E-book
4.73
drukowana A5
33.08
Wyrwane kartki

Bezpłatny fragment - Wyrwane kartki

Objętość:
169 str.
ISBN:
978-83-8384-460-2
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 33.08

Na przyszłość przyjdzie pora

I cóż, że świat mknie z prędkością światła.

Cóż, że życie kończy się

na samym początku.

Wszystko jest nicością — dla niej warto

oddać się ubóstwu, wzniecić

nietrafiony czas.


Kołysze się we mnie łza, zadana

przez przeszłość; przykrywam się tobą

niby bezkrwistym cieniem,

leciwym i przetartym

w paru miejscach.


Ukrywam w dłoni ziarenko —

kiedyś mogło stać się tobą.

Chowam przed sobą

ten bezmiar, tę kolejność złudzeń,

które nie znają poczucia winy.


Dzisiejszy poranek jest jak ból —

znalazł skrawek powietrza

w nieznanym świecie, odszukał błogosławieństwo,

za jakim wlecze się melancholia.


Nie potrafię kochać tak, żeby życie

odmawiało posłuszeństwa,

a ziemia zamierała w połowie drogi —

moja samotność staje się

twoją prośbą o jeszcze.


Dlatego też wierzę, że na przyszłość

przyjdzie jeszcze pora.

Ufam, że moje ciało dopasuje się

do twoich dłoni, a marzenia osiądą

na mieliźnie.

Nieparzysty wiek

Stałeś się człowiekiem, który nigdy

nie śpi, nigdy nie oddycha.

Twoje ciało, szyte na miarę,

zaczyna buntować się przeciwko

współodczuwaniu.


Wszystkie moje zmysły, posegregowane

w kolejności alfabetycznej, proszą o kęs

lubieżności, prostoty wykradzionej

pobliskiemu wieczorowi.


Schowałam gdzieś — nie wiadomo

dokładnie gdzie — garstkę westchnień,

krztynę czułości, aby miłość

została na dłużej.


Pękają we mnie kolejno słowa,

gorętsze od myśli. Życie — jak zwykle —

przechytrza przyszłość, koliduje

ze światłem, by przekonać słońce

do odwrotu, by ukarać księżyc,

tego recydywistę.


Pleni się we mnie gwiazda,

z jaką nie zgadza się tutejsza rzeka;

łakomie przegląda się w lustrze.


Na zakończenie stawiam płodną,

purpurową kropkę — niech obraca się

we mnie serce, niech dusi obłuda.

Chciałam zatrzymać dla ciebie oddech,

zachować jędrność myśli —

napisałeś kolejną autobiografię,

jeszcze jeden list otwarty.


Pod powiekami kwitną pierwsze

w tym roku łzy, przemija nieparzysty wiek.

Co za różnica?

Wybiegam na spotkanie twojemu ciału.

Opuszczam mój osobisty wszechświat,

aby poczuć łzy,

wyklęte i znieważone.


Każdy krok prowadzi mnie

ku łakomym myślom, jeszcze gorszym słowom.

Pod żebrem rozpleniła się

skarga na nicość, na szept zbyt sceniczny,

aby rozkładał przede mną czas,

czułość wystawioną na próbę.


Rodzi się we mnie przedawkowana przyszłość,

urojona przeszłość,

przelęknięta teraźniejszość.

Proszę, wstań, zanim zapłoną świece,

zanim niebo pochyli ku nam

swój popękany garb.


Niebo, otoczone kolczastym drutem,

to tylko ułamek płodnego powietrza,

najwyżej skrawek cienia,

wyjałowionego przez ciszę, przez bezsenność.


Twoje roznegliżowane wargi

proszą o jeden pocałunek,

muśnięcie w stronę słońca.

Dusza, odbita w lustrze z mgły,

kojarzy się z pretekstem do nieistnienia.


Moje ciało, twoje ciało — co za różnica?

Co za rozbieżność znaczeń,

kłamstwo przerwane w połowie?

Wszystko pozostanie zakalcem,

niewinną potrzebą, wyrafinowaną czeluścią…

Aby sen pozostał jawą

Domniemana prawda prawie zawsze

kończy się pojutrze.

Spazmatyczny oddech odnajduje

ujście w gwiazdach.


Mój patologiczny śnie, czy jesteś,

aby nieść lęk?

