nie mają większego znaczenia
w obliczu prawdy.
Na całe twoje dotychczasowe życie
składają się epoki — dla nich warto
zaryzykować, pokryć się półcieniem,
przyodziać nicość
z uśmiechem pod pachą.
Zanim zasiądzie w tobie zmierzch,
na stałe przylgnie gwiazda — obudzę się
we właściwym śnie, pośród wydm,
skrywających ziarenko przyszłości.
Proszę, rozkochaj mnie
w swoich bezdennych dłoniach,
oswój z życiem, dla jakiego dedykuję
ten list otwarty.
Nie warto sprzeczać się ze śmiercią;
pokonasz ją mocą, której nie opowiesz
światu, która nie zapozna cię
z nieświadomością.
Z sercem u szyi
Umilkł ostateczny dzwon.
Niebo z ziemią chylą się ku upadkowi.
Krok za krokiem, zbliża się
apokalipsa, która wtóruje snom,
wyrzeka się dobrowolnej łaski.
Tutejsze spojrzenie jest tobą —
opuszczonym przez szklane serce
nadziei, wydartym z piersi
najczystszej z gwiazd.
Ożywia się we mnie pamięć
straconej przyszłości, przebudza się raj,
za jakim podąża nikczemne ciało,
z sercem u szyi.
Głaz, jaki nosisz w kieszeni,
to tylko kilka łez odebranych porankom,
które nie chcą powrócić,
nie mogą lśnić.
Jestem przepełniona
powietrzem — opuściło twoje płuca;
stanowię tchnienie, pobrzmiewające
w bezsennym sercu.
Czy zgładzisz mur, który oplatasz,
który broni cię przed popełnieniem
kolejnego dobrego wiersza?
Wyrwane kartki
Chciałabym, aby moja samotność
była czasem tobą.
Chciałabym, aby niestworzone przestworza
kojarzyły się z lękiem, który nie niesie
ani jednej obietnicy,
jednego kruchego ciała.
Nie jestem tym samym człowiekiem,
napotkanym u źródła najczystszych intencji;
nie przypominam żalu,
z jakim jestem zmuszona współżyć.
Umiejętność pobożnego kochania
także jest tajemnicą, tęsknotą
wystawioną na próbę, rozgrzeszoną.
Dusza, zbyt wiele dusz zalęgło się
pod paznokciami — czy smutek, zbyt głęboko
poruszony, może objawić się
w piekle, pośród miraży?
Nie przypominam już tej samej
nowo narodzonej łzy, nie jestem prawdą,
jaką można tak po prostu porzucić.
Parę wyrwanych kartek, puenta zbyt płodna,
myśl nienapoczęta —
wszystko jest modlitwą, co nie żałuje ciszy,
nie walczy z wiatrakami.
Spóźnione na własne poczęcie
Coś, co kocham najmocniej,
leży tuż obok, blisko dzisiejszych snów.
Coś, czemu dedykuję
jutrzejsze wspomnienia,
dziś jest tylko pamiątkowym wstępem,
preludium, w jakim się zatapiam.
Łza, którą w sobie skrywasz,
nie jest złym przeczuciem, jutrznią —
mam zbyt wiele pretensji.
Przetrącone skrzydła
stanowią znakomity pretekst
do wolności; do spazmu światła,
gdzie zagnieździł się
przedwczorajszy wieczór,
pozbawiony smaku i aromatu.
Przebrzydłe jest pragnienie jutra,
jeszcze gorsze życie, spóźnione
na własne poczęcie.
Brzmisz jak sen, który przychodzi
z krótką wizytą, aby napić się herbaty
przed dalszym istnieniem.
Przyszłość to niedokończona teraźniejszość.
Piedestał kruszeje, w ciało obracają się
dowody na istnienie życia
w tych stronach.
Martwe kalendarze
Przybyła o stałej porze, tak jakby
sny chadzały spać własnymi ścieżkami.
Objawiła się — wszechświat dogorywał
u jej stóp.
Kochała się w purpurowych oddechach
spadających gwiazd, uwielbiała samotność,
kojarzącą się z przyszłością.
Zanim na popielate niebo wstąpił
powóz opatrzności,
spod powieki wyciekła nienakarmiona myśl —
ból stał się prawdą,
tylko zbyt natrętną, aby ujrzeć
nieznane, przyjrzeć się przyszłości.
Każda litera z kolejki unosi w sobie
przesyt milczenia, każda wyuzdana cyfra
jest spadzistym dachem
dla małomównych wzruszeń.
Nie martw się, to nie ten sam wstęp,
który pilnie znałeś. To nie lęk,
widziany z daleka.