Krzykliwa ciszo, poczęta pośród słów,

zrodzona na początku —

czy wystarczy światła, aby zasklepić

ubytki we łzach, wskrzesić

poszukiwaną przyszłość?


Ciało za ciałem, podążają ku sobie

brakujące elementy —

niektóre kolidują, inne czekają na sposobność.

Przeklęte, do bólu wyklęte

są poranki, kiedy słońce wstaje

po niewłaściwej stronie nieba,

a moja dusza obraca się w pretekst

do istnienia.


Idź, podążaj za własnym poczuciem winy.

Odnajdziesz strzeliste pagórki,

zasępione doliny — ucieleśnioną głuszę,

dla jakiej można podarować wszechświat,

wskrzesić potęgę.


Nie, nie mogę kochać tak, aby sen

pozostał jawą, żeby skruszały fundamenty.

Od lat śni mi się ta sama przyszłość.

Od lat marzę, żeby twoje myśli

były również moje.

Miłość? Nie rozśmieszaj mnie

I cóż, że gwiazdy obwieszczają donośnie

swoją obecność, a poranek

rozbiera się do naga?

Cóż, że karmisz mnie swoją wolnością,

skoro każde słowo wymierza cios

prosto w twarz?


Nie jesteś

tym samym wybiórczym czasem,

za jakim podążają wysublimowane emocje,

myśli tak niedostateczne,

że obawiam się zakończenia.


Sprawdzam punktualność słońca — niebo

wymyka się przez usta, chmury

osiadają na mieliźnie.

Usiłowałam wskrzesić w sobie

krztynę obojętności — mój senny koszmar

na to zasłużył.


Moje serce przekroczyło przerywaną

granicę między ciałem a łzami —

składam w twoje ramiona przeżyty wieczór,

podnoszę z podłogi paciorek jutra.


Sporo mam tych paciorków — pora,

aby spleść własny różaniec.


Miłość? Nie rozśmieszaj mnie.

To tylko kolejna doba do kolekcji.

To nic więcej niż przywidzenie,

dla jakiego zasnę w nieznane.


Jesteś tym krzyżem, na którym zawiśnie

opustoszałe ciało.

Jesteś przepaścią, w której się pogrążam.

Publiczna apokalipsa

Niewiele mnie obchodzi, co sądzi

na ten temat nadzieja.

Niedużo interesuje, mało intryguje,

co ma do przekazania wszechświat.

A jednak brnę, pokonuję

kolejne granice —

jestem, zupełnie przed czasem.


Gwiazdo, co stoisz w bramie,

czy słyszysz poszum bezpańskich minut?

Iskierko, która zabłąkałaś się

w moich dłoniach, czy rodzisz się ze światła,

które nada ci imię?


Moja myśl utknęła gdzieś na poboczu,

gdy szukała wejścia

do świeżo wyremontowanego raju,

gdy brakowało jej milczenia,

aby przeobrazić się w krzyk.


Sercem namaluję ci na ścianie

publiczną apokalipsę.

Co z tego, że śnił mi się Bóg, skoro życie

nie zbacza z naiwnej trajektorii?


Dziś nie scałowuję soli

z twoich warg. Obcy jest mi krzyk,

który zdobi twoje ciało.

Porzucam sposób, w jakim obchodzi się

ze mną przyszłość.


Wyzbywam się tego, co pozostało

po wczorajszej uczcie gwiazd.

Widzę przed sobą drogę — prostą,

łatwowierną, bez ani jednej zmarszczki.


Rysa na świetle pozostanie.

Skaza wyschnie wraz z końcową łzą.

Znów nie dokończę listu pożegnalnego.

Ten jedyny raz

Nie obchodzą mnie sny, kojarzące się

z rzeczywistością. Nie mieszam się

między słowa, które wypadły

ci z serca.


Legł w gruzach mój ostatni domek z kart,

w popiół obróciło życie,

które nie zasłużyło na śmierć.

Serce ruszy odrębną granicą, napotka tam

ciszę i chaos,

uwięzione w niewłaściwych ciałach,

przesadnie uszczęśliwione.


Łzy…

Czy ktoś tu mówi o łzach?

Łzy są tylko po to, abyś odnajdywał drogę

powrotną do piekła.

Smutek… Ach, jakie nosi dzisiaj imię?

Twoje, moje czy wspomnienia?


Nieważne…


Jaki kolor ma twoje serce?

Które lustrzane odbicie twojej duszy

jest prawdziwe?


Nie wiem.


Obracam w palcach bezsenną gwiazdę,

przypatruję się nadziei, która nie ma pojęcia,

co powiedzieć.

Znów umieram, na wymyśloną

przez siebie śmierć.


Odchodzę, choć wołają światła, choć do stóp

rzucają się cienie. Ronię po kolei łzy —

czy któraś z nich zasłużyła

na odrobinę radości?


Uśmiechnij się do moich myśli, ten jedyny raz…

Ten jedyny raz zrozum, ile snu

potrzeba, aby spisać własne epitafium…

Po tej stronie cienia

Czy to życie wymyka się spod stóp?

Czy to nadzieja szepce mi na ucho

same modlitwy?

A może… może to czas pomylił się

w obliczeniach?


Skąd mam wiedzieć, skoro faluje we mnie

świat, a przyszłość odprawia

tajemnicze rytuały?


Nic nie jest jasne po tej stronie cienia.

Niepewne są chodniki,

które kończą się

wiecznością;

księżyc, nieprzyzwyczajony do poranka,

rozkłada bezwiednie sumienie,

kojarzy się z namiętnością,

której się nie spodziewałam.


Jesienne sny wstają zawsze

w twoich łzach, podnoszą się z klęczek,

gdy od nieba odrywa się ostatni guzik.

Mokną moje myśli, wilgotnieją słowa —

cóż począć, gdy ciało

łasi się do serca?


Półpłynne są tereny, gdzie osiadły

moje pragnienia, gdzie rozpanoszyły się

skargi na ten nieudany życiorys.

Z czystą duszą zaczynam

tutejszy dzień;

czy bezczas jest po to, aby zrozumieć,

ile umiera w tobie smutku?


A może po to, aby oswoić lęk,

stawić czoła pamięci?


Proszę… Proszę, nie mów, że daleko stąd

do spełnionych marzeń. Nie kłam,

że życie zostawi sobie mnie na pamiątkę.