Ostrokątna gwiazdo, co kwiecisz się
na testamencie: przekonaj mnie
do pustki, do życia, które zaniemówiło
gdzieś w połowie,
na wszelki wypadek.
Utopia, którą ci nieśmiało dedykuję,
jest uniewinnieniem, ciśnieniem brnącym
w kierunku przepalonej żarówki,
na przekór martwym kalendarzom,
pękniętym godzinom.
Obraca się w pył
Cóż, że twoje ociężałe serce dominuje
nad niebem,
skoro skóra wyrzeka się chmur?
Cóż, że krajobraz chyli się
ku upadkowi?
Zasępione wzgórza podsycają ziemię.
To, co dobrze znasz, jest pomyłką,
tylko wydobytą
z czeluści zaciśniętej pięści.
Każde niewypowiedziane słowo
koliduje z istnieniem,
uciekającym
przed przyszłością.
To najwyżej garstka cienia,
nic oprócz poranka — oddajesz czas,
odrywasz mięso od kości.
Miasto narodziło się
w niepotrzebnej chwili.
Światło, z włosami zaplątanymi
w gwiezdny pył, nadal kojarzy się
z ludzkością, choć ktoś
wykradł ostatniego człowieka.
Nie kocham już tej gwiazdy,
dla jakiej śniłam
wbrew samotności — czarnym kwiatom,
rozkwitającym na twoim czole.
Przypominam koszmar,
za jaki płacę
krztyną czułości, odrobiną romantyzmu;
jestem ciałem podległym
duszy, cząstką raju,
co osiada na dłoni, obraca się w pył.
Kute w kamieniu
jesteś nocą której nie rozumie
tutejszy czas
jesteś dniem ubierającym się
w nieznane nieba
jutro dotkliwie upojne staje się
modlitwą jaką wzywasz
jak tabliczkę mnożenia
cóż z naszych łez skoro ziemia
jest boleśnie krzykliwa i ostateczna
przyszpilona do ciała
kutego w kamieniu
odszukuję rzekę donikąd
ścieżki które kończą się
z wyprzedzeniem
zmierzch twoich wzruszeń
kruszejące piedestały
wszystko jest dźwiękiem
boleśnie niemym końcem świata
włóczy się za tobą bezkrwisty cień
dokucza poduszka dość twarda
by unieść sny
prószą we mnie słowa
w strach obraca się ostateczna łza
Miąższ gwiazdy
wszystko przypomina popiół
zdarty z twoich zakrzywionych warg
jest strumieniem który unosi
przezwyciężone myśli
słowa rozebrane do naga
twoje przejaskrawienia podróże
za granicę światła
to wyłącznie przegrana przeszłość
lubieżność cicha
jak pierwsze westchnienie
rozkoszuję się miąższem gwiazdy
milknę na twój rozkaz
krzyczę żeby słyszała ziemia
co mnie obchodzi życie
spóźnione na własną śmierć
czy bezsenność jest zbyt uroczysta
żeby wystawiać na próbę
nie jesteś tym złudzeniem
dla jakiego skwapliwie kłamię
cisza narodzona w ubóstwie
jest głośniejsza od tej
sprzedanej zbyt pochopnie nocom
Życie jest zbyt piękne
Nieprzespany dotyk miłości
osiada na powierzchni.
Ukryte serce kojarzy się z istnieniem
nie bez przypadku.
Ciało zrozumiało nareszcie duszę,
która dotknęła krynicy półcienia.
Obudziłam się z przydługiej przeszłości,
wzgardziłam samozwańczą pamięcią —
życie jest zbyt piękne,
aby je schwytać w klatkę,
w okowy nostalgii.
Doceniłam piękno i urodzaj, czające się
pośród fal przyboju,
skrywające w sobie ziarno,
jakie wkrótce wyda plon.
Dużo jest tu ciszy, która woła
głośniej niż głuchoniemy deszcz.
Nasze kryształowe sny pną się
w górę, niby bluszcz po kościelnym murze,
niby słońce, które wzeszło
wreszcie po odpowiedniej ścianie nieba.
Obracam w palcach
paciorek twojej łzy, sycę się modlitwą,
która opuściła zagmatwane serce.
Pragnę kochać tak,
żeby przestała myśleć o mnie
doczesność, żeby lęk odnalazł
moje spełnione marzenie.
Już nie boli mnie godzina,
nie doskwiera dzień. Obudzę się
tuż obok twojego snu, obok duszy,
którą pragnę się delektować,
dla jakiej potrzebuję żyć.
Na pożegnanie wieczności
Rozkoszuję się
twoim cynamonowym spojrzeniem
niby ciepłem księżycowego światła.
Rozpoznaję w tobie jutro,
dla jakiego odnajdę łzę
pośród strug deszczu.