To tylko kilka

leciwych oddechów, kilka złudzeń,

z którymi mi do twarzy,

o jakich boję się zapomnieć…

Przyłbica

pacierze cisnące się na serce

honorowa salwa

która nie ma racji bytu

nie tutaj


wiesz odkładam dzisiaj skrzydła

dostatecznie za daleko

nie będą przydatne


choć obawiam się samotności

miłość nosi przyłbicę

źle skrojoną maskę


wszystko jest sztuczne

przynależy do jutrzejszych wahań

stopniowo

deseń za deseniem

moja cisza usiłuje przemóc

twój krzyk wyrzeźbiony

zbyt nieuważnie na ścianie raju


oto kolejny haust

mleka prosto od matki

jeszcze jeden spalony most

staję na palcach

próbuję wywęszyć kroplę oddechu

nadaremno


wszystko stracone

rzekł ktoś zbyt pobieżnie


oto twój wiekuisty obraz

szyty na miarę

i bezboleśnie splagiatowany


jaki kolor ma tegoroczne niebo

dlaczego tak daleko stąd

do utraconych lat

wyobrażeń zaniechanych

w połowie konającego pragnienia

Niewygodne ciało

przepłynęły wszystkie słowa

tej nieznanej krainy

na falach

wydobytych z pokładów człowieczeństwa

kołysze się słońce

spóźnione na legendarny powrót


jesteśmy

każde kocha siebie na swój sposób

krajobrazy wykradzione

z piwnicy

są wyłącznie grzechem


proszę pana

czy opłaca się tutaj żyć


nie mogę czekać aż wiek

obróci się przeciwko

to sterta łez rumianych i czerstwych

niby pamięć po tobie


nie umiem wybrać decydującej ścieżki

głośnej i bez ani jednej zmarszczki

ginę

pokrywam się samotnością

niby mrzonką dla której mogę

spokojnie oddychać


nie słyszę serca

jego modlitwy donikąd

zazdrosnego stukotu


i choć wyczerpało się niebo

ziemia zacisnęła w zwartą pięść

twój blask nie podda się cieniom

kłębiącym się na wycieraczce

szukającym gwiazd


warto wyśnić więcej

wydostać się

z ciasnego niewygodnego ciała

Ubogie królestwo

nie zgadzam się

nie mogę pozwolić aby doskwierała ci

moja ciężkostrawna obecność

choć anioły wyrywają sobie pióra

choć sypie się pierze

nie mogę oderwać się

od nieba

wyrzec gwiazd które mi zaufały


upływają wieki

przyszłość chyli się

ku zakorzenionym zalążkom ciepła

moim sennym koszmarom

wciąż na tobie zależy

mimo że nie potrafię udźwignąć

czasu zaprzeszłego


wciąż walczę o niewydarzone jutro

wieczność bez pokrycia


cóż byś uczynił

gdyby moja droga umilkła

w połowie

czy zerwiesz dla mnie zakazany owoc

a może udowodnisz

że modlitwa kojarzy się z lękiem


zaprzyjaźnione mury

maski skrojone na miarę

czy to tylko atłasy

w których zanurzam się niby w kłamstwie


moja dusza szwenda się

po sąsiedztwie

czy ustąpi miejsca Bogu

czy wznieci Jego ubogie królestwo

Zasłużyć na miłość

płynę wciąż pod ten sam prąd

który przyprowadził mnie

aż tutaj

odnajduję królestwo

w przeludnionych krainach

nieznanych życiu


twoje wilgotne serce

przebite na wylot

językiem

nie szuka drogi ewakuacyjnej

nie podąża w kierunku ciemności


jesteśmy by zachwycić czas

obrócić wniwecz ciało

któremu nie są obce pragnienia

jakie woła o jeden

przestępny sen


nie spoglądaj

zbyt wewnętrznie

w odmętach godzin czai się myśl

wciąż głaszczę pod włos


nie jesteś wadliwym produktem

ubocznym

nie stanowisz jutra

bez zalążka tajemnicy

moje zmysły domagają się wieczora

kiedy wyjdą na jaw

bezsenność i trwoga bezbolesne witraże

dla nich mogę odnaleźć ciszę

zasłużyć na miłość


bo miłość jest bezbożnym szeptaniem

tylko przekrzyczanym

uwolnionym z piersi anioła

tkwię w emocjonalnym ubóstwie

czekając na powrót jesieni

w niej zaklęte jest twoje oblicze

w niej rodzą się

najcięższe wspomnienia

Pierwszy przymrozek

I cóż, że ten świat bezszelestnie przemija,

skoro nie miał racji bytu?

I cóż, że życie — poczęte nie w porę —

gasi bogobojne pragnienie?


Który kraniec ziemi

trzeba zrozumieć, aby odzyskać samotność?

Nie wiem, jaką drogę zadedykować

niechętnym łzom.

Ciało, ograbione ze zmysłów,

nie jest już takie ciekawskie

i samodzielne, jak na wstępie.


Nie liczy się godzina, wypowiedziana

wystarczająco pochopnie.

Nie kojarzysz się z pokorą

spełnienia, nie odgradzasz od gwiazd.


Czy to moja dusza próbuje

wydostać się przez szparę w skorupie?

Tak, nieudana jest tegoroczna maska.

Nie są idealne słowa,

narodzone z poszarpanych myśli.


Znów myli mi się obojętność

z niedokończonym portretem jutra.

Kochaj, kochaj tak, aby zabrakło

bólu, żeby zmarnował się raj.


Nie chcę tonąć

z pierwszym w tym wieku przymrozkiem.

Nie chcę przypominać obłudy, od której

odgradza mnie głuchoniema ściana.


Przysięgłam ci wolność, taką nie do rymu,

bez twarzy. Subtelny krzyk rozgościł się

u progu zmierzchu.

Śnić na błędach

Czy będzie mi kiedykolwiek dane

uśmiechnąć się

tak zamaszyście, jakby wszystkie nieba

stanęły nagle u progu?

Czy będę mogła zrozumieć, ile gwiazd

potrzeba, aby wskrzesić oddech,

pobudzić bicie czasu?


Smutek, rozpacz, przelane na ślepo łzy —

czy wszystko faktycznie zaczyna się

od środka?

A może to bezcielesność tęsknoty

sprawia, że uczę się śnić

na błędach?


Płoną rozległe zmarszczki

po świeżo zadanej melancholii.

W sercu rodzi się pokuta,

że to, co pozornie błahe,

stanowi wstęp

do dłuższej, nieprzegadanej autobiografii.


Nie wykreślam godzin, nie wyrzucam

na śmietnik takich samych dni —

ufność i zrozumienie każą zostać

i czekać płochliwie, aż słońce

wskaże właściwy kierunek,

aż księżyc zwróci wykradzioną jasność.


Powiedz, proszę, jaka jest odmienność

między życiem a śmiercią?

Czy przyszłość skazała nas na dożywocie?

Kojarzyć się z człowiekiem

Powróciła noc, która — zamiast wspomnień —

ukrywa w objęciach

nienarodzone chwile.

Odnalazł się taki dzień — do twarzy mu

z wykradzionym uśmiechem.


Wiele dekad minęło

od tego jedynego słowa, poczętego

o nieustalonej porze,

między chmurami,

pośród świeżych pocałunków.


Poległam, kiedy usiłowałam zrozumieć,

skąd się biorą najpiękniejsze myśli.

Zostałam sam na sam z wiarą,

że to, co ludzkie, zawsze musi

kojarzyć się z człowiekiem.


Przebyłam drogę, stanowczo zbyt krótką

dla moich stóp — czy pozostajesz

tym samym ciałem,

które kiedyś wyśniło dla mnie

piękniejszy dotyk?

Czy stale stanowisz bezkresny świt,

wpleciony we mgły, kiedy to rodzą się

najśmielsze marzenia?

Woń zwilgotniałych dusz

Z każdym kolejnym przekleństwem,

z każdym wyjałowionym spojrzeniem —

przełykasz pigułki ze światła,

sycisz się powietrzem,

którego ostatnio tak ci brakowało.


Dławię się każdym gestem,

przepełnia mnie bezbarwne poczucie winy,

że wszystko, na co czekałam,

od dawna jest zadedykowane

innym poematom, innym krajobrazom,

którym tak blisko stąd

do katedry.


Tam rozdrapuje się modlitwy,

pod sklepienie unosi się słodka woń

zwilgotniałych dusz.


Przemijam konsekwentnie, bez zwątpienia,

dla przykładu; tak, żeby cały bezsens

objawił się w ramach pokuty,

żeby wewnętrzna siła pokonała

zewnętrzną twarz.

Może to noc, może dzień czai się

między archipelagami?


Jesteś tak bliski stwierdzeniu, że przedsmak,

co się nigdy nie kończy, zwielokrotnia

nieznane drogi, ścieżki zbyt delikatne,

by prowadziły między serca.

Biel słów

Wszystkie gwiazdy tego świata

noszą twoje oczy.

Cienie rzucane przez łzy

kolidują ze światłością, która odbija się

w sercu.


Nie jesteś, aby marzyć zbyt rozrzutnie.

Pora wykaraskać się ze snu,

który pęta niewierne myśli,

kojarzy się z lękiem, jakiego nikt

nie jest tutaj wart.


Biel słów, srebrzysta, przerywana linia

życia — nie jesteś tym skarbem,

którego każdy po omacku szuka.


Przez warstwy martwych chmur

przebija się echo serca,

roztrzaskanego u stóp rozsądku,

pomieszanego niby twoje zmysły.


Moja śmierć, twoja duma — senność

przybywa o stałej porze,

gdy milkną dzwony, ziemia

obraca się w nicość.


Rumieni się we mnie pocałunek,

zadany przez ciebie.

Scałowuję upojny ból z krzywych warg.

Z uśmiechem pod pachą

Tysiące łez, przelanych nadaremno,

wbrew pokusie.

Miliardy gwiazd, których cienie

nie mają większego znaczenia

w obliczu prawdy.


Na całe twoje dotychczasowe życie

składają się epoki — dla nich warto

zaryzykować, pokryć się półcieniem,

przyodziać nicość

z uśmiechem pod pachą.


Zanim zasiądzie w tobie zmierzch,

na stałe przylgnie gwiazda — obudzę się

we właściwym śnie, pośród wydm,

skrywających ziarenko przyszłości.


Proszę, rozkochaj mnie

w swoich bezdennych dłoniach,

oswój z życiem, dla jakiego dedykuję

ten list otwarty.

Nie warto sprzeczać się ze śmiercią;

pokonasz ją mocą, której nie opowiesz

światu, która nie zapozna cię

z nieświadomością.

Z sercem u szyi

Umilkł ostateczny dzwon.

Niebo z ziemią chylą się ku upadkowi.

Krok za krokiem, zbliża się

apokalipsa, która wtóruje snom,

wyrzeka się dobrowolnej łaski.


Tutejsze spojrzenie jest tobą —

opuszczonym przez szklane serce

nadziei, wydartym z piersi

najczystszej z gwiazd.


Ożywia się we mnie pamięć

straconej przyszłości, przebudza się raj,

za jakim podąża nikczemne ciało,

z sercem u szyi.


Głaz, jaki nosisz w kieszeni,

to tylko kilka łez odebranych porankom,

które nie chcą powrócić,

nie mogą lśnić.

Jestem przepełniona

powietrzem — opuściło twoje płuca;

stanowię tchnienie, pobrzmiewające

w bezsennym sercu.


Czy zgładzisz mur, który oplatasz,

który broni cię przed popełnieniem

kolejnego dobrego wiersza?

Wyrwane kartki

Chciałabym, aby moja samotność

była czasem tobą.

Chciałabym, aby niestworzone przestworza

kojarzyły się z lękiem, który nie niesie

ani jednej obietnicy,

jednego kruchego ciała.


Nie jestem tym samym człowiekiem,

napotkanym u źródła najczystszych intencji;

nie przypominam żalu,

z jakim jestem zmuszona współżyć.


Umiejętność pobożnego kochania

także jest tajemnicą, tęsknotą

wystawioną na próbę, rozgrzeszoną.

Dusza, zbyt wiele dusz zalęgło się

pod paznokciami — czy smutek, zbyt głęboko

poruszony, może objawić się

w piekle, pośród miraży?


Nie przypominam już tej samej

nowo narodzonej łzy, nie jestem prawdą,

jaką można tak po prostu porzucić.


Parę wyrwanych kartek, puenta zbyt płodna,

myśl nienapoczęta —

wszystko jest modlitwą, co nie żałuje ciszy,

nie walczy z wiatrakami.

Spóźnione na własne poczęcie

Coś, co kocham najmocniej,

leży tuż obok, blisko dzisiejszych snów.

Coś, czemu dedykuję

jutrzejsze wspomnienia,

dziś jest tylko pamiątkowym wstępem,

preludium, w jakim się zatapiam.


Łza, którą w sobie skrywasz,

nie jest złym przeczuciem, jutrznią —

mam zbyt wiele pretensji.


Przetrącone skrzydła

stanowią znakomity pretekst

do wolności; do spazmu światła,

gdzie zagnieździł się

przedwczorajszy wieczór,

pozbawiony smaku i aromatu.


Przebrzydłe jest pragnienie jutra,

jeszcze gorsze życie, spóźnione

na własne poczęcie.


Brzmisz jak sen, który przychodzi

z krótką wizytą, aby napić się herbaty

przed dalszym istnieniem.


Przyszłość to niedokończona teraźniejszość.

Piedestał kruszeje, w ciało obracają się

dowody na istnienie życia

w tych stronach.

Martwe kalendarze

Przybyła o stałej porze, tak jakby

sny chadzały spać własnymi ścieżkami.

Objawiła się — wszechświat dogorywał

u jej stóp.

Kochała się w purpurowych oddechach

spadających gwiazd, uwielbiała samotność,

kojarzącą się z przyszłością.


Zanim na popielate niebo wstąpił

powóz opatrzności,

spod powieki wyciekła nienakarmiona myśl —

ból stał się prawdą,

tylko zbyt natrętną, aby ujrzeć

nieznane, przyjrzeć się przyszłości.


Każda litera z kolejki unosi w sobie

przesyt milczenia, każda wyuzdana cyfra

jest spadzistym dachem

dla małomównych wzruszeń.


Nie martw się, to nie ten sam wstęp,

który pilnie znałeś. To nie lęk,

widziany z daleka.

Ostrokątna gwiazdo, co kwiecisz się

na testamencie: przekonaj mnie

do pustki, do życia, które zaniemówiło

gdzieś w połowie,

na wszelki wypadek.


Utopia, którą ci nieśmiało dedykuję,

jest uniewinnieniem, ciśnieniem brnącym

w kierunku przepalonej żarówki,

na przekór martwym kalendarzom,

pękniętym godzinom.

Obraca się w pył

Cóż, że twoje ociężałe serce dominuje

nad niebem,

skoro skóra wyrzeka się chmur?

Cóż, że krajobraz chyli się

ku upadkowi?

Zasępione wzgórza podsycają ziemię.


To, co dobrze znasz, jest pomyłką,

tylko wydobytą

z czeluści zaciśniętej pięści.

Każde niewypowiedziane słowo

koliduje z istnieniem,

uciekającym

przed przyszłością.


To najwyżej garstka cienia,

nic oprócz poranka — oddajesz czas,

odrywasz mięso od kości.

Miasto narodziło się

w niepotrzebnej chwili.

Światło, z włosami zaplątanymi

w gwiezdny pył, nadal kojarzy się

z ludzkością, choć ktoś

wykradł ostatniego człowieka.


Nie kocham już tej gwiazdy,

dla jakiej śniłam

wbrew samotności — czarnym kwiatom,

rozkwitającym na twoim czole.

Przypominam koszmar,

za jaki płacę

krztyną czułości, odrobiną romantyzmu;

jestem ciałem podległym

duszy, cząstką raju,

co osiada na dłoni, obraca się w pył.

Kute w kamieniu

jesteś nocą której nie rozumie

tutejszy czas

jesteś dniem ubierającym się

w nieznane nieba


jutro dotkliwie upojne staje się

modlitwą jaką wzywasz

jak tabliczkę mnożenia


cóż z naszych łez skoro ziemia

jest boleśnie krzykliwa i ostateczna

przyszpilona do ciała

kutego w kamieniu

odszukuję rzekę donikąd

ścieżki które kończą się

z wyprzedzeniem


zmierzch twoich wzruszeń

kruszejące piedestały

wszystko jest dźwiękiem

boleśnie niemym końcem świata


włóczy się za tobą bezkrwisty cień

dokucza poduszka dość twarda

by unieść sny


prószą we mnie słowa

w strach obraca się ostateczna łza

Miąższ gwiazdy

wszystko przypomina popiół

zdarty z twoich zakrzywionych warg

jest strumieniem który unosi

przezwyciężone myśli

słowa rozebrane do naga


twoje przejaskrawienia podróże

za granicę światła

to wyłącznie przegrana przeszłość

lubieżność cicha

jak pierwsze westchnienie


rozkoszuję się miąższem gwiazdy

milknę na twój rozkaz

krzyczę żeby słyszała ziemia


co mnie obchodzi życie

spóźnione na własną śmierć

czy bezsenność jest zbyt uroczysta

żeby wystawiać na próbę


nie jesteś tym złudzeniem

dla jakiego skwapliwie kłamię

cisza narodzona w ubóstwie

jest głośniejsza od tej

sprzedanej zbyt pochopnie nocom

Życie jest zbyt piękne

Nieprzespany dotyk miłości

osiada na powierzchni.

Ukryte serce kojarzy się z istnieniem

nie bez przypadku.

Ciało zrozumiało nareszcie duszę,

która dotknęła krynicy półcienia.


Obudziłam się z przydługiej przeszłości,

wzgardziłam samozwańczą pamięcią —

życie jest zbyt piękne,

aby je schwytać w klatkę,

w okowy nostalgii.


Doceniłam piękno i urodzaj, czające się

pośród fal przyboju,

skrywające w sobie ziarno,

jakie wkrótce wyda plon.


Dużo jest tu ciszy, która woła

głośniej niż głuchoniemy deszcz.

Nasze kryształowe sny pną się

w górę, niby bluszcz po kościelnym murze,

niby słońce, które wzeszło

wreszcie po odpowiedniej ścianie nieba.


Obracam w palcach

paciorek twojej łzy, sycę się modlitwą,

która opuściła zagmatwane serce.

Pragnę kochać tak,

żeby przestała myśleć o mnie

doczesność, żeby lęk odnalazł

moje spełnione marzenie.


Już nie boli mnie godzina,

nie doskwiera dzień. Obudzę się

tuż obok twojego snu, obok duszy,

którą pragnę się delektować,

dla jakiej potrzebuję żyć.

Na pożegnanie wieczności

Rozkoszuję się

twoim cynamonowym spojrzeniem

niby ciepłem księżycowego światła.

Rozpoznaję w tobie jutro,

dla jakiego odnajdę łzę

pośród strug deszczu.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 33.08